INDEXPARAFIASTRONA GŁÓWNAOGŁOSZENIA PARAFIALNEINTENCJE MSZALNEWSKAZANIA LITURGICZNEGAZETA PARAFIALNACMENTARZ PARAFIALNYHISTORIA PARAFIIHISTORIA NA FOTOGRAFIIGRUPY PARAFIALNEAKCJA KATOLICKAKSMMINISTRANCIRÓŻE RÓŻAŃCOWEINNE GRUPYMUZYKA W PARAFIIDLA DUCHAŻYCIE KOŚCIOŁASERCE BOŻEZIARNO SŁOWAKALENDARZ LITURGICZNYLINKI RELIGIJNE

http://www.ak.przemyska.pl/foto/logo%20DIAK.jpg

http://www.ksmap.pl/static/img/logo.jpg


WYDARZENIA PARAFIALNE:  
2007 - 2008/1 - 2008/2 - 2009 - 2010 - 2011 - 2012 - 2013 - 2014 -
- 2015 - 2016 - 2017 - 2018 - 2019 - 2020 - 2021 - 2022 - 2023 - 2024 - 2025

OGŁOSZENIA PARAFIALNE-PATRON SIERPIEŃ


ŚWIĘTY NA KAŻDY DZIEŃ

sierpień

KALENDARZ KOŚCIOŁA POWSZECHNEGO - ŚWIĘCI

styczeń luty marzec
kwiecień maj czerwiec
lipiec sierpień wrzesień
październik listopad grudzień

1 sierpień. Św. Alfons Maria Liguori - Złamana kariera prawnika

Postanowił sobie nie zmarnować ani jednej chwili swojego życia. Dotrzymał słowa.

Kariera tego dziecka, urodzonego w 1696 roku w szlacheckiej rodzinie pod Neapolem, rozwijała się w zawrotnym tempie. Zaczyna studiować prawo w wieku 12 lat. Mając lat 16, jest już doktorem obojga praw, trzy lat później występuje po raz pierwszy w roli adwokata. W sądzie nigdy nie przegrywa. Sława doskonałego prawnika roznosi się szybko w Neapolu i okolicach.

W 1723 roku doznaje pierwszej upokarzającej porażki. Przegrywa proces. Ta klęska pali tak mocno, że postanawia porzucić pracę prawnika. Przez trzy dni nic nie je. Szuka woli Bożej. Odwiedzając przytułek dla nieuleczalnie chorych, widzi światło i słyszy wezwanie: „Porzuć świat, oddaj się mnie”. Mimo protestów rodziny młody, zdolny prawnik idzie za tym głosem. Podejmuje studia teologiczne. W wieku 30 lat zostaje księdzem. Działa aktywnie jako misjonarz ludowy w okolicach Neapolu. Marzy o zakonie, ale nie może się na żaden zdecydować. W końcu sam zakłada nowe Zgromadzenie Najświętszego Odkupiciela, czyli redemptorystów.

Po ponad 25-letniej wyniszczającej pracy w charakterze misjonarza ludowego schorowany postanawia zwolnić obroty. I wtedy właśnie papież Klemens XIII mianuje go biskupem małej, zaniedbanej diecezji pod Neapolem. Ma wtedy 66 lat. Przez 13 lat gorliwie pasterzuje, mimo gwałtownych ataków reumatycznych, które doprowadzają go do całkowitego paraliżu. Nie potrafi się wyprostować, Msze św. odprawia na siedząco, posiłki przyjmuje za pomocą specjalnej rurki, prawie nic nie widzi. W wieku 79 lat wraca do swoich duchowych synów – redemptorystów, z nadzieją na rychłą śmierć. Czeka na nią długich 12 lat. Przykuty przez chorobę do fotela, jest dręczony skrupułami, wątpliwościami, prawie rozpaczą. Dodatkowych cierpień przysparza mu podział wśród redemptorystów i nieporozumienie z papieżem. Umiera, dożywszy prawie 91 lat. Beatyfikowany jest zaledwie 29 lat po śmierci, kanonizowany w 1839 roku.

Św. Alfons Liguori jako prawnik, praktyczny, jako Neapolitańczyk – porywczy, postanowił sobie nie zmarnować ani jednej chwili swojego życia. Dotrzymał słowa. Wygłosił ponad 500 misji i rekolekcji. Napisał 160 prac teologicznych, które przetłumaczono na 61 języków. Przy czym pierwszą dopiero koło pięćdziesiątki! Najbardziej znanym dziełem Alfonsa jest „Teologia moralna”, kilkakrotnie wydawana już za jego życia. Pisał także dzieła ascetyczne, dogmatyczne, układał teksty i muzykę pieśni – śpiewanych do dziś we Włoszech. Napisał 1451 listów (!).

Może imponować pracowitością, pasją gorliwego duszpasterza, wytrwałością w cierpieniu. Jest patronem teologów moralnych, spowiedników, ale także ludzi dręczonych przez skrupuły. Jako doświadczony reumatyzmem, pewnie i w tej dziedzinie może coś wskórać u Pana Boga.

Żarliwa wiara

Tadeusz Rogowski

Doctor zelantissimus - najżarliwszy nauczyciel, taki przydomek nosi założyciel zgromadzenia redemptorystów, św. Alfons Maria di Liguori. W swoim słynnym dziele “Theologia moralis” wyłożył całą naukę moralną Kościoła, którą najkrócej da się streścić w zdaniu: “Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie byli święci, dlatego chrześcijanin, który nie chce pozostać świętym, może być chrześcijaninem, ale nigdy nie będzie dobrym chrześcijaninem”. Był także pasterzem dusz i kierownikiem duchowym, posiadającym nadzwyczajne dary natury i łaski.

Urodził się w Neapolu w 1696 roku i już od dzieciństwa został poddany starannej, wszechstronnej edukacji. W wieku 16 lat uzyskał doktorat z prawa, a w wieku lat 19 po raz pierwszy wystąpił w roli adwokata, z miejsca zyskując sławę i rozgłos. Niespodziewanie przegrał jakiś proces, na skutek drobnego uchybienia formalnego. Przeżył wstrząs, podobno nie jadł i nie spał przez trzy dni i noce. Wówczas to zaczęła wzrastać w nim potrzeba modlitwy. Kiedy odwiedził przytułek dla nieuleczalnie chorych, ogarnęło go jaśniejące światło i usłyszał głos: “Porzuć świat i oddaj się mnie”. Wtedy to zawiesił swoją szpadę w “kościele od wykupu niewolników” (łacińskie redemptio oznacza “wykup”) i rozpoczął studia teologiczne. Wyświęcony na kapłana w wieku 30 lat, w 1732 r. w Neapolu założył Zgromadzenie Najświętszego Odkupiciela (Congregatio Sanctissimi Redemptoris).

Celem redemptorystów było - według słów św. Alfonsa di Liguoriego - “w miarę możności doskonałe naśladowanie życia i cnót Chrystusa, zarówno dla ich własnej korzyści, jak i dla zbawienia ludu, czyli najbardziej opuszczonych dusz”. Rozwój redemptorystów w Europie wiąże się z osobą św. Klemensa Hofbauera (w Polsce znanego pod imieniem Klemens Dworzak), Morawianina, nazywanego “apostołem Wiednia i Warszawy”. Wygnany w 1808 roku z Warszawy przez Napoleona, trafił do Wiednia, gdzie rozwinął dynamiczną akcję duszpasterską.

Lubiany i szanowany przez lud, cieszył się ogromnym autorytetem. Krytykował antykatolickie, oświeceniowe koncepcje, dlatego był nieustannie śledzony przez policję. Twierdzi się, że odegrał dużą rolę w rozmowach politycznych, towarzyszących Kongresowi Wiedeńskiemu w latach 1814-1815. Założył “grupę dialogową” nazywaną “kręgiem Hofbauera”. Wywarł ogromny wpływ na epokę, inspirował takich znanych romantyków jak Brentano czy Schlegel.

W USA rozsławił redemptorystów św. Jan Nepomucen Neumann, urodzony w 1811 r., syn Czeszki i Niemca. Znał osiem języków, interesował się botaniką i astronomią, ale przede wszystkim opiekował się imigrantami, którzy dotarli do swojej ziemi obiecanej - Ameryki. Kiedy w wieku 41 lat został biskupem Filadelfii, natychmiast rozpoczął wielką akcję ewangelizacyjną i edukacyjną, której owocem było ponad 100 wybudowanych kościołów i 80 szkół. Zmarł niespodziewanie na ulicy Filadelfii w wieku 49 lat.

Wszyscy wielcy redemptoryści byli ludźmi żarliwej wiary, oddanymi swojemu powołaniu i dziełu ewangelizacji. Ich pracę zawsze charakteryzował rozmach i energia. Wydali 4 świętych i 3 błogosławionych. Obecnie zgromadzenie liczy 38 prowincji, rozrzuconych po całym świecie, w których pracuje prawie 6 tys. redemptorystów. Za swoje hasło przyjęli słowa “Obfite u Niego odkupienie”, z Psalmu 129., rozpoczynającego się od słów: “Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie, słuchaj głosu mego!”.

Do Polski redemptorystów sprowadził w 1787 r. św. Klemens, zakładając pierwszą placówkę w Warszawie, ale już 1808 r. zostali zmuszeni do opuszczenia kraju. Na stałe osiedlili się w Polsce w 1883 r. w Mościskach, dzięki staraniom Sługi Bożego o. Bernarda Łubieńskiego. Zasłynęli z misji i rekolekcji oraz szczególnego kultu Matki Bożej. Wierni swojemu powołaniu głoszenia Ewangelii wśród ludzi duchowo opuszczonych i ubogich, rozwijali polską tradycję cudownej symbiozy maryjności i dążenia do wolności - tradycję, która ocaliła naród. Tę tradycję, której istotę oddaje tytuł Maryi - Królowa Polski. I tę, która znalazła ukoronowanie w herbie Papieża Polaka - Totus Tuus - Cały Twój (Maryi) oraz wspaniałej encyklice “Matka Odkupiciela” - Redemptoris Mater.


2 sierpień. Święto Matki Boskiej Anielskiej (Porcjunkuli)

Święto jest obchodzone bardzo uroczyście jako święto patronalne jedynie w kościołach i klasztorach franciszkańskich. Podajemy wszakże historię tegoż święta ze względu na jego bogatą historię i rozpowszechnienie.

 

Pierwotny tytuł kościoła Matki Bożej Anielskiej pod Asyżem brzmiał - Najśw. Maryja Panna z Doliny Jozafata. Według bowiem podania kapliczkę mieli ufundować pielgrzymi wracający z Ziemi Świętej w VI wieku. Mieli oni przywieźć grudkę ziemi z grobu Matki Bożej, który sytuowano w Dolinie Jozafata w Jerozolimie.

Matka Boska Anielska. Taką nazwę miała kapliczka za czasów św. Franciszka. Nie jest wykluczone, że on sam jej dał taką nazwę. Legenda głosi, że słyszano często nad kapliczką głosy anielskie i dlatego dano jej tę nazwę.

Porcjunkula. Nazwa również znana za czasów św. Franciszka i być może przez niego wprowadzona. Etymologicznie oznacza tyle, co kawałeczek, drobna część. Może to odnosić się do samej kapliczki, która była bardzo mała, a również do posesji przy niej leżącej, także niewielkiej. Nazwa dzisiaj równie powszechna jak poprzednia (Matka Boska Anielska) w odniesieniu do jednego z najmniejszych dzisiaj sanktuariów świata.

Historia sanktuarium

Kościół Matki Boskiej Anielskiej (Porcjunkula) leży około 2 kilometrów na południe od Asyżu. Położony jest w dolinie tuż przy dworcu kolejowym. Kiedyś stał tu las, a właścicielami kapliczki byli benedyktyni, którzy mieli swój klasztor na wzgórzu Subasio. Kapliczka była w stanie ruiny. Odbudował ją św. Franciszek w zimie 1207/1208 roku i tu zamieszkał. Tu również w roku 1208 lub 1209 w uroczystość św. Macieja Apostoła (24 lutego) wysłuchał Franciszek Mszy świętej i usłyszał słowa Ewangelii w czasie tej Mszy: "Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. (...) Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski" (Mt 10,6-10).

Franciszek wziął te słowa do siebie jako nakaz Chrystusa. Dlatego zdjął swoje odzienie, nałożył na siebie habit, przepasał się sznurem i udał się do kościoła parafialnego Św. Jerzego w Asyżu i zaczął na placu nauczać. W tym samym jeszcze roku zgłosili się do niego pierwsi towarzysze: bogaty kupiec Bernard z Quinvalle i kapłan uczony, doktor prawa, Piotr z Katanii, późniejszy brat Egidiusz. Obaj zamieszkali wraz z Franciszkiem przy kościółku Matki Bożej Anielskiej. Kiedy zebrało się już 12 uczniów Franciszka, nazwali się Pokutnikami z Asyżu oraz Braćmi Mniejszymi. Za cel obrali sobie życie pokutne i głoszenie Chrystusa, nawoływanie do pokuty i zmiany życia.

W roku 1211 benedyktyni z góry Subasio odstąpili Franciszkowi i jego towarzyszom kaplicę i posesję przy niej, na której ci wybudowali sobie ubogie szałasy - domy. Tak więc Porcjunkula stała się domem macierzystym zakonu św. Franciszka. Tu również schroniła się także św. Klara z Offreduccio. W samą Niedzielę Palmową dnia 28 marca 1212 roku odbyły się jej obłóczyny. Tak powstał II zakon (klarysek) pod nazwą pierwotną "Ubogich Pań". Niebawem w ślad za św. Klarą wstąpiła jej siostra, św. Agnieszka. Zamieszkały one tymczasowo u benedyktynek w pobliżu Bastii, zanim św. Franciszek nie wystawił dla nich klasztorku przy kościele św. Damiana.

W roku 1415 św. Bernardyn ze Sieny osadził tu swoich synów duchowych, obserwantów. Wystawili oni tu spory klasztor, a także okazały kościół. W latach 1569-1678 wystawiono świątynię, którą dzisiaj oglądamy. Wieża - dzwonnica pochodzi z roku 1684. Franciszek Overbeck wykonał malowidła i mozaiki wewnątrz (1829-1830). W roku 1832 trzęsienie ziemi zniszczyło znacznie kościół. Odbudowany został rychło w latach 1836-1840. Świątynia posiada okazałą fasadę z figurą Matki Bożej na szczycie, wykonaną z brązu pozłacanego, liczącą 7 metrów wysokości. W środku kościoła znajduje się w stanie surowym zachowany pierwotny kościółek - kaplica. Przy końcu bocznej nawy jest cela, ozdobiona freskami Tyberiusza z Asyżu (1516), w której mieszkał i dokonał życia św. Franciszek. W maleńkim ogrodzie rosną dzikie, czerwone róże bez kolców. Legenda głosi, że w ten właśnie krzak rzucił się dnia pewnego św. Franciszek dla umartwienia ciała. Ponieważ bardzo go wówczas kolce poraniły, za karę z woli Bożej przestały rodzić kolce i tak jest po dzień dzisiejszy. Listki tych róż rozdaje się na pamiątkę. Legenda głosi również, że raz po raz pojawiają się na różach krople krwi Świętego.

11 kwietnia 1909 roku, papież św. Pius X, podniósł kościół Matki Bożej Anielskiej w Asyżu do godności Bazyliki patriarchalnej i papieskiej. W latach 1925-1928 kaplica Porcjunkuli została obudowana artystycznie. Obecnie dookoła bazyliki jest znaczna osada, która nosi nazwę Matki Boskiej Anielskiej.

Matka Boska Anielska

Tytuł ten przypomina, że Maryja jako Matka Boża jest Królową również aniołów, a więc istot najwyższych wśród stworzeń. Już Ewangelie zdają się wskazywać na rolę służebną aniołów wobec Najśw. Maryi: tak jest w scenie zwiastowania, tak jest przy ukazaniu się aniołów pasterzom; tak jest wtedy, gdy anioł informuje Józefa, że ma uciekać z Bożym Dzieciątkiem do Egiptu. Ten sam anioł zawiadamia Józefa o śmierci Heroda. Pod wezwaniem Królowej Aniołów istnieją trzy zakony żeńskie. W roku 1864 zostało we Francji założone arcybractwo Matki Bożej Anielskiej, mające za cel oddawać cześć Maryi jako Królowej nieba. Członkowie tegoż bractwa odmawiają codziennie trzy Zdrowaś z wezwaniem:

"Królowo Aniołów, módl się za nami". To wezwanie zostało także włączone do Litanii Loretańskiej. Istnieje wiele kościołów pod tym wezwaniem, zwłaszcza wystawionych przez synów duchowych i córki św. Franciszka Serafickiego. Niektóre z nich są nawet sanktuariami, posiadającymi wizerunki Matki Bożej, słynące łaskami. W Italii jest 9 podobnych sanktuariów. M. B. Anielska jest Patronką Kostaryki. W pobliżu miasta San José istnieje sanktuarium z figurką cudowną, koronowaną w 1927 roku. Według podania miejscowego mieli ją w roku 1635 przynieść aniołowie.

Odpust Porcjunkuli

Właśnie ze względu na ten odpust bazylika i sanktuarium nabrały tak wielkiej sławy w świecie chrześcijańskim. Legenda głosi, że pewnej nocy w lecie w roku 1216 Franciszek usłyszał w swojej celi głos: "Franciszku, do kaplicy!" Kiedy tam się udał, ujrzał Pana Jezusa siedzącego nad ołtarzem, a obok z prawej strony Najśw. Pannę Maryję w otoczeniu aniołów; tak się odtąd najczęściej przedstawia M. B. Anielską św. Franciszka z Asyżu.

Usłyszał głos: "Franciszku, w zamian za gorliwość, z jaką ty i bracia twoi, staracie się o zbawienie dusz, w nagrodę proś mię dla nich i dla czci mego imienia o łaskę, jaką zechcesz. Dam ci ją, gdyż dałem cię światu, abyś był światłością narodów i podporą mojego Kościoła". Franciszek upadł na twarz w adoracji Chrystusa, Maryi i aniołów, i rzekł: "Trzykroć święty Boże! Ponieważ znalazłem łaskę w Twoich oczach, ja który jestem tylko proch i popiół, i najnędzniejszy z grzeszników, błagam Cię z uszanowaniem, na jakie tylko zdobyć się mogę, abyś raczył dać Twoim wiernym tę wielką łaskę, aby wszyscy, po spowiedzi odbytej ze skruchą i po nawiedzeniu tej kaplicy mogli otrzymać odpust zupełny i przebaczenie wszystkich grzechów".

Z kolei zwrócił się Franciszek do Najśw. Maryi Panny: "Proszę błogosławionej Dziewicy, Matki Twojej, Orędowniczki rodzaju ludzkiego, aby poparła sprawę moją przed Tobą". Maryja poparła modlitwę Franciszka. Wtedy Chrystus Pan: "Franciszku, to, o co prosisz, jest wielkie. Ale otrzymasz jeszcze większe łaski. Daję ci odpust, o który usilnie błagasz, pod warunkiem jednak, że będzie on zatwierdzony przez mego Namiestnika, któremu dałem moc związywania i rozwiązywania tu na ziemi".

Podanie głosi, że zaraz nazajutrz udał się Franciszek z bratem Masseuszem do Perugii, gdzie właśnie przebywał papież Honoriusz III:

Ojcze święty - powiedział - odbudowałem przed kilku laty mały kościółek w twoich posiadłościach, poświęcony Matce Bożej i błagam Waszej Świątobliwości, aby go raczył wzbogacić wielkim odpustem, nie zobowiązującym do dawania jałmużny".

"Zgadzam się - miał odpowiedzieć papież - ale na ile lat go żądasz?"

Na to Franciszek: "Ojcze święty, proszę cię, byś odpustu tego nie liczył na lata, ale na dusze, aby wszyscy, którzy rozgrzeszeni i przejęci skruchą serdeczną wejdą do kościoła Matki Boskiej Anielskiej, otrzymali zupełne odpuszczenie grzechów i na tym, i na tamtym świecie".

"To, o co prosisz, jest wielkie i dotychczas niepraktykowane w Kościele".

Na to Franciszek: "Dlatego przychodzę tu i proszę nie w moim imieniu, ale w imieniu Jezusa Chrystusa, który mię tu posłał".

Tyle legenda. Faktem jest natomiast, że papież udzielił odpustu zupełnego na dzień przypadający w rocznicę poświęcenia kaplicy, które odbyło się dnia 2 sierpnia 1216 roku. Od wieku XIV papieże zaczęli podobny odpust na ten dzień przyznawać poszczególnym kościołom franciszkańskim. Papież Sykstus IV w roku 1480 udzielił tego przywileju wszystkim kościołom I zakonu. W dwa lata potem tenże papież udzielił tegoż odpustu zupełnego dla wszystkich kościołów franciszkańskich, także dla III zakonu. Papież Leon X przywilej ten potwierdził (1 IX 1518). Papież Grzegorz XV przywilej ten rozszerzył nie tylko na wszystkich duchowych synów i córki św. Franciszka, ale również na wszystkich wiernych, ilekroć dnia 2 sierpnia nawiedzą któryś z kościołów franciszkańskich (1622). Papież Pius IX poszedł jeszcze dalej i dnia 22 lutego 1847 roku przywilej odpustu toties quoties rozszerzył na wszystkie kościoły parafialne i inne, przy których jest III zakon. Papież św. Pius X udzielił na ten dzień tego odpustu wszystkim kościołom, jeśli to biskupi uznają za stosowne (1910). W rok potem przywilej ten św. Pius X rozszerzył na wszystkie kościoły (1911). Dnia 3 marca 1952 roku wyszedł dekret Kongregacji Odpustów rozszerzający przywilej odpustu zupełnego toties quoties na dzień 2 sierpnia lub w najbliższą niedzielę dla wszystkich kościołów i kaplic nawet półpublicznych.

Warunki uzyskania odpustu

Jak wspomnieliśmy, początkowo odpust zupełny można było uzyskać jedynie w kościele Matki Bożej Anielskiej w Asyżu, i to jedynie dnia 2 sierpnia. Potem papieże rozszerzyli ten przywilej na wszystkie dni w roku odnośnie Porcjunkuli. Wreszcie Porcjunkula otrzymała na dzień 2 sierpnia odpust toties quoties, czyli za każde nawiedzenie kościoła i wypełnienie warunków. Odpust ten rozszerzyli papieże na kościoły franciszkańskie, potem także na wszystkie kościoły. Pierwszy miał udzielić tego odpustu papież bł. Innocenty XI w roku 1687. Potem rozszerzył go papież Pius IX w roku 1847 na podstawie tradycji, która istniała już odnośnie Porcjunkuli w wieku XIV. Warunki dostąpienia odpustu Porcjunkuli były następujące: nawiedzenie kościoła, przystąpienie do Spowiedzi i do Komunii świętej, odmówienie 6 Ojcze nasz, 6 Zdrowaś i 6 Chwała Ojcu w intencjach, jakie ma papież. Odpust ten można było uzyskać od południa 1 sierpnia do północy 2 sierpnia. Nadto można było w ostatnich latach przenieść ten odpust na najbliższą niedzielę.

Dzisiaj odpust ten uzyskuje się w kościołach parafialnych spełniając zwyczajne warunki: pobożne nawiedzenie kościoła, odmówienie w nim Modlitwy Pańskiej i Wyznania wiary oraz sakramentalna spowiedź i Komunia św. wraz z modlitwą w intencji Ojca świętego; wykluczone przywiązanie do jakiegokolwiek grzechu. Papież Grzegorz XIII (1585) obdarował sanktuarium M. B. Anielskiej przywilejem, że można było odprawiać w nim Msze święte przez całą dobę. Sanktuarium wydaje pięknie redagowany miesięcznik "La Porziuncola".

Św. Euzebiusz z Vercelli

(...) Cesarzowi łatwiejsza w odbiorze wiara ariańska wydawała się politycznie bardziej użyteczna jako ideologia cesarstwa. Jednakże ci wielcy Ojcowie oparli się temu, broniąc prawdy przed dominacją polityczną. Z tego powodu Euzebiusz skazany został na wygnanie, podobnie jak wielu innych biskupów Wschodu i Zachodu...

 

Drodzy bracia i siostry.

Dzisiejszego poranka zapraszam was do refleksji nad św. Euzebiuszem z Vercelli, pierwszym biskupem północnej Italii, o którym mamy pewne wiadomości. Urodzony na Sardynii na początku IV wieku jeszcze w dzieciństwie przeniósł się z rodziną do Rzymu. Później został lektorem: w ten sposób należał do duchowieństwa Miasta w czasach, gdy Kościół boleśnie doświadczał herezji ariańskiej. Wielki szacunek, jaki otaczał Euzebiusza, tłumaczy wybranie go w 345 na stolicę biskupią w Vercelli. Nowy biskup przystąpił natychmiast do intensywnej pracy ewangelizacyjnej na obszarze, który był jeszcze w dużej mierze pogański, zwłaszcza w okolicach wiejskich. Czerpiąc inspirację ze św. Atanazego - który spisał Żywot św. Antoniego, inicjatora wschodniego monastycyzmu - założył w Vercelli wspólnotę kapłańską, podobną do wspólnoty monastycznej. To zgromadzenie mnisze wycisnęło na duchowieństwie północnych Włoch piętno apostolskiej świętości i wydało takie wybitne postacie biskupów, jak Limeniusz i Honorat - następcy Euzebiusza w Vercelli, Gaudencjusz w Novarze, Eksuperancjusz w Tortonie, Eustazjusz w Aoście, Eulogiusz w Ivrei, Maksym w Turynie, przy czym wszystkich ich Kościół czci jako świętych.

Solidnie wykształcony w wierze nicejskiej, Euzebiusz ze wszystkich sił bronił pełnej boskości Jezusa Chrystusa, określonego w Credo Nicejskim mianem "współistotnego" Ojcu. W tym celu sprzymierzył się z wielkimi Ojcami z IV w. - przede wszystkim ze św. Atanazym, propagatorem prawowierności nicejskiej - przeciwko proariańskiej polityce cesarza. Cesarzowi łatwiejsza w odbiorze wiara ariańska wydawała się politycznie bardziej użyteczna jako ideologia cesarstwa. Jednakże ci wielcy Ojcowie oparli się temu, broniąc prawdy przed dominacją polityczną. Z tego powodu Euzebiusz skazany został na wygnanie, podobnie jak wielu innych biskupów Wschodu i Zachodu: jak sam Atanazy, jak Hilary z Poiters - o którym mówiliśmy poprzednim razem - jak Hozjusz z Kordoby. W Scytopolis w Palestynie, gdzie przebywał na zesłaniu w latach 355-60, Euzebiusz zapisał wspaniałą kartę swego życia. Tu również wraz z małą grupą uczniów założył wspólnotę cenobityczną i stąd prowadził korespondencję ze swymi wiernymi w Piemoncie, czego dowodzi przede wszystkim drugi z trzech jego Listów, uznanych za autentyczne. Następnie, po roku 360 zesłany został do Kapadocji i Tebaidy, gdzie był dotkliwie maltretowany fizycznie. W roku 361, po śmierci Konstancjusza II, jego następcą został cesarz Julian, zwany Apostatą, który nie był zainteresowany chrześcijaństwem jako religią cesarstwa, lecz chciał po prostu przywrócić pogaństwo. Położył on kres wygnaniu owych biskupów i pozwolił również Euzebiuszowi objąć z powrotem swoją stolicę. W 362 roku Anastazy zaprosił go do udziału w Soborze Aleksandryjskim, który postanowił wybaczyć biskupom ariańskim, gdyby wrócili do stanu świeckiego. Euzebiusz mógł pełnić jeszcze przez dziesięć lat, aż do śmierci, swą posługę biskupią, nawiązując ze swym miastem wzorową relację, która nie omieszkała być natchnieniem dla posługi duszpasterskiej innych biskupów północnej Italii, którymi zajmiemy się w najbliższych katechezach, jak św. Ambroży z Mediolanu i św. Maksym z Turynu.

Związek między biskupem Vercelli a jego miastem wyświetlają przede wszystkim dwa świadectwa epistolarne. Pierwsze znajdujemy w cytowanym już Liście, który Euzebiusz napisał z wygnania w Scytopolis do "umiłowanych braci i kapłanów tak bardzo upragnionych, jak też do świętych ludów niezłomnych w Vercelli, Novarze, Ivrei i Tortonie" (Ep. secunda, CCL 9, s. 104). Te pierwsze słowa, które zdradzają wzruszenie dobrego pasterza w obliczu swej owczarni, znajdują szerokie uzasadnienie pod koniec Listu, w niezwykle gorących pozdrowieniach ojca, skierowanych przez ojca do wszystkich i do każdego z jego dzieci z Vercelli, w słowach przepełnionych uczuciem i miłością. Warto zwrócić uwagę przede wszystkim na wyraźną relację, łączącą biskupa z sanctae plebes nie tylko Vercellae/Vercelli - pierwszą i przez kilka lat jedyną diecezją w Piemoncie - ale także z Novaria/Novary, Eporedia/Ivrei i Dertona/Tortony, czyli z tymi wspólnotami chrześcijańskimi, które na terenie tej samej diecezji osiągnęły pewną liczebność i autonomię.

Innym ciekawym elementem jest pożegnanie, którym kończy się List: Euzebiusz prosi swych synów i córki, by pozdrowili "także tych, którzy są poza Kościołem i którzy raczą żywić do nas uczucie miłości: etiam hos, qui foris sunt et nos dignantur diligere". Wyraźny to znak, że związek biskupa z jego miastem nie ograniczał się do ludności chrześcijańskiej, ale obejmował również tych, którzy - poza Kościołem - uznawali w jakimś sensie jego autorytet moralny i miłowali tego wzorowego męża.

Drugie świadectwo owej wyjątkowej relacji biskupa z jego miastem pochodzi z Listu, jaki św. Ambroży z Mediolanu napisał do mieszkańców Vercelli około roku 394, ponad dwadzieścia lat po śmierci Euzebiusza (Ep. extra collectionem 14: Maur. 63). Kościół w Vercelli przeżywał trudne chwile: był podzielony i pozbawiony pasterza. Ambroży szczerze oświadcza, że trudno mu w tych ludziach rozpoznać "potomstwo świętych ojców, którzy zaakceptowali Euzebiusza, gdy tylko go ujrzeli, choć nie znali go wcześniej, zapominając wręcz o swych współobywatelach". W tym samym Liście biskup Mediolanu daje jeszcze dobitniej wyraz swemu szacunkowi do Euzebiusza: "Tak wielki mąż - pisze w sposób stanowczy - w pełni zasługiwał na to, by wybrał go cały Kościół". Podziw Ambrożego dla Euzebiusza opierał się przede wszystkim na fakcie, że biskup Vercelli kierował swoją diecezją świadectwem własnego życia: "Z surowością postu rządził swoim Kościołem". W istocie również Ambroży był zafascynowany - jak sam to przyznał - monastycznym ideałem kontemplacji Boga, do którego Euzebiusz wytrwale dążył za przykładem proroka Eliasza. Jako pierwszy - pisał Ambroży - biskup Vercelli zgromadził swe duchowieństwo w vita communis i wychował je do "przestrzegania reguł monastycznych, chociaż mieszkali w mieście". Biskup i jego kler winni byli dzielić problemy współmieszkańców i czynili to w sposób wiarygodny, właśnie przez jednoczesne praktykowanie innego obywatelstwa - Nieba (por. Hbr 13,14). I tak rzeczywiście stworzyli prawdziwe obywatelstwo, prawdziwą wspólną solidarność z mieszkańcami Vercelli.

W ten sposób Euzebiusz, uznając za swoją sprawę "sancta plebs" Vercelli, żył pośród miasta jak mnich, otwierając miasto na Boga. Rys ten niczego więc nie ujmował jego przykładnemu dynamizmowi pasterskiemu. Wydaje się zresztą, że ustanowił on w Vercelli parafie dla uporządkowanej i ustabilizowanej posługi kościelnej i że wspierał sanktuaria maryjne dla nawrócenia pogańskiej ludności wiejskiej. Co więcej, ten "rys monastyczny" nadawał szczególny wymiar związkowi Biskupa z jego miastem. Jak niegdyś apostołowie, za których Jezus modlił się w czasie Ostatniej Wieczerzy, pasterze i wierni Kościoła "są na świecie" (J 17, 11), ale nie są "ze świata". Dlatego pasterze - przypominał Euzebiusz - muszą wzywać wiernych, by nie uważali miasta świata za swoje stałe mieszkanie, lecz szukali przyszłego Miasta, ostatecznego niebieskiego Jeruzalem. To "eschatologiczne zastrzeżenie" pozwala pasterzom i wiernym zachować skalę wartości, nie ulegając chwilowym modom i niesłusznym roszczeniom sprawujących władze. Autentyczna skala wartości - zdaje się mówić całym swoim życiem Euzebiusz - pochodzi nie od cesarzy dnia wczorajszego czy dzisiejszego, lecz od Jezusa Chrystusa, doskonałego Człowieka, równego Ojcu w boskości, a mimo to człowieka jak my. Odnosząc się do tej skali wartości Euzebiusz nie ustaje w "gorącym zalecaniu" swoim wiernym "strzeżenia na wszelkie sposoby wiary, zachowania zgody i wytrwałości w modlitwie" (Ep. secunda, cit.).

Drodzy przyjaciele, ja także polecam wam z całego serca te trwałe wartości, pozdrawiając was i błogosławiąc was tymi samymi słowami, którymi święty biskup Euzebiusz kończył swój drugi List: "Zwracam się do was wszystkich, moi bracia i święte siostry, synowie i córki, wierni obu płci i w każdym wieku, abyście czuwali... zanieście nasze pozdrowienie i tym, którzy są poza Kościołem i którzy raczą żywić do nas uczucie miłości" (tamże).

3 sierpień. Pierwsza chrześcijanka Europy - św. Lidia

W niektórych kalendarzach pod datą 3 sierpnia figuruje wspomnienie św. Lidii. Ta pierwsza kobieta, którą św. Paweł ochrzcił po przybyciu do Europy, zasługuje w czasie jednoczenia się naszego kontynentu na szczególną promocję. Wiemy o niej z Dziejów Apostolskich (16,11-15.40).

Ksiądz Józef Gawor, przed laty redaktor „Gościa Niedzielnego”, był wielkim miłośnikiem Pisma Świętego i pilnym jego czytelnikiem. Jemu zawdzięczamy to, że z okazji Milenium Chrztu Polski, obchodzonego w roku 1966, na głównych drzwiach katowickiej katedry Chrystusa Króla, wówczas ufundowanych, wśród najsławniejszych scen chrztu świętego z historii zbawienia (z Biblii i historii chrześcijaństwa) znalazła się także scena chrztu Lidii. Wydarzenie to miało miejsce w mieście macedońskim Filippi około roku 50, a św. Paweł ochrzcił Lidię razem z jej domownikami.

Matka chrzestna Europy

Ksiądz Gawor był poniekąd wizjonerem. Jakby przeczuwał nasze dni zmagania się o umieszczenie invocatio Dei w preambule powstającej konstytucji zjednoczonej Europy; by była Europą ducha, winna oprzeć się na swoim wielkim dziedzictwie chrześcijańskim. To on nazwał prawie pół wieku temu Lidię z Filippi „matką chrzestną Europy”.

Kim była Lidia? Pochodziła z Tiatyry położonej w Azji Mniejszej, na obszarze dzisiejszej Turcji. Jako pobożna żydówka czciła jednego, prawdziwego Boga. Mógł to być stary przekaz, który przylegał do niej, jako że w Tiatyrze, co poświadcza Józef Flawiusz, pisarz żydowski, istniała kolonia żydowska. To, że uczestniczyła ona w spotkaniu modlitewnym nad rzeką w szabat, sugeruje, że nie było w Filippi wystarczającej liczby żydów mężczyzn (fachowym określeniem na to jest minjan = 10 mężczyzn), dla wymaganego kworum do założenia właściwej synagogi. Widzimy tu subtelny, lecz ważny punkt, na który Łukasz chce zwrócić uwagę: Lidia, nie mogąc być członkiem założycielem synagogi żydowskiej, jest pierwszą nawróconą na chrześcijaństwo Europejką. To w jej domu zaczyna się spotykać wspólnota chrześcijańska (Dz 16,40).

Kobieta wyzwolona

Kobiety żydowskie w diasporze uczestniczyły w hellenistycznym odrodzeniu i mogły tworzyć swoje własne grupy religijne oraz odbywać spotkania dla sprawowania liturgii lub modlitw; ten przypadek ma miejsce w naszym opowiadaniu zapisanym w Dziejach Apostolskich. Niemniej nie mogły one, w odróżnieniu od mężczyzn, utworzyć grupy synagogalnej. Zauważmy zatem, że Lidia czuła się upoważniona, być może na skutek wyzwoleńczego działania Ewangelii, do wystąpienia przeciwko żydowskiemu obyczajowi, nie tylko zwracając się do Pawła publicznie, lecz także zapraszając jego samego ora tych, którzy z nim byli, całkiem obcych ludzi, do przyjścia i zamieszkania w jej domu (16,15). Widzimy tutaj, jak Ewangelia uwalnia kobiety z dawniejszych ograniczeń, wyznaczając im nowe role, nawet jako założycielek nowych chrześcijańskich „kościołów domowych”.Być może z uwagi na to, że kobiety w Macedonii były często znane z podejmowania przywódczych ról w społeczeństwie, nawet już w czasach przed Aleksandrem Wielkim, wystąpienie Lidii w nowej roli mogłoby być mniejszą niespodzianką w większej społeczności. Jeśli jednak byliby w Filippi mężczyźni żydzi, jej przywódcza rola byłaby dla nich zaskoczeniem. Lidia zaś przyjąwszy słowo Pana od Pawła, została ochrzczona, przyjęła znak przymierza nowej religii, coś, czego nie mogłaby otrzymać w judaizmie (obrzezanie kobiet nie było w nim praktykowane). Tak przedstawia Łukasz historię ukazującą dobitnie to, że Ewangelia jest dla wszelkich kategorii ludzi, niezależnie od ich płci, poprzedniej przynależności religijnej lub statusu społecznego.

Imię Lidia oznaczało pierwotnie osobę pochodzącą z krainy nazywanej Lidią, tzn. Lidyjkę. Gdyby ten przypadek zachodził w Dz 16, nie znalibyśmy aktualnego imienia tej kobiety. Jednak, co miało wcześniej miejsce u Horacego (Pieśń 1,8), słowo Lidia było już też imieniem osobowym; a ponieważ kraina Lidii została wchłonięta przez prowincję o nazwie Azja, kiedy ta historia się dzieje, Lidia jest tu najprawdopodobniej imieniem własnym osoby.

Bizneswoman

Miasto Tiatyra istniało w czasach Pawła i już dawno było znane jako centrum wytwarzania farby do purpury. Czytamy w Dz 16,14, że Lidię łączyły z jej miastem pochodzenia stosunki handlowe; sprzedawała tkaniny farbowane tą królewską barwą. Znaczy to prawdopodobnie, iż Lidia była kobietą finansowo niezależną - bizneswoman, powiedzielibyśmy dzisiaj. Materiał farbowany królewską purpurą był towarem luksusowym, i tylko królowie oraz ludzie bogaci mogli sobie normalnie pozwolić na kupienie go. Ponadto Lidia miała dom, w którym mieszkała nie tylko ona, ale także jej domownicy (niewolnicy) i goście.

Homer wymienia w „Iliadzie” (4.141-42) dwie kobiety, które były znane dzięki sztuce farbowania purpury w Lidii, tak więc widocznie biblijna Lidia była daleką następczynią kobiet trudniących się tam tym rzemiosłem i handlem. Najprawdopodobniej przybyła ona do Filippi, miasta będącego rzymską kolonią, aby sprzedawać swoje dobra tamtejszej bogatej klienteli.

U Lidii w gościnie

Data wspomnienia św. Lidii - 3 sierpnia - została wyznaczona dowolnie przez Baroniusza, który wprowadził ją do Martyrologium Romanum w roku 1584. W Niemczech, w 2002 roku obchodzili chrześcijanie Święto Biblii. W związku z tym tamtejsza prasa katolicka donosiła, że 14 czerwca odbyło się w Neuhausen święto Lidii na cześć pierwszej chrześcijanki Europy; wszystko zorganizowano na modłę grecką - ubiory, potrawy, jak 2000 lat temu u Lidii w gościnie, dla przypomnienia sceny z 16. rozdziału Dziejów Apostolskich. W całej imprezie wyeksponowano jej cnotę gościnności, i słusznie. Czy nie zasługiwałaby na jakieś, choćby skromne, uwzględnienie w liturgii ta święta Europejka, wobec ogłoszenia przez Jana Pawła II św. Teresy Benedykty od Krzyża Edyty Stein (9 VIII), św. Brygidy Szwedzkiej (23 VII) i św. Katarzyny ze Sieny (29 IV) współpatronkami kontynentu europejskiego?

Patronka farbiarzy

Lidia mieszkała w Filippi, w Macedonii. Była zapewne osobą zamożną, bowiem purpura - tkanina, którą sprzedawała - stanowiła towar luksusowy.

- Była poganką, która przyjęła chrzest dzięki św. Pawłowi - mówi paulin, o. Paweł Stępkowski.

O tym spotkaniu oraz o tym, że św. Lidia udzieliła później gościny św. Pawłowi, wiemy z relacji św. Łukasza, zapisanej w Dziejach Apostolskich.


4 sierpnia. Św. Jan Maria Vianney - Leżymy na całej linii

Ktoś, kto przypominał obraz nędzy i rozpaczy, jest patronem proboszczów całego świata.

Zostałem pobity na ulicy. Wychodziłem ze spotkania modlitewnego, gdzie aż dwukrotnie Pan Bóg dał nam słowo: „Kto was dotyka, dotyka źrenicy mojego oka”. Na pustej ulicy zatrzymał się samochód, wyskoczyło czterech facetów. Leżałem na ziemi. I w tym momencie dostałem SMS-a. „Jezus nigdy nie zapomni ci, że cierpiałeś dla Niego” – napisał znajomy zakonnik. – A skąd ojciec wiedział, że zostałem pobity? – pytałem później zdumiony. – A od czego są aniołowie? Są skuteczniejsi niż Telekomunikacja Polska – zaczął się śmiać. Nigdy nie czułem takiej bliskości Boga. Pochylał się nade mną, cierpiał tak, jakby ktoś wsadzał Mu palec... w źrenicę. Gdy o tym opowiadam, znajomi uśmiechają się z zażenowaniem.

Pomyślałem o Janie Marii Vianneyu. Często leżał na ziemi. Modlił się, leżąc krzyżem w pustym kościele, cierpiał, gdy drapieżnie atakował go Zły. Spał na kilku deskach, niewiele jadł. – Co takie chuchro może nam powiedzieć o Bogu – kpili francuscy racjonaliści. Vianney wychodził na ambonę i zaczynał opowiadać o Bogu. Mówił bardzo prostym językiem, nie popisywał się. Słuchaczom wydawało się, że głosi kazanie samemu sobie. Ludzie przychodzili. Choć na początku kościół świecił pustkami.

Urodził się w 1786 r. w wiosce koło Lyonu. Francja wrzała po rewolucji, prześladowała kapłanów. Mały Jan przyjął Pierwszą Komunię w... szopie, do której wejście dla bezpieczeństwa zasłonięto wozem z sianem. Wstąpił do seminarium duchownego, ale z powodu ogromnych kłopotów w nauce był z niego dwukrotnie usuwany. Cudem je ukończył.

Wyobraź sobie, że jesteś proboszczem. Dostajesz małą wiejską parafię w Ars. Mieszka w niej 230 osób, ale na niedzielną Mszę przychodzi jedynie kilka. Więcej: o parafianach pogardliwie mówi się, „że jedynie chrzest odróżnia ich od zwierząt”. Toną w grzechu. Załamujesz ręce? Ks. Vianney złożył je do modlitwy. By zmienić innych, zaczął zmieniać siebie. Narzucił sobie ostry rygor: kilka godzin adoracji Najświętszego Sakramentu, post. Wieczorami widywano go, jak leżał krzyżem pod tabernakulum. Ubogi brat ubogiego Jezusa.

Nie czuł się ani krztynę lepszy od swych penitentów. Może dlatego przed jego konfesjonałem zaczęły ustawiać się kolejki? Parafia zaczęła się nawracać. Ludzie opowiadali sobie o niezwykłym proboszczu. Przyjmował dziennie nawet 300 osób. W ciągu roku przy kratkach konfesjonału klękało prawie 30 tysięcy penitentów! Często odwiedzał parafian. Zapamiętali jego łagodny uśmiech. Przeżywał ogromną duchową walkę: oschłość, ciemność. Bardzo bał się o własne zbawienie. Aż dwukrotnie próbował opuścić parafię i skryć się w klasztorze. Słuchał jednak swego biskupa i wracał do konfesjonału.

Biblijny Jakub zobaczył drabinę, po której wędrowali aniołowie, gdy leżał na gołej ziemi, a pod głową miał twardy kamień. Jan Vianney, który przypominał obraz nędzy i rozpaczy, jest patronem proboszczów całego świata.

5 sierpień. Św. Oswald - Patron angielskich monarchów

Urodził się około 604 roku jako syn Etelfryda – króla Nortumbrii. Po tym, gdy jego ojciec zginął w czasie powstania Brytów, Oswald zmuszony był wraz z dwójką swych braci opuścić kraj.

Udał się do klasztoru Kolumbana leżącego na szkockiej wyspie Iona, w którym jeszcze jako poganin zaczął pobierać nauki, następnie zaś przyjął chrzest. W tym samym czasie rządzący od niedawna Nortumbrią Caedwall zamordował Osryka i Eanfryda – wspomnianych tu już braci Oswalda. Oburzeni poczynaniami tyrana Caedwalla możni panowie, postanowili posłać po prawowitego następcę tronu i pomóc mu w odzyskani władzy nad krajem. W 634 roku Oswad powrócił do królestwa swego ojca, pokonując w bitwie pod Hewenfeld Caedwalla. Legendy głoszą, że zanim doszło do decydującego starcia, Oswald miał zgromadzić swe wojska wokół drewnianego krzyża i modlić się o zwycięstwo nad pogańską armią. Jedną z jego pierwszych decyzji jako nowego władcy, było rozpoczęcie intensywnej chrystianizacji swych poddanych.

W 635 roku, wspólnie ze świętym Aidanem założył benedyktyńskie opactwo Lindsifarne na Ildzie zwanej też Świętą Wyspą. Jak stwierdzają Vera Schauber i Hanns Michel Schindler, tamtejszy klasztor stał się „ośrodkiem działalności misyjnej wśród anglosasów”.

Oswald zginął 5 sierpnia 642 roku w bitwie, którą jego wojska stoczyły z armią pogańskiego króla Mercji, Pendą. Do konfliktu doszło, gdyż małżonka Oswalda, Cyneburga, wywodziła się z Wessexów, którzy po zaślubinach także mieli przyjąć wiarę chrześcijańską. Obawiający się utraty swych dotychczasowych pozycji i przywilejów możni Wessexowie zawarli sojusz z Pendą – władcą sąsiedniego królestwa - i tym sposobem zgromadzili wojska przewyższające liczebnie odziały Oswalda.

Miejsce, w którym pochowano ciało późniejszego świętego jest nieznane, natomiast jego głowa znajdować ma się w sarkofagu świętego Kutberta w angielskiej miejscowości Durham Szczególna czcią otaczany był Oswald w średniowieczu. Jest patronem angielskich monarchów, krzyżowców, czy żniwiarzy.

Za sprawą przybył na kontynent irlandzkich mnichów, którzy intensywnie propagowali jego kult, święty ten wielką popularnością cieszy się także w niemieckojęzycznych regionach alpejskich, gdzie do dziś zalicza się go do grona Czternastu Wspomożycieli. Właśnie jako bohater niezliczonych niemieckich eposów rycerskich jest patronem szwajcarskiego miasta i kantonu Zug, czy licznych świątyń pod jego wezwaniem. W jednym z takich kościołów - konkretnie w kościele pod wezwaniem św. Oswalda w Marktl an Inn - został ochrzczony papież Benedykt XVI.


6 sierpnia. Św. Hormizdas - Perski papież

Przyszedł na świat w miejscowości Frosinone w środkowych Włoszech. Osobliwe imię wskazuje na perskie korzenie – najpewniej jego matka pochodziła ze Wchodu.

Ów arystokrata zanim został wyświęcony na archidiakona, był żonaty i miał syna Sylweriusza – także późniejszego papieża. Gdy idzie o jego charakter, Hormizdasa cechowało wyjątkowo pokojowe nastawienie. Pozwolił przykładowo powrócić na łono Kościoła zwolennikom antypapieża Wawrzyńca. Na sercu leżało mu także pojednanie z Kościołami wschodnimi.

Udało mu się nawet zawrzeć ugodę z wyznającym monofizytyzm cesarzem Anastazjuszem I oraz nakłonić w 519 roku nowego cesarza, Justyna I oraz wschodnich hierarchów do podpisania papieskiego wyznania wiary. Jak pisał Kazimierz Dopierała o tym wydarzeniu: „po 35 latach rozdziału nastąpiła zgoda. Oświadczenie podpisane przez biskupów wschodnich jest powszechnie znane jako formuła Hormizdasa”.

Na marginesie warto zaznaczyć, że w 1870 roku „Sobór Watykański I, włączył formułę Hormizdasa do konstytucji dogmatycznej pastor aeternus - konstatował Dopierała w „Księdze papieży”.

Niestety, w czasie tak dobrze zapowiadającego się pontyfikatu „papieża Persa” pojawiło się także wiele trudniejszych momentów. Ot chociażby moment, w którym ówczesny patriarcha Konstantynopola, Jan II, dopisał pod wspomnianą tu przysięgą Hormizdasa słowa, z których wynikało, iż stary i nowy Rzym (czyli Konstantynopol właśnie) są sobie równe, czy też próby wprowadzenia przez mnichów scytyjskich nowej, niezgodnej z chrześcijańską nauką, formuły teopaschatycznej.

Do naszych czasów zachowała się ponad setka listów autorstwa tego papieża, który zmarł w Rzymie 6 sierpnia 523 roku...

7 sierpień. Bł. Edmund Bojanowski

Nie był księdzem, a założył zgromadzenie zakonne. Został beatyfikowany przez Papieża Jana Pawła II w Warszawie 13 czerwca 1999 roku.

Pochodził z okolic Gostynia w Wielkopolsce. Przeżył 56 lat, lecz od czwartego roku życia był naznaczony cierpieniem. Nie szczędził jednak swych wątłych sił, aby nieść pomoc innym cierpiącym.

Dał tego dowód podczas epidemii cholery, która nawiedziła Wielkopolskę w roku 1849. W swoim mieszkaniu przygotowywał leki i pielęgnował chorych. Założył mały szpital i sierociniec, a także ochronkę, która stała się sensem jego życia. Jego doczesne szczątki spoczywają w Luboniu koło Poznania, gdzie znajduje się Dom Generalny Sióstr Służebniczek Wielkopolskich. Dziś jego dzieło realizują Siostry Służebniczki Najświętszej Maryi Panny. Ich charyzmatem, zgodnie z ideą założyciela, jest służba ubogim, dzieciom i chorym. Oprócz nich, według zasad wytyczonych przez bł. Edmunda żyją także Siostry Służebniczki Śląskie, Starowiejskie i Dębickie.

Za życia pragnął kapłaństwa, ale zły stan zdrowia na to mu nie pozwolił. Arcybiskup Ledóchowski powiedział wtedy, że jego drogą do świętości jest świecki stan życia. Po jego śmierci „Tygodnik Katolicki” napisał, że odszedł wzór „cichej pobożności, łagodnej wyrozumiałości i wyrzeczenia się siebie”.

Za najważniejsze pole swojej działalności uważał wychowanie religijne i moralne, zwłaszcza w środowiskach wiejskich. Spalał się w imię miłości Chrystusa, stając się iskrą, która zapaliła wielu troską o ubogich. Sam będąc dotkniętym chorobą, udowodnił, że można być wyczulonym na niedolę człowieka, mimo swego niedomagania. Dał temu świadectwo jako świecki na długo przed Soborem Watykańskim II, który podkreślił rolę świeckich w Kościele.

W odpowiednim dokumencie soborowym czytamy: „Świeccy powinni podjąć trud odnowy porządku doczesnego jako własne zadanie i spełniać je bezpośrednio i zdecydowanie, kierując się światłem Ewangelii i duchem Kościoła, przynagleni miłością chrześcijańską”. Te słowa, napisane prawie 100 lat po jego śmierci, najlepiej charakteryzują życie i działalność bł. Edmunda Bojanowskiego. Pozostaje on wzorem apostolskiego działania. Podczas Mszy świętej beatyfikacyjnej Jan Paweł II charakteryzując postać Błogosławionego stwierdził, że dał on „wyjątkowy przykład ofiarnej i mądrej pracy dla człowieka, ojczyzny i Kościoła”. (ks. S.M.).

W ogrodach Papieskiego Wydziału Teologicznego przy ul. Katedralnej 9 we Wrocławiu stanął pomnik błogosławionego Edmunda Bojanowskiego. 8 września 2001 abp Juliusz Paetz, metropolita poznański, wraz z kard. Henrykiem Gulbinowiczem oraz biskupami Józefem Pazdurem i Janem Tyrawą poświęcili monument. Uroczystość poprzedziły wykład poświęcony E. Bojanowskiemu oraz Msza św. dziękczynna w 130. rocznicę śmierci Błogosławionego, odprawiona w kościele pw. Krzyża Świętego na Ostrowie Tumskim. Uczestniczyli w niej przedstawiciele władz miejskich i wojewódzkich. Po Eucharystii, w dolnym kościele dwupoziomowej świątyni, poświęcono obraz oraz kaplicę bł. Edmunda Bojanowskiego.

"Litość wobec ludzkiej biedy była jedną z najważniejszych cech jego osobowości - powiedział podczas homilii ks. prof. Ignacy Dec, rektor PWT we Wrocławiu. - Innym rysem jego osobowości była szczególna miłość do Kościoła i narodu polskiego". Mimo że był świeckim, był w pełni wierny Kościołowi. Swoją działalność prowadził w ścisłej współpracy z księżmi i biskupami. Jak powiedział ks. I. Dec, był prekursorem nauczania Soboru Watykańskiego II o roli świeckich w Kościele. "Jest przykładem niezwykłej spójności wiary i chrześcijańskiego miłosierdzia. Potrafił stawić czoła współczesnym mu trendom i w pełni oprzeć swoje życie na Ewangelii" - stwierdził kaznodzieja.

Jak zapowiedział Metropolita wrocławski, Katolickie Liceum w Henrykowie, które rozpocznie działalność w przyszłym roku, będzie nosiło imię E. Bojanowskiego, gdyż jest on prawdziwym wzorem troski o młode pokolenia Polaków.

Pochodzący z Wielkopolski bł. E. Bojanowski we Wrocławiu spędził cztery lata młodzieńczego życia. Od 1832 do 1836 roku studiował na Uniwersytecie Wrocławskim. Mieszkał w kamienicy przy ul. Katedralnej 9, w ogrodach której poświęcono jego pomnik. Na ścianie tego budynku znajduje się już tablica upamiętniająca ten fakt.

Jest założycielem Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej. To obecnie najliczniejszy zakon w Polsce. Funkcjonuje w czterech odrębnych zgromadzeniach: wielkopolskim, starowiejskim, śląskim i dębickim. Łącznie w jego szeregach jest przeszło 3,5 tysiąca zakonnic. Siostry służebniczki pracują wśród dzieci w szkołach, sierocińcach, zakładach wychowawczych. Opiekują się chorymi w domach opieki społecznej, szpitalach, wspierają biednych. Nie brakuje ich także na misjach, wśród chorych na AIDS.


8 sierpnia. Św. Dominik - kazaniem w heretyków

Mottem zakonu dominikanów jest jedno słowo, dziś mało popularne: Veritas – prawda.

Idea zakonu dominikańskiego narodziła się w gospodzie. Dominik wraz ze swoim przyjacielem, biskupem Diego, wędrował z misją dyplomatyczną na Północ Europy. W południowej Francji zatrzymali się w gospodzie, której właściciel okazał się zwolennikiem sekty albigensów. Dominik przez całą noc przekonywał go do powrotu do wiary katolickiej, aż ten wreszcie wyrzekł się herezji. Dominik chciał walczyć o zbawienie dusz nie za pomocą przymusu, lecz mocą Bożego słowa. Wędrowne kaznodziejstwo oraz świadectwo ewangelicznego życia – te dwie zasady mieli realizować dominikanie.

Dominik de Guzman urodził się w Caleruega w północnej Hiszpanii ok. 1170 roku. Jego rodzice pochodzili za średniej szlachty. Od dziecka był kształcony na duchownego. Święcenia kapłańskie przyjął w 1195. Chciał ewangelizować ludy żyjące na Wschodzie Europy. Jednak posłuszny woli papieża zajął się nawracaniem heretyków działających w południowej Francji. Chodził od wsi do wsi, od miasta do miasta, opanowanych przez heretyków, i głosił Ewangelię. Z nawróconych kobiet spośród albigensów założył klasztor, który stał się zaczątkiem dominikanek. Doszedł wtedy do wniosku, że potrzebny jest nowy zakon, który da Kociołowi wykształconych, wędrownych kaznodziejów.

W 1215 roku biskup Tuluzy erygował pierwszą wspólnotę zgromadzoną wokół Dominika. W 1217 roku papież zatwierdził fundację Zakonu Kaznodziejskiego. Była to w owych czasach nowość, gdyż do tej pory głoszenie kazań było zadaniem miejscowych biskupów. Dominik miał na modlitwie wizję apostołów Piotra i Pawła. Św. Piotr podał mu laskę wędrownego kaznodziei, a św. Paweł księgę Ewangelii, mówiąc: „Idź i głoś, po to zostałeś posłany”. Pod wpływem tego widzenia Dominik rozesłał swoich braci na cztery strony świata. Sam wizytował powstające klasztory, zadbał o zbiór praw dla zakonu i sprawny system zarządzania nim. W Rzymie złożył dominikański klasztor przy kościele s. Sabina. Zmarł w święto Przemienienia Pańskiego w 1221 roku w Bolonii. Papież Grzegorz IX kanonizował Dominika w 1234 roku.

Jordan z Saksonii pisał o nim: „Potrafi się szczerze śmiać i szczerze płakać. Promieniuje radością do tego stopnia, że jego uwagi rozweselają, nigdy nie przytłaczając. Zasmucony bywa tylko w odosobnieniu modlitewnym i twarz jego spływa łzami z powodu ludzkiej niedoli…”.

9 sierpnia. Św. Teresa Benedykta (Edyta Stein) - Pani filozof przekreśliła siebie

Raz o mało nie zatruła się gazem. Przeżywała wtedy potworną depresję. Po co mnie odratowaliście? – pytała z wyrzutem. Dwadzieścia lat później pogodzona z życiem trafiła do komory gazowej. Ale wtedy wiedziała już, że śmierć nie ma nad nią władzy.

Czemu się nie bawisz? Ambicjuszka! – głośna drwina odbiła się od ścian wrocławskiej kamienicy. – Nie mówcie tak! – krzyknęła dziewczyna. Nie lubiła tego przezwiska. Nazwały ją tak siostry, które wychowywały ją po śmierci taty. Nie pamiętała go, zmarł, gdy miała dwa lata. Matki ciągle nie było w domu; prowadziła po ojcu składnicę opału. Harowała od świtu do nocy. Miała na utrzymaniu spore mieszkanie we wrocławskiej kamienicy i aż jedenaścioro dzieci. – Ambicjuszka! – krzyknęły siostry. Edyta skuliła się, odłożyła książkę. Dlaczego mnie tak nazywają? Była uparta. Gdy nie chciała pójść do przedszkola, potrafiła postawić cały dom na głowie. – Nazywano mnie mądrą Edytą – wspominała po latach. – Bardzo mnie to bolało, bo brzmiało, jakbym z tego powodu była zarozumiała.
Zobaczycie: będę wielka

– O czym tak rozmyślasz? – mama pogładziła czarne włosy córki. – O niczym… – zmieszała się dziewczyna. Jej bladziutką, delikatną twarz oblał rumieniec. Za nic nie przyznałaby się, że myślała o przyszłości. Czuła, że nie mieści się w ciasnych mieszczańskich ramach i jest przeznaczona do czegoś wielkiego. Marzyła o sławie. Nie, tego nie powiedziałaby mamie. Mogłoby ją to zranić. Widziała, jak bardzo troszczy się o rodzinę. To były trudne czasy: wuj, a rok później stryj stali się finansowymi bankrutami i odebrali sobie życie. Te śmierci wstrząsnęły dziewczynką. Często widziała matkę, gdy krzątając się po domu, szeptała: „Słuchaj, Izraelu, twój Bóg jest jeden”. Była szczerze wierzącą Żydówką. Sporo wycierpiała. Owdowiała, miała cały dom na głowie. Największym jej zmartwieniem było jednak to, że na jej oczach dzieci, jedno po drugim, odchodziły od wiary. Synowie kpili ze zwyczajów szabatu, córki, słysząc słowa Tory, wzruszały ramionami. Malutka Edyta obserwowała ich uważnie. Urodzona w 1891 roku w Jom Kippur, wielkie święto pojednania i pokuty, chciała uciec jak najdalej od świata psalmów i midraszy. I uciekała. W świat książek.

Po co mnie odratowaliście?

Przeżywała ogromny konflikt. Świat ją oszukiwał: była niezwykle zdolna, a jednak gdy rozdawano nagrody, Edytę pominięto. Nie pytała, dlaczego. Była Żydówką – słowo to zaczynało brzmieć jak wyrok. Wrażliwa czternastolatka bardzo to przeżyła. Do końca życia zapamiętała jednak ciepłe słowa dyrektora, który w czasie pomaturalnego komersu rzucił: „Uderz w kamień, a wytrysną skarby!”. To była jawna aluzja do jej nazwiska. Stein to po niemiecku kamień.

Zdała na wrocławski uniwersytet. Studiowała germanistykę, historię i psychologię. – Jestem ateistką i feministką – odpowiadała twardo, ale jej głowę nieustannie bombardowały setki pytań: Gdzie znajdę prawdę? W zatopionym w modlitwach świecie matki? W ironii rodzeństwa? Zaufała psychologii, a później filozofii. Stały się jej prawdziwą pasją.

W czasie studiów przeżyła potworną depresję. „Słońce zdawało się gasnąć, nawet w pełnym, jasnym dniu – wspominała. – Straciłam zupełnie zaufanie do ludzi; chodziłam jakby zmiażdżona strasznym ciężarem, nie umiałam niczym się cieszyć”. Kiedyś wraz z siostrą o mały włos nie zatruły się przypadkowo gazem. Gdy otworzyła oczy, wyszeptała: „Jaka szkoda! Dlaczego w tej głębokiej ciszy nie pozostawiono nas na zawsze?”.

Filozof opatruje rany

Uciekła z Wrocławia. Po trosze dlatego, że dusiła się w tym mieście. Zasadniczy powód był jednak inny: przygotowując referat z psychologii, natknęła się na wydawnictwa Edmunda Husserla, ojca fenomenologii. Połknęła je z wypiekami na twarzy. Czuła, że odpowiadają na wiele jej pytań. Młoda, zdolna studentka spakowała się i ruszyła do Getyngi. Na studia germanistyczne i filozoficzne. Do samego Husserla!

Zaczęła studia u mistrza. Czuła się ogromnie szczęśliwa, radość trwała jednak krótko. Wybuchła wojna. – Wygasło moje życie osobiste; jeżeli przeżyję wojnę, podejmę je jako dar – pisała młodziutka studentka filozofii. Na własną prośbę trafiła do szpitala zakaźnego w morawskich Hranicach. Od świtu do nocy krzątała się przy rannych. Była nieprzytomna ze zmęczenia.

Już w czasie wojennej zawieruchy Edyta rzuciła się w wir pracy uniwersyteckiej. Pracowała nad doktoratem: siedziała w książkach dzień i noc. – Gdy wołano mnie na obiad, wracałam jakby z innego świata i szłam wyczerpana, ale radosna – wspominała. Obroniła doktorat we Fryburgu, gdzie Husserl otrzymał katedrę, a w 1916 roku została nawet jego asystentką.

Trzęsienie ziemi

Wciąż uważała się za ateistkę. Jej deklaracje brzmiały już jednak mniej pewnie niż przed laty. Pan Bóg dawał jej coraz mocniejsze znaki swojej obecności. W Getyndze poznała młodego docenta Adolfa Reinacha. Zafascynowała ją jego dobroć i delikatność. Prawdziwym trzęsieniem ziemi była wiadomość: młody filozof zginął na froncie. Edyta odwiedziła jego żonę. Spodziewała się, że po przekroczeniu progu zastanie histerię czy przygnębienie. Ujrzała pełną pokoju, pogodzoną z życiem wdowę, która zdradziła sekret swego zachowania: kilka miesięcy temu przyjęliśmy chrzest w Kościele protestanckim. – Było to moje pierwsze spotkanie z krzyżem i Bożą mocą, jakiej udziela On tym, którzy go niosą – notowała zdumiona panna Stein. – Ujrzałam pierwszy raz w życiu Kościół w jego zwycięstwie nad ościeniem śmierci. W tym momencie załamała się moja niewiara i ukazał się Chrystus w tajemnicy krzyża.

Od deski do deski

Łaska nie wdarła się w jej życie z dnia na dzień. Delikatnie drążyła skałę. Edyta dostrzegła, że religia odpowiada na pytania, wobec których filozofia pozostaje bezradna. Gdy w 1921 roku wpadł jej w ręce opasły tom „Życia świętej Teresy z Avila”, przeczytała go z wypiekami na twarzy. – Byłam tak pochłonięta, że nie przerwałam czytania, póki nie doszłam do końca. Kiedy zamknęłam książkę, musiałam sama sobie wyznać: To jest prawda!

W życiu Edyty rozpoczął się nowy etap. „Studium filozofii jest chodzeniem nad przepaścią” – notowała, ale nie miała jeszcze odwagi uklęknąć pod krzyżem. – Jedyną moją modlitwą była tęsknota za prawdą – wspominała. Zmagała się. Przez całe życie dążyła do poznania prawdy, a gdy już jej dotknęła, chciała być jej wierna. Bez zastrzeżeń, do końca. Po kryjomu biegała na poranne Msze. W końcu dała za wygraną. Poprosiła o chrzest.

„W roku Pańskim 1922, w dniu 1 stycznia została ochrzczona Edyta Stein, lat 30, doktor filozofii. Po dobrej nauce i przygotowaniu przeszła z judaizmu na łono Kościoła i otrzymała na chrzcie świętym imiona Teresa – Jadwiga” – notował ksiądz w kronice parafialnej. W tym dniu Kościół świętował uroczystość Obrzezania Pańskiego: dla Żydów akt włączenia w naród Izraela. Dla Edyty rozpoczęcie nowego życia. Matka nie zaakceptowała wyboru córki, która powiedziała jej o tym na klęczkach. Twarda Żydówka, której nie złamały dotąd zawirowania życiowe, rozpłakała się.

Panna Stein rozpoczęła dziesięcioletnią pracę nauczycielki. Jej pasjonujące wykłady stawały się coraz popularniejsze. Do tego stopnia, że Edytę nazwano „głosem katolickich Niemiec”.Żyła skromnie. Niemal klasztornie. Sporo czasu spędzała w kaplicy. Uczyła dziewczęta, a po pracy ślęczała nad tłumaczeniami dzieł Newmana i świętego Tomasza. Jej żydowskie pochodzenie znów brzmiało jak wyrok: nie mogła zrobić habilitacji. Z dnia na dzień dojrzewało w niej pragnienie wstąpienia do klasztoru. Czekała. Jej nawrócenie nie było fruwaniem neofity. Przeczuwała, że jej życie będzie naznaczone cierpieniem. Patrząc na zawieszony nad biurkiem krzyż, westchnęła: O, jak bardzo mój naród będzie musiał cierpieć, zanim się nawróci!

Za kratami

W 1933 roku zapukała do kolońskiego Karmelu. Miała mizerne szanse zostania mniszką: była 42-letnią Żydówką, bez posagu. Dla Boga nie było to jednak przeszkodą. Edyta zamieszkała za kratami. Przyjęła imię Teresa Benedykta od Krzyża. W dniu jej profesji wieczystej zmarł Husserl. Dwa lata wcześniej, w święto Podwyższenia Krzyża Świętego, gdy odnawiała swoje śluby, zmarła matka. Dla młodej karmelitanki była to wyraźna odpowiedź z nieba. Długo modliła się o ich zbawienie. Pracę naukową przerywała szyciem, sprzątaniem, doglądaniem schorowanych sióstr. Była szczęśliwa i starała się opowiedzieć o tym rodzinie. Słowa były jednak bezradne wobec tego, co czuła. Czy niewierząca rodzina mogła zrozumieć słowa: „Wzorem Matki Najświętszej całkowicie siebie przekreślić, a zatopić się w życiu i cierpieniu Chrystusa”?

Idziemy ginąć

W Niemczech wrzało. Zamykano żydowskie sklepy, wyrzucano Żydów z publicznych stanowisk. Po pogromie nocy kryształowej życie Edyty było zagrożone. Przeniesiono ją do holenderskiego Karmelu w Echt. Zza krat obserwowała wybuch wojny. Gdy pod klasztor podjechał gestapowski samochód, nie opierała się. Mogła uciec, odrzuciła jednak takie rozwiązanie. Wychodząc, powiedziała do swojej przerażonej siostry Róży, która również po chrzcie trafiła do Karmelu: „Chodź, idziemy cierpieć za nasz lud”. To były ostatnie słowa, które słyszały mniszki. Już wcześniej wspominała im, że chce być ubogą Esterą, która wstawia się u Boga za ludem, chcąc ocalić go z zagłady. Na karteczce, którą zostawiła, wzruszone mniszki przeczytały: „Wiedzę Krzyża można posiąść jedynie wtedy, gdy czuje się ciężar krzyża w całym jego ogromie”. Czuła jego ciężar w obozie w Amersfoort i Westerbork, i w czasie koszmarnej podróży do Oświęcimia. Czuła, gdy 9 sierpnia 65 lat temu zaryglowano drzwi komory gazowej.

Oko w oko

– Z całej duszy i z całego serca wierzę w Boga i w Jego Opatrzność – zawołał rabbi z Raciąża przed plutonem egzekucyjnym. – Nawet jeśli pozostaną po mnie jedynie kości, to będą one krzyczeć: „Któż, o Panie, podobny do Ciebie!” – szepnął rabbi z Piaseczna w obliczu śmierci. Jak modliła się czekająca na śmierć w lasku brzezińskim karmelitanka, córka Izraela? Kobietom powiedziano, że czekają na kąpiel. Ale Edyta przeczuwała, że to będzie inne zanurzenie: w śmierć, w cierpienie jej Oblubieńca. Szukała Go tyle lat, chwila spotkania była tak blisko. Edyta „przekreśliła siebie”, zrosła się całkowicie z krzyżem.

Zatrzaśnięto drzwi komory. To się nie mogło inaczej skończyć.

10 sierpień. Św. Wawrzyniec - ważna misja

W czasach cesarza Waleriana (253–260) prześladowano katolików. Ówczesny papież, św. Sykstus II, spodziewając się aresztowania, przekazał kościelny majątek diakonowi, św. Wawrzyńcowi.

Szlachetny gest

Ten zdążył jeszcze wszystko rozdać ubogim. 6 sierpnia 258 roku papież został ścięty, a cztery dni później zabito Wawrzyńca. Zamęczono go, przypiekając na ruszcie. Na obrazie Fra Angelica Sykstus II, w tiarze i niebieskim płaszczu, przekazuje Wawrzyńcowi mieszek z pieniędzmi. Obok sługa papieża trzyma skrzynkę i srebrne naczynia liturgiczne. Scena rozgrywa się we wnętrzu kościoła.

Nieszczęście jest blisko. Inny sługa, stojący najbliżej drzwi, z niepokojem spogląda w ich kierunku. Z zewnątrz dobijają się już dwaj żołnierze, którzy za chwilę aresztują papieża.

Kościół jest nieproporcjonalnie mały w stosunku do sylwetek ludzkich. To celowy zabieg artysty. Świątynia nie przedstawia żadnej konkretnej budowli, symbolizuje wspólnotę wiernych, w którą wtargnęła władza cesarska. Inny symbol artysta umieścił w oknie po prawej stronie. Widoczne przez nie kolumienki wirydarza są tak cienkie, że przypominają kratę rusztu – narzędzie męczeństwa Wawrzyńca. Natomiast szata świętego udekorowana jest złotymi naszywkami w kształcie… płomieni.

Fresk powstał na zamówienie papieża Mikołaja V i dekorował jego prywatną kaplicę, zwaną dziś Cappella Niccolina. Jest on częścią większej kompozycji – scen z życia św. Wawrzyńca i św. Stefana. W postaci papieża Sykstusa II artysta sportretował Mikołaja V – fundatora dzieła.

„Łzy św. Wawrzyńca” spadają z nieba

W sierpniu możemy obserwować na niebie „spadające gwiazdy”. Ludowa tradycja mówi, że to „płacze niebo”, albo że są to „łzy św. Wawrzyńca”

Nasilenie zjawiska ma miejsce w okresie, w którym przypada wspomnienie tego świętego. W związku z trwającym Rokiem Astronomii liczne obserwatoria i instytuty badawcze organizują dni otwarte i inne wydarzenia poświęcone tej tematyce.

Prof. Ryszard Wielebiński z Instytutu Maxa Plancka w Bonn powiedział KAI, że najwięcej „spadających gwiazd” będzie można zaobserwować już od wczesnego wieczora 12 sierpnia. Według naukowca, w tym roku pojawi się ich wyjątkowo dużo, a wśród nich będzie widoczny najsłynniejszy rój meteorów, perseidy. Zjawisko będzie miało miejsce na dużym obszarze i przez dłuższy czas.

W ciągu najbliższych nocy będą widoczne przede wszystkim perseidy – setki większych i mniejszych meteorów, wchodzących w atmosferę ziemską z szybkością 60 km na sekundę i spalających się na wysokości 80-300 km na skutek siły tarcia. Nazwano je perseidami, ponieważ patrząc na to zjawisko z perspektywy odnosi się wrażenie, że wszystkie zmierzają ku jednemu celowi – w konstelację Perseusza. Ten rój meteorów pochodzi z komety Swift-Tuttle, która okrąża Ziemię co 134 lata i po raz kolejny będzie widoczna w 2126 r. Przy każdym okrążeniu kometa traci w pobliżu Słońca część swojej materii.

Określenie „łzy św. Wawrzyńca” nawiązuje do świętego, który zmarł śmiercią męczeńską 10 sierpnia 258 r. w Rzymie. Był przypiekany na ruszcie i w czasie tortur miał płakać nad grzechami świata. Do dziś św. Wawrzyniec jest patronem osób poparzonych, gorączkujących oraz strażaków, kucharzy, piekarzy, ma też chronić przed ogniem piekielnym.

Wawrzyniec był jednym z siedmiu diakonów w Rzymie i odpowiadał za finanse oraz opiekę nad ubogimi. Ponieważ odmówił cesarzowi Walerianowi wydania własności kościelnych, został skazany na tortury i stracony na rzymskiej Via Tiburtina.

Wawrzyniec stal się jednym z najbardziej czczonych świętych. Nad jego grobem cesarz Konstantyn wzniósł w 330 r. kościół. Jego kult bardzo się rozwinął w Europie po zwycięstwie cesarza Ottona I nad Węgrami w dniu św. Wawrzyńca 955 r. Najcenniejsza relikwia – głowa świętego znajduje się w Watykanie, a jej część w katedrze w Dubrowniku.

11 sierpnia. Św. Klara - lustereczko powiedz przecie

Ścięła swe piękne, bujne włosy, a wytworne suknie zamieniła na przypominający łachmany habit. Zwariowała?

Ortolana Offreduccio weszła do chłodnego kościoła w Asyżu. Uklękła i zaczęła szeptać modlitwę, gdy nagle zdumiona usłyszała wyraźny wewnętrzny głos: „Nie bój się, ponieważ wydasz na świat światło, które rozbłyśnie jaśniej od słońca". Nic dziwnego, że gdy urodziła śliczną córeczkę, nazwała ją Klara, czyli Jasna. Kiedy dziewczyna skończyła szesnaście lat, rodzice postanowili wydać ją za mąż. Ta jednak była uparta: marzyła o tym, by całkowicie poświęcić się Bogu i nie chciała słyszeć o zamążpójściu. Bóg już wówczas uwiódł ją swoją miłością.

W tym czasie Asyż aż huczał od sensacyjnych opowieści. Na początku 1206 r. Franciszek, syn bogatego kupca Piotra Bernardone, porzucił bogaty dom, by… żyć jak żebrak. Chodził od wsi do wsi, wzywając ludzi do nawrócenia. Pielęgnował trędowatych, odbudowywał zrujnowane kościoły.

Spotkanie z Biedaczyną z Asyżu przewartościowało życie Klary. Połączyła ich czuła więź, oparta na czystości, którą wysoko cenili. To ciekawe, że już następnego dnia Kościół czci inną świętą, Joannę Franciszkę de Chantal przyjaciółkę św. Franciszka Salezego. To również jedna z najpiękniejszych przyjaźni duchowych, jakie zna hagiografia. Franciszek Salezy opowiadał Joannie: „Odkąd jestem kapłanem, Pan dał mi łaskę, że prawie nigdy nie jestem przy ołtarzu roztargniony. Niedawno jednak staje mi przed oczyma twarz Pani, nie po to, by mnie odciągać od Boga, ale by mnie ku Niemu kierować”.

Młodziutka Klara zrezygnowała z życia w bogactwie, obierając ubóstwo. Wieczorem w Wielki Poniedziałek 1212 r. uciekła z pałacu. W kościele Matki Bożej Anielskiej czekał już na nią Franciszek z braćmi. Na znak nowego życia obciął jej piękne, bujne włosy i wręczył znak konsekracji – ubogi brunatny habit. Jej twarz promieniowała szczęściem. Doświadczyła na własnej skórze, jak wielką wolność i radość daje radykalne zdanie się na Bożą opatrzność.

 

Gdy Franciszek zapadał na zdrowiu, Klara pielęgnowała go w celi zbudowanej w ogrodzie. To ona słyszała jego ostatnie słowa, a po śmierci po raz ostatni kontemplowała stygmaty. Jako pierwsza kobieta napisała regułę zakonną. W liście do św. Agnieszki Praskiej wołała: „Jezus jest jasnością wieczystej światłości i zwierciadłem bez skazy. W to zwierciadło co dzień wpatruj się, o królowo, oblubienico Jezusa Chrystusa, i ciągle w nim twarz swoją oglądaj, abyś cała tak się przyozdobiła i otoczyła kwiatami i strojem wszystkich cnót, jak przystoi, córko i najdroższa oblubienico najwyższego Króla”.

W świecie Franciszka i Klary

Na półkach księgarskich pojawiło się dzieło niezwykłe - pierwsze w historii wydanie łacińsko-polskie wszystkich zachowanych i uznanych za autentyczne pism św. Franciszka i św. Klary. Pojawiło się, można by powiedzieć, cicho i niepostrzeżenie, a przecież jest to publikacja historyczna - także ze względu na dołączoną do pism analizę krytyczną pióra najwybitniejszych znawców życia i dzieła pierwszych świętych franciszkańskich.

Kanon utworów Franciszka, uznawanych za autentyczne, tworzy dziś 36 tytułów - w tym dwa bezcenne autografy. Ta spuścizna traktowana jest przez franciszkanów jako najdroższa relikwia. Taki odbiór potwierdza lektura tekstów Świętego, który choć uważał siebie za człowieka prostego i niewykształconego (simplex et idiota), to przecież zaczytywali się w nim najwięksi intelektualiści - nie tylko katolicy, ale też anglikanie, luteranie i agnostycy.

Kochali Franciszka, ale nie zawsze poprawnie interpretowali jego pisma i postawę życiową - twierdzi w swym znakomitym opracowaniu o. Thaddée Matura OFM. Ten franciszkański badacz polemizuje z obrazem Franciszka jako wesołka Bożego, średniowiecznego trubadura sławiącego piękno stworzenia. Stawia tezę, że Franciszek miał mroczne spojrzenie na kondycję ludzką, ale broni jej trochę nieprzekonująco, bo przecież sam przypomina, że założyciel jego zakonu „kładł nacisk na dobroć Boga i stworzenia”, a jego „ludzkie podejście i czułość wobec braci jest uderzająca”. Słusznie natomiast o. Matura zwraca uwagę, że we Franciszkowych tekstach są frazy wstrząsające, ich wybór pozostawia jednak czytelnikowi. O. Matura odkrywa osobowość „ubogiego brata” analizując treści jego wypowiedzi, ekspresyjny styl, wskazując ulubione cytaty. Pokazuje nam Franciszkową drogę do poznania Boga, opowiada o modlitwie, wizji Kościoła, a przede wszystkim zakonu.

Proponuje też inny od przyjętego powszechnie podział pisarskiej twórczości Franciszka. „Stary” podział zachowuje natomiast o. Théophile Desbonnets, autor historyczno-krytycznego wprowadzenia, gdzie podaje między innymi kryteria autentyczności pism Biedaczyny z Asyżu. Zwraca on szczególną uwagę na „Testament”, ponieważ „żaden tekst nie stał się przedmiotem czy pretekstem, czy też sztandarem dla najbardziej ostrych walk wewnątrz Zakonu”. Z kolei o. Wacław Michalczyk OFM przedstawia ciekawy szkic nt. historii bardzo znanej modlitwy o pokój przypisywanej św. Franciszkowi.

Druga część książki poświęcona jest św. Klarze i jej skromnej pod względem ilościowym, ale nie duchowym spuściźnie pisarskiej. Jest to pierwsza publikacja całości pism Świętej w języku oryginalnym wraz z przekładem polskim. Dobrze, że to wydanie zbiega się z obchodzoną w tym roku 750. rocznicą śmierci Klary.

Wbrew utrwalonym opiniom, Klara nie była maleńką „roślinką” Franciszka. Była kobietą „waleczną, zdecydowaną i wytrwałą”. Jak podkreśla Jean-Fran,cois Godet, czterdzieści lat czekała cierpliwie, aż papież zatwierdzi Regułę, którą sama ułożyła dla Ubogich Pań. Z kolei o. Matura zwraca uwagę na różnice między duchowością przyjaciół-założycieli dwóch gałęzi franciszkanizmu: „Klara reprezentuje coś, co można by określić jako »duchowość przyjemności«. (...) Z jej listów wyłania się jasny, optymistyczny obraz człowieka”. Ostatnie słowa, jakie Klara wypowiedziała przed śmiercią brzmiały: „Bądź błogosławiony Panie za to, że mnie stworzyłeś”. Czy jednak taka postawa to dowód na różnice osobowości przyjaciół - jak chce o. Matura, czy może przykład spełnienia ideału franciszkańskiego?

12 sierpnia. Bł. Innocenty XI - ojciec biednych

Benedetto Odescalchi zasiadał na Stolicy Piotrowej od 21 września 1676 roku do 12 sierpnia 1689 roku.

Przyszedł na świat 19 maja 1611 roku w Como, jako syn bogatego, lombardzkiego kupca. Początkowo pracował w Genui, w rodzinnym banku, by z czasem pojąć studia prawnicze w Rzymie i Neapolu.

Po uzyskaniu doktoratu z prawa kanonicznego i cywilnego, Benedetto postanowił zostać duchownym, stopniowo „awansując” w hierarchii - w 1645 roku został kardynałem. Jako legat papieski w Ferrarze został okrzyknięty „ojcem biednych”, z uwagi na swe zaangażowanie w rozmaite inicjatywy charytatywne. W 1656 roku – ze względu na zły stan zdrowia - powrócił do Watykanu, gdzie zajął się finansami rzymskiej kurii. Na papieża obrano go w 1676 roku. Zgodził się na przyjęcie godności dopiero, gdy kardynałowie podpisali 12-punktowy program reform, zgodnie z którym wprowadzić miano w życie uchwały Soboru Trydenckiego oraz zabezpieczyć Europę przed Turkami.

Z racji pełnionego wcześniej stanowiska, zajął się także nadzorem watykańskich wydatków. Został zapamiętany również jako osoba, która stanowczo potępiła niewolnictwo, czy hazard oraz starała się rozprawić z jansenizmem i kwietyzmem, a także z niektórymi, nazbyt „rozwiązłymi” twierdzeniami zawartymi w pismach jezuitów. W czasie jego pontyfikatu doszło do sporu o regalia z królem francuski, Ludwikiem XIV. W pewnym momencie 35 diecezjami we Francji zarządzali nawet królewscy kandydaci, którzy nie mieli święceń biskupich.

7 maja 1685 roku papież wydał dekret wyłączający eksterytorialność rzymskich dzielnic, na terenie których leżały ambasady. Dotąd dyplomaci rozciągali swój immunitet na całe rzymskie dzielnice, udzielając azylu rozmaitym rzezimieszkom i ludziom łamiącym prawo. Innocenty próbował tę patologie ukrócić, co skończyło się interwencją wojsk francuskich w ”wiecznym mieście” i ekskomuniką ambasadora tego kraju.

Warto wspomnieć, że to właśnie Innocenty XI „doprowadził do przymierza między cesarzem Leopoldem I a królem polskim Janem III Sobieskim, który wyruszył na odsiecz Wiedniowi” – pisał Kazimierz Dopierała w „Księdze papieży”, dodając, iż to właśnie on „doprowadził do utworzenia Świętej Ligi (1684) obejmującej cesarza, Polskę, Wenecję, a później także Rosję. Papież cieszył się z oswobodzenia Węgier (1686) i Belgradu (1688) z rąk tureckich”.

Innocenty XI zmarł 12 sierpnia 1689 roku. Beatyfikowano go 7 października 1956 roku.

Św. Joanna - baronowa de Chantal

Trzymajmy zawsze nasze serca głęboko ukryte w świętej ranie Jego boku... - pisał św. Franciszek Salezy do św. Joanny.

Św. Joanna de Chantal (1572–1642) to jeszcze jedna z szeregu świętych kobiet, które zostawiły trwały ślad w życiu Kościoła. W tym roku mija dokładnie 400 lat od założenia Zakonu Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, czyli wizytek. Zakon zawdzięcza swoje powstanie duchowej przyjaźni, która połączyła Joannę de Chantal z biskupem Genewy św. Franciszkiem Salezym. Oboje spoczywają w kościele wizytek w Annency (Francja).

Joanna doświadczyła w swoim życiu kilku powołań. Była żoną, matką, wdową, w końcu zakonnicą. Pochodziła z arystokratycznej rodziny z Dijon. Jako dwudziestolatka poślubiła barona de Chantal. To było szczęśliwe małżeństwo, które dało życie sześciorgu dzieciom. Joanna okazała się nie tylko dobrą żoną i matką, ale i dynamiczną organizatorką. Wyprowadziła z długów majątek męża. Dziewięć lat po ślubie baron de Chantal został śmiertelnie postrzelony podczas polowania. Joanna ciężko przeżyła śmierć męża. Jako 29-letnia wdowa postanowiła poświęcić swoje życie Bogu, mimo rodzinnych nacisków na kolejne zamążpójście. Przez kilka lat Joanna zajmowała się wychowaniem dzieci i opiekowała marudnym teściem.

W 1604 roku baronowa de Chantal poznała bp. Franciszka Salezego. To spotkanie okazało się opatrznościowe. Salezy stał się jej kierownikiem duchowym i pomógł złagodzić pewną wrodzoną surowość Joanny. W 1610 roku, kiedy zapewniła już przyszłość dzieciom, powstał pierwszy dom nowego zakonu. W Annency baronowa de Chantal wraz z dwoma towarzyszkami złożyła pierwsze śluby. Ideałem, który przyświecał obojgu założycielom, było połączenie kontemplacji z czynnym apostolstwem. Rzym obawiał się jednak tego eksperymentu i ostatecznie zatwierdził regułę zakonu kontemplacyjnego.

Joanna założyła 87 domów wizytek w całej niemal Europie, co było owocem jej talentu organizacyjnego i świętości. Osobiście przez 40 lat przeżywała jednak chwile całkowitego zwątpienia. Ciosem była nagła śmierć św. Franciszka. Płakała długo, potem zadbała o wydanie jego pism, zniszczyła tylko własne listy do niego. Szkoda, bo może dowiedzielibyśmy się więcej o tej niezwykłej przyjaźni. Choć, czy zrozumielibyśmy to…? Zachowały się listy Franciszka do Joanny. W jednym z nich pisze: „Trzymajmy zawsze nasze serca głęboko ukryte w świętej ranie Jego boku, nie martwmy się niczym”. Może tu tkwi sekret.

Święta z Dijon

Kościół wspomina 12 sierpnia św. Joannę Franciszkę de Chantal (czyt. szantal), zakonnicę.

Joanna urodziła się we francuskim Dijon (czyt. diżą) w 1572 r. Jako 20-latka poślubiła Krzysztofa II, barona de Chantal, z którym miała sześcioro dzieci. Pełniąc rolę matki była dla swoich dzieci przykładem życia chrześcijańskiego. Szczególnie uczulała je na potrzeby najuboższych. Mając zaledwie 29 lat owdowiała. Zachęcana do ponownego zamążpójścia, pomimo obiecujących ofert, postanowiła oddać się wyłącznie wychowaniu dzieci i służbie Bożej. W marcu 1604 r. spotkała św. Franciszka Salezego - od tego czasu datuje się ich wyjątkowa przyjaźń duchowa.

„Św. Joanna de Chantal potrafiła w swoim życiu doskonale odczytać Boży plan” - podkreśla ks. Wojciech Pieniak.

W 1610 r. Joanna, zapewniwszy przyszłość dzieciom, opuściła rodzinne miasto i założyła wraz ze św. Franciszkiem Salezym pierwszy klasztor nowego zgromadzenia Sióstr Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny - wizytek.

Św. Joanna zmarła podczas podróży w 1641 r. Beatyfikował ją papież Benedykt XIV w 1751 r., a wkrótce potem papież Klemens XIII w roku 1767 dokonał jej kanonizacji. Jest patronką sióstr wizytek.

13 sierpnia. Marek z Aviano - z Sobieskim ratował chrześcijaństwo

Jan Matejko w 200 rocznicę odsieczy wiedeńskiej uwiecznił na płótnie zwycięstwo króla Jana III Sobieskiego pod Wiedniem i obraz ten ofiarował papieżowi Leonowi XIII (oglądać go można w Muzeum Watykańskim). Po lewej stronie zwycięzcy spod Wiednia malarz umieścił kapucyna o. Marka z Aviano.

W doskonałej biografii Jana III pióra Zbigniewa Wójcika o. Marek nazwany został, jednym „z głównych bohaterów epopei wiedeńskiej”[1] . Mało kto jednak w Polsce interesował się, kim był ów bohater, jakie były życiowe losy, poprzestawano na ogólnikowych wzmiankach[2] . Kim był ten kapucyn, skoro obok króla Jana III Sobieskiego zajmuje tak zaszczytne miejsce? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy bliżej zapoznać się z jego życiem i działalnością.

1. Wiek młodzieńczy i wstąpienie do zakonu

Przyszły legat papieski w dniach odsieczy wiedeńskiej przyszedł na świat 17 XI 1631 r. jako trzecie z jedenaściorga dzieci małżonków Marka Christofori i Róży Zenoni. Urodził się w miejscowości Aviano, w diecezji Concordia - Pordenone, w północnych Włoszech. Rodzice należeli do ludzi względnie dobrze sytuowanych i mogli sobie pozwolić na kształcenie dzieci. Trzeci ich potomek, Karol Dominik, bo takie imiona otrzymał na chrzcie, został wysłany do kolegium ojców jezuitów w Gorycji. Tam pozostał do 16 roku życia. Pewnego dnia, nie wiadomo z jakich powodów, chłopiec uciekł z kolegium. Prawdopodobnie chciał wziąć udział w wojnie z Turcją, którą toczyła wówczas Najjaśniejsza Republika Wenecka (1645-1669). Udał się do Capodistria, by wsiąść na statek i odbyć podróż. Spotkało go niepowodzenie. Wyrzucony ze statku, znalazł się bezdomny przed tutejszym klasztorem kapucynów.

Przełożony klasztoru zaopiekował się nim i odesłał do rodziców. Kontakt z kapucynami spowodował, że Karol Dominik już 21 XI 1648 r. zgłosił się do prowincjała weneckiego kapucynów, wyrażając wolę wstąpienia do tego zakonu. W kilka dni później rozpoczął nowicjat w Conegliano, przyjmując ku czci swego ojca zakonne imię Marka. Dn. 21 XI 1649 złożył śluby zakonne, zobowiązując się żyć według Reguły św. Franciszka i zachowywać Ewangelię Pana naszego Jezusa Chrystusa. Potem rozpoczął 6-letnie studia teologiczne. Współbracia oceniali go jako dobrego współbrata, życzliwego i przyjaznego wszystkim oraz wiernego swym obowiązkom. Przełożeni widzieli w nim niezbyt bystrego studenta, o dosyć przeciętnych zdolnościach. Sądzili, że po otrzymaniu święceń będzie nadawał się - poza spełnianiem kultu liturgicznego - najwyżej do pilnowania kościoła i zakrystii. Była to niezbyt wesoła perspektywa dla młodego kapucyna, który marzył o kaznodziejstwie.

Święcenia kapłańskie otrzymał 18 XI 1655 r. W zakonie, by otrzymać tzw. „patent kaznodziejski” od generała zakonu, trzeba przejść solidne przygotowanie. To go nie przeraziło. Pracę tę oparł nie tylko na kształceniu intelektu, ale przede wszystkim na życiu ascetycznym: modlitwie, praktyce samotności i pokuty. Kazania przygotowywał na piśmie nie tylko dlatego, że było to obowiązkiem wszystkich młodych kapłanów, ale czynił to ze szczególną sumiennością, by przekazać wiernym bogactwo wiary.

2. Kaznodzieja i apostoł „aktu żalu”

We wrześniu 1664 r., a więc po 9 latach od daty święceń kapłańskich, otrzymał misję głoszenia Słowa Bożego w różnych miastach prowincji weneckiej. I - wbrew przewidywaniom - zaczął ujawniać talent kaznodziejski. Przemawiał z wielkim zapałem i wewnętrznym zaangażowaniem. Na jego kazania adwentowe i wielkopostne zaczęły ściągać rzesze wiernych. Większość kazań głosił o Męce Pańskiej. Najczęściej występował z krzyżem w ręku, gdyż trwałym znakiem tej tradycji są wyobrażenia na ambonach kapucyńskich ręki trzymającej krzyż. Przemawiał słowami „prostymi i pokornymi, ale przepełnionymi miłością i Bożym zapałem". Był kaznodzieją ludowym w najlepszym tego słowa znaczeniu. Potrafił swymi kazaniami pociągać ludzi uczonych i prostych, arystokratów i lud. Przemawiał głosem pełnym dramatyzmu, przeżycia, niekiedy ze łzami w oczach. Z tego czasu zachowała się relacja, że gdy o. Marek razu pewnego nie dostrzegł znaku skruchy na twarzach dwóch swoich słuchaczy, publicznych grzeszników, rzucił w nich krzyżem, który zazwyczaj trzymał w ręku podczas kazań. Czy ci się poprawili, nie wiadomo, ale krzyż się połamał. Stąd nadano mu przydomek „Spezzacristi", co można przetłumaczyć „łamiący Chrystusa”.

O. Marek wytworzył sobie własny styl głoszenia kazań wielkopostnych, adwentowych czy też okolicznościowych. Rozpoczynał je zwykle od wzbudzania ufności w dobroć Bożą, dążąc do tego, aby słuchacze, świadomi łask otrzymywanych od Boga, z wdzięcznością odpowiadali na Jego dobroć. Z biegiem czasu kazanie stawało się jakby dialogiem pomiędzy kaznodzieją a słuchaczami, poprzez żywą reakcję ludu. Po wyrażeniu aktów wiary i ufności starał się, by słuchacze wyrazili akt żalu za grzechy. Potrafił wytworzyć taką atmosferę, że wierni bili się w piersi, prosząc Boga miłosiernego o odpuszczenie grzechów. Zachęcał do spowiedzi, wierząc, że najlepsze kazanie nie będzie miało wielkiej wartości, jeżeli nie doprowadzi do wyznania grzechów i otrzymania rozgrzeszenia w konfesjonale. Na zakończenie nauki odmawiał ułożony przez siebie akt żalu, a potem udzielał specjalnego błogosławieństwa. Istotnie po jego kazaniach wielu słuchaczy garnęło się do konfesjonałów.

Jako kaznodzieja stał się sławny w całej Republice Weneckiej, a wkrótce niemal w całej Europie. W miarę swoich ówczesnych możliwości drukował kartki z aktem żalu i rozdawał wśród ludzi, aby dopomagać im do nawrócenia. Jego oddziaływanie zataczało coraz szersze kręgi na Italię i poza nią. Wierni nazwali go „apostołem aktu żalu”.

3. Cudotwórca i apostoł Europy

Przełomową datą w życiu i działalności o. Marka był rok 1676. We wrześniu głosił kazania w Padwie. Podczas jednego z nich uzdrowiona została zakonnica, od 13 lat chora nieuleczalnie. Fakt ten stał się bardzo głośny. Przełożeni zakonni zaniepokojeni zbyt wielkim poruszeniem, jakie powstało wokół jego osoby, próbowali go przenieść to do jednego, to do innego klasztoru. Wywołało to protesty ludzi i władze zakonne musiały zezwolić mu na dalszą publiczną działalność kaznodziejską. Tymczasem po kazaniach o. Marka poczęły się mnożyć nadzwyczajne wypadki nie tylko nawróceń, ale uzdrowień. Papież Innocenty XI niebawem nazwał go „cudotwórcą swego wieku - il taumaturgo del secolo”. Mianował go misjonarzem apostolskim. W tym charakterze o. Marek zaczął przemierzać całą Europę. Wzywali go biskupi i książęta, zaprosił go książę elektor bawarski Maksymilian Filip i cesarz Leopold I. W 1680 r. udał się do Monachium. Naoczni świadkowie stwierdzali, że kazaniom o. Marka towarzyszyła nadprzyrodzona atmosfera i szczególne Boże działanie.

Z Monachium udał się do Innsbrucka, Salzburga, Passawy i Linzu, gdzie jako gość cesarza przebywał przez 3 tygodnie. Potem jego droga wiodła przez Regensburg, Neuburg, Ingolstadt, Bamberg do Wirzburga, Kolonii, Augsburga. Wróciwszy na krótko do rodzimej prowincji weneckiej, udał się następnie do Francji, Holandii i Szwajcarii.

4. Podróże religijne i dyplomatyczne

Marek z Aviano był nadto misjonarzem apostolskim szczególnego rodzaju. Papież Innocenty XI, świadomy zagrożenia Europy przez Turcję, usilnie starał się wskrzesić ideę krucjat i pozyskać dla niej władców chrześcijańskich. Marek z Aviano, również przejęty tą ideą, pracować miał na dworach europejskich nad jej urzeczywistnieniem. Doprowadził najpierw do sojuszu bawarsko-cesarskiego. W 1681 r., na prośbę cesarza Leopolda I, udał się do Ludwika XIV z ofertą zgody i przyjaźni. Został jednak u bram Paryża zatrzymany przez agentów policji, załadowano go na furę siana i odstawiono do granicy. Miał opinię zdecydowanego stronnika Habsburgów, stąd innym razem, gdy chciał pojechać do Hiszpanii, wzbroniono mu przejazdu przez Francję.

W 1682 r. na polecenie władz zakonnych udał się na dwór cesarza Leopolda I do Wiednia. Napisał wówczas do cesarza: „Skoro została mi nałożona tak poważna odpowiedzialność [...] nie będę się starał o nic innego, jak tylko o dobro Waszego Cesarskiego Majestatu. Proszę pozwolić, że będę się kierował myślą Bożą, będę się kierował duchem prostoty, bezinteresownej szczerości i prawdy, której we współczesnym złudnym świecie nie pozwala się wchodzić na dwory wielkich tego świata, co przynosi szkodę tak publiczną, jak i prywatną”. W innym liście dodał: „Moje dobre rady oparte są na Bogu, przez którego we wszystkim i przez wszystko chcę być kierowany”. Cesarz upodobał sobie kapucyna. Zawiązała się między nimi przyjaźń. Gdy o. Marek oddalał się od cesarskiego dworu, wymieniali między sobą korespondencję. Zachowały się 164 listy cesarza do o. Marka i 154 o. Marka do cesarza[3].

Leopold I został cesarzem w młodym wieku. Osobiście był człowiekiem wspaniałomyślnym, szczerym, inteligentnym, wykształconym, moralnie prawym, natomiast jako władca pozostawiał wiele do życzenia, szczególnie z racji braku energii i stanowczości. Tragizm jego rządów polegał na tym, że nie zdawał sobie sprawy z istniejących nadużyć, urągających podstawowym zasadom sprawiedliwości, i nie było nikogo, kto by mu otworzył na to oczy i powiedział prawdę. Starał się to czynić o. Marek, prawdopodobnie bez większych rezultatów. Jednak jego działalność kaznodziejska na dworze cesarskim była świadectwem, że jest ktoś, kto ma odwagę sprawy te podnosić.

5. Legat papieski

Cesarz darzył o. Marka wielkim zaufaniem, zwierzał mu się z różnych problemów. 29 XI 1682 r pisał do niego: „Obawiam się, że będziemy mieli wojnę z Turkami. Gdybym mógł odbyć tę kampanię mając Ojca przy sobie, mógłbym powiedzieć - jeśli Bóg jest z nami, któż przeciw nam?”. Wkrótce obawy te stały się rzeczywistością. W maju następnego roku armia turecka ruszyła na wyprawę wojenną. Cesarz dwukrotnie pisał do o. Marka wyrażając życzenie, by przybył do niego. Ten w odpowiedzi z dn. 26 V 1682 r. stwierdził: „Jestem w Padwie, zawsze gotów służyć Waszej Cesarskiej Mości we wszystkim, co mi rozkaże”. 7 VII 1683 r. Wiedeń został otoczony przez wojska tureckie. Cesarz opuścił miasto, a z nim 60000 mieszkańców. Przeniósł się do Linzu, skąd znów pisał: „Ojcze Marku, polegam na Tobie i całe zaufanie pokładam w Twojej modlitwie, a także w Twojej obecności przy armii”.

Dn. 14 VIII 1683 r., na prośbę cesarza, o. Marek z Aviano mianowany został przez Innocentego XI legatem papieskim przy cesarzu i jego armii, a 5 IX przybył do Linzu. Zaraz dopuszczony został do narad wojskowych. Cesarz ciągle się wahał, czy ma objąć naczelne dowództwo nad wojskami koalicyjnymi. Król polski Jan III stawiał sprawę zdecydowanie twierdząc, że to on powinien być naczelnym dowódcą, na co z kolei nie chcieli zgodzić się książęta niemieccy, uważając, że dowodzenie armią sprzymierzoną należy się Karolowi Lotaryńskiemu. O. Marek zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Znał zapewne kwalifikacje i bogate doświadczenie wojenne w wojnach z Turkami króla polskiego. Stanowczo więc opowiedział się za powierzeniem mu naczelnego dowództwa. Sam Jan III w liście do Marii Kazimiery z 9 IX 1683 r. napisał: „Był u mnie na tamtej stronie Dunaju na audiencji [o. Marek] z Aviano, więcej niż pół godziny; powiedział co mówił z cesarzem prywatnie, jako przestrzegał, napominał, pokazował, dlaczego P. Bóg te tu karze kraje. Na wojnę mu samemu iść ani tu się zbliżać nie kazał i kiedy wczoraj rozgłoszono, iż cesarz jedzie, że mu gospody tu w Tulnie rozpisują, on się tylko uśmiechał, a głową pokazował, że nie”[4] . Zachował się też list cesarza Leopolda do o. Marka z 8 IX 1683 r., w którym ten pisał: „Chciałbym, abyś Wasza wielebność powiadomił mnie o tej sprawie, o której rozmawialiśmy ostatnim razem wieczorem. Czy król (polski) ma jakieś trudności odnośnie do przybycia mojej osoby i czy jest bardzo przeciwny temu mojemu przybyciu. Czy Wasza wielebność uważa, tak jak przedtem, że nie powinienem przybyć, czy też mógłbym przybyć. Ja jednak nie chcę, by moje przybycie było ze szkodą dla Wiednia i dla dobra publicznego [...] Gdyby Wasza wielebność miał przeciwne zdanie, proszę zaraz dać mi znać...”[5] .

Nie ulega wątpliwości, że dzięki zabiegom dyplomatycznym o. Marka z Aviano ostatecznie Jan III objął dowództwo nad wojskami sprzymierzonych. Pertraktacje ciągnęły się niemal do ostatniej chwili. O. Marek wspominać będzie tę sytuację jeszcze w 5 lat po odsieczy wiedeńskiej, pisząc list do cesarza Leopolda 8 XII 1688 r. „Pamięta zapewne Wasza Cesarska Mość, że podczas oblężenia Wiednia miałem wielką łaskę od Boga, by na 10 dni przed bitwą przynieść skuteczną pomoc. Gdybym się spóźnił o 5 dni, Wiedeń byłby upadł i dostał się w ręce nieprzyjaciół. Dwa razy spotkałem się z królem polskim, zniechęconym z wielu powodów, ale z niemałym wysiłkiem doprowadziłem do tego, by Wiedeń wyzwolono, co z pomocą Bożą też się stało”[6] . O. Marek, w wirze licznych zajęć, nie zapomniał o swej istotnej powinności - duchowego przygotowania wojsk chrześcijańskich do walki. Już 8 IX, w święto Narodzenia NMP, odprawił specjalną Mszę św. Jan III w liście do Marysieńki z 9 IX 1683 r. tak opisywał to doniosłe wydarzenie: „Myśmy dzień wczorajszy tu strawili na nabożeństwie, gdzie nam dawał padre Marco z Aviano benedykcję, umyślnie tu przysłany imieniem Ojca św. Komunikował nas z rąk swoich: mszę miał i egzortę niezwyczajnym sposobem, bo pytał: «Jeśli macie ufność w Panu Bogu?» i odpowiadaliśmy mu wszyscy, że mamy. Potem kilka razy kazał za sobą mówić głośno: «Jezus Maryja, Jezus Maryja». Mszę miał z dziwnym nabożeństwem: prawdziwie to jest człowiek złączony z P. Bogiem, nie prostak i nie bigot”[7] . Z tą Mszą św. wiąże się nawet legenda. Autor Diariusza wiedeńskiej okazyji Mikołaj na Dyakowicach Dyakowski napisał, że o. Marek kończąc Mszę św. zamiast słów: Ite, missa est - tj. Idźcie msza się skończyła, powiedział Vnces Joannes”[8] .

W sam dzień zaplanowanej bitwy, 12 IX o świcie, o. Marek odprawił Mszę św. w zrujnowanej kaplicy klasztoru kamedułów dla króla i dowódców. Jan III z synem Jakubem służyli do Mszy. Wszyscy obecni w kaplicy przyjęli Komunię św. Po Mszy o. Marek odmówił specjalną modlitwę. Oto jej fragmenty:

„Wielki Boże zastępów, spojrzyj na nas stojących przed Twoim Majestatem: prosimy Cię, przebacz nam nasze winy. Spowodowaliśmy Twój gniew i słusznie powstały wojska, by nas uciskać. O wielki Boże, prosimy Cię o przebaczenie z całego serca. Miej litość nad nami, miej litość nad Kościołem, który złość i potęga niewiernych chce zniszczyć.

Pamiętaj, że przez trud i przelanie Twej Najświętszej Krwi wyrwałeś wszystkich z niewoli Szatana. Nie dozwól, by niewierni chełpili się i powtarzali: «Gdzie jest ich Bóg, że nie mógł ich wybawić z naszych rąk?».[...] Umocnij Twą łaską Twego i naszego cesarza Leopolda, umocnij duchem króla polskiego, księcia lotaryńskiego, książąt bawarskich i saksońskich i te wspaniałe oddziały (wojsk), które stają, by walczyć dla chwały Twojego imienia i dla obrony i rozszerzenia Twojej wiary. [...]Ty sam jesteś możny i możesz dać lub odjąć zwycięstwo i tryumf. Rozciągam moje ręce jak Mojżesz, aby błogosławić Twoich żołnierzy. Podtrzymaj ich i daj im Twoją potęgę, aby zniszczyli nieprzyjaciół Twoich i naszych; na chwałę Twojego imienia. Amen”[9] .

Po odmówieniu modlitwy, legat papieski udzielił wszystkim obecnym apostolskiego błogosławieństwa na życie i na śmierć. Zważywszy, że działo się to przed decydującą bitwą, był to moment ogromnie uroczysty i pełen religijnej żarliwości.

O. Marek był obecny wśród wojska podczas bitwy. Przebiegał wśród walczących z uniesionym krzyżem w ręku lub stawał na wzniesieniu, by go widziano, krzepiąc żołnierzy swym widokiem i modlitwą. Powtarzał słowa odmawiane w czasie odprawiania egzorcyzmów: "Ecce crux Domini, fugite partes adversae - Oto krzyż Pana, uciekajcie wrogie siły”. Jeden z autorów tak ocenił postawę o. Marka: „Tylko głębokie studium z dziedziny psychologii mogłoby oświetlić moralną stronę działania ojca Marka w tych godzinach zbrojnej rozprawy i unaocznić ogrom jego moralnej odpowiedzialności jaką przyjął na siebie prowadząc bezpośrednio na polu walki zbieraninę wojsk, jaką była armia cesarska, na dwakroć silniejsze zastępy doskonałych – oczekujących nagrody Allaha w raju – wojsk tureckich”[10] Tę doniosłą rolę potwierdził Dominik Conti, ambasador wenecki na dworze cesarskim, napisał potem, 26 IX 1683 r.: „O. Marek z Aviano, kapucyn, postać znana ze swej świętości przybył, by towarzyszyć wojskom cesarskim... był tam, gdzie trwała najostrzejsza walka, modląc się z krzyżem w ręku”[11] .

Gdy pod koniec dnia nastąpiło zwycięstwo, O. Marek nie krył swej radości. „Padre z Aviano, który mnie nacałować nie mógł, powiada, że widział gołębicę białą nad wojskami się naszemi przelatującą”, pisał Jan III do Marii Kazimiery[12] . Nie towarzyszył jednak królowi polskiemu w triumfalnym wjeździe do Wiednia, w swej pokorze usunął się w zacisze kościoła kapucynów, by przed Najświętszym Sakramentem modlić się, dziękować Bogu za zwycięstwo i polecać mu dusze poległych chrześcijan i mułzumanów. Jan III napotkawszy go następnego dnia powiedział: „Wasze błogosławieństwo i Wasz pobożny udział (w bitwie) dały nam wczoraj wielką victorię”. O. Marek odrzekł: „Nie, Wasza Królewska Mość, Bóg dał nam victorię, a męstwo Waszej Królewskiej Mości ją wywalczyło”[13] . O. Marek pisząc po zwycięstwie do papieża Innocentego XI z całą mocą stwierdził, że wyzwolenie Wiednia nastąpiło „w sposób cudowny”[14]

Dn. 15 IX, po uzgodnieniu spraw ceremonialnych, nastąpiło spotkanie króla polskiego z cesarzem. Mile rozpoczęte zakończyło się zgrzytem, wywołanym zachowaniem się cesarza wobec królewicza Jakuba i wojska polskiego. „Po tym się widzeniu - pisał Jan III do Marysieńki 17 IX 1683 r — zaraz tak wszystko się odmieniło, jakoby nas nigdy nie znano [...] Chorzy nasi na gnojach leżą i niebożęta postrzeleni, których bardzo siła, a ja na nich uprosić nie mogę szkuty jednej, abym ich mógł do Peszburku spuścić i tam ich swoim sustentować kosztem; bo nie tylko im, ale mnie gospody, a przynajmniej w niej sklepu za moje pieniądze pokazać nie chcieli, aby było rzeczy złożyć z wozów tych, od których konie pozdychały. Ciał zmarłych na tej wojnie zacniejszych żołnierzów w kościołach w mieście chować nie chcą, pokazując pole albo spalone po przedmieściach, pełne trupów pogańskich cmentarze; którym zaś grobu w mieście pozwolą, trzeba nie tylko pieprzem, ale i solą dobrze osolić! [...] Wiemy, że Ojciec św. daje, że i sreber kościelnych nie żałuje, że i prywatni ludzie składają wielkie sumy - a na cóż się to zejdzie? [...] Cokolwiekeśmy hazardowali, uczyniliśmy to wszystko w nadzieję obietnicy Ojca św., a teraz żałośnie nam tylko wzdychać przychodzi, patrząc na ginące wojsko nasze, nie od nieprzyjaciela, ale od największych, którzy by nam być powinni, przyjaciół naszych”[15] .

W dalszym ciągu opisu tej smutnej rzeczywistości Jan III tak donosił o zachowaniu się wówczas legata papieskiego: „Marco z Aviano, święty i poczciwy człowiek, płacze patrząc na te rzeczy, a czyni, co może w Wiedniu, aby ich te tam rady zagrzał i do jakiejkolwiek przywiódł rezolucji"[16] . W liście z 24 IX 1683 r. dodawał: „Padre z Aviano, który odjechał zaraz z Wiednia do Linzu, a stamtąd miał zaraz jechać do Włoch, narzekał na srogie grzechy dworu i miasta wiedeńskiego, których równi nigdzie nie kładł; na ministrów cesarskich, na pychę, na niesprawiedliwość, na rozpustę srogą miasta i dworu; na cesarza zaś grzechy z omission (opuszczenia) i że pozwala tych niesprawiedliwości ministrom swym, sam się nie aplikując, sam w te rzeczy nie wglądając. Ze mną czasu bardzo mało miał mówić. Obiecował przecie wiktorii; prawda, że czasem niby przez zęby. Po wiktorii obłapiał mię, całował, a wzdychał, prosił, aby continuer (kontynuować) bez omieszkania czasu. Narzekał na lenistwo drugich, na niedbalstwo; mówił, co należało, a potem, nie mogąc na to i patrzeć, odjechał”[17] .

Jakkolwiek w słowach tych pisanych przez króla polskiego w ogromnym rozgoryczeniu jawi się też nuta pretensji pod adresem o. Marka, przecież wynika z nich także, że Jan III zdawał sobie sprawę, że świątobliwy kapucyn osamotniony nic nie mógł zdziałać i ten chwilowy żal nie zmącił uczucia sympatii czy nawet przyjaźni, jakim go darzył. Świadectwem tego jest list, jaki król napisał do o. Marka 11 X 1683 r., po bitwie pod Parkanami. „Żyje w nas Boże błogosławieństwo, które wyjednałeś nam, kiedy nasza armia walczyła wraz z wojskiem cesarskim”, a następnie opisał mu przebieg walk[18] . Z kolei, król podczas triumfalnego powrotu z wyprawy wiedeńskiej, witany w kraju m.in. przez przełożonego polskich kapucynów, o. Jakuba z Rawenny, miał mu powiedzieć: „Poznałem waszego ojca Marka z Awianu. Był on nieodstępnym moim towarzyszem podczas wielkiej bitwy. Uwiadomiłem go o mojem niebezpieczeństwie pod Parkanami i o zwycięstwie pod Strygoniem. Donieść teraz, szanowny ojcze, władzy swojej do Rzymu, że mnie wielce cieszą cnoty Marka, które w nim widziałem”[19] .

6. Dalsze akcje dyplomatyczne

O. Marek mimo swoich zabiegów dyplomatycznych na dworze cesarskim, jak też gorliwości apostolskiej, w której srogo upominał źle czyniących, niewiele czy prawie nic nie osiągnął dla poprawy sytuacji wojska polskiego. Odchodząc spod Wiednia zachował w sercu życzliwość dla króla Jana III, obrońcy chrześcijaństwa. Świadczy o tym list z 1688 r. „Odnośnie Króla Polski [...] robię wszystko, aby podtrzymywać zaufanie i kontynuować korespondencję z Nim, ponieważ to tak bardzo dopomaga do sprawy wspólnej dla całego chrześcijaństwa; i ufam, że król będzie czynił to samo w swoim zakresie”[20] . Taką samą życzliwość zachował dla niego również król Jan.

O. Marek pozostał wierny idei zwycięstwa do końca. Po krótkotrwałej chorobie w 1684 r. podejmuje akcje, spotykając się z cesarzem. Otrzymał przedłużenie pełnomocnictw Legata papieskiego przy cesarzu i jego armii na lata 1684-1688. Działał na rzecz scementowania ligi antytureckiej, inspirując i wykonując różne poczynania Stolicy Apostolskiej w tej mierze. Przez jakiś czas przebywał z wojskiem cesarskim na Węgrzech[21] . W 1686 r. uczestniczył w wyzwoleniu Budapesztu. W trzy lata później był przy odbiciu Belgradu. Niestrudzenie krzepił ducha wojsk chrześcijańskich, organizował wśród żołnierzy wielkie akcje pokutne połączone z głoszeniem słowa Bożego, spowiedzią i komunią św. oraz udzielaniem apostolskiego błogosławieństwa. Wrócił do Włoch, gdy w 1690 r. Belgrad znów przeszedł w ręce tureckie. Jeździł potem, raz po raz, do cesarza podtrzymując go na duchu w toczonej wojnie z Turcją, upominając jego książąt, by troszczyli się o walczących żołnierzy i płacili im sprawiedliwie żołd. Przy każdej sposobności starał się budzić sumienia panujących, dowódców i żołnierzy.

7. Śmierć i droga do chwały ołtarzy

Po zakończeniu swej misji Legata papieskiego podejmował dalsze podróże misyjne we Włoszech i Europie. Rok 1699 był ostatni w życiu o. Marka. Widocznie tracił siły nadwyrężone intensywną pracą apostolską i dyplomatyczną. Maria Kazimiera, królowa-wdowa po Janie III Sobieskim w Wenecji odwiedziła przebywającego „il veneratissimo padre Marco" (najczicigodniejszego O. Marka). Był to z jej strony piękny gest i wyraz sympatii, jaką w stosunku do O. Marka przekazał jej zmarły małżonek. W maju tegoż roku, mimo słabego zdrowia, z polecenia Stolicy Apostolskiej, podjął podróż do Wiednia by być świadkiem zaślubin króla Józefa (późniejszego cesarza Józefa I) z Wilhelminą Amalią hanowerską. Wybierając się w drogę napisał bilet do swego towarzysza O. Kosmy:

„Poświęcam się dla dobra chrześcijaństwa, ale nigdy nie spotkałem sytuacji tak skomplikowanych jak tutaj” I jeszcze dodał: „Właściwie nie mogę, ale papież poleca więc winieniem to spełnić z największa dokładnością. Niech Bóg sprawi, aby z tego wyszło dobro”[22] . Powierzoną mu misję spełnił. W czerwcu ciężko zachorował, cierpiąc na raka. Choroba okazała się śmiertelna. Od 25 lipca nie mógł wstawać. Do jego łoża w klasztorze kapucynów przybywały różne osobistości. Dn. 13 sierpnia przybył cesarz wraz z małżonką, aby złożyć hołd temu, którego uważał za swego kierownika duchowego. Wkrótce po odwiedzinach cesarskich nastąpił zgon.

Z rozporządzenia cesarza, trumna ze zwłokami o. Marka do 17 sierpnia została wystawiona dla publiczności. Niezliczone tłumy oddały mu cześć, tak jak świętemu. Uroczysty pogrzeb odbył się 17 sierpnia, któremu przewodniczył arcybiskup Wiednia. Uczestniczyły w nim też wysokie osobistości kościelne, cała rodzina i dwór cesarski oraz rzesze wiernych... Ubogi i świątobliwy zakonnik miał wspaniały pogrzeb. Niektórzy twierdzili, że pogrzeb był jakby uprzedzającą kanonizacją. Zwłoki z polecenia cesarza, złożono w krypcie kościoła kapucynów obok grobów cesarskich. W 1935 r. Wiedeńczycy na jednym z placów Wiednia O. Markowi wystawili pomnik.
O. Marek z Aviano odszedł z tego świata w opinii świętości. Między innymi po krótkich z nim kontaktach stwierdził to król Jan III Sobieski pisząc w liście do Marysieńki: “prawdziwie to jest człowiek złączony z Bogiem”[23] . “Marco Z Aviano, święty i poczciwy człowiek”[24] . Życie o. Marka z Aviano jako zakonnika było wyjątkowo aktywne. Większą część roku przebywał poza klasztorem, oddając się pracy kaznodziejskiej, jeżdżąc w różnych misjach na dwory książęce i do cesarza, apostołując wśród żołnierzy i prostego ludu. Wszystkie jednak swe zajęcia zaczynał i kończył modlitwą. Wśród żołnierzy panowało przekonanie, że „jego serce zawsze wzniesione było do Boga”.

Często ujmował sobie snu, by należny czas poświęcić modlitwie. Często wzdychał, by znaleźć się w swej zakonnej celi i cały czas poświęcić kontemplacji. W jego pobożności wybijał się kult Eucharystii. W duchu tradycji swego zakonu specjalnie czcił Matkę Boską, nazywając ją najczęściej tytułami „Wspomożenie wiernych”, „Ucieczko grzeszników”. Wszystkie listy zaczynał od imienia Jezusa i Maryi. Przed udzieleniem błogosławieństwa również kazał wołać wiernym „Jezus Maryja, Jezus Maryja”. Motorem jego życia była wiara. Swych słuchaczy często pytał też: „Czy macie wiarę? Czy wierzycie?”. Gotów był przelać swą krew, by tylko nawrócili się grzesznicy i niewierni. Bliskie mu były także doczesne sprawy ludzi. Starał się o chleb w czasie głodu w Sernide w 1677 r., w Bassano del Grappa w 1960 r. we Fratta Polesine w 1693 r. Zabiegał o usunięcie niezgody, jak np. wśród mieszkańców miasta Salo w 1682 r., wśród chrześcijan i żydów w Padwie w 1684 r. Protestował przeciw niesprawiedliwości, brał w obronę ubogich i słabych, jak np. podczas pobytu na Węgrzech. Nie miał życia łatwego. Doświadczył wiele dla obrony prawdy, sprawiedliwości, jedności i pokoju. Mówią o tym słowa z jego listu do cesarza: „Kto chciałby przeciwstawić się niesprawiedliwości i złu tego świata, ten stałby się najbardziej umęczonym męczennikiem na tej ziemi, a widzę to po sobie, gdyż piekło robiło wszystko, aby mnie unicestwić”[25] .

Cesarz Leopold I zalecił też wszczęcie procesu beatyfikacyjnego o. Marka. Jednak przedwczesna śmierć monarchy w 1705 r. odwlokła zrealizowanie tego planu. Kapucyni pilnie zachowywali wszystkie pisma i pamiątki. Postarali się też o opracowanie biografii. Sprawa wszczęcia formalnego procesu odwlokła się jednak o blisko 200 lat[26] . Rozpoczął go dopiero w Wiedniu w 1891 r. kard. Antoni Gruska. Dodatkowy proces w Wenecji został przeprowadzony w 1904 r. za rządów Patryarchy Józefa Sarto, późniejszego św. Piusa X. Wszystkie procesy zostały zakończone w 1904 r. Akta procesów przekazano do Kongregacji Obrzędów. Proces apostolski został o heroiczności cnót został rozpoczęty w Wiedniu i w Wenecji w 1912 r. i zakończony w 1920 r. Pozycja historyczna o heroiczności cnót O. Marka została opracowana i złożona w Kongregacji w 1966 r. Kard. Franciszek Koenig, Arcybiskup Wiednia czynił starania o doprowadzenie sprawy beatyfikacji O. Marka do końca. Zabiegał o listy postulacyjne, popierające sprawę. Biskupi polscy zebrani na 176 Konferencji plenarnej w dniu 16 X 1980 r. napisali: „Ojcze Święty, w oczekiwaniu na Jubileusz 300-lecia odsieczy wiedeńskiej 1683-1983, w której znaczny udział miał zasłużony O. Marek z Aviano, z serca polecamy sprawe beatyfikacji i knonzacji tego zakonnika z Zakonu OO. Kapucynw [...] Działalność O. Marka była wkładem w dzieło zjednoczenia całj Europy w wierze Chrystusa”[27] . Proces z różnych racji, nie pomijając politycznych, nie został ukończony i beatyfikacja nie mogła się odbyć podczas wizyty papież Jana Pawła II w Austrii w 1983 r.

Dopiero w latach 1990-1991 została przedyskutowana heroiczność cnót, a Ojciec Święty Jan Paweł II, 6 lipca 1991 r. zatwierdził stosowny Dekret. Czytamy w nim cytowane słowa O. Marka: „Bóg wie, że celem wszystkich moich poczynań było jedynie wypełnienie woli Bożej. Nie miałem żadnej innej intencji jak tylko troskę o chwałę Bożą i zbawienie dusz. Jestem zawsze najposłuszniejszym synem Świętej Matki Kościoła, gotowym przelać krew i oddać życie”[28] . W tymże dokumencie dalej czytamy: „Dokąd mu sił starczyło, dążył do doskonałości, dnie i noce spędzał na modlitwie, z największa gorliwości sprawował Najświętszą Ofiarę, wykazywał szczególną cześć dla Eucharystii i płonął żywą miłością do Matki Najświętszej, zwłaszcza tajemnicy Niepokalanego Poczęcia, doskonale zachowywał śluby zakonne i przepisy Reguły św. Franciszka, której nigdy nie sprzeniewierzył się czy to będąc w klasztorze, czy w czasie męczących podróży, czy też znajdując się na dworach możnych tego świata”[29] „O. Marek, zatroskany o chwałę Bożą i zbawienie dusz, był światłem dla wielu narodów Europy. Przez swoją świętość i zapał apostolski, wśród wielu ludzi ożywił wiarę i skłonił ich do uległości nakazom Kościoła”[30]

W 1941 r. wydarzyło się nadzwyczajne uzdrowienie małego chłopca Antonino Geremia. W miesiąc po operacji wycięcia migdałów w szpitalu w Padwie,chłopiec niezpodziewanie doznał wysokiej gorączki połączonej z silnym bólem głowy. W tym samym szpitalu 26 maja 1941 r.lekarze stwierdzili ostre ropne zapalenie opon mózgowych połączone z wymiotami i bardzo niebezpieczne dla życia. W tej beznadziejnej sytuacji 27 maja żona ordynatora szpitala i inne bliskie osoby zaczęły modlić się do Boga za wstawiennictwem Sługi Bożego. Wieczorem tego samego dnia stan zdrowia chłopca poprawił się a następnego dnia rano chłopiec całkowicie wyzdrowiał.

Konsulta Lekarska, podczas posiedzenia w Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych 28 czerwca 2001, orzekła niewytłumaczalność uzdrowienia chłopca w świetle wiedzy medycznej. Kongres konsultorów teologów w dniu 9 listopada 2001 potwierdził opinię biegłych lekarzy. Komisja Kardynałów i Biskupów dniu 8 stycznia 2002 r. definitywnie orzekła cudowność uzdrowienia. Dekret o cudownym uzdrowieniu został ogłoszony 23 kwietnia 2002 r.[31] Ten końcowy akt prawny zdecydował, ze może odbyć się beatyfikacja o. Marka z Aviano.

Zakończenie

Po przeszło 300 latach, ten wybitny kapucyn doczekał się wyniesienia do chwały ołtarzy. Duchowa spuścizna jego życia i działalności trwa do dnia dzisiejszego. Do naczelnych spraw, jakie leżały mu na sercu, była sprawa jedności ludów chrześcijańskich Europy. Jej poświęcił swe zdolności i zabiegi dyplomatyczne, przechodząc do historii jako jeden „z głównych bohaterów epopei wiedeńskiej”. Miedzy innymi, dzięki O. Markowi z Aviano, Europa została obroniona i zachowała swoje dziedzictwo chrześcijańskie. Należy ufać, że z nieba będzie orędował za współczesną Europą i za swoim umiłowanym Zakonem Braci Mniejszych Kapucynów.

 

Święci Poncjan i Hipolit

W 234 roku cesarz Maksym zerwał z tolerancją religijną i rozpoczął prześladowanie chrześcijan.

Kościół wspomina dziś świętych męczenników Poncjana, papieża i Hipolita, prezbitera (kapłana).

Poncjan został wybrany na Biskupa Rzymu w 230 r. Jego pontyfikat przypadł na czas trwania schizmy związanej z wyborem antypapieża Hipolita.

W 234 roku cesarz Maksym zerwał z tolerancją religijną i rozpoczął prześladowanie chrześcijan. Zarówno papież Poncjan jak i antypapież Hipolit wraz z innymi duchownymi zostali zesłani do kamieniołomów na Sardynię.

Poncjan abdykował jako pierwszy - prawdopodobnie po to, by umożliwić wybór swojego następcy. Pogodzony z Hipolitem zmarł na wygnaniu w październiku 235 r. na skutek bardzo złych warunków i nieludzkiego traktowania. - To właśnie nowa sytuacja, w której się znaleźli umożliwiła im pojednanie - podkreśla ks. Wojciech Pieniak.

Ciała Poncjana i Hipolita zostały sprowadzone do Rzymu i pochowane przez papieża Fabiana. W 1909 r. w katakumbach św. Kaliksta, w „krypcie papieży”, znaleziono grób św. Poncjana z napisem: „Poncjan, biskup, męczennik”.

14 sierpnia. Św. Maksymilian Maria Kolbe - uśmiech o. Maksymiliana

Jak powszechnie wiadomo, Matka Boża ofiarowała św. Maksymilianowi Kolbemu dwie korony do wyboru: białą i czerwoną. Wybrał obie. Przy białej, oznaczającej życie kapłańskie i zakonne, jest miejsce na taktowny humor i dowcip, które są owocami radości ducha.

O. Maksymilian Kolbe nie był humorystą ani dowcipnisiem, ale miał poczucie humoru. Ci, którzy go znali osobiście, wspominają jego miły, dobrotliwy uśmiech. Wyraz jego twarzy był ekranem, na którym odbijała się franciszkańska dusza pełna Boga. Zostało w tradycji franciszkańskiego zakonu uśmiechać się do Boga, ludzi i świata, a jednocześnie zabiegać, aby i oni się uśmiechali. Tę ideę o. Maksymilian wyraził lapidarnie w słowach: "cierpieć, pracować, kochać i radować się".

W dziedzinie humoru miał swoje zasady. Uważał, że: "śmiech u osób zakonnych winien być bardzo umiarkowany. Nadmierna wesołość, czyli tak zwany pusty śmiech, jest dowodem pustki duchowej i przyprowadza duszę do roztrzepania, utrudniając jej z własnej winy skupienie na modlitwie i rozmyślaniu. Stąd też jest dużą przeszkodą do ścisłego złączenia się z Bogiem... Jakkolwiek zakonnika winna cechować ta radość święta, Boża, jednakowoż wszystko musi być w granicach skromności zakonnej... Wszystko, co nie prowadzi do miłości Niepokalanej, jest sprytną sztuczką szatana".

Z dużą dozą humoru o. Kolbe podchodził do stanu swego zdrowia, zresztą bardzo słabego. O swoim zdrowiu pisał dowcipnie współbratu, o. Jackowi Wanatowiczowi: "Oprócz szczytu zajęty jest także drugi płat płucny, jest tam także dziurkowanie, a lekarz chce się bawić w murarza i te dziury wapnem, dobrze, że jeszcze nie cegłami, zatynkować, bo inaczej podobno można by się nigdy nie doczekać ich zabliźnienia".

Słownymi lub graficznymi dowcipami kończył swoje listy. Na przykład korespondencję do ojca prowincjała zakończył: "Tu wielki brak kapłańskich rąk do pracy. I o. Mieczysław, i o. Gracjan są przeciążeni, a ja zanadto stękando współpracuję".

Współbracia nie zawsze akceptowali pomysły i akcje o. Maksymiliana. Kiedyś Święty usłyszał od jednego z ojców: "Maks, dajcie sobie spokój z tym Rycerzem, boście gruźlik, niedługo was, a kto potem będzie się tym zajmował? O. Maksymilian odpowiedział: - Mistrzem jest ten, kto wymaluje obraz pędzlem, a jeżeli miotłą to samo zrobi, to jeszcze większym jest mistrzem. Niepokalana to potrafi. Ona sobie znajdzie odpowiednie narzędzie, jeśli zechce. Przyjdzie czas, że w wydawnictwie będzie pracowało 100 braci i 20 ojców".

Starsi zakonnicy z Niepokalanowa wspominają, że ulubionym dowcipem o. Maksymiliana, który często powtarzał, była absurdalna historia o dwóch psach, które tak się nawzajem gryzły, że zostały po nich tylko dwa ogony.

W tragicznym dniu 17 września 1939 roku, kiedy prawie wszystkich zakonników okupanci załadowali do ciężarowych samochodów i transportowali do obozu w Amtitz, o. Maksymilian z uśmiechem mówił do współbraci: "Ale się nam udało, jak nigdy. Dziwicie się temu, co mówię? Udało się nam, bo za darmo jedziemy na misje. Ile trzeba by zachodu i pieniędzy, aby się dostać tam, dokąd nas wiozą".
Zabawna historia przydarzyła się o. Maksymilianowi, bo za życia mógł przeczytać swój nekrolog. W czerwcu 1921 roku, nie wiadomo jakim sposobem, dotarła do Rzymu wiadomość o śmierci o. Maksymiliana Kolbego. Nikt nie podejrzewał, że może być nieprawdziwa, bo powszechnie wiedziano o jego słabym zdrowiu. Rektor kolegium, w którym o. Maksymilian studiował, zgodnie ze zwyczajem postarał się, by odprawiono Mszę św. pogrzebową za świętej pamięci ojca Maksymiliana Kolbego i zapisano to w Księdze Zmarłych. Kiedy okazało się, że o. Maksymilian żyje, w Księdze Zmarłych sprostowano fałszywą pogłoskę. Po wielu latach goszczącemu w kolegium o. Maksymilianowi pokazano ten zapis. Święty szczerze się uśmiał, nie wiadomo tylko, czy z własnego pogrzebu, czy z przeczytanej opinii. Zanim jednak opuścił kolegium, wezwał wszystkich alumnów do wielkiej auli i rzekł całkiem poważnie: "Ja jestem słaby, a nawet już się starzeję, dlatego mogę wkrótce umrzeć. Ponieważ każdemu wolno napisać testament, dlatego sądzę, że i ja nie jestem pozbawiony tego prawa. Przeto, bracia, gdy dojdzie do was wiadomość o mojej śmierci, wiedzcie, że na mocy testamentu wy jesteście dziedzicami moimi. Dotąd wszyscy pracowaliśmy dla Niepokalanej, gdy zaś umrę, wtedy wy powinniście pracować bez ograniczeń, aż do przelania krwi, jeśli zajdzie potrzeba, i powinniście szerzyć Rycerstwo Niepokalanej aż po krańce ziemi. Albowiem jest to zadanie święte, jest to wola Matki Bożej, abyśmy my, Bracia Mniejsi Konwentualni, którzy niegdyś obroniliśmy Jej Niepokalane Poczęcie, teraz także szerzyli Jej kult. Oto testament, który wam zostawiam".

Święty maksymalista

ks. Tomasz Jaklewicz

Jego imię dobrze go opisuje: maksymalne życie, maksymalna śmierć...

Najbardziej znanym epizodem jego życia jest śmierć. W fabryce śmierci, w Auschwitz, ojcu Kolbemu udało się uczynić ze swojej śmierci gest dający życie. Po ucieczce jednego z więźniów hitlerowcy skazali 10 innych na śmierć głodową. Był wśród nich Franciszek Gajowniczek, który osierociłby żonę i dzieci. O. Maksymilian poprosił o zamianę miejsca ze współwięźniem. Konał 2 tygodnie bez pokarmu i wody. Wreszcie 14 sierpnia 1941 roku oprawcy dobili go trucizną.

Ojciec Kolbe zasługuje na to, by pamiętać także o jego życiu. Pochodził z prostej i pobożnej rodziny. Urodził się w Zduńskiej Woli w 1894 r. Na chrzcie otrzymał imię Rajmund. Pod wpływem misji prowadzonych w jego parafii wstępuje do niższego seminarium franciszkańskiego we Lwowie. W 1910 r. rozpoczyna nowicjat u franciszkanów konwentualnych (tych w czarnych habitach). Studiuje w Krakowie i w Rzymie. W wolnych chwilach projektuje pojazd kosmiczny, który nazwał eteroplanem. Robi doktoraty z filozofii i teologii. W Rzymie zakłada Rycerstwo Niepokalanej – stowarzyszenie, które miało przeciwdziałać akcji antykatolickiej oraz nawracać wrogów Kościoła. Przyjmuje święcenia kapłańskie, potem wraca do kraju. Zaczyna wydawać miesięcznik „Rycerz Niepokalanej”.

Przełożeni mają z nim problem – jest zbyt aktywny. Maksymilianowi wszędzie jest za ciasno. Wtedy książę Jan Drucki-Lubecki podarowuje mu ziemię pod Warszawą. Tam o. Kolbe buduje Niepokalanów, który stanie się wkrótce największym klasztorem świata. Ale Maksymilianowi i tego mało. W 1930 r. wyrusza do Japonii. W trzy miesiące po przyjeździe ma już własną drukarnię i dom. Wydaje „Rycerza” po japońsku, zakłada japoński Niepokalanów. W 1936 r. wraca do Polski, zostaje przełożonym Niepokalanowa. W 1939 r. mieszka tam 700 zakonników i nowicjuszy.

„Rycerz” osiąga nakład, o którym współczesne pisma mogą tylko pomarzyć: 750 tys. Maksymilian zakłada radiostację, buduje elektrownię, myśli o lotnisku, planuje uruchomić produkcję filmów chrześcijańskich, marzy mu się telewizja. Wojna kładzie kres tym planom. Maksymilian może imponować. Zadziwia rozmachem, energią, pomysłami. Chciał głosić Ewangelię na wszelkie sposoby, wszędzie. Pewnie nie przypuszczał, że przyjdzie mu ją głosić także w piekle obozu. Maksymalne życie, maksymalna śmierć.

15 sierpnia. Wniebowzięcie w tradycji Kościoła

W Kościołach Wschodnich najczęściej spotykane nazwy: Zaśnięcie i Odpocznienie. Na Zachodzie: Przejście i Wniebowzięcie.

Dość często spotyka się również nazwę ludową Matki Bożej Zielnej, a to dlatego, że ze świętem tym łączy się zwyczaj poświęcania ziół a często również dożynkowych snopów. Czyniono to w samo święto lub w ostatni dzień oktawy.

Obecnie po zniesieniu oktawy (1969) po święcenia ziół dokonuje się tylko w samo święto. Zwyczaj to nie tylko polski, ale zachowany również w wielu innych krajach.

I tak np. święto Wniebowzięcia ma również nazwę Matki Bożej Zielnej w następujących krajach: w Czechach i Słowacji, Belgii, Estonii, Bawarii, Szwabii, na Sycylii, wśród Ormian, na Kaukazie itd. Stąd nazwy święta: Maria Kofenna, Maria Wurzeweihe, Maria Krauterweihe, Roggen-Marientag itp.

Dogmat o Wniebowzięciu Maryi

1 listopada 1950 r. konstytucją apostolską Munificentissimus Deus, papież Pius XII ogłosił jako dogmat, czyli jako prawdę wiary katolickiej, że Najśw. Maryja Panna została wraz ze swoim uwielbionym ciałem wzięta do nieba: „Dlatego na chwałę Wszechmogącego Boga, który w sposób szczególnie hojny rozlał Swoją łaskawość na Maryję Dziewicę, dla chwały Swojego Syna, nieśmiertelnego Króla wieków i zwycięzcę nad grzechem i śmiercią; dla powiększenia chwały tejże Bożej Matki; oraz dla całego Kościoła; powagą Pana naszego Jezusa Chrystusa, błogosławionych Apostołów Piotra i Pawła oraz naszą - orzekamy i określamy, że jest dogmatem, od Boga objawionym, iż Niepokalana Boża Rodzicielka zawsze Dziewica, Maryja, po zakończeniu ziemskiego życia z ciałem i duszą została wzięta do nieba”.

Orzeczenie to wypowiedział Ojciec święty uroczyście w Bazylice św. Piotra w obecności prawie 1600 biskupów i niezliczonych tłumów wiernych.

Orzeczenie to oparł papież nie tylko na dogmacie, że kiedy przemawia uroczyście jako wikariusz Jezusa Chrystusa na ziemi w sprawach prawd wiary i obyczajów, jest nieomylny, ale także dlatego, że ta prawda była od dawna w Kościele uznawana. Papież ją tylko przypomniał, swoim autorytetem najwyższym, potwierdził i usankcjonował, iż kto by tę prawdę odrzucał, nie byłby wierny nauce Kościoła katolickiego. Papież umyślnie wybrał rok 1950 jako Rok Święty, by uwielbić Pana Jezusa, przez przypomnienie jedynego w swoim rodzaju na ziemi przywileju, jakim obdarzył On swoją Matkę, Maryję.

Święto Wniebowzięcia

Jak wspomnieliśmy, papież nie stworzył nowego dogmatu, tylko uroczyście przypomniał to, w co Kościół wierzył. Przekonanie o tym, że Pan Jezus nie pozostawił ciała swojej Matki na ziemi, ale je uwielbił, uczynił podobnym do swojego ciała w chwili zmartwychwstania i zabrał do nieba, było powszechnie w Kościele katolickim wyznawane. Już w VI wieku cesarz Maurycy (582-602) polecił obchodzić na Wschodzie w całym swoim państwie dnia 15 sierpnia święto osobne dla uczczenia tej tajemnicy. To nas naprowadza, że święto to musiało lokalnie istnieć już wcześniej, przynajmniej w V wieku. W Rzymie istnieje to święto z całą pewnością w wieku VII. Wiemy, bowiem, że papież św. Sergiusz I (687-701), ustanawia na tę uroczystość procesję. Papież Leon IV (+ 855) dodał do tego święta wigilię i oktawę. Z pism św. Grzegorza z Tours (t 594) dowiadujemy się, że w Galii istniało to święto już w VI wieku. Obchodzono je jednak nie 15 sierpnia, ale 18 stycznia. W mszale na to święto, używanym wówczas w Galii, czytamy, że jest to „jedyna tajemnica, jaka się stała dla ludzi - Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny". W prefacji zaś są słowa: „Tę, która nic ziemskiego za życia nie zaznała, słusznie nie trzyma w zamknięciu skała grobowa".

U Ormian uroczystość Wniebowzięcia Maryi rozpoczyna nowy okres roku kościelnego. A oto fragment z liturgii ormiańskiej na dzień Wniebowzięcia Maryi: „Dziś duchy niebieskie przeniosły do nieba mieszkanie Ducha Świętego. (...)

Przeżywszy w swym ciele życie niepokalane, zostałaś dzisiaj owinięta przez Apostołów, a przez wolę Bożą uniesiona do królestwa swojego Syna".

W liturgii abisyńskiej, czyli etiopskiej w uroczystość Wniebowzięcia Najśw. Maryi śpiewa Kościół: „W tym dniu wzięte jest do nieba ciało Najśw. Maryi Panny, Matki Bożej, naszej Pani".

Dnia 15 sierpnia obchodzą pamiątkę tej tajemnicy również Chaldejczycy, Syryjczycy i Maronici. Kalendarz koptyjski pod dniem 21 sierpnia opiewa: „Wniebowzięcie ciała Matki Bożej do nieba".
Bywają różne nazwy: Wzięcie, Przejście, Zaśnięcie, Odpocznienie itp. gdyż, zwłaszcza na Wschodzie, nie wszyscy Ojcowie byli przekonani o śmierci fizycznej Matki Najświętszej. Dlatego także papież Pius XII w swojej Konstytucji Apostolskiej ogłaszającej ten dogmat nie mówi nic o śmierci, a jedynie o chwalebnym uwielbieniu ciała Maryi i jego wniebowzięciu.

Przepiękne są teksty liturgii wschodniej, przepisane na uroczystość Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny. Przykładowo podamy kilka cytatów: „Maryja, przeniesiona z ciałem przez zaśnięcie, zmieniła swoje mieszkanie, a przebywając w przybytkach niebieskich pełni rolę patronki i opiekunki". „Ten, który przebywał w łonie dziewiczym, zabrał spoczywającą w grobie Dziewicę, nie dopuszczając do skażenia Jej ciała". „O dziwo niesłychane i niewidzialne! Schodzi z niebios Najwyższy i jako na Syna przystało wyciąga swoje życiodajne ręce i z radością przyjmuje duszę swej Rodzicielki, przenosząc z ziemi do nieba (także) ciało, w którym zamieszkiwał".

Wypowiedzi Ojców i pisarzy Kościoła

Nie mniej jasne i stanowcze są wypowiedzi Ojców Kościoła. Na Zachodzie pierwszą wzmiankę o tym niezwykłym przywileju Maryi podaje św. Grzegorz z Tours: (+ 594): „I znowu przy Niej stanął Pan, i kazał Jej przyjąć święte ciało i zanieść w chmurze do nieba, gdzie teraz połączywszy się z duszą zażywa wraz z wybranymi dóbr wiecznych, które się nigdy nie skończą". Św. Ildefons (+ 667): „Wielu przyjmuje jak najchętniej, że Maryja dzisiaj przez Syna Swego (...) do pałaców niebieskich z ciałem została wyniesiona".

Św. Fulbert z Chartres (+ 1029) pisze podobnie: „Chrześcijańska pobożność wierzy, że Bóg Chrystus, Syn Boży, Matkę swoją wskrzesił i przeniósł Ją do nieba". Św. Piotr Damiani (| 1072) tak opiewa wielkość tajemnicy dnia Wniebowzięcia: „Wielki to dzień i nad inne jakby jaśniejszy, w którym Dziewica królewska została wyniesiona do tronu Boga Ojca i posadzona na tronie. (...)

Budzi ciekawość aniołów, którzy Ją pragną zobaczyć. Zbiera się cały zastęp aniołów, aby ujrzeć Królową, siedzącą po prawicy Pana Mocy w szacie złocistej w ciele zawsze niepokalanym". Z innych świętych można by wymienić: św. Anzelma (+ 1109), św. Piotra z Poitiers (+ 1112), św. Bernarda (+ 1153) i św. Bernardyna (+ 1444).

Najpiękniej jednak o tej tajemnicy piszą Ojcowie Wschodu. Św. Jan Damasceński (+ ok. 749) podaje, jak cesarzowa Pulcheria (ok. roku 450) wystawiła kościół ku czci Matki Bożej w Konstantynopolu i prosiła listownie biskupa Jerozolimy Juwenalisa, o relikwie Matki Bożej. Juwenalis odpisuje jej na to, że relikwii takich nie ma, gdyż ciało jej zostało wzięte do nieba: „jak to wiemy ze starożytnego i bardzo pewnego podania". Z kolei św. Jan Damasceński opisuje śmierć Maryi Panny w otoczeniu Apostołów. „Kiedy zaś dnia trzeciego przybyli do grobu, aby opłakiwać Jej zgon, ciała już Maryi nie znaleźli". Kazanie swoje kończy refleksją: „To jedynie mogli pomyśleć, że Ten, któremu podobało się wziąć ciało z Dziewicy Maryi i stać się człowiekiem; Ten, który zachował Jej nienaruszone dziewictwo nawet po swoim narodzeniu, uchronił Jej ciało od skażenia i przeniósł je do nieba przed powszech nym ciał zmartwychwstaniem". „W czasie tego wniebowzięcia, o Matko Boża, wojska anielskie przejęte radością i czcią okryły swoimi skrzydłami Twoje ciało, wielki namiot Boży".

Św. Modest, biskup Jerozolimy (+ 634), niemniej pewnie opowiada się za tajemnicą Wniebowzięcia Maryi: „Jako najchwalebniejszą Matkę Chrystusa, Zbawcy naszego, który jest dawcą życia i nieśmiertelności, wskrzesił Ją z grobu i wziął do siebie w sposób sobie wiadomy". Św. Andrzej z Krety (+ 740): „Był to zaiste nowy widok, przechodzący siły rozumu, gdy niewiasta, która swoją czystością przewyższała niebian w ciele (swoim) weszła do niebieskich przybytków. Jak przy narodzeniu Chrystusa nienaruszonym był Jej żywot, tak samo po Jej śmierci nie rozsypało się Jej ciało. O dziwo! Przy porodzeniu pozostała nieskażoną i w grobie również nie uległa zepsuciu". Św. German, patriarcha Konstantynopola (+ 732) w kilku kazaniach sławi tę tajemnicę, a nawet opisuje przymioty ciała Maryi po jej wzięciu do nieba: „Najświętsze ciało Maryi już powstaje z martwych, jest lekkie i duchowe, gdyż zostało już przemienione na zupełnie nieskazitelne i nieśmiertelne". „Tak jak napisano, jesteś piękna i Twoje dziewicze ciało jest święte, jest przybytkiem Boga i dlatego zostało zachowane od obrócenia się w proch. (...) Niemożliwym było aby Twoje ciało, to naczynie godne Boga, w proch się rozsypało po śmierci". „Ciało Twoje dziewicze jest całkiem święte, choć jest ciałem ludzkim. Ponieważ dostąpiło najdoskonalszego żywota nieśmiertelnego (...) nie może ulec śmierci".

Św. Kosma, biskup z Maiouma (+ 743): „Rodząc Boga, Niepokalana, zdobyłaś palmę zwycięstwa nad naturą (...) zmartwychwstałaś dla wieczności. Grób i śmierć nie mogą zatrzymać pod swoją władzą Bogurodzicy".

b) Teolodzy Kościoła usiłują nie tylko stwierdzić fakt istnienia tej tajemnicy, ale także, go uzasadnić, o ile to oczywiście jest w ludzkiej mocy. O tej tajemnicy pisali św. Tomasz z Akwinu (+ 1274), św. Albert Wielki (+ 1280), Jan Gerson (+ 1429), Suarez (+ 1617) i inni. Kiedy w XV wieku Jan Marcelle w kazaniu na Wniebowzięcie Ma ryi wypowiedział zdanie, że „nie jesteśmy wcale zobowiązani pod grzechem śmiertel nym wierzyć, że Maryja została z ciałem do nieba wziętą", gdyż nie jest to dogmat, cały fakultet uniwersytetu paryskiego wystąpił z całą stanowczością przeciwko niemu i zażądał, by te słowa odwołał, gdyż tego rodzaju wypowiedź pobrzmiewa herezją i jest sprzeczna z ogólnie wyznawaną prawdą.

Jakie racje przytaczają pisarze kościelni za istnieniem tego przywileju u Maryi? Najpierw, że skoro Matka Chrystusowa była bez grzechu poczęta, skoro Ją Bóg obdarzył przywilejem Niepokalanego Poczęcia, to konsekwencją tego jest, że nie podlegała prawu śmierci. Śmierć bowiem spadła na dzieci Adama jako skutek grzechu pierworodnego. Nadto nie wypadało, aby ciało, z którego Chrystus Pan wziął swoją naturę ludzką z Maryi, miało podlegać rozkładowi. Ten sam Chrystus, którego ciało Bóg zachował od zepsucia, mógł zachować od skażenia także ciało swojej Matki. Wreszcie tajemnica zmartwychwstania i wniebowzięcia jest przewidziana dla wszystkich ludzi. Dlatego nie sprzeciwia się rozumowi, aby Chrystus Pan dla swojej Rodzicielki przyspieszył ten dzień.

Można by jednak postawić zarzut: dlaczego dopiero od VI wieku ta prawda przenika mocno w świadomość wiernych Kościoła. Można na to odpowiedzieć, że takich prawd jest więcej w Kościele, które rozwijały się i zostały wyjaśnione definitywnie później. Tak było np. odnośnie osoby Jezusa Chrystusa, gdy występowano przeciwko Jego naturze Boskiej, dwóm naturom, dwóm wolom (arianizm, nestorianizm, monofizytyzm) a nawet przeciwko jego naturze ludzkiej i trzeba było tragicznych konfrontacji, zanim wyłoniła się prawda w całej pełni.

Na ten zarzut daje odpowiedź znany teolog, Tillman Pesch: „Kościół jest nieomylny nie tylko w swoich orzeczeniach, lecz także w codziennym wykonywaniu swojego urzędu nauczycielskiego - w kazaniach i naukach udzielonych ludowi. Gdyby bowiem kiedykolwiek tak się zdarzyło, żeby ludowi chrześcijańskiemu była podawana wszędzie nauka przeciwna nauce Chrystusa, to wtedy Kościół popadłby w błąd, to zaś jest niemożliwym. Kościół bowiem przez codzienne nauczania wypełnia nakaz Chrystusa: - Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody. (...) A oto Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata" (Mt 28,19-20). Dnia 15 sierpnia każdego roku wszyscy kapłani całego świata katolickiego nauczają, że ciało Maryi nie czeka sądu ostatecznego (...) lecz, że już dzisiaj połączone z duszą Maryi jest wraz z nią uwielbiane. Tę naukę podaje jako naukę Kościoła, a niejako własne przypuszczenie. Podaje zaś ją nie od dzisiaj, ale od wieków. Czyż jest przeto możliwe, aby papież, wszyscy biskupi i kapłani byli w błędzie i ten błąd głosili innym? To gdzież nieomylność przyobiecana Kościołowi Chrystusa?" (Chrześcijańska filozofia życia).

c) Kościół święty nie tylko wprowadził święto dla uczczenia tego niezwykłego przywileju Maryi, ale je nawet podniósł do rzędu uroczystości, a więc świąt największych. Kiedyś obowiązywał jako przygotowanie do tego święta w wigilię post ścisły, po święcie zaś oktawa. O popularności tego święta, choćby tylko w naszej ojczyźnie, świadczy fakt, że najwięcej kościołów w Polsce jest pod wezwaniem Wniebowzięcia Matki Bożej. Jest ich ponad 560.

d) Z życia świętego, Stanisława Kostki (+ 1568) wiemy, że jego najserdeczniejszym pragnieniem było opuścić ziemię w uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej, że o tę łaskę także gorąco się modlił. Został wysłuchany, bo jakże mogła Najśw. Maryja Panna tak rzewnej prośbie odmówić? W dniu Wniebowzięcia miał zaszczyt również zamknąć oczy dla ziemi, aby je otworzyć w niebie, św. Stefan (+ 1038) król węgierski, i nasz św. Jacek (+ 1257), wielki dominikanin, a we wigilię Wniebowzięcia - św. Maksymilian Kolbe. Na potężnej mozaice zdobiącej absydę Bazyliki Matki Bożej Większej w Rzymie pochodzącej z roku 1295, przedstawiającej koronację Maryi, jest umieszczony napis: „Maryja Dziewica jest wzięta do niebios, gdzie na tronie z gwiazd zasiada Król królów”.

Miejsce „zaśnięcia” Maryi

Dwa są miejsca, które roszczą sobie prawo do przywileju, że w ich cieniu spędziła ostatnie lata swojego życia Najśw. Maryja Panna: Jerozolima i Efez.

Bazylika na Syjonie

Biskup Jerozolimy Jan II pod koniec IV wieku wystawił na Syjonie w Jerozolimie bazylikę pięcionawową. Znany historyk Kościoła Sulpicjusz Sewerus ok. 400 roku nazwał ten kościół pierwszym kościołem gminy jerozolimskiej i matką wszystkich świątyń chrześcijańskich. Od V wieku zaczęto miejsce to utożsamiać z Wieczernikiem a od VII wieku z miejscem zaśnięcia Maryi. Świątynię tę zburzyli Persowie w roku 614, ale odbudował ją patriarcha jerozolimski św. Modest (631-634). Zburzoną ponownie przez muzułmanów odbudowali krzyżowcy. Ponownie zniszczona przez mahometan w XIII wieku, w roku 1342 dostała się w ręce franciszkanów, którzy ją odbudowali i nadali jej wygląd dzisiejszy. Jednak w roku 1524 wypędzili ich stamtąd muzułmanie. W czasie swojej podróży na Wschód cesarz niemiecki Wilhelm II otrzymał w roku 1898 od sułtana tureckiego część wzgórza Syjon, gdzie wystawił nową, okazałą, górującą nad miastem świątynię dla katolików niemieckich pod wezwaniem Zaśnięcia i Wniebowzięcia Maryi. Od roku 1906 mają ją w posiadaniu benedyktyni z Beuronu.

Obecnie zdecydowanie większa część uczonych przechyla się do przypuszczenia, że Maryja ostatnie lata swojego życia spędziła w Jerozolimie na Syjonie w pobliżu Wieczernika. Przemawiają za tym następujące racje:

  1. Nie ma ani jednej wzmianki w pierwotnej literaturze chrześcijańskiej, by św. Jan zabierał ze sobą Maryję do Efezu.

  2. Św. Jan udał się do Efezu dopiero ok. 68 roku po Chrystusie. Maryja musiałaby mieć wtedy ok. 85-90 lat.

  3. Apokryficzne Acta Johannis z drugiej połowy drugiego wieku wspominają, że Jan, gdy przybył do Efezu, sam był już stary, nie ma też żadnej wzmianki, by Maryja była tam z nim.

  4. Sylwia (Eteria), pątniczka, nawiedzająca miejsca święte w latach 385-386 wspomina, że Jan był pogrzebany w Efezie, natomiast nie wie nic, aby tam był grób Maryi.

  5. Uczony kapłan egipski (chrześcijański), Pseudo-Dionizy Areopagita, pisze, że w czasie swojej pielgrzymki do Ziemi Świętej w roku 363-364 po śmierci Juliana Apostaty, dowiedział się od św. Cyryla Jerozolimskiego, patriarchy Jerozolimy i w liście do swojego przyjaciela, biskupa Tytusa zaznacza, że grób Maryi był w Jerozolimie w Dolinie Jozafata. Podobny opis zawiera apokryf Księga Jana o zaśnięciu Maryi z IV wieku. W tymże apokryfie jest mowa, że Maryja: umarła śmiercią naturalną w Jerozolimie, że została pogrzebana u stóp Góry Oliwnej w Dolinie Jozafata i że została wzięta do nieba.

  6. O Wszystkie znane apokryfy starożytne wskazują, że grób Maryi jest w Getse-mani w Dolinie Jozafata.

  7. Kiedy w roku 451 cesarzowa Pulcheria prosiła biskupa Jerozolimy, Juwenala, o relikwie Najśw. Maryi Panny, otrzymała odpowiedź, że tego uczynić nie może, gdyż, według najdawniejszej tradycji, Maryja została z ciałem wzięta do nieba.

  8. Od czasów św. Modesta (631-634) utrwaliło się przekonanie w Jerozolimie, że Maryja resztę życia spędziła na Syjonie i tam zmarła. Pochowana zaś została w dolinie Jozafata tuż przy Getsemani u stóp Góry Oliwnej.

  9. W roku 670 biskup francuski, św. Arnulf, zwiedzał Jerozolimę. Pokazano mu wówczas w kościele na Syjonie miejsce, gdzie miała Maryja pożegnać tę ziemię.

Bazylika Matki Bożej w Efezie

W IV wieku powstała tu świątynia pod wezwaniem Maryi. Właśnie w jej cieniu odbył się sobór efeski w roku 431. Ruiny jej można oglądać dzisiaj. Miała być wystawiona nad grobem św. Jana.

Dzisiaj miasto Efez nie istnieje, są tylko po nim ślady ruin. W odległości około trzech godzin drogi (8 km w terenie górzystym) jest licha wioska Panaya. W jej pobliżu na wzgórzu Al Day można oglądać „dom Matki Bożej", zamieniony na bardzo skromną kaplicę. Odwiedził ją w roku 1967 papież Paweł VI w czasie swojej pielgrzymki do Ziemi Świętej. Kaplicę obsługują siostry zakonne. Tak więc mielibyśmy w Efezie dwa miejsca, wskazane przez tradycję dotyczące zamieszkania i śmierci Maryi: sam Efez i ruiny świątyni św. Jana oraz Panaya, zwana dzisiaj Panagia Kapuli (Dom Panaja Kopoulii). W pobliżu jest źródło uważane za cudowne.

Według zwolenników tezy, że Maryja jednak przebywała w Efezie i tam zmarła, panuje przekonanie, że św. Jan opuścił Ziemię Świętą w czasie pierwszego wielkiego prześladowania Kościoła w roku 34 i udał się właśnie do Efezu z Maryją. Nie mógł przecież św. Jan narażać Matki Chrystusa na niebezpieczeństwo i był zmuszony szukać dla Niej bezpieczniejszego miejsca. Rodzi się jednak pytanie: dlaczego by uciekał tak daleko? Dlaczego Maryję odrywałby od miejsc tak dla Niej drogich, a wiódł Ją w zupełnie obce strony?

Św. Paweł, który w niewiele lat potem przybył do Efezu, nic nie wspomina, aby przed nim w tym mieście był św. Jan z Maryją. Nie napotkał też żadnych śladów chrześcijaństwa. Tradycję Efezu podtrzymują Ojcowie soboru w Efezie, którzy w liście, skierowanym do kleru w Konstantynopolu piszą, że Maryja była w Efezie wraz z Janem. Fakt pobytu św. Jana w Efezie w ostatnich latach życia oraz istnienie tam jego grobu jest rzeczą pewną. Może dlatego miejscowa tradycja połączyła pobyt św. Jana w Efezie z obecnością tam również Matki Bożej, jak i wykonaniem testamentu Jezusa z krzyża: „Oto Matka twoja". I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie" (J 79,27).

Czas „zaśnięcia” Maryi

Kiedy niektórzy Ojcowie Kościoła piszą o zaśnięciu Maryi, to biorą to słowo w znaczeniu, jakie mu nadał św. Paweł Apostoł, który śmierć nazywa zaśnięciem, czego nie uwzględnia polski przekład (1 Tes 4,13.14). O zmarłej córce Jaira Pan Jezus również mówi, że śpi (Mt 9,24; Mk 5,39; Łk 8,52).

Jak nic pewnego nie wiemy o miejscu zgonu Maryi, tak podobnie nie wiemy, kiedy Maryja opuściła naszą ziemię. Prawdopodobnie mogło to być około roku 45. Maryja przez ok. 12 lat pozostawała by z uczniami Chrystusa jako widomy znak Jego obecności wśród nich. Ona miała być czynnikiem spajającym i integrującym młody Kościół Chrystusowy.

Grób Maryi w Dolinie Jozafata

Znajduje się on niedaleko za mostem na Cedronie po lewej stronie u stóp Góry Oliwnej. Patriarcha Jerozolimy Juweal (w. V) wystawił na tym miejscu kościół. Uległ on jednak zniszczeniu w czasie najazdu na Palestynę pogańskich Persów w roku 614. Dzisiejszy kształt kościoła pochodzi z czasów krzyżowców. Jego fundatorką była Melisendis (+ 1161), córka króla jerozolimskiego, Baldwina II. Do upadku Jerozolimy (+ 187) zarządzali nim krótko benedyktyni, którzy w pobliżu wystawili klasztor pod wzewaniem Matki Bożej z Doliny Jozafata. W wieku XIV przybyli tu franciszkanie. Jednak w roku 1757 utracili ten kościół na rzecz prawosławnych Greków. Tak jest i dzisiaj. W roku 1372 nawiedziła to miejsce św. Brygida. Podczas modlitwy miała mieć wizję, w której otrzymała wiadomość o zaśnięciu Maryi w 15 lat po śmierci Jej Syna. Miał tu być jej grób.

Kościół cały znajduje się w ziemi. Schodzi się do niego po 48 marmurowych schodach. Kościół ma formę łacińskiego krzyża, 30 m długości i 18 m szerokości. Panuje w nim zupełna ciemność, którą rozpraszają tylko płonące lampy. Grób Maryi jest usytuowany w małej kapliczce, w której może się zmieścić zaledwie od 4 do 5 osób. Sam grób ma kształt kamiennej ławy. Ściany grobowca obwieszono cennymi kobiercami. Tradycja, pochodząca dopiero z XV wieku, umieściła w tymże kościele w kaplicy przy wejściu do kościoła również groby Joachima i Anny, rodziców Maryi.

W uroczystość Wniebowzięcia Maryi patriarcha prawosławny Greków urządza procesję do tegoż kościoła. Wśród śpiewów okadza „łoże" Maryi, potem dotyka grobu ikoną, która Ją przedstawia. Następnie wszyscy uczestnicy całują ikonę.

Kult Matki Bożej Wniebowziętej

Był on w Kościele katolickim bardzo żywy. Można powiedzieć, że zdecydowanie wyróżniał się wśród wielu innych. Tak więc, jak wspominaliśmy, początki święta sięgają już wieku V. Wystawiono tysiące świątyń pod wezwaniem M.B. Wniebowziętej. W Polsce na przeszło 3000 kościołów i kaplic, wzniesionych ku czci Matki Bożej, ponad 600 kościołów i kilkadziesiąt kaplic zostało dedykowanych M.B. Wniebowziętej.

Są wśród nich liczne bazyliki i kościoły katedralne: bazylika archikatedralna w Gnieźnie, w Białymstoku, bazylika we Fromborku, w Pelplinie, w Płocku, katedra we Włocławku, w Łowiczu, w Zielonej Górze, w Kołobrzegu, Sosnowcu.

W ciągu wieków powstało 8 zakonów pod tym wezwaniem: l męski (Asumpcjoniści - Augustianie od Wniebowzięcia) i 7 żeńskich.

W ikonografii zaś scena Wniebowzięcia Maryi należy do bardzo często przedstawianych. A oto imiona niektórych artystów malarzy: Fra Angelico - w kilku obrazach, Taddeo di Bartolo, Ottaviano Nelli, Giotto, Pinturicchio, C. Bellini, Guido Reni, Raffael, Tycjan, Tintoretto, Tiepolo, Perugino, Procaccini, Piętro delia Frances-ca, Filippino Lippi, Yeronese, Murillo, Yelasąuez, Konrad von Goest i rzeźbiarzy: F. Nagni, Liberale da Yerona, L. delia Robbia, Michał Pacher, Wit Stwosz i inni.

A oto jeszcze inne przejawy szczególnej czci Matki Bożej Wniebowziętej: św. Stefan miał poświęcić M.B. Wniebowziętej cały swój kraj i naród. Odtąd dzień 15 sierpnia obchodzi się na Węgrzech jako święto Królowej Węgier. Dnia 15 sierpnia 1638 roku król francuski Ludwik XIII uczynił podobnie jak św. Stefan, oddając Francję pod szczególną opiekę M.B. Wniebowziętej. Potem uczynił to Ludwik XV. Papież Pius XI listem apostolskim z dnia 21 marca 1922 roku to oddanie się narodu francuskiego pod opiekę Wniebowziętej potwierdził.

Stolicą Paragwaju jest miasto Asuncion (Wniebowzięcie). W Meksyku jest także rzeka nosząca tę nazwę.

Uroczystość Wniebowzięcia w zwyczajach polskich

Lud polski to święto miał zawsze w wielkiej czci. Na pamiątkę podania głoszącego, że Apostołowie zamiast ciała Maryi znaleźli kwiaty, lud poświęca kwiaty, zioła i kłosy zbóż. Wierzy, że zioła poświęcone w dniu Wniebowzięcia Maryi za Jej pośrednictwem otrzymują moc leczniczą. Chronią też od chorób i zarazy. Dlatego święto nosi w Polsce nazwę Matki Bożej Zielnej.

Wiele pieśni wysławia Maryję wziętą do nieba. Oto przykład:

Wspomóż nas biednych, o Wniebowzięta,

Módl się za nami, Królowo święta!...

O Maryjo, czemu biegniesz w niebo?

Z jaką śpieszysz do Boga potrzebą?

Ty nas żegnasz ostatnim tchnieniem, Pani?

O, my wiemy, co Twój znaczy skon!

Nie płaczemy, bośmy przekonani,

Że Cię czeka w niebie chwały tron.

Przynieśliśmy bieluteńkie szaty,

Niesiem mirę, olejki, bławaty.

Czemuż niknie z rąk naszych Twe ciało,

Jakby z duszą do nieba leciało?

Witaj, święta Wniebowzięta, Niepokalana!

Pusty grób Maryi

Wierzymy, że po zakończeniu ziemskiego życia Maryja z duszą i ciałem została wzięta do nieba. Ale gdzie i w jaki sposób to się stało?

Do Ziemi Świętej pielgrzymuje się, by zobaczyć trzy puste groby: Chrystusa, Łazarza i Maryi. Dla ludzi wszystkich czasów to widomy znak, że śmierć nie musi mieć ostatniego słowa. Łazarz został wskrzeszony przez Jezusa i wrócił do dawnego życia. Chrystus zmartwychwstał własną, Boską mocą, i w ten sposób definitywnie pokonał śmierć. Prawda o wniebowzięciu Maryi jest najbardziej wyraźną zapowiedzią naszego losu – kiedyś i my będziemy w niebie z duszą i ciałem. Święta Dziewica już osiągnęła to, na co my czekamy.

Ślady wieczności

W tym miejscu Maryja zasnęła – opowiada przewodnik w murach stojącego na chrześcijańskim Syjonie w Jerozolimie kościoła Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. W krypcie wokół figury przedstawiającej zapadającą w sen Matkę Bożą cisną się pielgrzymi. Czas dawno zatarł wszystkie ślady i mimo usilnych starań trudno sobie wyobrazić, jak to miejsce mogło wyglądać przed wiekami.

Podobno w czasach Chrystusa stał tu, nieopodal Wieczernika, dom nieznanego z imienia ucznia, który gościł Mistrza i Apostołów w Wielki Czwartek. Tu po wniebowstąpieniu Jezusa znaleźli schronienie Apostołowie i pierwsi jerozolimscy chrześcijanie. W tym domu, według tradycji, do końca ziemskiego życia mieszkała także Matka Jezusa. I tu Jej ziemskie życie dobiegło końca. Zasnęła – jak mówią chrześcijanie Wschodu. A pochowano Ją u stóp Góry Oliwnej, w dolinie Cedronu.

Trzecia komora

Z chrześcijańskiego Syjonu, gdzie znajduje się kościół Zaśnięcia NMP, do doliny Cedronu nie jest daleko. Leżąca pomiędzy wzgórzem świątynnym a Górą Oliwną robi wrażenie wielkiego cmentarzyska. Podobno pobożni żydzi i muzułmanie chcą być pochowani właśnie tutaj, gdyż według nich w tej dolinie rozpocznie się kiedyś Boży sąd i zmartwychwstanie. Chrześcijanie wierzą, że wszystkich ich wyprzedziła Maryja. To tam, na skraju Ogrodu Getsemani, jest dół, w którym stoi świątynia kryjąca pusty grób Maryi.

Po schodach z ulicy schodzi się najpierw na dziedziniec kościoła Wniebowzięcia. To, co widać dzisiaj, to resztki dwupoziomowego kiedyś kościoła krzyżowców, zburzonego w 1187 roku przez wojska Saladyna. A właściwie dawna krypta. Kilkadziesiąt kolejnych schodów prowadzi w głąb świątyni. Coraz większy mrok rozświetlają nieco kopcące oliwne lampy. Dziś kościół należy do chrześcijan wschodnich, a katolicy mogą w nim organizować nabożeństwa tylko kilka razy w roku.

Badania archeologów potwierdziły, że znajdują się tu resztki grobów z I wieku naszej ery. Być może także grób Maryi. Prawdopodobnie ciało Matki Jezusa złożono w ostatniej z trzech istniejących w tamtym czasie komór grobowych. Można o tym przeczytać w apokryfie: „Weźmiecie Panią Maryję i wyjdziecie poza Jerozolimę drogą prowadzącą przez dolinę na Górę Oliwną. Znajdują się tam trzy groty. Pierwsza, zewnętrzna, jest obszerna, za nią druga, w środku, a jeszcze dalej trzecia, wewnętrzna. Jest w niej od wschodu ława gliniana. Idźcie i złóżcie Błogosławioną na owej ławie”.

Ten niezwykły, bo pusty, grób Matki Pana czczony był od początku przez chrześcijan jerozolimskich. Po kilku wiekach zbudowano nad nim kościół, aby ochronić przed zniszczeniem. Miejsce krótkiego spoczynku ciała Najświętszej Maryi Panny znalazło się w centrum. Ciemne, ponure mury rozświetlają nie tylko wątłe ogniki zapalonych świec. Opromienia je blask nieśmiertelności. No bo jeśli Ona już tam jest, czemu nie mielibyśmy się znaleźć tam i my?

U źródeł nadziei

Próżno szukać na kartach Biblii opisu zaśnięcia i wniebowzięcia Maryi. Wieść o tym wydarzeniu przekazała nam Tradycja. Zmarły w 594 roku Grzegorz z Tours w dziele „Miraculorum” pisał: „Gdy błogosławiona Maryja zakończyła już bieg swojego życia i gdy została powołana z tego świata, zgromadzili się w jej domu wszyscy Apostołowie z poszczególnych krain. A gdy usłyszeli, że ma być zabrana z tego świata, czuwali razem z Nią. I oto Pan Jezus wszedł ze swymi aniołami, i wziąwszy Jej duszę oddał ją aniołowi Michałowi, i odszedł. Rankiem zaś wzięli Apostołowie Jej ciało i złożyli w Jej grobie, i strzegli je gotowi na przyjście Pana. I oto znowu stanął przed nimi Pan, i wziąwszy święte ciało, nakazał ponieść je na chmurze do raju, gdzie teraz, przybrawszy swoją duszę i ciesząc się z wybranymi Pana, używa dóbr wiecznych, które nigdy się nie skończą”. To najkrótsze streszczenie tego, co bardziej rozwlekle i barwniej w różnych wariantach opisano w apokryfach, nazywanych z łacińska transitusami.

Najstarsze powstały zapewne dopiero w V–VI wieku. Ale naukowcy są zdania, że mało prawdopodobne, by pojawiły się nagle, bez żadnego powodu. Raczej są odzwierciedleniem znacznie starszej tradycji. Niektórzy badacze wskazują na zawarte w nich archaiczne elementy, które sugerują, że ich źródeł można się dopatrywać nawet w II wieku. Choć nie jest to pewne, wiadomo, że już w modlitwach z III wieku zwracano się do Maryi jako do żyjącej, umieszczając Ją na pierwszym miejscu wśród świętych. W pierwszych wiekach czczono właściwie tylko męczenników, a nikt nigdy nie wskazywał na istnienie grobu z relikwiami Matki Jezusa. A zatem z ciałem i duszą została wzięta do nieba. Logiczne.

W IV wieku Epifaniusz z Salaminy twierdził, że na podstawie Ksiąg Świętych nie da się nic pewnego na temat końca ziemskiego życia Maryi powiedzieć. Na podstawie Świętych Ksiąg. Czy zetknął się już wtedy z pozabiblijną tradycją na ten temat?

Zapowiada się interesująco

Choć Kościół od pierwszych wieków wierzył w zaśnięcie Maryi i Jej wzięcie do nieba z duszą i ciałem, dopiero w połowie zeszłego stulecia papież Pius XII podniósł tę prawdę wiary do rangi dogmatu. Wierzymy, że Maryja „po zakończeniu ziemskiego życia, z duszą i ciałem została wzięta do chwały niebieskiej” – mówi dogmat. Choć w opinii teologów został on ogłoszony ku większej chwale Boga i Maryi, nie jest jedynie potwierdzeniem jakiejś abstrakcyjnej prawdy wiary. Jest nam dany dla większej nadziei. Jeden człowiek – Dziewica z Nazaretu, z ciałem i duszą – już niebo osiągnął. My też kiedyś tam się znajdziemy. Też – po zmartwychwstaniu – z duszą i ciałem. Jak będzie wyglądała wieczność? Jak bardzo będzie się różniła od życia na tym świecie? I jak to nasze ciało w niebie będzie wyglądało? Nie wiadomo. W każdym razie zapowiada się interesująco.

Św. Tarsycjusz

O kontynuowanie wielkodusznej i wiernej służby Kościołowi oraz wspomaganie swych księży w przybliżaniu Jezusa światu zaapelował Benedykt XVI podczas dzisiejszej audiencji ogólnej w Watykanie.

Publikujemy tekst papieskiej katechezy.

Drodzy Bracia i Siostry,

Pragnę wyrazić moją radość, że mogę być dziś pośród was, na tym placu, na którym odbywa się wasze świąteczne zgromadzenie podczas audiencji ogólnej, na której tak licznie obecni są uczestnicy Europejskiej Pielgrzymki Ministrantów. Witajcie drodzy Chłopcy i Dziewczęta, Droga Młodzieży! Ponieważ zdecydowana większość ministrantów zgromadzonych na placu mówi po niemiecku, skieruję swe słowa przede wszystkim do nich, w mym języku ojczystym.

Drogie Ministrantki i Ministranci, Drodzy Przyjaciele! Drodzy pielgrzymi języka niemieckiego. Witajcie w Rzymie! Serdecznie was pozdrawiam. Wraz z wami witam kardynała Sekretarza Stanu, Tarcisio Bertone. Ma on na imię Tarcyzjusz – tak jak wasz patron. Przyjął on wasze uprzejmie zaproszenie i cieszy się on, że może być tutaj między wami, pośród ministrantów całego świata i ministrantów niemieckich. Witam drogich braci w biskupstwie a także kapłanów i diakonów uczestniczących w tej audiencji. Z serca dziękuję biskupowi pomocniczemu z Bazylei, Martinowi Gächterowi, przewodniczącemu Coetus Internationalis Ministrantium za skierowane do mnie słowa powitania, za wielki dar figury św. Tarcyzjusza, oraz za wręczoną mi chustę pielgrzymią. Przypomina mi to czasy, kiedy sam byłem ministrantem. Księże biskupie, dziękuję w imieniu was wszystkich za wielką pracę, jaką Ksiądz Biskup wykonuje wraz ze swymi współpracownikami oraz osobami, które umożliwiły to radosne spotkanie. Moje podziękowanie kieruję także do szwajcarskich projektodawców oraz osób pracujących na rzecz realizacji figury św. Tarcyzjusza.

Jest was wielu! Na pokładzie śmigłowca przeleciałem nad placem św. Piotra. Widziałem wszystkie kolory oraz obecną na tym placu radość. W ten sposób nie tylko tworzycie na placu atmosferę święta, ale czynicie jeszcze radośniejszym moje serce. Dziękuję! Figura św. Tarcyzjusza dotarła do nas po długiej pielgrzymce. We wrześniu 2008 r. została ona zaprezentowana w Szwajcarii, w obecności ponad 8 tysięcy ministrantów: pewnie niektórzy z was byli wówczas obecni. Ze Szwajcarii pojechała do Luksemburga, a następnie na Węgry. Dzisiaj uroczyście ją witamy, ciesząc się, że możemy lepiej poznać tę postać z pierwszych wieków Kościoła. Następnie figura, jak już powiedział ks. biskup Gächter - zostanie umieszczona w katakumbach św. Kaliksta, gdzie został pochowany św. Tarcyzjusz. Kieruję do wszystkich życzenie, aby to miejsce, czyli katakumby św. Kaliksta oraz ta figura mogły się stać punktem odniesienia dla ministrantek i ministrantów i dla tych, którzy chcą bezpośrednio pójść za Jezusem poprzez życie kapłańskie, zakonne czy misyjne. Niech wszyscy spoglądają na tego odważnego i silnego młodzieńca i odnawiają swoją przyjaźń z Panem Bogiem, aby nauczyć się życia zawsze z Nim, idąc drogą, którą nam wskazuje Swoim Słowem oraz świadectwem tak wielu świętych i męczenników, których, poprzez chrzest, staliśmy się braćmi i siostrami.

Kim był św. Tarcyzjusz? Nie mamy na jego temat wielu informacji. Wiemy, że żył w pierwszych wiekach historii Kościoła, dokładniej w trzecim wieku. Według opowiadań był on młodym człowiekiem, który uczęszczał do katakumb św. Kaliksta, tutaj w Rzymie i szczególnie wiernie wypełniał swoje obowiązki jako chrześcijanin. Bardzo kochał Eucharystię. Z różnych wskazówek wnioskujemy, że prawdopodobnie był akolitą, to jest ministrantem. Był to czas, kiedy cesarz Walerian zacięcie prześladował chrześcijan, którzy musieli spotykać się potajemnie w prywatnych domach, a czasem nawet w katakumbach, na słuchaniu Słowa Bożego, modlitwie i celebrowaniu Mszy świętej. Nawet zwyczaj niesienia Eucharystii do więźniów i chorych stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Pewnego dnia, gdy kapłan zapytał, jak czynił to zwykle, kto byłby gotów zanieść Eucharystię innym oczekującym na nią braciom i siostrom, wstał młody Tarcyzjusz i powiedział: „Poślij mnie”. Wydawało się, że chłopak jest zbyt młody do tak poważnej posługi. „Mój młody wiek - powiedział Tarcyzjusz - będzie najlepszą osłoną dla Eucharystii”. Przekonany tymi słowami kapłan, powierzył mu ten najcenniejszy chleb mówiąc: „Tarcyzjuszu pamiętaj, że niebiański skarb został powierzony twoim słabym rękom. Unikaj zatłoczonych ulic i nie zapominaj, że rzeczy święte nie mogą być rzucane psom ani też perły rzucane przed wieprze. Czy wiernie i bezpiecznie będziesz strzegł świętych tajemnic?”. Tarcyzjusz zdecydowanie odpowiedział: „Wolę umrzeć, niż pozwolić im, by mi te skarby zabrali”. Idąc spotkał po drodze kilku przyjaciół, którzy zbliżając się wezwali go, aby do nich dołączył. Gdy odpowiedział negatywnie, a byli oni poganami – stali się podejrzliwi i natarczywi. Zauważyli, że przyciska coś do piersi i pragnie tego bronić. Starali się mu to coś wyrwać, ale na próżno. Walka stawała się coraz bardziej zażarta, zwłaszcza gdy dowiedzieli się, Tarcyzjusz jest chrześcijaninem. Zaczęli go kopać, rzucali kamieniami, ale on nie ustępował. Umierającego chłopca zaniósł do kapłana pretorianin imieniem Kwadratus, który także potajemnie stał się chrześcijaninem. Młodzieniec dotarł tam martwy, ale do piersi stale przyciskał małe płótno z Eucharystią. Został pochowany natychmiast w katakumbach św. Kaliksta. Papież Damazy wykonał na grobie św. Tarcyzjusza napis, według którego młodzieniec zmarł w roku 257. Martyrologium Romanum określa datę jego śmierci na 15 sierpnia. W tym samym Martyrologium odnotowano także piękną tradycję ustną, zgodnie z którą na ciele św. Tarcyzjusza nie znaleziono Najświętszego Sakramentu, ani w rękach ani też w odzieży. Interpretowano to tak, że konsekrowana hostia, obroniona przez małego męczennika za cenę życia, stała się ciałem jego ciała, tworząc w ten sposób wraz z jego ciałem jedną nieskazitelną hostię ofiarowaną Bogu.

Drogie Ministrantki i Ministranci! Świadectwo św. Tarcyzjusza i ta piękna tradycja uczą nas głębokiej miłości i czci, którą powinniśmy mieć dla Eucharystii. Jest ona cennym dobrem, skarbem, którego wartości nie można zmierzyć, jest Chlebem Życia, jest samym Jezusem, który staje się pokarmem, wsparciem i siłą na naszej codziennej drodze i ścieżką, która prowadzi ku życiu wiecznemu; jest to największy dar jaki zostawił nam Pan Jezus.

Zwracam się do was, a poprzez was do wszystkich ministrów świata! Wielkodusznie służcie Jezusowi obecnemu w Eucharystii! Jest to ważne zadanie, które pozwala wam być szczególnie blisko Pana i wzrastać z Nim w głębokiej i prawdziwej przyjaźni. Gorliwie strzeżcie tej przyjaźni w waszym sercu, tak jak św. Tarcyzjusz. Bądźcie gotowi zaangażować się, walczyć i oddać życie tak, aby Jezus docierał do wszystkich ludzi. Dzielcie się darem tej przyjaźnie ze swymi rówieśnikami, z radością, entuzjazmem, bez strachu, aby mogli poczuć, że znacie tę Tajemnicę, że jest ona prawdziwa i że ją miłujecie! Ilekroć zbliżacie się do ołtarza, macie szczęście uczestniczenia w wielkim geście miłości Boga, który nadal chce się dawać każdemu z nas, chce być blisko, pomagać nam, dawać siłę do dobrego życia. Dobrze wiecie, że wraz z konsekracją ten mały kawałek chleba staje się Ciałem Chrystusa, wino staje się Krwią Chrystusa. Macie szczęście, że możecie przeżywać z bliska tę niepojętą tajemnicę! Z miłością, pobożnością i wiernie wypełniajcie wasze zadanie ministrantów: nie wchodźcie do kościoła na celebrację powierzchownie, ale przygotowuje się wewnętrznie na Mszę świętą! Pomagając waszym kapłanom w posłudze przy ołtarzu starajcie się, aby Pan Jezus był bliższy, tak aby ludzie mogli odczuć i pełniej zdać sobie sprawę: On jest tutaj. Wnosicie swój wkład, aby mógł On być bardziej obecny w świecie, w życiu dnia powszedniego, w Kościele i w każdym miejscu. Drodzy przyjaciele! Użyczacie Jezusowi waszych rąk, waszych myśli, swego czasu. On wam za to na pewno wynagrodzi, dając wam prawdziwą radość i pozwalając wam odczuć, gdzie jest najpełniejsze szczęście. Św. Tarcyzjusz ukazał nam, że miłość może nas doprowadzić aż do daru własnego życia dla autentycznego dobra, dobra prawdziwego, dla Pana Boga.

Prawdopodobnie nie jest od nas wymagane męczeństwo, ale Jezus żąda od nas wierności w małych rzeczach, wewnętrznego skupienia, uczestnictwa wewnętrznego, naszej wiary i wysiłku, aby uobecniać ten skarb w życiu codziennym. Jezus chce od nas wierności w codziennych zadaniach, świadectwa Jego miłości, poprzez uczęszczanie do kościoła z przekonaniem wewnętrznym i ze względu na radość Jego obecności. Możemy w ten sposób uświadomić także naszym przyjaciołom, że Jezus żyje. Niech w tym dziele pomoże nam wstawiennictwo świętego Jana Marii Vianneya, którego wspomnienie liturgiczne dziś przypada. Ten pokorny francuski kapłan przemienił małą wspólnotę i dał w ten sposób światu zupełnie nowe światło. Przykład świętych Tarcyzjusza i Jana Maii Vianneya niech nas każdego dnia pobudza do miłości Jezusa i pełnienia Jego woli, tak jak to czyniła Najświętsza Maryja Panna, wierna swemu Synowi aż do końca. Jeszcze raz dziękuję wszystkim! Niech Bóg Wam błogosławi w te dni. Szczęśliwego powrotu do waszych domów!

16 sierpnia. Św. Stefan I - patron Węgier

Wywodził się Stefan z dynastii Arpadów. Na świat przyszedł oko 975 roku w Esztergom. Był synem księcia Gejzy. Źródła podają, iż miał być ochrzczony w wieku pięciu lat przez świętego Wojciecha, który następnie zajął się jego edukacją.

Wcześniej nosił pogańskie imię Wojka, czy też Vaik. W 996 roku Stefan ożenił się z pochodzącą z Bawarii błogosławioną Gizelą, córką Henryka II Kłótnika, dzięki czemu Węgry cywilizacyjnie i kulturowo mogły bliżej związać się z Niemcami.

Po śmierci Gejzy doszło do walk o tron między Stefanem i jego pogańskim kuzynem Koppánym, którego późniejszy święty w 998 roku pokonał. W 1001 roku papież Sylwester II przyznał Stefanowi koronę królewską - godność książęcą piastował już od 997 roku. Nowy monarcha kontynuował, zapoczątkowaną przez swego ojca, chrystianizację Węgier. Zwalczał też próbujących oderwać się od korony książąt i przywódców plemiennych.

Zasłynął jako fundator licznych kościołów, klasztorów – między innymi opactwa świętego Marcina na Górze Panońskiej - a także jako założyciel arcybiskupstwa w Esztergomie. Administracyjnie swe królestwo podzielił na tak zwane komitaty. W roku 1030 udało mu się obronić niepodległość swego kraju, odpierając inwazję wojsk cesarza Konrada II.

Zmarł 15 sierpnia 1038 roku. Pochowano go obok jego tragicznie zmarłego na polowaniu syna Emeryka - także późniejszego świętego. Kanonizowano go w 1083 roku. Warto przytoczyć w tym miejscu pojęcie „Korony Świętego Stefana”, a więc krajów i regionów, które kiedyś znajdowały się pod węgierskim panowaniem, dziś zaś leżących w większości na terenie innych państw, takich jak Słowacja, Rumunia, czy Chorwacja. Krajami Korony Świętego Stefana oficjalnie nazywano węgierską część Austro-Węgier. Szczegółowo to pojęcie oraz nostalgię za terytorialną potęgą Węgier opisuje Krzysztof Varga w znakomitej, nominowanej do tegorocznej nagrody Nike książce „Gulasz z Turula”. Natomiast korona, którą Stefan I nosił jako monarcha, jest narodową relikwią Węgrów. W 1945 roku trafiła ona od USA i dopiero w 1978 roku została im zwrócona.

Niezwykle interesująca jest także pewna legenda, która wiąże się z sanktuarium Świętego Krzyża na Łysej Górze w Górach Świętokrzyskich. Otóż znajdująca się tam relikwia, którą jest cząstka Krzyża Świętego, należeć miała właśnie do świętego Stefana. Ten zawiesił ją swemu synowi, świętemu Emerykowi, na szyi, gdy królewicz wybierał się do Polski, gdzie miał wspólnie z Bolesławem Chrobrym polować. Podczas łowów Emerykowi miał się ponoć ukazać jeleń z krzyżem widniejącym w porożu. Podczas pościgu za osobliwym zwierzęciem, węgierski królewicz zapędzić miał się na sam szczyt Łysej Góry, tam zaś objawił mu się anioł, który nakazał mu pozostawić relikwię w ufundowanym niedawno benedyktyńskim opactwie, co też Emeryk uczynił...


17 sierpnia. Św. Jacek - Potrafi wskrzeszać zmarłych

Skromne życie Odrowąża i jego pasjonująca opowieść o Bogu porwała wielu mu współczesnych. Jego przykład porywa i dziś.

Świetnie się zapowiadał. Pochodził ze znakomitej rodziny. Nic dziwnego, że wysłano go na zagraniczne studia. Wylądował w Rzymie. Przechodząc przez jeden z gwarnych, kolorowych placów, ujrzał wielki tłum. Gapie cisnęli się i... rozdziawiali usta ze zdumienia. Na placu stał szczupły mnich. Obok niego na bruku leżał martwy człowiek. Mnich – jak donoszą stare kroniki – „wyciągnął ręce w górę, uniósł się w powietrze i swoją modlitwą wyrwał brata ze śmierci”. Człowiek podniósł sięi otworzył oczy. Tłum zamarł... Taką scenę ujrzał Jacek Odrowąż – pierwszy polski dominikanin. Miał 37 lat, był dojrzałym mężczyzną. Wydarzenie było dla jego wiary trzęsieniem ziemi. Zmieniło go całkowicie. Mnichem, którego spotkał, był św. Dominik. Połączyło ich ogromne pragnienie zaniesienia Ewangelii na krańce świata.

Dominik znał swych braci króciutko, ale już po kilku miesiącach wysyłał ich z misją zakładania (w jego imieniu!) klasztorów. Miał do nich ogromne zaufanie. Jacek dopiero co spotkał założyciela zakonu, a już został wysłany nad Wisłę. Dominikanie zaczęli modlić się w Krakowie. Do dziś przywdziewają białe habity już w pierwszych dniach nowicjatu. Nikt nie zna jeszcze tych chłopców, nie wie, co naprawdę siedzi w ich gorących głowach, ale przechodnie już pozdrawiają ich na ulicy: „Szczęść Boże, Ojcze”. Widziałem, jak chłopcy rumienią się. Boją się tych słów na wyrost. „Ojcami” zostaną dopiero za siedem lat.

Dominik zaufał Jackowi. Wysłał go na wschód. Jacek szedł pieszo przez Alpy, do grodu Kraka dotarł na Wszystkich Świętych 1222 roku. Podobnie jak dziś wróżono Kościołowi rychły upadek, nieustannie mnożyły się oskarżenia o brak ubóstwa i sprzeniewierzenie się duchowi Ewangelii. Skromne życie Odrowąża i jego pasjonująca opowieść o Bogu porwała ogromną część krakowskiej inteligencji. Pojawili się pierwsi polscy dominikanie. Jacek zostawił ich i wyruszył na wiele podróży misyjnych. Dotarł do Kijowa, gdzie pracował nieprzerwanie przez cztery lata, oraz do Gdańska i Prus.

O pobycie w Kijowie opowiadano legendy. Gdy w 1240 roku na miasto napadli Tatarzy, niszcząc i paląc wszystko, Jacek chwycił monstrancję z Najświętszym Sakramentem i zamierzał uciec. I wówczas usłyszał głos: „Jacku, mego Syna zabierasz, a mnie zostawiasz? Weź mnie ze sobą!”. Odwrócił się. Ujrzał figurkę Maryi. Przytulił ją i schował pod pachę. Podobno przeszedł suchą nogą przez rwące fale Dniepru. Dziś mnisi dopatrują się w tej legendzie opowieści o niebywałej sile wiary Świętego.
Wrócił do Krakowa. Zmarł 15 sierpnia 1257 roku. Po jego śmierci przy grobowcu miało miejsce wiele cudownych uzdrowień, a nawet… wskrzeszeń. Obok sarkofagu przeczytasz napis: „Tu leży św. Jacek mocen wskrzeszać zmarłych”.

Pies na cuda

Franciszek Kucharczak

Święty Jacek jest bardzo popularny. Wszyscy o nim wiedzą. Że był. A zasługuje na dużo więcej.

Jesień 1228 roku była deszczowa. Na brzegu Wisły koło Wyszogrodu stało czterech mężczyzn w czarnych kapach narzuconych na białe habity. Wpatrywali się bezradnie w toczące się przed nimi wezbrane wody rzeki. Nie było mowy o przeprawie brodem. Nigdzie też nie było ani łodzi, ani przewodnika.

A bardzo chcieli przejść. Dopiero co wyruszyli na Ruś, gdzie mieli nadzieję przekonać prawosławnych książąt do unii z Rzymem albo przynajmniej zająć się tamtejszymi wiernymi Kościoła łacińskiego. A potem – kto wie? – może pójdą dalej? Mieli zachętę papieża, który błogosławił Braci Kaznodziejów w ich drodze „na ziemie Rusinów i pogan”. Nic dziwnego, bo też niedawno założony zakon dominikanów był znakomitym narzędziem w głoszeniu Ewangelii. Zakonnicy jak prawdziwe „psy pańskie” (od łacińskiego Domini canes) rozbiegli się po Europie, zapalając chrześcijan nową gorliwością.

Błyskawicznie powstała sieć klasztorów, a te równie szybko wypełniły się zapaleńcami w habitach. W Polsce pierwszym z nich był Jacek Odrowąż. To jego właśnie, z trzema współbraćmi, zatrzymała Wisła. – Prośmy Boga Wszechmogącego, któremu niebo i ziemia, morze i rzeki są posłuszne, żeby nam pomógł przeprawić się przez tę rzekę – miał wówczas powiedzieć Jacek. Nakreślił znak krzyża nad wzburzoną wodą i… poszedł. Stąpał po powierzchni rzeki, niczym Jezus po jeziorze Genezaret. Po chwili odwrócił się i zachęcił współbraci do pójścia w jego ślady. Ale tamci nie mieli odwagi tego zrobić. Jacek wrócił, rozpostarł na wodzie swoją czarną kapę i zaproponował wystraszonym zakonnikom, żeby skorzystali z niej, jakby była łodzią. „Płynęli więc na kapie pod kierownictwem świętego Jacka” – zapisał niespełna sto lat później dominikanin Stanisław, lektor krakowskiego klasztoru. Opisując to wydarzenie, opierał się, jak sam informuje, na wspomnieniach towarzyszy Jacka.

Maryję można unieść

Wieść o tym wydarzeniu musiała się mocno roznieść, bo jego ślady (w różnych wersjach) znaleźć można w wielu żywotach świętego Jacka. W jednej z legend widzimy Świętego uciekającego z płonącego Kijowa po falach Dniepru. Musiałoby to nastąpić 6 grudnia 1240 roku, gdy miasto zdobyli Tatarzy. Tyle że wtedy Jacka już prawdopodobnie tam nie było. Założył w Kijowie klasztor, ale – jak stwierdził Jan Długosz – kilka lat przed najazdem Tatarów dominikanie musieli opuścić miasto. Tak życzył sobie prawosławny książę kijowski. Wiadomo jednak, że dominikanie byli na Rusi, gdy spadła na nią tatarska nawałnica. I to właśnie z Kijowem wiąże się najpopularniejsza Jackowa legenda. Jacek, uchodząc z kościoła, miał zabrać Najświętszy Sakrament. Gdy przechodził obok figury Matki Boskiej, ta odezwała się do niego: „Jacku, zabierasz mojego Syna, a mnie tu zostawiasz?”.

– Jestem za słaby, żeby udźwignąć tak wielką figurę – miał powiedzieć Święty. Na to Maryja obiecała, że figura będzie lekka, co też istotnie się stało. Nie wiadomo, jak było rzeczywiście. Legenda ta jednak opisuje prawdziwego Jacka, bo właśnie taki wyłania się ze źródeł historycznych – z Najświętszym Sakramentem i z Maryją. Wygląda na to, że on rzeczywiście się z Nimi nie rozstawał. Lektor Stanisław napisał, że Jacek „miał zwyczaj bardzo częstego przepędzania nocy w kościele – bardzo rzadko miał stałe miejsce na spoczynek, lecz złożywszy przed ołtarzem znużone członki i głowę oparłszy o kamień lub położywszy na gołą ziemię, trochę odpoczywał”. Krótko po przybyciu do Krakowa Jacek „pobożnie i ze łzami” modlił się w kościele. Miał wtedy doznać widzenia. Ujrzał wielką światłość spływającą na ołtarz, a w niej Matkę Boską. „Synu, Jacku, ciesz się, bo modlitwy twoje są miłe przed obliczem mego Syna, Zbawiciela, i o cokolwiek prosić będziesz za moim pośrednictwem, otrzymasz od Niego” – powiedziała do niego Maryja. Podobno od tamtej chwili Święty „o cokolwiek tylko prosił, zawsze bywał wysłuchany”.

Grad przegrał

A prosił często. Kiedyś, w dniu św. Stanisława biskupa, opodal Skałki, spotkał żałobników i kobietę, niejaką Falisławę, płaczącą nad swoim jedynym synem Piotrem, który utonął w Wiśle poprzedniego dnia. Ulitował się nad nią. Pomodlił się i… zmarły wstał. Podobna historia zdarzyła się z synem Przybysławy ze wsi Serniki, który utonął w Rabie. Również jego Bóg wskrzesił na prośbę Jacka. Innym razem, pod Wawelem, do nóg Świętemu przypadła mieszczka krakowska, matka niewidomych bliźniaków. Modlitwa Jacka wyjednała im wzrok. Niejakiej Felicji z Gruszowa, kobiecie która przez dwadzieścia lat małżeńskiego życia nie mogła doczekać się dziecka, Jacek wymodlił syna.

W 1238 roku Klemencja z Kościelca, która często spowiadała się u Jacka, zaprosiła Świętego do swojej miejscowości na 18 lipca z okazji uroczystości św. Małgorzaty. Miało być wielkie święto, ale przyjście zakonnika poprzedziła gwałtowna burza z gradobiciem. Zboże i wszelkie inne zasiewy leżały na polach całkowicie zniszczone. Gdy więc Jacek przybył na miejsce, Klemencja powitała go łzami. Płakali też wszyscy mieszkańcy Kościelca, którym w oczy zajrzało widmo śmierci głodowej. Jacek uspokoił zrozpaczonych. – Idźcie do domów i przez całą noc czuwajcie na modlitwie – powiedział. On sam też modlił się do rana. O świcie wszyscy wyszli z domów – i ujrzeli kołyszące się na wietrze dorodne łany zbóż z kłosami pełnymi ziarna. Tak jakby nic się nie stało.

Opisy tych cudów znalazły się w najstarszym zachowanym żywocie św. Jacka, spisanym przez lektora Stanisława. Tradycja przechowała też opowieści o wielu innych – w części zapewne legendarnych – nadzwyczajnych zdarzeniach z udziałem Świętego. Święty zawsze zaradza w nich ludzkim biedom i nieszczęściom, na przykład przez wymodlenie uzdrowienia krowy – żywicielki. Jakkolwiek nie sposób dziś dojść do tego, jak było rzeczywiście, jedno jest pewne – modlitwy Jacka były miłe Bogu. Ludzie musieli to widzieć, i oczywiste dla nich było, że Jacek to mąż Boży. Nikogo więc nie zaskoczyła data jego śmierci – w dzień wniebowzięcia jego ukochanej Matki Boskiej. Było to w Krakowie 15 sierpnia 1257 roku – dokładnie 750 lat temu. Zanim Jacek odszedł, zwołał starszych braci. – Pragnę wam pozostawić to, co usłyszałem z ust ojca naszego, Dominika, żebyście byli pokorni, mieli wzajemną miłość i zachowali dobrowolne ubóstwo. Bo to jest testament wiecznego dziedzictwa – powiedział.

Aktywność pośmiertna

Zmarłego pochowano w dominikańskim kościele Świętej Trójcy. Cały Kraków wyległ, żeby pożegnać Świętego. Ceremoniom przewodniczył biskup Jan Prandota. Gdy wrócił z pogrzebu, wszedł do katedry, żeby się pomodlić. Tam nagle zapadł w sen. Miał wówczas ujrzeć św. Stanisława biskupa z Jackiem, obu idących w anielskim orszaku. Św. Stanisław wyjaśnił śpiącemu biskupowi, że właśnie wprowadza Jacka do chwały nieba. W dniu śmierci Jacka podobne widzenie miała jego krewna, błogosławiona Bronisława, norbertanka z klasztoru na pobliskim Zwierzyńcu. Ujrzała Najświętszą Maryję Pannę, trzymającą za rękę dominikanina o jaśniejącej postaci. Matka Boska oznajmiła jej, że prowadzi do nieba brata Jacka z Zakonu Kaznodziejskiego.

W dniu pogrzebu Kraków obiegła wieść o kolejnym cudzie. Oto młodzieniec Żegota skręcił kark przy upadku z konia. Zrozpaczeni rodzice przynieśli ciało martwego syna do kościoła dominikanów i położyli je przed grobem świętego Jacka. Po godzinie modlitw młodzieniec wstał zdrowy, bez śladów wypadku.

Te wydarzenia skłoniły dominikanów z Krakowa do notowania cudów dokonanych za pośrednictwem brata Jacka. To z tych protokołów czerpał lektor Stanisław, niestety później zaginęły. Mimo to kult trwał, wzmagany kolejnymi świadectwami cudów. Znamienne zdarzenie miało miejsce w 1519 roku, gdy pewna kobieta poroniła. Pełna smutku rodzina przygotowywała się do złożenia zmarłego bez chrztu dziecka do grobu. Ojciec o imieniu Jan, pełen bólu, zwrócił się do św. Jacka. W czasie jego modlitwy niemowlę, na oczach osłupiałych świadków, wróciło do życia. Komentując tę opowieść, dominikanin o. Jacek Salij zauważa: „Kiedy czytamy o planowanym pogrzebie nieszczęśliwie poronionego dziecka, czyż nie przychodzi nam na myśl, że dzisiaj wiele dzieci – niechcianych przez rodziców – nie ma nawet własnych grobów?”.

Zachowało się też podanie o kobiecie, którą mąż źle traktował. Gdy urodziła dziecko, zagłodziła je. Miał to być rodzaj zemsty na okrutnym mężu. Dopiero gdy morderczyni ujrzała martwe ciało, pojęła, jak strasznej zbrodni się dopuściła. Zaczęła błagać wszystkich świętych, zwłaszcza Andrzeja Apostoła o wstawiennictwo, żeby Bóg wybaczył jej dzieciobójstwo. We śnie miała ujrzeć świętego Andrzeja, który poradził jej, żeby zwróciła się do św. Jacka z Krakowa. Kobieta upadła na kolana i złożyła ślub świętemu Jackowi, że uda się do jego grobu. Wtem dziecko zaczęło się ruszać i wkrótce wróciło do zdrowia. Po kilku latach kobieta zjawiła się z dzieckiem u grobu Świętego i zaświadczyła o cudzie. Dziś istnieje tendencja do spłaszczania rzeczywistości nadprzyrodzonych, do tłumaczenia cudów przypadkiem, zbiegiem okoliczności lub nieznanym fenomenem natury. Kiedy jednak czyta się o nadprzyrodzonych interwencjach dokonanych za pośrednictwem Jacka, nasuwa się myśl, że to przecież bardzo podobne do tego, co robił Pan Jezus.

Podniesienie powalonych nawałnicą zasiewów było nawet dla ludzkiego życia rzeczą ważniejszą niż zmiana wody w wino na weselu. Pewnie Jezus zrobiłby to samo, co Jacek. I – po prawdzie – właśnie to zrobił, bo Jacek stał się w ręku Boga znakomitym narzędziem. Mówi się, że nie cuda są najważniejsze w życiu świętego Jacka. Zapewne. Ale one były potrzebne ludziom. Zaświadczały, że to, co mówi ten człowiek, jest prawdziwe. Mówiły, że to, o czym mówi, działa i że za tym stoi siła. W dużej mierze dlatego Jacek był taki skuteczny. Dlatego szlak jego wędrówek znaczą klasztory, a zakon dominikański w Polsce szybko zdobył sobie silną pozycję. Świat potrzebuje dowodów Bożej mocy, a tylko niedostatek świętych Jacków – czyli ludzi oddanych Bogu bez żadnego „ale” – skłania chrześcijańskich teoretyków do tłumaczenia, że cuda są mało ważne.

Jacek schodzi z kolumnady

ks. Marek Łuczak

– Prawie zdobyliśmy Rzym – mówi jeden z pielgrzymów. Mieszkańcy stolicy chrześcijaństwa tańczyli w rytmie ludowych „pieśniczek”.

Przez trzy dni w Rzymie było głośno o Śląsku. Z okazji 750. rocznicy śmierci św. Jacka w auli Pawła VI odbył się wyjątkowy koncert zespołu „Śląsk”. Miała tam także miejsce prapremiera filmu Adama Kraśnickiego pt. „Lux ex Silesia”.

W stronę słońca

Kościół św. Sabiny na Awentynie nosi zaszczytny tytuł bazyliki. Jak to było w zwyczaju wczesnochrześcijańskim, absyda skierowana jest ku wschodowi. Kiedy wczesnym rankiem w witrażach pojawiało się słońce, chrześcijanie wychwalali Chrystusa. Dla Polaków pielgrzymujących do stolicy chrześcijaństwa ten wschodni kierunek nabierał wyjątkowego znaczenia: stąd na słowiańskie ziemie wyruszył św. Jacek. Tutaj też rozpoczęła się dziękczynna pielgrzymka metropolii górnośląskiej za 750. rocznicę jego narodzin dla nieba. – Długo czekaliśmy, by jako metropolia po raz pierwszy zgromadzić się w Rzymie – mówił na rozpoczęcie obchodów abp Damian Zimoń. – Choć dzisiaj za sprawą Jacka Odrowąża odsłania się przed naszymi oczyma płaszczyzna historyczna, czujemy także jego oddziaływanie na współczesność. Nawet przyszłość staje się dla nas jaśniejsza, bo ten wielki Ślązak wytyczył nam drogę – pokreślił metropolita katowicki. – W jaki sposób św. Jacek staje się patronem współczesności? – pytał abp Nossol. – Odpowiedź jest prosta: nie znał granic, podobnie jak my, którzy się integrujemy z Europą. Ale jednocześnie rozumiał, że całemu naszemu kontynentowi potrzebna jest nowa ewangelizacja.

Jackowy sposób na mroki

Przenieśmy się w czasy średniowiecza. Według niektórych historyków tamten okres zasługuje na miano mrocznego. Inni, szukając przyczyn upadku ówczesnego świata, wskazują na kryzys duchowy. Mówił o tym abp Szczepan Wesoły, dla którego czytelne są analogie pomiędzy współczesnością a wiekiem XIII. – W roku jackowych obchodów przy różnych okazjach staramy się przybliżyć postać św. Jacka jako postaci historycznej – mówił. – Ale ta wielka osobowość silnie promieniuje także na dzisiejsze czasy. Gdyby wiek XIII porównać z teraźniejszością, wspólną cechą byłby upadek wiary. Od strony cywilizacyjnej te dwa okresy są oczywiście niemożliwe do zestawienia, ale duchowo różnimy się w niewielkim stopniu, wtedy także mówiliśmy o upadku wiary.

Św. Jacek dostrzegł także intelektualny upadek ówczesnego społeczeństwa. Dlatego zakładał kolejne klasztory Zakonu Kaznodziejskiego, które inspirowały do działania licznych uczniów i następców. – Dziś także stoimy wobec wyzwań neopogaństwa i relatywizmu – podsumował abp Wesoły. – Lekarstwem może być radykalizm chrześcijański. Ten sam, który św. Jacka zmuszał do ciągłego posuwania się naprzód.

Kij w mrowisko

Na dominikańskim uniwersytecie Angelicum miała miejsce ciekawa sesja na temat misyjnego zapału dominikanów. Referenci z kilku krajów ukazali postać św. Jacka, który, jak chciała reguła, ustawicznie posuwał się naprzód. Zaraz po otrzymaniu powołania od św. Dominika przemierzał ogromne przestrzenie Europy, by w nowej rzeczywistości zadbać o nowoczesne centra krzewienia wiary.

– Dzisiaj nie jesteśmy pewni, czy św. Jacek rzeczywiście w swojej wędrówce doszedł do miejsc, które podaje się w jego hagiografiach – mówił dominikański diakon Adam Dobrzyński. – Jedno jest pewne: potrafił włożyć kij w mrowisko. To znaczy miał zdolność inspirowania braci.

Referenci byli zgodni co do jednego. Ogromne zdolności organizacyjne muszą cechować człowieka, który w cywilizacyjnie trudnych czasach potrafił przyczynić się do wybudowania wielkiej liczby klasztorów. Musiał też cieszyć się wielkim autorytetem, skoro zaufali mu tak liczni współbracia

Nikogo więc nie może dziwić widok figury św. Jacka na kolumnadzie Berniniego wokół Placu św. Piotra. Wśród 118 świętych można na niej dostrzec tylko jednego, który pochodził z Polski.

Od 15 do 17 października w Rzymie przebywali wierni metropolii górnośląskiej z księżmi biskupami i prezbiterami. Obecni byli także kardynał Stanisław Nagy oraz biskup Wiktor Skworc z Tarnowa. Podczas pielgrzymki Bóg powołał do wieczności biskupa seniora Ignacego Jeża z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej.

18 sierpnia. Św. Helena - Święta o duszy Indiany Jones

Pewnej staruszce przyśnił się proroczy sen. Dodać należy, że ta starsza pani to najpotężniejsza kobieta ówczesnego świata.

Była to bowiem cesarzowa Imperium Rzymskiego. O czym mógł śnić ktoś, kto współwładał supermocarstwem? O tym, że traci władzę? O tym, że wrogowie czyhają na jego życie? O bitwach, które zamierza stoczyć, czy może o intrygach, które myśli uknuć?

Być może. Jednak cesarzowa tamtej nocy śniła o czymś, co nie istnieje w podświadomości typowych władców. Śni najważniejszy sen życia. Sen-znak, dzięki któremu miliony chrześcijan z całego świata przez tysiąclecia będą mogli oglądać grób Chrystusa, drzazgi z Jego krzyża, domek Świętej Rodziny z Nazaretu czy kość, którą żołnierze na Kalwarii grali o Jezusową szatę. Sen, który da początek narodzinom archeologii biblijnej na kilkanaście wieków przed zaistnieniem tej dziedziny jako dyscypliny naukowej.

Sen św. Heleny

Jedno z głośnych płócien weneckiego mistrza Veronese’a przedstawia piękną monarchinię w kwiecie wieku, która drzemie, wspierając głowę na kształtnej dłoni. U jej stóp pulchny aniołek podtrzymuje drewniany krzyż. Obraz nosi tytuł Sen św. Heleny i choć jest niewątpliwie dziełem sztuki, przekazuje bardzo zniekształcony komunikat.

Po pierwsze, cesarzowa Helena, czyli matka Konstantyna Wielkiego, nie była już młoda, gdy miała ów proroczy sen. Według zachowanych źródeł, śniąc o aniołach niosących w jej kierunku krzyż, mogła mieć ponad 75 lat. Po drugie, w owym śnie pojawiło się co najmniej dwóch aniołów będących istotami dorosłymi, krzyż zaś był świetlisty. Po trzecie, choć o urodzie Heleny krążyły po Imperium Rzymskim prawdziwe legendy, nie była kobietą tak przerysowanie łagodną i miałką, jak w malarskiej wizji Veronese’a. Cesarzowa, jak wiele niewiast ogłoszonych przez Kościół świętymi, była kobietą z krwi i kości, a przy tym z niezwykle ciekawą, chociaż czasem bardzo trudną historią życia.

Świat chrześcijański – choć wyraźnie tego nie docenia – zawdzięcza tej Helenie bardzo wiele. To pod jej wpływem Konstantyn Wielki wydał słynny Edykt Mediolański ogłaszający wolność wyznania w Imperium, a co za tym szło – koniec okrutnych prześladowań wspólnot chrześcijańskich i możliwość swobodnej ewangelizacji. Helenie zawdzięczamy również precyzyjne zlokalizowanie miejsc związanych z życiem Chrystusa, z których pierwszym było wzgórze Golgoty. Śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że matka Konstantyna stała się także matką archeologii biblijnej, a może nawet archeologii w ogóle. Choć nie jest patronką archeologów, a zaledwie kustoszy Ziemi Świętej, to właśnie ona pierwsza zorganizowała poszukiwania –zwane dziś archeologicznymi – na tak poważną skalę. W dodatku zrobiła to na kilkanaście stuleci przed narodzinami archeologii jako dyscypliny naukowej.

Pochodnia archeologów

Być może nie przypadkowo rodzice – dziś powiedzielibyśmy restauratorzy – nazwali ją Heleną. To stworzone przez starożytnych Greków imię oznacza pochodnię. A cesarzowa, niczym prawdziwa pochodnia, rozproszyła mrok otaczający martwą materię będącą świadkiem największych wydarzeń historii zbawienia.

Przez całe stulecia opisywano świętych w taki sposób, jakby chciano czytelników zniechęcić do świętości. Osoby wyniesione na ołtarze wydawały się na stronicach swych biografii całkowicie odarte z osobowości. Trudno polubić bohatera książki, który jest słodki jak tani cukierek, a jeszcze trudniej się z nim utożsamiać. Tymczasem każdy ze świętych Kościoła był wyjątkową postacią. Niepowtarzalne kompilacje cech charakteru (zarówno zalet, jak i wad) oraz faktów z życia zawsze czyniły z osób kanonizowanych pasjonujące osobowości.

Tak było również z cesarzową Heleną – świętą o duszy Indiany Jonesa. Nim Veronese namalował Sen św. Heleny, wielu innych – w tym także anonimowych artystów – uczyniło z niej bohaterkę swych dzieł. Z tą różnicą, że o ile u Veronese’a Helenie brakuje wyraźnie charakteru, o tyle u mistrzów z Konstantynopola cesarzowa wygląda niczym terminator. Nigdy nie dowiemy się, jaka była naprawdę, ale zachowane teksty źródłowe pozwalają dokonać pewnej rekonstrukcji jej cech.

Ekscentryczna staruszka?

Gdy Helenie przyśniły się anioły, które niosły w jej stronę świetlisty krucyfiks, od wielu lat była już chrześcijanką. Od bardzo dawna wciąż nurtowało ją pytanie, co zrobiono z krzyżem, na którym umarł Jezus. Cesarzowa uznała więc ten sen za znak od Boga, że powinna wyruszyć na poszukiwania go. Być może czuła się jak mędrcy ze Wschodu, którzy zobaczyli na niebie długo wyczekiwaną gwiazdę?

Wyobraźmy sobie, że Helena wstała rano i przy śniadaniu opowiedziała ów sen Konstantynowi, oznajmiając, iż potrzebuje statku, by dopłynąć nim do Palestyny, ludzi, którzy jej pomogą w poszukiwaniach, i pieniędzy na całą ekspedycję. Jak mógł na to zareagować jej syn?
Konstantyn nie był wówczas chrześcijaninem. Ochrzcił się dopiero na łożu śmierci. Choć cenił uczciwość chrześcijan tak bardzo, że obsadził nimi najwyższe stanowiska w państwie, najprawdopodobniej nie wierzył w zmartwychwstanie syna cieśli z Nazaretu. Wiedział doskonale, jak ważny dla jego matki był ten człowiek, a także krzyż, na którym umarł. Miała sen, który według niego mógł nic nie znaczyć. Taki sen mógł przyśnić się każdemu. Przecież jeśli intensywnie myśli się o czymś, jeśli coś głęboko się przeżywa, bardzo często także się o tym śni.

Najprawdopodobniej Konstantyn nie dopatrywał się we śnie o świetlistym krzyżu żadnego znaku. Niewątpliwie widział w nim jedynie prostą konsekwencję kultu, którym matka na co dzień go otaczała. Tymczasem ta zbliżająca się do osiemdziesiątki kobieta chciała wyruszyć w bardzo niebezpieczną dla jej zdrowia i życia podróż. Chciała odnaleźć przedmiot, który prawdopodobnie od dawna już nie istniał, co więcej, nie było wiadomo, co się z nim stało i gdzie go szukać. W dodatku on, cesarz, miał dać na tę szaleńczą eskapadę pieniądze z cesarskiej kasy. A jeśli matka oszalała?

Gdzie kończy się szaleństwo, a zaczyna głupota?

Helena nie była kobietą, której woda sodowa uderzyła do głowy, gdy nałożono jej na głowę cesarski diadem. Nie miała też nic z dewotki. Wiedziała, że dla chrześcijanki najważniejsze jest to, by być dla świata widzialnym znakiem zmartwychwstania. Zdawała sobie sprawę, że relikwie są kwestią drugorzędną. Nie mogła jednak przestać myśleć o zaginionym przed blisko trzema wiekami niezwykłym drzewie. Nie trudno sobie wyobrazić, że prosiła Boga, by zrobił coś z tym jej pragnieniem. „Jeśli jesteś autorem tego pragnienia, pomóż mi je zrealizować, a jeśli nie, uwolnij mnie od niego” – tak właśnie mogła się modlić.

Mijały lata. Helena starzała się, traciła siły, być może chorowała, a Bóg zdawał się nie słyszeć jej prośby. Aż do tamtej nocy. Możliwe, że cesarzowa miała chwile zwątpienia co do pochodzenia snu. Czy był on odpowiedzią Boga na jej długoletnie modlitwy?

Jako prawdziwa chrześcijanka zapewne pamiętała, że gdy Abraham wyruszał w nieznane z Ur, był mniej więcej w jej wieku. Być może jego historia dodawała odwagi cesarzowej Helenie. Być może tak jak on zastanawiała się, gdzie w jej przypadku kończy się szaleństwo wiary, a zaczyna głupota. Helena w momencie wyprawy miała jednak coś więcej niż Abraham. On szedł w nieznane, natomiast cesarzowa w trakcie swego niezwykłego życia widziała już spektakularne cuda.

Kopciuszek z Drepanum

Helena przyszła na świat około 250 roku (według niektórych historyków około 248 roku) w miejscowości Drepanum w Bitynii (dzisiejsza Turcja). Wywodziła się z najniższych warstw rzymskiego społeczeństwa, a jej ojciec był właścicielem gospody dla podróżnych, choć zachowały się też źródła mówiące, iż był po prostu szynkarzem. Gdy rodzice nadawali córce imiona Julia Flavia Helena, nie mogli nawet podejrzewać, że dzięki niej zostaną dziadkami wielkiego, rzymskiego cesarza, a on na cześć matki zmieni nazwę ich prowincjonalnego Drepanum na Helenopolis.

Mijały lata. Pewnego dnia do oberży zawitał młody oficer imieniem Konstancjusz, który pochodził z terenów dzisiejszej Serbii. Piękna Helena zauroczyła go do tego stopnia, że postanowił ją poślubić. Tyle, że ze względu na różnice w pochodzeniu społecznym mogli zawrzeć tylko częściowe małżeństwo. Wyjechali razem do Naissus, rodzinnej miejscowość Konstancjusza. Tam 27 lutego 273 roku przyszedł na świat Konstantyn.

W tym czasie wydarzenia polityczne w Cesarstwie Rzymskim następowały po sobie jak w kalejdoskopie. Po cesarzu Aurelianie objął tron Tacyt, po nim Probus, a po śmiertelnym zamachu na niego – Marek Aureliusz Karus. Ten ostatni około 281 roku postanowił mianować męża Heleny namiestnikiem nadadriatyckiej Dalmacji. To był pierwszy cud: kelnerka (a może kucharka?) z biednej gospody została żoną namiestnika. Cała rodzina zamieszkała w stolicy prowincji – Salonie, gdzie Helena przeżyła okres prawdziwej sielanki.

Dioklecjan żąda rozwodu

W 285 roku władzę przejął Dioklecjan i wprowadził nowy system rządów. Uznał, że jedna osoba nie jest w stanie sprawnie władać tak potężnym cesarstwem. Mianował więc cezarem Waleriusza Maksymiana, sam natomiast ogłosił się augustem, przybierając tytuł „Jovius” od potężniejszego boga Jowisza. Krótko potem także Maksymian uzyskał tytuł augusta i Imperium Rzymskim władało już dwóch współcesarzy. Jednak to rozwiązało problem tylko połowicznie. Dioklecjan zdecydował się więc powołać do współwładzy dwóch młodych dowódców. Jednym z nich został Konstancjusz, namiestnik Dalmacji. Ten bieg wydarzeń wprawił zapewne Helenę w jeszcze większe zdumienie.

Propozycja cesarza Dioklecjana stała się wkrótce przyczyną dramatycznych wyborów, które na zawsze zaciążyły nie tylko na szczęściu rodziny Heleny, ale również na jej przyszłości, jak i dorastającego Konstantyna. Dioklecjan zażądał, by Konstancjusz rozstał się z Heleną i poślubił Teodorę – pasierbicę współcesarza Maksymiana. Decyzja ta była niezwykle trudna dla namiestnika Dalmacji, jednak ze względu na rację stanu i dobro cesarstwa porzucił żonę. Była to dla niej wielka tragedia. Jednak na tym się nie skończyło. Dioklecjan rozkazał też, by młodziutki Konstantyn przybył na jego dwór i stał się zakładnikiem lojalności i wierności swego ojca. Helena, choć miała zapewniony byt, została zupełnie sama.

Do dziś nie wiadomo, czy to kronikarzom umknął moment chrztu wielkiej świętej, czy też mówiące o tym źródła zaginęły w mroku dziejów. Pojawiają się głosy, wedle których nasza bohaterka została włączona do wspólnoty Kościoła między 311 a 315 rokiem. Nawet jeśli to prawda, nadal nie wiemy, kiedy po raz pierwszy spotkała chrześcijan.

Można chyba domniemywać, że to właśnie w najczarniejszym dla siebie okresie Helena zetknęła się po raz pierwszy z wyznawcami Chrystusa.

Być może, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak wielka niesprawiedliwość spotkała właśnie ją, przyszła cesarzowa trafiła do jednej z chrześcijańskich wspólnot. Dla chrześcijan historia życia człowieka była zawsze święta i nieprzypadkowa, niezależnie od tego, ile cierpienia w sobie zawierała. Być może to właśnie bracia z chrześcijańskich kręgów byli jej jedyną rodziną w latach opuszczenia i poniżenia. Niewykluczone, że to właśnie oni pomogli jej uwierzyć, iż po cierpieniu –często nazywanym przez nich krzyżem – zawsze przychodzi zmartwychwstanie.

Zmartwychwstanie

Zmartwychwstanie przyszło, choć pewnie Helena dawno już przestała na nie czekać. I to był drugi cud. Około 305 roku Konstancjusz zmarł, a armia okrzyknęła augustem jego pierworodnego syna Konstantyna. Ten zaś postanowił wynagrodzić ukochanej matce niemal 20 lat rozłąki. Zabrał ją do siebie, obsypał honorami, a na koniec ogłosił cesarzową. W 325 roku, krótko po tym, jak Konstantyn został oficjalnym jedynowładcą Imperium Rzymskiego, rola polityczna Heleny została jeszcze bardziej podkreślona, ponieważ nadał jej tytuł augusty, czyli najwyższy z możliwych w cesarstwie.

Konstantyn zawsze bardzo liczył się ze zdaniem matki, więc siłą rzeczy miała ona spory wpływ na rządzenie państwem. Syn oddał jej do dyspozycji skarbiec cesarski, więc dzięki temu wspomagała biednych, uwalniała więźniów, pomagała wygnańcom w powrocie do ojczyzny i opiekowała się sierotami.

W kronikach zapisano, że podróż do Ziemi Świętej Helena odbywała częściowo drogą lądową, a częściowo morską. Wyruszyła z Nikodemii położonej w dzisiejszej północno-zachodniej Turcji. Wszędzie, gdzie tylko się zatrzymywała, hojnie obsypywała podarunkami tubylców, uwalniała jeńców, nadawała wolność niewolnikom, wygnańcom pozwalała na powrót do ojczystego kraju.

Wielu historyków traktuje ten fakt jako rozmyślną manifestację dobroczynności mającą na celu zjednanie Konstantynowi sympatii poddanych, a co za tym szło, integrację społeczności różnych prowincji Imperium.

Należy jednak pamiętać, że Helena jako chrześcijanka musiała być świadoma, iż – jak mawiali wielcy święci – jałmużna i post to skrzydła, które modlitwę unoszą do nieba. A cesarzowa miała się o co modlić. Z pewnością powierzała Bogu swą podróż do Palestyny. Leżała jej na sercu także inna sprawa. Jakiś czas wcześniej Konstantyn na skutek dramatycznych nieporozumień i intryg wydał wyrok śmierci na swoją żonę i syna. Gdy po ich śmierci cesarz poznał prawdę, do końca życia nie mógł wybaczyć sobie nieodwracalnych skutków swej porywczości.

Śmierć ukrzyżowaniom

Cesarstwem władał wprawdzie Konstantyn, ale ducha jego matki Heleny dawało się odczuć w najrozmaitszych jego zarządzeniach. Jednak w tym wypadku nie możemy mówić, że matka trzymała go pod cesarskim pantoflem. O dziwo, ten osobliwy tandem współwładców owocował rewolucyjnymi – w jak najlepszym tego słowa znaczeniu – aktami prawnymi. Wszystkie miały swoje źródła w Ewangelii.

Warto wymienić niektóre z nich: zakaz wykonywania kary śmierci przez ukrzyżowanie, opieka nad sierotami i wdowami, ustanowienie dla chrześcijan niedzieli jako dnia wolnego od pracy, zwolnienie kapłanów chrześcijańskich od podatków i służby wojskowej, zakaz znęcania się nad niewolnikami czy organizowania walk gladiatorów.

Najważniejszy jednak akt, którego współtwórczynią z pewnością była Helena, to wspomniany już Edykt Mediolański mówiący o wolności religijnej. Dokument ten zmienił na dwa tysiąclecia oblicze Europy, a po dobie wielkich odkryć geograficznych również kolonizowanego przez Europejczyków świata.

Trzeci cud

W ten sposób wróciliśmy do wielkiego marzenia cesarzowej o odnalezieniu krzyża świętego. Możliwe, iż doświadczenie tego, że cierpienie rzeczywiście może okazać się w życiu człowieka krzyżem chwalebnym, inspirowało cesarzową do poszukiwań. Być może chciała odnaleźć drzewo zbawienia po to, by przypominało innym zgnębionym na duchu, że wszystko, co ich zabija, zostało na nim zniszczone, i jest dla nich umocnieniem?

Święty Ambroży zanotował, że Helena nie mogła znieść faktu, iż ona zasiada na tronie otoczona przepychem, a krzyż Pana leży gdzieś zagrzebany w prochu. Być może zdawała sobie sprawę z tego, że nie została władczynią przez przypadek? Może czuła, że ma do spełnienia jakąś misję? Tego dziś nie dojdziemy.

Wiemy natomiast, że cesarzowa wyruszyła do Palestyny w 326 roku (choć pewne źródła mówią, że rok wcześniej). Wiemy, że miała wówczas blisko 80 lat i była całkowicie świadoma szaleństwa, którego się podejmuje. Wiemy, że wszystko wskazywało na to, iż jej ekspedycja zakończy się porażką. Wiemy jednak także, że w Jerozolimie uczestniczyła w kolejnym cudzie i że dzięki niej – podróżując dziś po Izraelu – możemy oglądać miejsca związane z życiem Chrystusa. To ona je odnalazła, zabezpieczyła, a z pomocą Konstantyna ufundowała wiele bazylik w miejscach będących scenerią najważniejszych wydarzeń historii zbawienia.

Ząb św. Piotra

Odnalezienie krzyża świętego było najbardziej spektakularnym odkryciem Heleny i najwyraźniej –zresztą z całkiem zrozumiałych powodów – przyćmiło odnalezienie przez nią innych cennych relikwii. Jak podają źródła, cesarzowa przywiozła także z Jerozolimy szczątki trzech królów. Zabrała je ze sobą do Rzymu. Po latach Konstantyn umieścił je w słynnej, wzniesionej przez siebie świątyni Świętej Mądrości w Konstantynopolu. W średniowieczu trafiły one dzięki Fryderykowi Barbarossie do katedry w Kolonii i pozostają tam do dziś. Cesarzowa ocaliła od zniszczenia i zapomnienia również koronę cierniową, którą żołnierze włożyli na głowę Jezusowi, gwoździe, którymi przybito Go do krzyża, i słynną tablicę z napisem „INRI”, zwaną Titulus Crucis.

Innymi relikwiami przywiezionymi do Europy przez Helenę były sandały św. Andrzeja Apostoła, ząb św. Piotra oraz tunika Chrystusa zwana świętą szatą. To właśnie o nią żołnierze rzymscy rzucali kości na Golgocie (cesarzowa także jedną z nich zabrała z Palestyny). Owa tunika stała się w latach czterdziestych minionego wieku główną bohaterką światowego bestselleru Szata Lloyda C. Douglasa. Helena przywiozła z Jerozolimy również nóż, którym Chrystus miał - rozdzielać chleb w czasie ostatniej wieczerzy. Te wszystkie relikwie przechowywane są do dziś w katedrze św. Piotra w Trewirze, która niegdyś była jednym z pałaców świętej cesarzowej.

W trewirskiej świątyni znajdują się także szczątki św. Macieja, które znalazły się tam również dzięki matce Konstantyna. Natomiast do rzymskiej bazyliki na Lateranie za jej sprawą trafiły schody, po których miał stąpać Jezus prowadzony do Piłata na przesłuchanie. Istnieją źródła, które wspominają także o tym, iż cesarzowej udało się odnaleźć niewielki zbiór ikon malowanych przez św. Łukasza Ewangelistę, ale do tego wątku wrócimy w jednym z kolejnych rozdziałów.

Nikodemia – początek i koniec

Kroniki donoszą, że święta cesarzowa zmarła 18 sierpnia 328 roku w Nikodemii. Warto zauważyć, że dwa lata wcześniej rozpoczęła się w tym miejscu jej podróż do Ziemi Świętej. Cesarzowa Helena opuściła Rzym tylko dwa razy. Po raz pierwszy, gdy jechała do Palestyny. Drugi raz wyjechała z Wiecznego Miasta, by wziąć udział w ceremoniach z okazji założenia Konstantynopola, mającego stać się wkrótce nową stolicą Imperium Rzymskiego. Nie dożyła jednak tej uroczystości. Cesarzową, która jeszcze dwa lata wcześniej pokonywała tysiące kilometrów w poszukiwaniu śladów Chrystusa, zabiły trudy podróży.

Relikwie Heleny spoczywały do 840 roku w mauzoleum w Rzymie. Później część z nich - przeniesiono do rzymskiego kościoła Santa Maria in Ara Coeli, a część przewieziono do Szampanii, do opactwa de Hautvillers. Po rewolucji francuskiej trafiły do paryskiego kościoła St. Leu.

Powyższy tekst to fragment książki "Na tropach biblijnych tajemnic" Aleksandry Polewskiej, która ukazała się nakładem Domu Wydawniczego Rafael.

Bł. Sancja - Bogu na przepadłe

Kult polskiej zakonnicy zapoczątkowali angielscy i francuscy jeńcy. Do błogosławionej Sancji modlą się teraz studenci o zdanie egzaminów, a także małżeństwa, które nie mogą mieć dzieci.

Siostra Sancja Janina Szymkowiak obchodziłaby w tych dniach 100. urodziny. Niestety, przeżyła tylko 32 lata. W czasie kilkuletniego pobytu w klasztorze serafitek niczym spektakularnym się nie wyróżniła. A jednak 60 lat po śmierci Jan Paweł II ogłosił ją błogosławioną. Czym zasłużyła na wyniesienie na ołtarze? – Cichym, zakonnym życiem, którym pokazała, że świętość nie jest dla elit, ale dla każdego – mówi ks. Mateusz Misiak, kustosz sanktuarium bł. Sancji w poznańskim kościele św. Rocha.

Z obrazkiem na egzamin

W czasie sesji egzaminacyjnej przy sarkofagu z relikwiami błogosławionej serafitki można spotkać wielu młodych ludzi. To studenci, którzy przychodzą prosić Sancję o powodzenie na egzaminach albo podziękować jej za dobrą ocenę w indeksie. – Nasza błogosławiona przed wstąpieniem do klasztoru studiowała, dlatego studenci uważają ją za starszą koleżankę w niebie i za swoją patronkę – tłumaczy ks. Misiak. – I w ważnych chwilach studenckiego życia proszą ją o wstawiennictwo u Boga – dodaje. Kilka lat temu kustosz ułożył dla studentów specjalną modlitwę. „Niech studia moje wzbogacają mój umysł i uszlachetniają moje serce, by coraz żarliwiej poznawało Twoją prawdę” – głosi wyłożony przy sarkofagu tekst.

Przypomina też, że „być dobrym to więcej, niż wiele umieć”. – Ta modlitwa to taki dozwolony doping w czasie sesji – odpowiadają studenci z pobliskiej Politechniki Poznańskiej, którzy w okresie egzaminów często zachodzą do kościoła św. Rocha. Wielu wierzy w skuteczność wstawiennictwa zakonnicy. – Chwile wyciszenia pozwalają opanować egzaminacyjny stres – twierdzą. Do szukania pomocy u Sancji przyznają się także same serafitki. Siostra Cecylia Belchnerowska, dyrektor prowadzonego przez zakonnice Domu Pomocy Społecznej, gdy studiowała na KUL-u, na egzaminy zawsze zabierała obrazek Sancji – wtedy kandydatki na ołtarze. Twierdzi, że wizerunek sługi Bożej zawsze jej pomagał. – Ja do każdego zeszytu z notatkami z wykładów wpisywałam modlitwę do Sancji – wspomina z kolei studenckie czasy s. Miriam Stopikowska, dziś wikaria poznańskiej prowincji serafitek, do której należała błogosławiona.

Ksiądz w rodzinie wystarczy

Marianna Szymkowiak nie chce słyszeć, że jej córka pójdzie do klasztoru. Woli, żeby skończyła studia i założyła rodzinę. Urodzona 10 lipca 1910 roku w Możdżanowie – maleńkiej wiosce koło Ostrowa Wielkopolskiego – Janina jest najmłodszym dzieckiem w rodzinie Szymkowiaków. Marianna i Augustyn mają jeszcze czterech synów. Jeden został księdzem. – Dom był bardzo religijny. Ale rodzice nie mogli się pogodzić, że ich jedyna córka założy zakonny habit – opowiada s. Miriam. Podobno matka Janiny była mocno przeciwna jej wyborowi. Na razie Janina zdaje maturę w ostrowskim gimnazjum i rozpoczyna studia na Uniwersytecie Poznańskim – wybrała filologię francuską. W czasie studiów działa w Sodalicji Mariańskiej – katolickim stowarzyszeniu zrzeszającym czcicieli Matki Bożej. Pomaga ubogim.

Latem 1934 roku siostry oblatki zapraszają ją do Francji. Przed egzaminem magisterskim Janina chce podszlifować swój francuski. Korzysta z okazji i jedzie do Lourdes. „Zadecydowała ona o całej mojej przyszłości” – napisze później w pamiętnikach o pielgrzymce do słynnego sanktuarium. Przyszłość to życie w zakonie. Jeszcze we Francji wstępuje do oblatek. „Miałam wiele trudności.

Obecnie jednak ojciec pogodził się z wolą Bożą, a i mamusię tak bardzo troskliwą o mnie, zdaje się, uspokoił i pocieszył obszerny list, który ostatnio napisałam” – informowała krewnych. Niestety, rodzina nie dała za wygraną. Po kilku miesiącach Janina musiała wrócić do Polski. Decyzji o wstąpieniu do zakonu jednak nie zmieniła. Wsparł ją brat – ks. Eryk. W czerwcu 1936 roku Janina zapuka do furty klasztoru serafitek w sąsiedztwie kościoła św. Rocha w Poznaniu. Rok później założy ciemnobrązowy habit i przyjmie zakonne imię: Maria Sancja.

Spała na gołych deskach

Słynęła z przestrzegania przepisów zakonnych – opowiada o klasztornym życiu przyszłej błogosławionej s. Miriam. – Przylgnął do niej nawet przydomek: „Żywa Reguła”. Wymagała nie tylko od siebie. W klasztornej kronice można wyczytać, że często zwracała uwagę innym siostrom, gdy w czymś uchybiły. Nie wszystkim to się podobało. Zwłaszcza starsze zakonnice obruszały się na uwagi nowicjuszki.

Zakonne życie błogosławionej pamiętała dobrze zmarła kilka lat temu s. Edyta Mądrowska. Razem były w nowicjacie. Opiekująca się nowicjuszkami zakonnica miała raz zwrócić uwagę Sancji, że za głośno zamknęła drzwi. – Ona wróciła się i jeszcze raz zamknęła po cichu – wspominała tuż przed śmiercią s. Edyta, która doczekała beatyfikacji Sancji. Sancja praktykowała posłuszeństwo od pierwszego dnia w klasztorze. W celi, którą jej przydzielono, przez pomyłkę łóżko było bez siennika. Nowo przybyła postulantka bez szemrania spała przez dwie noce na gołych deskach. Wystarczyło, że odezwał się dzwonek na modlitwę, zostawiała wszystko i biegła do kaplicy. Podobno nie kończyła nawet rozpoczętego zdania w liście. – Chociaż była wykształcona, garnęła się do najprostszych prac w klasztorze – opowiada s. Miriam. – Zwykłe, szare obowiązki traktowała z niezwykłą gorliwością, bo we wszystkim widziała służbę Chrystusowi. Była niezwykła w zwyczajności – dodaje siostra wikaria. Współsiostrom Sancja powiedziała kiedyś: „Jak się oddać Bogu, to oddać się na przepadłe”.

Wehrmacht w klasztorze

31 października 1939 roku w poznańskim klasztorze serafitek kilka sióstr składało w kaplicy śluby wieczyste, gdy rozległo się ciężkie łomotanie do drzwi. Dobijali się żołnierze Wehrmachtu. Niemcy nałożyli na zakonnice trzymiesięczny areszt domowy. W lutym 1940 roku siostrom zezwolono na wyjazd do domów. Część została – wśród nich Sancja. Okupanci zabronili im noszenia habitów – musiały chodzić w świeckich strojach. W części klasztoru zakwaterowano niemieckich żołnierzy. Siostry gotowały im, opierały i prasowały.

W klasztornej kronice można wyczytać, że Sancja pracowała w kuchni, gdzie często szorowała piaskiem sztućce. Czasem przyszło jej pastować oficerskie buty. W pobliżu klasztoru hitlerowcy przetrzymywali angielskich i francuskich jeńców wojennych. Jeńcy pracowali w klasztornym ogrodzie. Siostra Sancja nosiła im obiady i służyła za tłumaczkę. – Znała języki, więc dużo z nimi rozmawiała i dodawała otuchy, że wojna się kiedyś skończy i wrócą do domów – wspominała tuż przed śmiercią s. Mądrowska.

Ciężka praca, zimno i głód w klasztorze nadwerężyły wątłe zdrowie Sancji. Zapadła na gruźlicę gardła. Przez kilka miesięcy była przykuta do łóżka. – Prosiła, żeby przynosić jej pończochy do cerowania, bo nie chciała leżeć bezczynnie – opowiadała s. Edyta. Zmarła 29 sierpnia 1942 roku, w swoje imieniny. Siostra Mądrowska zapamiętała, że pośmiertny hołd przyszli jej złożyć angielscy i francuscy jeńcy, którym niedawno pomagała. Siostra Edyta wspominała: – Całowali jej martwą rękę i szeptali: Święta Sancja.

Nie tylko studenci

– Ciężkie czasy hitlerowskiej okupacji przyjęła jako okazję do całkowitego oddania siebie potrzebującym – tak o s. Sancji mówił Jan Paweł II w kazaniu beatyfikacyjnym. Papież ogłosił ją błogosławioną 18 sierpnia 2002 roku – podczas ostatniej pielgrzymki do Polski. Tydzień później jej relikwie wprowadzono uroczyście do kościoła św. Rocha. Relikwiarz w kształcie sarkofagu umieszczono w bocznym ołtarzu świątyni, do której przed wojną zachodziła s. Sancja. Ksiądz Misiak widuje tu nie tylko studentów. – U Sancji szukają też pomocy alkoholicy w walce z nałogiem, a bezdzietne małżeństwa proszą ją o potomstwo – opowiada. – Sancja ma już kilkoro dzieci – mówi s. Miriam. – Dostajemy czasem listy od rodziców, którzy po modlitwie za jej przyczyną doczekali się potomstwa.

19 sierpnia. Św. Jan Eudes - Apostoł epoki muszkieterów

Ów założyciel stowarzyszenie życia apostolskiego przyszedł na świat 14 listopada 1601 roku we francuskiej miejscowości Ri. W 1623 roku wstąpił do paryskiego stowarzyszenia księży świeckich, czyli oratorianów. Dwa lata później został wyświęcony na kapłana.

Gdy w 1643 we Francji zaczęła szerzyć się zbierająca śmiertelne żniwo epidemia dżumy, Jan z wielkim poświęceniem zajmował się chorymi i umierającymi.

Słynął z ogromnego talentu kaznodziejskiego. Założył także Zgromadzenie Jezusa i Maryi mające zajmować się misjami ludowymi (sam przeprowadził takowych 110), a także formacją, czy kształceniem kapłanów. Z czasem członków zgromadzenia zaczęto nazywać eudystami. Założył Kongregację Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia i Ucieczki dla dziewcząt, które wcześniej były zmuszane do prostytucji. Przyczynił się również do powstania kilku seminariów duchownych w różnych francuskich diecezjach.

Każda ze wspomnianych wyżej misji ludowych trwała od 4 do 8 tygodni. Jan wykładał w czasie swych rekolekcyjnych wędrówek zarówno prawdy wary, jak i nauczał wiernych moralności. W latach 1632-1676 udało mu się przemierzyć całą Bretanię, Normandię, a także sporą część Burgundii.

Sporo z jego pism zachował się do naszych czasów – między innymi „Katechizm misyjny” z 1642 roku, czy „Kontrakt człowieka z Bogiem przez Chrzest święty” z 1654 roku. Wsławił się również jako gorący orędownik nabożeństwa do Serca Pana Jezusa i Serca Jego Matki, czym naraził się swego czasu jansenistom. Zagadką natomiast pozostaje, gdzie znajduje się grób świętego, który zmarł 19 sierpnia 1680 roku we francuskiej miejscowości Caen.

Beatyfikowano go w 1909 roku, kanonizowano natomiast 31 maja 1925 roku, podczas pontyfikatu Piusa XI.

Power do pracy

Andrzej Macura

Dziś najbardziej znany jest jako inicjator kultu Najświętszego Serca Jezusa i Jego Matki. Myliły się jednak ktoś, kto upatrywałby w nim zaszytego w księgach teologa czy propagującego swoje wizje mistyka. Święty Jan Eudes był człowiekiem czynu.

Zdolny, wykształcony. Wstąpił do głośnego w owym czasie we Francji oratorium Jezusa. W 1625 roku przyjął święcenia kapłańskie. Mógł myśleć o karierze. Zaczął najzwyczajniej. Od niesienia pomocy zadżumionym. Taki był nakaz chwili i przyszły święty się przed nim nie uchylił.

Obcowanie ze śmiercią zazwyczaj pomaga dobrze ukształtować hierarchę wartości. Może dlatego w dalszym swoim życiu Jan Eudes skupił się na sprawie najistotniejszej: przybliżania ludziom Boga. Bardzo było tego potrzeba ludziom żyjącym wśród ciągłych wojen, zamieszek, pożarów i innych nieszczęść Francji XVII wieku.

Zasłynął jako wędrowny kaznodzieja. W tej służbie przepracował 44 lata, przemierzając Normandię, Bretanię i część Burgundii. Podobno przeprowadził w tym czasie ponad 100 kilkutygodniowych misji. A uczył rzeczy prostych: prawd wiary i zasad moralności. Starszych i młodszych, wieśniaków i mieszczan. Był kierownikiem duchowym wielu kapłanów i sióstr zakonnych. Założył własne zgromadzenie misyjne (eudystów) dla nauczania i katechizowania mocno pod tym względem zaniedbanego ludu. Potrzeba do tego wykształconych kaznodziei? Założył seminaria tam, gdzie mimo nakazów Soboru Trydenckiego, jeszcze ich nie było: w Coutans, Lisieux, Rouen, Evreux, i Rennes. Potrzeba, by ktoś pomógł kobietom, których nędza pchnęła w prostytucję? Założył Siostry Matki Bożej od Miłości. Dla dobrego pasterza nie może być przeszkód nie do pokonania.

Nasze czasy między innymi jemu zawdzięczają kult Serc Jezusa i Maryi, tak bliski kultowi Bożego miłosierdzia. Bo Bóg jest dobry. To ewangeliczna prawda, której przypominanie i rozgłaszanie powinno być życiem każdego pasterza dusz. Dla zniechęconych święty Jan Eudes jest dziś znakiem, że cierpliwą i konsekwentną pracą można wiele osiągnąć. Nawet rzeczy z pozoru niemożliwych. Dla tych, którzy ponad rzetelna pracę cenią zaszczyty jest przypomnieniem, że prawdziwą wielkość rodzi pokorna służba. Choć czasem walec historii zniszczy dzieła, trwa pamięć o nietuzinkowym człowieku. Bez niej pozostają tylko literki w przez nikogo nie czytanych archiwach.

20 sierpnia. Św. Bernard z Clairvaux - Cysterski król

Bernard uczył, że do Boga człowiek zbliża się raczej przez pokorę i miłość niż przez rozum.

Opowiadali, że gdzie tylko się pojawił, tam kobiety wpadały w przerażenie, że zabraknie dla nich mężów, ponieważ najszlachetniejszych okolicznych młodzieńców pociągał za sobą do zakonu. Św. Bernard z Clairvaux (1090–1153) zakonnik, mistyk, teolog, płomienny kaznodzieja o przywódczym, gwałtownym temperamencie był bez wątpienia geniuszem religijnym, jedną z osobowości, która ukształtowała oblicze średniowiecznej Europy.

Pochodził z rycerskiego burgundzkiego rodu z Fontaines pod Dijon. W wieku 22 lat postanowił zostać mnichem. Wraz z nim zakonnikami zostali jego czterej bracia i 25 przyjaciół. Wybrał opactwo w Citeaux, zreformowany klasztor benedyktyński, który dał początek nowej rodzinie zakonnej – cystersom. Już trzy lata później Bernard został założycielem i opatem klasztoru w Clairvaux. Głównie jego charyzmie cystersi zawdzięczają niezwykły rozwój w pierwszej połowie XII wieku. O skali zjawiska świadczy fakt, że w chwili, gdy Bernard został cystersem, istniał tylko jeden macierzysty klasztor w Citeaux. Kiedy umierał, 41 lat później, w całej Europie było już 350 cysterskich fundacji, wśród nich także polski Jędrzejów.

Sam Bernard założył 63 klasztory. Nazywano go „niekoronowanym władcą” Europy. Prowadził korespondencję z wszystkim znaczącymi postaciami swoich czasów. Zachowało się 500 jego listów, wśród nich także list do biskupa krakowskiego. Doradzał papieżom, kardynałom, królom, książętom. Wpływał na nominacje biskupie. Słynął jako żarliwy kaznodzieja, dlatego nadano mu przydomek „Doktor Miodopłynny”. Był wielkim czcicielem Maryi. Nawoływał do zorganizowania drugiej krucjaty, a jednocześnie łagodził konflikty wewnątrz Kościoła. Niezwykłą aktywność zewnętrzną godził z głębokim życiem modlitwy i radykalnymi umartwieniami. Zrezygnował z mitry biskupiej, do śmierci pozostał opatem w Clairvaux.

Św. Bernard polemizował z rodzącą się właśnie teologią scholastyczną. Uważał, w przeciwieństwie do scholastyków, że rola filozofii i rozumu w poznawaniu Boga jest ograniczona. Gwałtowny spór Bernarda z Abelardem dotyczył pytania, jak dalece rozum może być użyteczny w przestrzeni wiary. Opat z Clairvaux uważał, że granice między rozumem i wiarą są ściśle wytyczone. Istnieją prawdy wiary, które znajdują się ponad rozumem. Przekraczanie granic rozumu w poszukiwaniu wiary byłoby przejawem pychy, wręcz zamachem na Bożą tajemnicę. Św. Bernard drogę do Boga widział raczej w ascezie i kontemplacji niż w rozumowaniu.

Akcentował, że poznawanie Boga jest osobistym wewnętrznym doświadczeniem, które jest łaską. Podstawowymi warunkami otrzymania tej łaski jest pokora i miłość. Celem mistycznej drogi jest ekstaza, czyli moment, w którym dusza wychodzi jakby z samej siebie, jednoczy się z Bogiem i staje się podobna do Niego. Na pytanie, jak uzasadnić miłość, Bernard odpowiadał: „Miłość sama przez się wystarcza. Poza sobą nie szuka dla siebie uzasadnienia ani korzyści. Jej korzyścią jest miłowanie. Miłuję dlatego, bo miłuję, miłuję po to, by miłować”.

Uważaj!

Matki ukrywały synów, by poruszeni mową Bernarda nie zechcieli, broń Boże, wstąpić do cystersów!

Jego płomienne kazania porywały tłumy. Kroniki podawały, że matki ukrywały synów, by poruszeni jego mową nie zechcieli, broń Boże, wstąpić do cystersów! Nic dziwnego, że Bernard z Clairvaux zyskał tytuł Doktora Miodopłynnego. „Bóg się rodzi, moc truchleje. Pan niebiosów obnażony, Ogień krzepnie, blask ciemnieje. Oj, trzeba się wziąć za zmywanie naczyń…” – czytam w najnowszej książce trapisty o. Michała Zioło. Tęskniąc za przyjściem Jezusa, za Jego dotykiem, czekamy na jakieś wyjątkowe wydarzenie.

Tymczasem – podkreśla o. Michał – istnieją piękne średniowieczne opowieści, w których Jezus zaskakuje cysterskich mnichów swoją mistyczną, rozpalającą serce obecnością w najbardziej zwykłych miejscach: w drewutni przy rąbaniu drewna, w stajni, na pastwisku przy pilnowaniu wołów... Bądź uważny. Bóg przychodzi, kiedy chce, często robi takie właśnie psikusy, że przychodzi, gdy kompletnie nie jesteśmy do tego przygotowani. Nie jesteśmy ani umyci, ani dobrze ubrani, jesteśmy w trakcie przebierania się na modlitwę i wtedy jest dotknięcie. Mocne dotknięcie.

W komentarzach do Pieśni nad pieśniami Bernard z Clairvaux pisał często o nawiedzeniu mnichów przez Słowo (tak nazywał Jezusa). „Słowo przyszło – notował – nie wiem, kiedy. Nie wiem, jak. Ale było. I nagle odeszło”. Urodził się dokładnie 920 lat temu w rodzinie arystokratycznej, na zamku Fontaine koło Dijon we Francji. Choć jako mnich nauczał, by w życiu duchowym nie czekać na owoce, sam widział ich mnóstwo. Wystarczy spojrzeć na statystyki. Gdy młodziutki arystokrata został w 1112 roku mnichem w klasztorze cystersów w Cîteaux, przekonał do tego samego pięciu swoich braci, a także wuja i 30 innych mężczyzn.

Gdy trzy lata później założył klasztor w Clairvaux i został jego pierwszym opatem, świątynia przeżywała nieprawdopodobny rozkwit. Przykład życia mnichów tak porywał młodych Francuzów, że jak grzyby po deszczu wyrastały nowe klasztory. Powstało ich aż sto sześćdziesiąt osiem! Bernard zreformował macierzystą regułę, kładąc większy nacisk na kontemplację. Znany był też ze swej miłości do Maryi. Legenda głosi, że gdy któregoś dnia pozdrowił ją jak zwykle: „Ave Maria!”, ta uśmiechnęła się: „Salve Bernardzie!”.

Autor tekstu "Uważaj" - Marcin Jakimowicz.

21 Sierpnia. Św. Pius X - odrodził życie eucharystyczne

"Muzyka kościelna powinna w najwyższym stopniu posiadać cechy właściwe liturgii, a mianowicie: świętość i piękność formy, z których wynika koniecznie inna jej cecha, powszechność. Powinna być święta, a więc wykluczać wszelką świeckość, nie tylko w samej sobie, ale też i w sposobie, w jaki zostaje przez wykonawców oddana".

Tak mądrze i pięknie wypowiedział się o muzyce kościelnej papież Pius X, człowiek który zdziałał w Kościele wiele dobra, choć dziś często jego przesłanie bywa nadużywane i przekręcane.

Nazywał się Giuseppe Sarto. Urodził się w roku 1835 w rodzinie wiejskiego listonosza w Riese koło Wenecji. Po studiach teologicznych pracował początkowo jako wikariusz i proboszcz, później został kanclerzem kurii. Następnie w seminarium duchownym pełnił obowiązki prefekta i ojca duchownego. W roku 1884 został biskupem Mantui. Od 1893 roku był patriarchą Wenecji i kardynałem. Na Następcę św. Piotra został wybrany w roku 1903.

Odrodził życie eucharystyczne w Kościele. Na jego polecenie wydane zostały dwa bardzo ważne dekrety: o codziennej Komunii Świętej oraz "O wcześniejszym dopuszczeniu dzieci do pierwszej Komunii Świętej". Nazywany był "papieżem dzieci". Przeprowadził reformę Kurii Rzymskiej, kalendarza kościelnego, liturgii i muzyki sakralnej. Zajmował się sprawami społecznymi, prowadził mediacje w sporach między państwami Ameryki Południowej. Zdecydowanie występował przeciwko błędom modernistycznym. Jego najbardziej znana encyklika "Pascendi Dominici Gregis" ostrzega przed niebezpieczeństwami modernizmu. Był człowiekiem wielkiej pokory i modlitwy.

Pius X zmarł w roku 1914, kanonizowany został w roku 1954.

W wydanym na jego polecenie w roku 1905 dekrecie o codziennej Komunii Świętej czytamy m. in. "Starać się trzeba, by Komunię Świętą wyprzedzało pilne przygotowanie, a po niej nastąpiło stosowne do godności tego Sakramentu dziękczynienie, w miarę sił, stanu i warunków przyjmującej osoby".

Św. Pius X - Papież Eucharystii

Odnowić wszystko w Chrystusie – tak brzmiało hasło pontyfikatu świętego papieża Piusa X. Wybrany został na biskupa Rzymu w roku 1903. Zasłynął jako orędownik tzw. wczesnej Komunii św. Uzasadniając obniżenie wieku, w którym można przystąpić do I Komunii świętej, mówił: „Będziemy mieli świętych pośród dzieci”. Kładł także nacisk na częste przyjmowanie Eucharystii. Papieża inspirował ruch liturgiczny, który domagał się bardziej aktywnego uczestnictwa wiernych w liturgii. Do historii przeszedł jako papież Eucharystii i gorliwy duszpasterz.

Urodził się 2 czerwca 1835 r. jako Józef Sarto, w Riese koło Wenecji. Niektórzy biografowie twierdzą, że jego ojciec był polskim emigrantem, ale ta informacja nie została nigdy oficjalnie potwierdzona. Przyszły papież studiował w seminarium w Padwie. Święcenia kapłańskie otrzymał 18 września 1858 r. Był wikarym, proboszczem, potem kanonikiem w Treviso. Głosił dobre kazania, katechizował, dbał o biednych, zleżało mu na pięknie liturgii. W 1884 r. ks. Sarto został biskupem Mantui, a sakry biskupiej udzielił mu sam papież Leon XIII. W Mantui zwołał synod diecezjalny, którego nie było tam od 250 lat. W 1892 r. został zamianowany patriarchą Wenecji i kardynałem. Do swoich kapłanów mówił: „Głosicie wiele i dobrych kazań. Niektóre zdradzają ogień najcudowniejszej wymowy i przewyższają nawet aktorów gestami i grą twarzy. Ale bądźmy szczerzy. Co mają z tego nasi biedni rybacy? Ile z tego rozumieją służące, robotnicy portowi i tragarze? Można dostać zawrotu głowy od tych hamletycznych salw huraganowych, ale serce, bracia, serce pozostaje puste. Proszę was, bracia, mówcie prosto oraz zwyczajnie, żeby i najprostszy człowiek was zrozumiał. Mówcie z dobrego i pobożnego serca, wtedy traficie nie tylko do uszu, ale i do duszy waszych słuchaczy”.

Jako papież pozostał przede wszystkim duszpasterzem. Koncentrował się bardziej na wewnętrznej odnowie Kościoła niż na wielkiej polityce. Zainspirował prace nad Kodeksem Prawa Kanonicznego, zreformował brewiarz, wprowadził reformę muzyki kościelnej, wydał nowy katechizm. Utworzył Instytut Biblijny w Rzymie, który dziś jest jedną z najlepszych biblijnych uczelni na świecie. Jego pontyfikat to także czas zmagań z tzw. modernizmem – nurtem, który szukając odnowy teologii, prowadził do rozmywania nauki Kościoła. W 1914 roku w obliczu nadchodzącej wojny, Pius X wezwał narody do pokoju i modlitwy o pokój. „Chętnie oddałbym swe życie, gdybym przez to mógł okupić pokój Europy” – pisał. Umarł tuż po wybuchu wojny 20 sierpnia 1914 roku. Jego beatyfikacji i kanonizacji dokonał papież Pius XII.

22 Sierpnia. Symforiusz i Tymoteusz - Święty duet

Gdy spojrzeć na czasy, w których żyli, okazuje się, że dzieli ich blisko dwieście lat. Jednak w Kościele katolickim zarówno świętego Symforiusza, jak i Tymoteusza z Rzymu wspomina się tego samego dnia – 22 sierpnia.

Ten pierwszy przyszedł na świat we francuskiej Burgundii, w miejscowości Autun, najpewniej na początku II wieku. Niektóre źródła podają, iż około 165 roku. Miał być synem szlachetnie urodzonego Faustusa, który zapewnił mu wszechstronne wykształcenie.

Po zapoznaniu się z chrześcijańskimi ideałami Symforiusz oficjalnie odrzucił wiarę w pogańskie bóstwa, publicznie się z nich naśmiewając, za co został aresztowany. Prokonsul Herakliusz namawiał go do wyrzeczenia się wiary w Chrystusa grożąc, że jeśli nie zmieni zdania, zostanie ścięty. W drodze na miejsce egzekucji wspierała i pocieszała go jego matka, którą miała być ponoć na błogosławiona Augusta, o której brak dziś jakichkolwiek bardziej szczegółowych danych. Późniejszy święty zginął śmiercią męczeńską około 178 roku.

We wczesnym średniowieczu Symforiusz otaczany był we Francji wielkim kultem, czego dowodem są nazwy wielu miejscowości pochodzących od jego imienia. Najbardziej znaną jest Saint-Symphorien leżące w departamencie Cher. Na jego grobie w Autun powstał z czasem kościół i klasztor. Jest patronem dzieci uczących się, sokolników, chronić ma także przed suszą i bólem oczu.

Święty Symforiusz na płótnie, jakie w 1834 roku namalował Jean-Auguste-Dominique Ingres. Niniejsza ilustracja jest tylko fragmentem tego obraz. W całość malowidło można obejrzeć poniżej, w załączniku.

Informacje o Symforiuszu posiadamy z pochodzącej z V wieku „pasji”. Dziś, gdy ktoś używa pojęcia „pasja”, ma najczęściej na myśli te fragmenty z Ewangelii, które opowiadają o męce Chrystusa. Warto jednak zaznaczyć, iż w starożytności określano jako passio wszystkie tekst mające charakter artystyczny, a opisujące w sposób szczegółowy cierpienia jednego, bądź też kilku męczenników. „Tym, co czyni owe pasje godnymi uwagi jest fakt, że były one wytworem pewnej społeczności kościelnej, powstałym dla potrzeb innej, w celu przekazania opisu śmierci danego męczennika; innymi słowy, można je traktować jak swego rodzaju encykliki, które miały być odczytywane we wspólnotach chrześcijańskich (…) Wiele z tych dzieł weszło do kanonu literatury wczesnochrześcijańskiej” – zauważał na kartach „Krótkiej historii świętych” profesor Lawrence S. Cunningham.

Gdy znów idzie o świętego Tymoteusza z Rzymu, to zginął on w „wiecznym mieście” około 303 roku, w związku z prześladowaniami chrześcijan, jakie miały miejsce za panowania cesarza Dioklecjana. Do Italii przybył Tymoteusz z Antiochii by głosić wiernym Słowo Boże. Przyjaźnił się między innymi z późniejszym papieżem, Sylwestrem I. Zginął po tym, gdy prefekt miasta, Tarkwiniusz Perpenna pojmał go, torturował, a w końcu nakazał, by ścięto mu głowę. Ciało męczennika pochowano nieopodal Via Ostiensis w ogrodzie chrześcijańskiej niewiasty imieniem Theon.

Takie fakty z życia świętego Tymoteusza z Rzymu przekazuje nam legenda o świętym Sylwestrze. Warto w tym miejscu dodać, iż pierwsze tego typu opowieści nazwę swą wzięły od łacińskiego słowa legenda oznaczającego dosłownie „to, co powinno być przeczytane”. Pierwsze legendy były więc opowieściami o życiu świętego, które odczytywano przy jego grobie, podczas „święta upamiętniającego jego śmierć, często w improwizowanej formie opiewając heroiczne cnoty męczennika i jego cierpliwość w znoszeniu tortur oraz cuda dokonane zarówno za życia, jak i po śmierci” – konstatuje, cytowany tu już Lawrence S. Cunningham.

23 Sierpnia. Bł. Władysław Findysz - Męczennik komunizmu

Sprawa ks. Findysza jest również przestrogą dla ludzi wrogich Kościołowi, posługujących się w walce z Nim przymusem, kłamstwem i aktami terroru.

Biogram

Władysław Findysz urodził się 13 grudnia 1907 r. w Krościenku Niżnym k. Krosna na Podkarpaciu. Po ukończeniu szkoły podstawowej prowadzonej w rodzinnej miejscowości przez siostry felicjanki kontynuował naukę w gimnazjum im. M. Kopernika w Krośnie. Po zdaniu matury w 1927 r. wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Przemyślu, gdzie funkcję rektora pełnił w tym czasie ks. Jan Balicki, beatyfikowany w 2002 r. Święcenia kapłańskie przyjął 19 czerwca 1932 r. Pracował jako wikariusz w Borysławiu, Drohobyczu, Strzyżowie i Jaśle. W 1941 r. został administratorem, a w sierpniu 1942 r. proboszczem parafii pw. Św. Apostołów Piotra i Pawła w Nowym Żmigrodzie k. Jasła (ówczesna diecezja przemyska).

W czasie II wojny światowej nie tylko ofiarnie i gorliwie pełnił posługę duszpasterską, ale również organizował pomoc materialną dla potrzebujących oraz utrzymywał listowny kontakt z parafianami wywiezionymi do pracy przymusowej do Niemiec. W 1944 r. przez okolice Jasła przeszedł front wojenny. Nowy Żmigród, tak jak i okoliczne miejscowości, został prawie doszczętnie zniszczony, a ludność wysiedlona. Wśród przymusowo wysiedlonych znalazł się również proboszcz, ks. Findysz, który powrócił do parafii w styczniu 1945 r. Po powrocie rozpoczął organizowanie pomocy materialnej dla poszkodowanych i odbudowy miasteczka oraz katolickich pogrzebów dla ofiar wojny. Pomocą obejmował wszystkich mieszkańców, bez względu na narodowość i wyznanie, dzięki czemu wiele rodzin łemkowskich uniknęło wysiedlenia w ramach tzw. akcji „Wisła”. Na gorliwą działalność duszpasterską mającą na celu odbudowę nie tylko materialnych zniszczeń po wojnie, ale przede wszystkim odnowienie wiary, praktyk religijnych oraz życia moralnego i sakramentalnego, komunistyczne władze odpowiedziały prześladowaniami. Od 1946 r. Urząd Bezpieczeństwa inwigilował ks. Findysza. W 1952 r. został zawieszony przez władze szkolne w obowiązkach katechety w miejscowym liceum. Władze powiatowe w Jaśle odmawiały ks. Findyszowi pozwolenia na pobyt w strefie nadgranicznej uniemożliwiając mu sprawowanie posługi duszpasterskiej w znacznej części parafii.

W latach Soboru Watykańskiego II ks. Findysz aktywnie włączył się w dzieło „Soborowego czynu dobroci”, zainicjowanego przez polski episkopat, mającego na celu pogłębienie wiary oraz duchowe wsparcie dzieła soborowego. W tym czasie 56-letni proboszcz żmigrodzki mocno podupadł na zdrowiu. We wrześniu 1963 r. przeszedł operację usunięcia tarczycy i czekał na kolejną operację nowotworu przełyku, zaplanowaną na grudzień tego roku. W czasie rekonwalescencji ks. Findysz powrócił do Nowego Żmigrodu i kontynuował dzieło duchowej odnowy w parafii. Do swoich parafian skierował ponad sto listów – apeli, w których zachęcał do odnowienia życia religijnego: uczęszczania do kościoła, życia sakramentalnego, zerwania z pijaństwem oraz zaprzestania waśni rodzinnych i sąsiedzkich. Listy adresował także do osób żyjących w związkach niesakramentalnych. Proboszcz przypominał im o potrzebie pojednania się z Bogiem i uregulowania swojej sytuacji z Kościołem, oferując pomoc w zawarciu sakramentu małżeństwa.

Niektórzy adresaci poczuli się dotknięci apelem proboszcza i złożyli skargę do władz komunistycznych, użalając się, iż część parafian zmusza on do praktyk religijnych, innym zaś ich odmawia. 25 listopada 1963 r. ks. Findysz po przesłuchaniu w rzeszowskiej prokuraturze został aresztowany. W tym samym czasie w jego mieszkaniu funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa dokonali rewizji. W czasie pokazowego procesu, który odbył się w dniach 16-17 grudnia 1963 r. w Sądzie Wojewódzkim w Rzeszowie zarzucono mu zmuszanie obywateli do praktyk i obrzędów religijnych, czym rzekomo złamał art. 3. Dekretu o ochronie wolności sumienia i wyznania z dn. 5 sierpnia 1949 r. Proboszcz z Nowego Żmigrodu został skazany na karę dwóch i pół roku więzienia. Proces został opisany na łamach ogólnopolskiej prasy, które zniesławiały osobę skazanego.

Ks. Findysz dwa pierwsze miesiące kary pozbawienia wolności odbył w więzieniu na zamku w Rzeszowie, a w styczniu 1964 r. został przeniesiony do więzienia przy ul. Montelupich w Krakowie. W obronie uwięzionego kapłana, wymagającego natychmiastowego leczenia, interweniowały władze diecezji przemyskiej i adwokat. Zarówno prokuratura jak i sąd, celowo opóźniając procedury odwoławcze oraz powołując się na fikcyjne przeszkody, odrzucały kolejne zażalenia, odmawiały pozwolenia na właściwe leczenie i przeprowadzenie wcześniej zaplanowanej operacji nowotworu. Wskutek tego, a także za sprawą znęcania się fizycznego i psychicznego, stan zdrowia więźnia gwałtownie się pogarszał. W stanie skrajnego wycieńczenia 29 lutego 1964 r. został warunkowo zwolniony z więzienia i powrócił do Nowego Żmigrodu. Zmarł po kilku miesiącach, 21 sierpnia. Jego pogrzeb stał się wielką publiczną manifestacją wiary i sprzeciwu wobec działań władz komunistycznych. Na grobie swojego proboszcza parafianie, którzy od początku widzieli w nim prawdziwego męczennika za wiarę, umieścili motyw Jezusa Dobrego Pasterza, który gotów jest oddać życie za powierzone mu owce.

Na prośbę mieszkańców, kapłanów i instytucji regionu, ordynariusz diecezji rzeszowskiej, bp Kazimierz Górny, 27 czerwca 2000 r. rozpoczął proces beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym. 20 grudnia 2004 r. Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych, na polecenie Ojca Świętego Jana Pawła II, który zatwierdził jej ustalenia, wydała dekret o męczeństwie Sługi Bożego: „Ks. Władysław Findysz, umocniony łaską Bożą, odważnie zniósł zadane mu liczne prześladowania i cierpienia. Będąc świadomym grożących mu niebezpieczeństw, nie uchylił się od obowiązków kapłańskich i nie szczędząc własnych sił okazał wielką troskę o dobro duchowe powierzonych mu wiernych. Z wielkim męstwem zniósł prześladowania władz komunistycznych a cierpienia, których doznał w więzieniu, doprowadziły do jego śmierci. Naśladując przykład Boskiego Zbawiciela przebaczył swoim prześladowcom i modlił się o ich nawrócenie.” (fragment z dekretu). Stwierdzono, że ks. Findysz poniósł śmierć z powodu cierpień zadanych mu w więzieniu in odium fidei, tzn. z motywu nienawiści do wiary, a także potwierdzono fakt jego męczeństwa.

Sprawa ks. Władysława Findysza jest pierwszym zakończonym procesem beatyfikacyjnym przeprowadzonym przez powstałą w 1992 r. diecezję rzeszowską, a także pierwszym stwierdzonym oficjalnie przez Kościół męczeństwem ofiary systemu komunistycznego w Polsce.

Biskup rzeszowski o ks. Findyszu:

  1. Kim był sługa Boży ks. Władysław Findysz?

Urodził się 13 grudnia 1907 r. w rodzinie rolniczej w Krościenku Niżnym k. Krosna, w archidiecezji przemyskiej. Do szkół uczęszczał w rodzinnej miejscowości oraz w Krośnie. Po maturze wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Przemyślu, gdzie pod kierownictwem bł. ks. Jana Balickiego ukończył studia filozoficzne i teologiczne. Święcenia kapłańskie otrzymał 19 czerwca 1932 r. w katedrze przemyskiej. Jako wikariusz pracował w Borysławiu, Drohobyczu, Strzyżowie i w Jaśle. W 1941 r. został mianowany administratorem parafii pw. Świętych Piotra i Pawła w Nowym Żmigrodzie, w rok później jej proboszczem. Ze względu na swe zalety osobiste, oddanie się pracy kapłańskiej oraz ducha ofiary w prowadzeniu duszpasterstwa, zyskał sobie wielki autorytet wśród kapłanów i wiernych. Po wybuchu II wojny światowej teren jego parafii został zajęty najpierw przez Niemców, a następnie przez Rosjan. W październiku 1944 r. mieszkańcy Nowego Żmigrodu zostali wysiedleni przez Niemców. Na czas wysiedlenia ks. Findysz znalazł schronienie w parafii Święcany. Po zakończeniu wojny wrócił do parafii, gdzie zastał ogromne zniszczenia. Z wielkim wysiłkiem przywrócił do użytku kościół parafialny i rozpoczął pracę duszpasterską. Szczególną opieką otoczył poszkodowanych oraz osoby, które straciły swoich najbliższych w wyniku wielkich działań wojennych.

  1. Szlachetny i dobry Człowiek - gorliwy Pasterz i świadek Chrystusa

Świadkowie jego życia wielokrotnie podkreślają, że od pierwszych lat kapłaństwa, był człowiekiem konsekwentnym w dążeniu do świętości. Wszystkie zadania duszpasterskie traktował odpowiedzialnie i bardzo dokładnie. Przemawiała przez niego wielka miłość Boga i Ojczyzny. Świadkowie zeznają, że swoją czarującą osobowością ujmował otoczenie. Umiał prowadzić dialog z humorem, ale zawsze z taktem, a z jego obecnością liczyli się starsi i młodsi kapłani. Z jego twarzy emanował niezwykły pokój, duchowa radość i prawdziwa dobroć. To był wyjątkowy Kapłan, głębokiej wiary i żarliwej pobożności. Mądry, sprawiedliwy, roztropny i rozważny Duszpasterz. Do dzieci zwracał się z uśmiechem i serdecznością, Umiał zachęcająco przemówić do młodzieży. Był człowiekiem łatwo nawiązującym kontakt ze wszystkimi ludźmi. W życiu duchowym i pracy duszpasterskiej cechował go wzorowy ład i porządek, przemyślane i planowane działanie.

Liczne świadectwa osób świeckich i kapłanów potwierdzają, że był człowiekiem bardzo inteligentnym, obdarzonym niezwykłym darem mowy i wrażliwości na drugiego człowieka. Był ze swoimi parafianami wszędzie i zawsze, w smutku i radości. Modlił się za nich i pomagał im, a jego szczery uśmiech napełniał radością otoczenie.

Po zakończeniu wojny władzę w kraju objęli komuniści, którzy postawili sobie za cel stopniową eliminację z życia religii chrześcijańskiej. W tym celu rozpoczęli prześladowanie wyróżniających się gorliwością kapłanów przez rozpowszechnianie przeciwko nim fałszywych oskarżeń, wytaczanie sądowych procesów i wtrącanie ich do więzień. Ta działalność dotknęła również sługę Bożego ks. Władysława Findysza. On jednak nie uląkł się szykan i nadal odważnie kontynuował swoją działalność duszpasterską, pomny na słowa Apostoła Pawła: „Ty, człowiecze Boży, podążaj za sprawiedliwością, pobożnością, wiarą, miłością, wytrwałością, łagodnością. Walcz w dobrych zawodach o wiarę, zdobądź życie wieczne" (1 Tym 6, 11-12). Był świadom, że wiarę trzeba mężnie wyznawać. Otwarcie piętnował antychrześcijańskie posunięcia władzy państwowej. Z tego powodu został poddany ścisłej inwigilacji. W maju 1952 r. otrzymał zakaz nauczania religii w liceum żmigrodzkim, a następnie cofnięto mu pozwolenie na pobyt w strefie nadgranicznej ze Słowacją, w której znajdowała się część jego parafii. Terror stalinowski trwał do października 1956 r. Kiedy uwolniono Prymasa Tysiąclecia z internowania, wydawało się, że nadchodzą lepsze czasy, a tymczasem po chwilowej przerwie nadal prowadzono ograniczanie wpływu Kościoła na życie ludzi. Podczas Soboru Watykańskiego O biskupi polscy skierowali do wiernych apel o modlitwę i czyny soborowe, aby wspierać prace Ojców Soboru. Wówczas Sługa Boży rozesłał listy-apele do parafian, którzy zaniedbywali obowiązki religijne, lub mieli nieuregulowaną sytuację życiową, zachęcając ich do odnowy życia. Oskarżony o przymuszanie wiernych do praktyk religijnych, ks. Findysz 25 listopada 1963 r. został aresztowany i uwięziony na Zamku Rzeszowskim. Wytoczono mu zainscenizowany proces pokazowy, w którym został skazany na dwa i pół roku więzienia. Jeden ze świadków podaje, że na rozprawę przyprowadzono go skutego kajdankami jak złoczyńcę, największego zbrodniarza - a nie było za co, bo jego działalność nie była działalnością polityczną, ale religijną.

Od dawna Sługa Boży miał kłopoty ze zdrowiem i oczekiwał na wcześniej zaplanowaną operację chirurgiczną. Po procesie i skazaniu go na więzienie władze komunistyczne, powołując się na fikcyjne przyczyny, uniemożliwiły przeprowadzenie operacji. W więzieniu na Zamku Rzeszowskim był szykanowany i bardzo upokarzany, potem wywieziony do ciężkiego więzienia w Krakowie przy ul. Montelupich, gdzie rozpoczęła się dla niego straszna gehenna.

W lutym 1964 r., gdy choroba stała się już nieuleczalna, został z więzienia zwolniony. Był tak wycieńczony i wyniszczony, że nie był w stanie iść na własnych nogach, a parafianie nie mogli w nim rozpoznać swojego proboszcza. Okazywana przez życzliwych łudzi najlepsza pomoc, wówczas możliwa, nie była w stanie przywrócić mu zdrowia po tych doznanych mękach. Zmarł 21 sierpnia 1964 r. Ks. Findysz był świadom grożących mu niebezpieczeństw, nie uchylił się jednak od obowiązków kapłańskich i nie szczędząc własnych sił okazał wielką troskę o dobro duchowe powierzonych mu wiernych.

Lud Boży od chwili śmierci widział w nim prawdziwego męczennika za wiarę. W ciągu kolejnych lat przekonanie o jego męczeństwie utwierdzało się coraz bardziej. Z tej racji w roku 2000 rozpoczęliśmy postępowanie diecezjalne, mające na celu stwierdzenie faktu jego męczeństwa. Został przeprowadzony proces kanoniczny na szczeblu diecezjalnym, którego ważność uznała Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych reskryptem z dnia 13 grudnia 2002 r. Po opracowaniu syntezy procesu diecezjalnego miało miejsce w Rzymie postępowanie kanoniczne z udziałem konsultorów teologów, a następnie kardynałów i biskupów Kongregacji. Uwieńczeniem tego procesu będzie zaliczenie w poczet Błogosławionych czcigodnego sługi Bożego ks. Władysława Findysza jako męczennika za wiarę.

W osobie i męczeństwie Sługi Bożego w jakiś sposób obejmujemy wielką liczbę nieznanych braci i sióstr, którzy w czasach totalitaryzmu komunistycznego cierpieli w więzieniach i łagrach za wiarę i Ojczyznę. Wielką radość przeżywała Polska, gdy 108 Męczenników czasów systemu hitlerowskiego dostąpiło chwały ołtarzy. Sługa Boży ks. Władysław Findysz będzie pierwszym beatyfikowanym Polakiem - męczennikiem z czasów komunizmu. Swoim życiem ukazał, że prawdziwe są słowa Chrystusa Pana: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie” (Mt5,11,12a). (….)

Fakt beatyfikacji naszego Rodaka w Roku Eucharystii odczytujemy jako wielki dar Boży. Oto Kapłan, Męczennik za wierność Bogu i Jego przykazaniom, za wierność powołaniu kapłańskiemu, staje się przykładem dla nas wszystkich - wskazuje nam Chrystusa jako Źródło męstwa oraz jedyną Prawdę i Drogę naszego życia. On to, naśladując przykład Boskiego Zbawiciela, przebaczył swoim prześladowcom i modlił się o ich nawrócenie. W trudnych chwilach naszego życia módlmy się za przyczyną Sługi Bożego. (…)

Fragmenty z listu pasterskiego biskupa rzeszowskiego Kazimierza Górnego na Wielki Post 2005 r.

Historia parafii Nowy Żmigród

Wieś Nowy Żmigród jako osada była wzmiankowana w 1277 roku, a jej zaczątkiem był istniejący tu wcześniej gród. Pierwsza wzmianka o mieście pochodzi z 1305 roku, kiedy to miasto stanowiło własność rodu Bogoriów. Leżąc na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych Żmigród rozwijał się dzięki rzemiosłu i kupiectwu. Jednak w wyniku XVII-wiecznych wojen i pożarów miasto uległo znacznym zniszczeniom, a w 1934 r. utraciło prawa miejskie. Jeszcze w czasach przedwojennych sporą część mieszkańców stanowiła ludność narodowości żydowskiej; naziści wymordowali około 1300 osób w Żmigrodzie i okolicy. Wielkie zniszczenia zostały dokonane w czasie II wojny światowej; naloty i ostrzał artyleryjski przygotowujący przedpole bitwy dukielskiej praktycznie doszczętnie zniszczyły miejscowość. Budynki zostały zrównane z ziemią, ruiny splądrowane. Do organizacji życia po przejściu frontu w znaczący sposób przyczynił się ówczesny proboszcz parafii ks. Władysław Findysz; zarządził ekshumacje ciał i chrześcijańskie pochówki pomordowanych, organizował pomoc materialną i duchową. Dzięki niemu wielu mieszkańców okolicy narodowości łemkowskiej uniknęło wywiezienia w ramach akcji „Wisła”.

Początków parafii pod wezwaniem świętych Apostołów Piotra i Pawła w Nowym Żmigrodzie należy szukać w XIII w. Co prawda brak dokumentu erekcyjnego, lecz we wzmiankach z wieku XIV wspomina się już o kościele parafialnym. Pierwotna świątynia drewniana spłonęła; na jej miejscu wzniesiono kościół murowany, który też kilkakrotnie był trawiony przez ogień. Obecny kościół parafialny został zrekonstruowany po wielkim pożarze w 1843 r. i konsekrowany 28.06.1857 r. Od połowy XVI w. do parafii w Nowym Żmigrodzie przyłączono Stary Żmigród; stan ten trwał do czasów cesarza Józefa II. W skład parafii oprócz Nowego Żmigrodu na przestrzeni dziejów wchodziły również miejscowości: Brzezowa, Ciechania, Desznica, Grab, Hałbów, Huta Polańska, Jaworze, Kąty, Kotań, Krempna, Myscowa, Mytarka, Mytarz, Olchowiec, Ożenna, Polany, Rozstajne, Skalnik, Świątkowa Mała, Świątkowa Wielka, Świeżowa Ruska, Toki, Wyszowadka, Żydowskie. Kroniki wspominają również o kościele i klasztorze oo. Dominikanów istniejącym w Nowym Żmigrodzie od 1331 r. W wieku XVI zakonnicy opuścili klasztor, który za czasów austriackich (1778 r.) został rozebrany, a część pozostałego wyposażenia trafiła do okolicznych świątyń. W czasie II wojny światowej kościół parafialny doznał olbrzymich strat; choć sama budowla przetrwała, to jej wyposażenie zostało doszczętnie spalone lub rozgrabione. W restaurację świątyni wielki wkład wniósł ks. Władysław Findysz – ówczesny proboszcz oraz ks. Andrzej Szczurek – wikariusz. W latach powojennych dokonano kilku remontów kościoła m.in. dostosowując jego wnętrze do odnowionej przez Sobór Watykański II liturgii; znikło część bocznych ołtarzy, pojawił się nowy „ołtarz soborowy” – przodem do ludzi, odmalowano wnętrze i odnowiono elewację zewnętrzną. W kaplicy Matki Bożej Bolesnej ustawiono relikwiarz z doczesnymi szczątkami bł. Ks. Władysława Findysza. Obecnie parafia należy do dekanatu żmigrodzkiego diecezji rzeszowskiej. W jej skład wchodzą: Nowy Żmigród, Mytarka, Mytarz i Toki.

Dziś Nowy Żmigród jest siedzibą gminy. Znajduje się tu szkoła podstawowa, gimnazjum oraz zespół szkół ponadgimnazjalnych; jest też dom kultury i poczta. Miejscowość zachowała miejski układ zabudowy, z prostokątnym rynkiem otoczonym nowymi budynkami. Zachowało się również kilka domów mieszczańskich z XVIII - XIX wieku i pozostałości fortyfikacji miejskich z XV - XVII wieku.

Abp Edward Nowak, Sekretarz Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, o ks. Findyszu

„Nie wyście mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili i aby owoc wasz trwał” (J 10,13)

  1. Dwa tygodnie temu na adres ks. Proboszcza żmigrodzkiego nadszedł list z Jasła. Pani Ewa, córka zmarłego kierownika szkoły w Łężynach, po ogłoszeniu uroczystości 40-lecia śmierci ks. Findysza, przekazała notatki swojego ojca, dotyczące jego spotkania z proboszczem Żmigrodzkim. Pan Jan zmarły kierownik tak pisze: "...Idąc placem Żwirki i Wigury w Jaśle spostrzegłem nagle wysokiego, kościstego mężczyznę w popielatej czamarze, o twarzy szaro - sinej, za którym ludzie się oglądali. Szedł, a raczej wlókł się powoli. Potem usiadł na ławce, widocznie czekał na autobus. Widać było, że jest chory. Chyba nie znalem go. Ale po chwili wpatrywania, twarz wydala mi się znana. Nadeszła moja była uczennica, zaczepiłem ją i zapytałem o tego księdza. To pan go nie poznał? - to nasz proboszcz Findysz". Osłupiałem. Przystąpiłem do dziekana i mówię: "Przepraszam księdza, że nie pozdrowiłem, ale nie poznałem". Ks. Findysz na to: "A ja pana zaraz poznałem, ale nie chciałem zaczepiać, myślałem ze pan boi się milicji". Żachnąłem się. Za kogo mnie ksiądz bierze? Nie jestem partyjnym". Zaczęliśmy rozmawiać. Ks. Findysz: "Zmieniłem się bardzo w wiezieniu w ciągu tych kilku miesięcy. Traktowano mnie jak bandytę, upokarzano, wyśmiewano popychano po chamsku, głodzono. A gdy poprosiłem o jedzenie karmiono mnie słonymi śledziami, nie dając kropli wody do popicia. Bardzo się męczyłem. Zacząłem chorować". Po twarzy jego płynęły łzy jak dziecku. Z wielkim żalem w sercu zacząłem go pocieszać, że w domu przyjdzie do siebie. Nadjechał autobus do Żmigrodu. Musieliśmy się rozstać ­Już na zawsze. Wkrótce potem zmarł na raka gardła. Na pogrzebie były tłumy ludzi. Było powszechne przekonanie, że odszedł "wielki Kapłan", "dobry Pasterz", że "oddał duszę swoją za owce swoje" (List: Ewa Grun, 5.8.2004).

"Oto Kapłan", "Oto dobry Pasterz", "Oto Pasterz - Męczennik!"..
  1. Słyszeliśmy słowa Chrystusa w odczytanej Ewangelii. Zostały one przekazane przez Jego umiłowanego ucznia, Ewangelistę Jana. Jest to wezwanie do jedności z Mistrzem. Jest to przykazanie miłości wzajemnej. Jest to przeznaczenie na wędrowanie drogami świata z Jego Ewangelią Jest to powołanie do przynoszenia owoców i do wielkiej troski o trwanie tych owoców (cfr. J 10, 13).

  2. "Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli... - te ewangeliczne słowa Chrystusa usłyszał, przyjął i całym swym życiem wypełnił Sługa Boży Ksiądz Władysław Findysz, syn naszej ziemi podkarpackiej, proboszcz i dziekan żmigrodzki.

Oto jego droga w skrócie: urodził się w Krościenku Wyżnym w 1904 r., maturę zdobył w Liceum w Krośnie w 1927 roku. W 1927 roku, po rekolekcjach dla maturzystów w Chyrowie, wstępuje do Seminarium Duchownego w Przemyślu. Święcenia kapłańskie otrzymuje w 1932 roku w Przemyślu. Pracuje jako wikariusz w Borysławiu, Drohobyczu, Strzyżowie i Jaśle. W 1942 roku zostaje proboszczem, a później dziekanem żmigrodzkim. W Nowym Żmigrodzie duszpasterzował 23 lata. Parafia nie była łatwym terenem do pracy. Obejmowała ona rozległy i górzysty teren, sięgający aż do granicy ze Słowacją Liczyła ponad 20 miejscowości z wieloma kościołami dojazdowymi. Ludność była zróżnicowana religijnie i etnicznie. Żyli tutaj Polacy, Żydzi i Łemkowie, grekokatolicy i prawosławni.

Od pierwszych dni swojej pracy okazał się bardzo zaangażowany duszpastersko. Szczególnie trudny był okres II wojny światowej. Był silny ruch oporu przeciw niemieckim okupantom. Miały miejsce liczne aresztowania i morderstwa; akty straszliwych tortur i egzekucji. Wiele rodzin zostało bez ojców, rodziców, bez synów i córek. Było wiele załamań. Było wiele rozpaczy. Miała miejsce eksterminacja ludności żydowskiej w pobliskim Chałbowie. Zbiorowa mogiła pokrywa ciała około 1200 osób. Proboszcz spieszył wtedy z pomocą jak tylko mógł. Później przyszły ciężkie walki: słynna Dolina śmierci w Przełęczy Dukielskiej, ostrzeliwania, bombardowania miasta, pożary Żmigrodu, wysiedlenie mieszkańców, uciekinierzy i zabici.

W tych ciężkich latach, cierpiąc wspólnie razem z parafianami budził wiarę w Pana Boga i nadzieję na przetrwanie, organizował pomoc i zachęcał do pracy. Po okresie wojennym trzeba było odbudować zniszczenia a przede wszystkim odbudować ludzi. Przyszła duża praca zarówno materialna a zwłaszcza duchowo - moralna. Wojna bardzo mocno zdegradowała ludzi. Praca więc była bardzo trudna, ale i Pan Bóg pomagał.

  1. "Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście owoc przynosili.:.

Podczas diecezjalnego procesu kanonicznego ludzie ze Żmigrodu złożyli wiele świadectw dotyczących swego zmarłego proboszcza:

a. Świadectwo rodziny z Kątów: "Kiedy zimą 1954 roku nasz 5 miesięczny syn Mieczysław ciężko zachorował (objawy choroby podobne były do padaczki), wydawało nam się, że w każdej chwili może umrzeć. Kiedy już znikąd nie widzieliśmy ratunku, udaliśmy się saniami z chorym dzieckiem do Ks. Findysza w Nowym Żmigrodzie. Prosiliśmy ze łzami o pomoc. Ksiądz zaprowadził nas do kościoła.

Tam przed Najświętszym Sakramentem, z zapalonymi świecami modliliśmy się wspólnie do Pana Boga o powrót do zdrowia naszego dziecka. Wróciliśmy do domu uspokojeni i pełni nadziei. W następnym dniu nastąpiła poprawa zdrowia dziecka. Od tamtego czasu objawy choroby nigdy nie wróciły. Przez długi okres, kiedy ks. Findysz przejeżdżał koło naszego domu, pytał się o zdrowie syna. Dziś Mieczysław ma 46 lat, i cieszy się bardzo dobrym zdrowiem" (Ks. Andrzej Motyka, Dobry Pasterz. Biografia sługi Bożego Ks. Władysława Findysza, Rzeszów 2003, s. 153).

b. Świadectwo ministranta z Mytarzy: "Po wojnie od 1947 roku parafia Żmigrodzka była bardzo rozległa. Wiadomo, nie było wtedy ani asfaltowych szos, ani samochodów. Bite, kamieniste i wyboiste drogi, konna furmanka nie ułatwiały duszpasterskiej posługi na tak rozległym terenie. Mimo wszystko starał się choć raz w miesiącu docierać do każdej połemkowskiej wioski, gdzie mieszkali ludzie aby służyć im duszpasterską, kapłańską posługą Pamiętam jak będąc młodym ministrantem jechaliśmy do Olchowca, Polan i innych miejscowości. Praktycznie taki wyjazd zajmował cały dzień. Wymagał od siebie, ale chciał by i inni wzorowo spełniali swe obowiązki (ibid, s. 150).

c. Świadectwo matki ze Żmigrodu: "Po śmierci męża pozostałam z trójką dzieci. Bardzo rozpaczałam, wydawało mi się, że sama sobie ze wszystkim nie poradzę. W tych trudnych chwilach wspierał mnie ks. Findysz. Odwiedził mnie kiedyś, mimo że byłam w partii i z ojcowską troską powiedział: Ja wymodlę, żeby się wam dobrze powodziło, że wychowasz te dzieci. Tylko już nie płacz, nie biegaj ciągle na cmentarz, bo nie masz czasu na pracę. Taką jego pomoc cenię sobie bardzo i wiem, że te jego odwiedziny dawały mi odwagi i nadziei" (ibid, s. 152).

d. I jeszcze świadectwo księdza:

Jako duchową pomoc dla Soboru Watykańskiego II, Kościół w Polsce ofiarował "Soborowy Czyn Dobroci". Proboszcz żmigrodzki, już chory na gardło, nie mogąc mówić, wystosował więc do grupy parafian listy. Zawierały one prośbę o regulowanie swojego życia. Te listy były powodem oskarżenia, procesu i wyroku o łamanie prawa wolności sumienia.

Świadczy ksiądz: "W czasie przesłuchań i procesu w więzieniu w Rzeszowie szykanowano go i znęcano się nad nim. Specjalnie umieszczono w takiej celi i z takimi współwięźniami, że ks. Władysław, znany ze swoich określeń, określił ich krótko: `Gdybym był diabłem, to bym ich do piekła nie przyjął". Ks. Władysław wśród tych szykan i deptaniu jego ludzkiej i kapłańskiej godności, pozostał sobą. Więzienie, proces, skazanie nie można tylko zacieśniać do napisanych listów. Listy były tylko pretekstem. Został więziony i skazany tylko dlatego, że był gorliwym kapłanem o wielkim autorytecie. Był przykładem odniesienia dla księży i ludzi z całej okolicy. Jego postawa uniemożliwiała ateizację parafii.

Był wspaniałym katechetą. Kształtował postawy moralne i siał ziarno prawdy wśród młodzieży, a mimo to usunięto go ze szkoły. W czasie procesu jeden z będących u władzy przedstawił go jako wroga młodzieży. To było wprost potworne. Ks. Władysław mówił: "Ja mu za to podziękuję". Na rozprawę przyprowadzono go skutego kajdanami, jako złoczyńcę, jako zbrodniarza, a prowadził tylko działalność religijną. Był szykanowany i bardzo upokarzany we więzieniu na Zamku Rzeszowskim. Potem został przewieziony do ciężkiego więzienia na Montelupich w Krakowie. Tam miała miejsce straszna gehenna przedśmiertna.

Wypuszczono go z więzienia po to, aby umarł na parafii, żeby nie robić męczennika. Miał manifestacyjny pogrzeb. Były pogłoski od strony władz: gdyby wiedziano, że taki będzie miał pogrzeb, to nie pozwolono by go wypuścić, aby zdechł w więzieniu. I wrzucilibyśmy go do ziemi jak zdechłego psa" (ibid, ss. 157-159).

Był poddany woli Bożej i gotowy na śmierć. W Kronice Parafialnej zdołał napisać takie słowa na str. 58: "... Poddałem się operacji tarczycy w Szpitalu Gorlickim.

Operacja udana, ale powinna jeszcze być druga. Zostałem aresztowany co popsuło stan mojego zdrowia. Dziś kwalifikuję się jako nieuleczalnie chory. Każą mi prosić o cud za przyczyna ks. J. Balickiego. Ale mi to przychodzi z trudem, bo raczej należy prosić o spełnienie woli Bożej, niż o cud" (Ks: Bieszczad, Oto człowiek, str. 60).

  1. "I przeznaczyłem was na to abyście szli i owoc przynosili i aby owoc wasz trwał". Dzisiaj, w 40-tą rocznicę śmierci Sługi Bożego, ze czcią chylimy nasze czoła przed jego wielkim świadectwem kapłańskim. Pamiętamy o nim, uznajemy je i czcimy. Dokonało się ono w trudnych czasach totalitaryzmu i zostało okupione własnym życiem. Jego sumienie kapłańskie i pasterskie dyktowało mu troskę o ład moralny wśród powierzonych sobie wiernych.

Do tego właśnie powołał go Chrystus jako kapłana swojego Kościoła. Przykazania Boże mają prymat nad wszystkimi rzeczami. Przykazania Boże są wartością najwyższą Bardziej należy słuchać Boga niż ludzi, uczy nas św. Piotr w Dziejach Apostolskich (zob. 4,20). Tego samego uczy nas dzisiaj Sługa Boży Ks. Findysz.

Jego postawa kapłańska i męczeństwo są naszym wielkim dziedzictwem duchowym. Są naszym skarbem świadectwa chrześcijańskiego. Posiadają szczególną wartość pedagogiczną i formacyjną w kształtowaniu duchowości kapłanów i duchowości ludzi świeckich. Dla współczesnych księży i kandydatów do kapłaństwa jest przykładem wierności ideałom kapłaństwa, nawet za cenę życia. Ludziom świeckim wskazuje na radykalną wierność wartościom chrześcijańskim, wierność świadczoną cierpieniem i krwią. Takie postacie trzeba przypominać i do nich wracać. Zachęca nas do tego Jan Paweł II w "Tertio Millenio Adveniente", wzywając, że ich "świadectwo nie może być zapomniane" (n. 37).

Takim właśnie świadectwem przemówił Kościół w Polsce w swej niedawnej historii. Oprócz Sługi Bożego liczne rzesze kapłanów i ludzi świeckich złożyło swoje wielkie świadectwo wiary. Wspomnę tutaj znanych kard. Wyszyńskiego, ks. Popiełuszkę. Przypominamy je i otaczamy czcią.

Dziękujemy Panu Bogu, że w naszej diecezji rzeszowskiej, na ziemi Żmigrodzkiej, dał nam dar tego wielkiego świadectwa życia kapłańskiego. Dziękujemy Słudze Bożemu za jego pracę i wierność do końca.

Prosimy gorąco abyśmy mogli czerpać odwagę i siły w naszym codziennym życiu z tego wielkiego przykładu naszego kapłana, naszego proboszcza, naszego dziekana; my kapłani i wy ludzie wierzący.

"Nie wyście mnie wybrali, ale ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili". "I by owoc wasz trwał". (J1 D,13) I by owoc wasz trwał!

Kazanie wygłoszone w 40 - lecie śmierci Sługi Bożego Ks. Władysława Findysza wygłoszone w Nowym Żmigrodzie, dn. 16.08.2004 r.

Ks. Władysław Findysz - ofiara totalitaryzmu komunistycznego

Ks. Andrzej Motyka

20 grudnia 2004 r. w obecności papieża Jana Pawła II został ogłoszony dekret watykańskiej Kongregacji ds. Świętych, uznający męczennikiem za wiarę sługę Bożego ks. Władysława Findysza, proboszcza w Nowym Żmigrodzie, w diecezji przemyskiej, zmarłego przed czterdziestu laty na skutek działań komunistycznego wymiaru sprawiedliwości. Akt ten otwiera ks. Findyszowi drogę do chwały ołtarzy. Okoliczność ta skłania do przybliżenia życia i działalności tego nietuzinkowego kapłana, bezwzględnie posłusznego Bogu i Jego Przykazaniom; kapłana, który pozostawił wspaniały przykład wiary i wzór służby Bogu, i który wywarł ogromny wpływ na życie wielu pokoleń żmigrodzkich katolików, a obecnie – decyzją władz kościelnych - staje się wzorem również dla szerszych grup wiernych.

Władysław Findysz przyszedł na świat 13 grudnia 1907 r. w Krościenku Niżnym k. Krosna, w wielodzietnej rodzinie chłopskiej Stanisława i Apolonii. Był ich trzecim dzieckiem. W dzień później, przez sakrament chrztu św., został włączony do wspólnoty wiernych Kościoła katolickiego. Z domu rodzinnego wyniósł głęboką religijność, odpowiedzialność i przywiązanie do tradycji. Niestety, na jego beztroskim dzieciństwie cieniem położyło się szereg dramatów rodzinnych, jak śmierć matki, zmarłej 27 września 1912 r., kiedy miał zaledwie pięć lat oraz śmierć trojga rodzeństwa.

Edukację rozpoczął w 1913 r. Kształcił się najpierw w szkole ludowej w rodzinnej miejscowości, a następnie w szkołach krośnieńskich, wydziałowej i w gimnazjum. W tej ostatniej zaangażował się w działalność uczniowskiej Sodalicji Mariańskiej. Po maturze, w 1927 r. podjął w przemyskim Seminarium Duchownym pięcioletnie studia filozoficzno-teologiczne oraz formację duchowo-pastoralną. Ten okres swego życia uwieńczył 19 czerwca 1932 r. przyjęciem sakramentu kapłaństwa. Po święceniach pracował jako wikariusz w kilku dość wymagających parafiach diecezji przemyskiej - w Borysławiu, Drohobyczu, Strzyżowie i Jaśle. Dwie pierwsze położone były na terenach przemysłowych, o ludności zróżnicowanej narodowościowo, religijnie i materialnie. To wszystko bez wątpienia stwarzało wiele problemów duszpasterskich. Dwie następne, również duże parafie miejskie, choć mniej zróżnicowane narodowościowo, stanowiły także duże wyzwanie duszpasterskie, tym bardziej, że czas posługi w nich ks. Findysza zbiegł się z okresem drugiej wojny światowej i okupacji hitlerowskiej.

Warto tu dodać, iż w Strzyżowie przez pierwszy rok wojny administrował parafią po śmierci tamtejszego proboszcza, a podczas pracy w Jaśle związał się z ruchem oporu, posługując w nim jako kapelan. W roku 1941 został mianowany najpierw administratorem, a w rok później proboszczem parafii w Nowym Żmigrodzie. Ks. Findysz był człowiekiem bardzo pobożnym, przywiązującym dużą wagę do praktyk ascetycznych. Nadto cechowały go: surowość zasad, skromność, takt i kultura bycia. Te cechy charakteru znajdywały swe odzwierciedlenie w całej jego posłudze duszpasterskiej, ale szczególnie uwidoczniły się w okresie jego pracy w Nowym Żmigrodzie.

Ten bowiem etap jego życia przypadł w bardzo burzliwym okresie najnowszych dziejów Polski, czyli okresie panowania dwóch bezbożnych totalitaryzmów, faszyzmu i komunizmu. W czasie okupacji hitlerowskiej niósł pomoc potrzebującym, zrozpaczonych podnosił na duchu, a zdemoralizowanych surowo upominał. Był też bezradnym świadkiem wielu nieszczęść, jakie dotknęły okoliczną ludność, m. in. eksterminacji Żydów, rozstrzeliwania Polaków oraz wywożenia ich na roboty do Niemiec. Najtrudniejszym dla ks. Findysza i jego parafian był ostatni okres okupacji, kiedy podczas działań frontowych został przymusowo wysiedlony, a tym samym skazany na tułaczkę. Po powrocie do Nowego Żmigrodu zajął się odbudową moralną i materialną parafii.

Po wojnie stanęły przed nim dwa wyzwania: realizacja obowiązków duszpasterskich oraz troska o życie religijno-moralne wiernych, zagrożone propagandą ateistyczną. Z obu wywiązywał się znakomicie. Objął opieką duszpasterską wiernych z całej, wówczas bardzo rozległej parafii. Troszczył się o katechizację dzieci i młodzieży, zarówno w szkole, jak i po usunięciu jej stamtąd przez komunistów; wtedy zorganizował jej nauczanie w warunkach pozaszkolnych. Gorliwie realizował wytyczne programu duszpasterskiego polskiego Kościoła. Ta postawa przysporzyła mu wrogów w kręgach działaczy ateistycznych. Wielokrotnie odmawiano mu wydania przepustki na pobyt w strefie nadgranicznej, uniemożliwiając mu tym samym posługę kapłańską wśród zamieszkałych tam parafian. Został też objęty inwigilacją przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.

Nie umniejszyło to w żadnym stopniu jego gorliwości duszpasterskiej. W roku 1963, w związku z prowadzoną przez Kościół w Polsce akcją tzw. „soborowych czynów dobroci”, zaapelował pisemnie do parafian o jej podjęcie. Stało się to dla władz komunistycznych pretekstem do wszczęcia śledztwa przeciwko niemu. Postawiono mu zarzut zmuszania do praktyk religijnych. W skrajnie tendencyjnym procesie, przypominającym raczej farsę, niż formę wymiaru sprawiedliwości, skazano go na karę 2, 5 roku więzienia.

Mimo złego stanu jego zdrowia - lekarze podejrzewali chorobę nowotworową przełyku i wpustu żołądka - przez kilka miesięcy był więziony, najpierw w Rzeszowie, a następnie w Krakowie. Utrzymanie aresztu tymczasowego wobec człowieka ciężko chorego, wymagającego stałej i specjalistycznej opieki medycznej, w sytuacji, gdy wyrok wydany na niego nie był jeszcze prawomocny, a wszystkie dowody zostały już zebrane wskazuje na złą wolę lub celowe działanie komunistycznego wymiaru sprawiedliwości. Komuniści sprawę ks. Findysza wykorzystali dla zastraszenia innych, ich zdaniem niepokornych kapłanów.

Upokorzenia, jakich ks. Findysz doświadczył podczas procesu i pobytu w więzieniu, brak odpowiedniej opieki medycznej, a przede wszystkim uniemożliwienie leczenia przyspieszyły rozwój jego choroby. Wprawdzie ze względu na stan zdrowia Sąd Najwyższy uchylił mu areszt tymczasowy, ale kiedy 29 lutego 1964 r. opuszczał więzienie był skrajnie wyczerpany i ogromnie wychudzony. Nie rokowano mu powrotu do zdrowia. Po kilku miesiącach zmarł dnia 21 sierpnia 1964 r. Jego pogrzeb stał się wielką manifestacją, w której uczestniczyło 130 kapłanów oraz tysiące wiernych. Ks. Findysz pochowany został na cmentarzu parafialnym w Nowym Żmigrodzie.

Przez wiele dziesiątków lat, dopóki rządy w Polsce sprawowali komuniści, nie było warunków do wszczęcia procesu beatyfikacyjnego ks. Władysława Findysza, kapłana prześladowanego i skazanego przez komunistyczny sąd za wzorowe wypełnianie obowiązków pasterskich, a zwłaszcza za obronę wiary i moralności. Wśród parafian żywa była jednak pamięć o jego posłudze. Toteż, gdy po roku 1989 zmieniła się polityka wyznaniowa władz polskich, niezwłocznie podjęli oni starania o przeprowadzenie dochodzenia kanonicznego w jego sprawie. Przyniosły one pozytywny skutek. Dnia 27 czerwca 2000 r. zainaugurowany został proces kanonizacyjny. Podczas jego trwania m. in. zebrano dokumenty z nim związane oraz przesłuchano świadków jego życia i cierpienia. Niejako uwieńczeniem całej procedury kanonizacyjnej będzie, wyznaczona na 19 czerwca 2005 r. beatyfikacja ks. Findysza.

Ukończenie procesu beatyfikacyjnego stało się pośmiertnym zwycięstwem ks. Findysza, kapłana, który przez całe swe życie, mimo wielu przeciwności, był wierny Bogu, Kościołowi i życiowemu powołaniu. Nie ugiął się nawet w obliczu próby. Ten rys jego działalności może bez wątpienia służyć jako przykład dla współczesnego pokolenia kapłanów. Może on być także wzorem dla ludzi świeckich, których uczy, że trzeba być katolikiem aktywnym, wiernym obowiązkom chrześcijańskim i obowiązkom stanu. Sprawa ks. Findysza jest również przestrogą dla ludzi wrogich Kościołowi, posługujących się w walce z Nim przymusem, kłamstwem i aktami terroru - wcześniej bądź później ich kłamstwo zostanie zdemaskowane i przez potomnych zostaną bardzo surowo ocenieni.

24 Sierpnia. Św. Bartłomiej Apostoł - Człowiek bez podstępu

Zarówno św. Mateusz, św. Marek, jak i św. Łukasz w swych księgach, w których spisali Dobrą Nowinę, wymieniają go zawsze wśród Dwunastu zaraz po Filipie (por. Mt 10,2–4; Mk 3,16–19; Łk 6,13–16). Tylko u św. Jana Ewangelisty w gronie Apostołów nie pojawia się Bartłomiej. Jest natomiast Natanael.

Natanael – jak to opisuje św. Jan – został przyprowadzony do Jezusa przez św. Filipa. U pozostałych ewangelistów wymienianie go zawsze razem z Filipem wskazuje, że byli jakoś ze sobą związani. Dlatego od IX wieku w Kościele zachodnim Bartłomiej utożsamiany jest z Natanaelem. Najprawdopodobniej nazywał się Natanael Bar–Tholomai, czyli Natanael syn oracza.

Niezwykle ciekawy jest dokonany przez św. Jana Ewangelistę opis spotkania Natanaela z Jezusem: "Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: «Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy - Jezusa, syna Józefa z Nazaretu». Rzekł do niego Natanael: «Czyż może być co dobrego z Nazaretu?» Odpowiedział mu Filip: «Chodź i zobacz». Jezus ujrzał, jak Natanael zbliżał się do Niego, i powiedział o nim: «Patrz, to prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu». Powiedział do Niego Natanael: «Skąd mnie znasz?» Odrzekł mu Jezus: «Widziałem cię, zanim cię zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem figowym». Odpowiedział Mu Natanael: «Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty jesteś Królem Izraela!» Odparł mu Jezus: «Czy dlatego wierzysz, że powiedziałem ci: Widziałem cię pod drzewem figowym? Zobaczysz jeszcze więcej niż to». Potem powiedział do niego: «Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego»" (J 1,45–51).

Według starożytnych pisarzy chrześcijańskich Bartłomiej po Wniebowstąpieniu Chrystusa głosił Ewangelię w najbardziej barbarzyńskich krajach Wschodu. Podobno dotarł aż do Indii, gdzie w III stuleciu pokazywano św. Pantenowi egzemplarz Ewangelii spisany po hebrajsku, który miał tam zostawić Bartłomiej. Według św. Jana Chrystostoma św. Bartłomiej zaniósł Dobrą Nowinę ludom Likaonii, natomiast św. Grzegorz z Tones podaje, że ostatnim miejscem jego działalności apostolskiej była Mezopotamia. Tam poniósł śmierć męczeńską przez odarcie ze skóry lub przez ukrzyżowanie.

Zaginiony Apostoł

Ks. Artur Malina

„Oto prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu” (J 1,47). Rozmówcą Jezusa, który otrzymał tak wyjątkową pochwałę, był Natanael. Niewiele osób spotkało takie wyróżnienie. Jak do tego doszło?

O życiu i działalności tego ucznia Jezusa niewiele można dowiedzieć się z tekstów biblijnych. Natanael jest wzmiankowany tylko w jednej księdze Nowego Testamentu. Imię to nie pojawia się poza Ewangelią św. Jana. Musiał zajmować ważną pozycję wśród innych uczniów, ponieważ był zarówno wśród pierwszych powołanych, jak i wśród świadków ostatniego ukazania się Zmartwychwstałego nad Jeziorem Tyberiadzkim.

Pochodził z Kany Galilejskiej (J 21,2). Miasto to sąsiadowało z Nazaretem. Nie dziwi zatem sceptyczna reakcja Natanaela, a może także niechęć – często charakteryzująca mieszkańców miejscowości położnych blisko siebie – wyrażona pod adresem Jezusa: „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?” (J 1,46). Galilejski Nazaret jako miejsce pochodzenia proroka lub Mesjasza? Wątpliwości mogły mieć uzasadnienie teologiczne. Uczone autorytety w Jerozolimie przypomniały pewnemu zwolennikowi Jezusa: „Zbadaj, zobacz, że żaden prorok nie powstaje z Galilei” (J 7,52).

Sceptyczny kandydat na ucznia spotkał się jednak nie z naganą, lecz pochwałą. Chociaż powitania na Starożytnym Wschodzie często polegały na przesadnych pochwałach, wyrażanych przez nieznajomych widzących się po raz pierwszy, słowa uznania skierowane do Natanaela nie były grzecznościowym zwrotem. Jezus nie prawił tanich komplementów, a kiedy trzeba było, nawet ganił swoich rozmówców: „wiem o was, że nie macie w sobie miłości Boga” (J 5,42). Zarówno wyrazy uznania, jak i słowa nagany pochodziły bowiem od Tego, który „wszystkich znał i nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku. Sam bowiem wiedział, co w człowieku się kryje” (J 2,25). Trafne było zatem pytanie Natanaela: „Skąd mnie znasz?”.

Dlaczego Natanael został natychmiast przekonany przez odpowiedź: „Widziałem cię, zanim cię zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem figowym” (J 1,48)? To tajemnicze zdarzenie stało się przedmiotem wielu interpretacji.

Rabini nauczali uczniów w cieniu drzew. Niektórzy tłumaczą, że Filip powiedział o Mesjaszu, kiedy Natanael nauczał lub studiował Pismo Święte pod drzewem figowym, poświęcając się zajęciu prawdziwego Izraelity, a więc zasługiwał na pochwałę Jezusa. Według innych interpretacji, chodziło o osobiste praktyki lub przeżycia religijne. Drzewo rajskie poznania dobra i zła identyfikowano z drzewem figowym (na podstawie opisu w Rdz 3,6–7).

Natanael pod drzewem figowym wyznał Bogu swoje grzechy. Stąd słowa Jezusa o braku jakiegokolwiek podstępu, odpowiadające biblijnemu błogosławieństwu: „szczęśliwy ten, komu została odpuszczona nieprawość, którego grzech został puszczony w niepamięć. Szczęśliwy człowiek, któremu Pan nie poczytuje winy, w którego duszy nie kryje się podstęp” (Ps 32,1–2). Przebywanie pod drzewem figowym było też symbolem pokoju i szczęścia Izraela, a więc obrazem czasów mesjańskich: „Przez wszystkie dni Salomona Juda i Izrael mieszkali bezpiecznie, każdy pod swoją winoroślą i pod swoim drzewem figowym” (1 Krl 5,5); „Naród przeciwko narodowi nie podniesie miecza, nie będą się więcej zaprawiać do wojny, lecz każdy będzie siadywał pod swą winoroślą i pod swym drzewem figowym” (Mi 4,4; podobnie w Za 3,10).

W każdym razie chodziło o przeżycia pod drzewem figowym znane tylko Natanaelowi. Jezus zatem mu objawił, że posiada Boską wiedzę uzasadniającą wyjątkową pochwałę. Na tym się nie skończyło jego wyróżnienie: „Zobaczysz jeszcze więcej niż to. […] Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego” (J 1,50–51). Natanael miał stać się świadkiem całego życia Jezusa, od początku Jego działalności w Galilei aż do śmierci, zmartwychwstania i wniebowstąpienia.

Czy był zatem apostołem? Pozostałe trzy Ewangelie nie wymieniają apostoła o tym imieniu, kiedy podają listę dwunastu najbliższych uczniów Jezusa (Mt 10,2–4; Mk 3,16–19; Łk 6,3–16). Brak wzmianki o nim także w Dziejach Apostolskich, chociaż ta druga księga św. Łukasza wylicza imiennie zgromadzonych na modlitwie w Wieczerniku (Dz 1,13–14). W ewangelicznych wykazach kolejność jest stała, a w Ewangelii Mateusza i Łukasza apostołowie wymienieni są parami. Zwraca uwagę trzecia para, w której pojawia się imię towarzysza Natanaela, a zamiast jego samego występuje inne imię: „Filip i Bartłomiej”. Nieobecność Natanaela i wzmiankowanie Bartłomieja zastanawiają. Rodzi się pytanie: Kim był Bartłomiej?

Imię to pojawia się tylko w katalogach apostołów. Pisma Nowego Testamentu nie przypisują mu żadnej wyróżnionej roli ani w ziemskiej działalności Jezusa, ani w misji pierwotnego Kościoła. Mateusz, Marek i Łukasz wymieniają go jednak na wysokim, szóstym miejscu.

W historii chrześcijaństwa próbowano dopowiedzieć coś o Bartłomieju. Z pierwszych wieków pochodzi tradycja o jego działalności w odległych krajach Wschodu, aż po Indie, gdzie miał być torturowany i zabity. Euzebiusz z Cezarei, jeden z pierwszych historyków Kościoła, opowiada, że w Indiach przechowywano hebrajski tekst Ewangelii Mateusza, którą miał tam głosić Bartłomiej. To połączenie Bartłomieja z Mateuszem odpowiada wykazowi z Dziejów Apostolskich, w którym ci dwaj apostołowie są razem wymienieni (Dz 1,13).

Na marginesie ortodoksji chrześcijańskiej powstawały też pisma, które pretendowały do rangi Ewangelii (tzw. apokryfy), podające rzekomo tajemne nauczanie Jezusa. W ostatnich wiekach odkryto rękopisy greckie, łacińskie, koptyjskie i starosłowiańskie, które zawierają różne wersje długiego dialogu Bartłomieja z Jezusem. Chociaż te apokryfy nazwano Ewangeliami Bartłomieja, rzeczywisty czas ich powstania datowany jest najwcześniej na dwa wieki po śmierci Bartłomieja.

W średniowieczu rozpowszechniła się inna interpretacja tożsamości Apostoła. Nie szukano o nim informacji w apokryfach i legendach, lecz czytano razem cztery Ewangelie, wzajemnie uzupełniając i harmonizując ich dane. Jeśli w Ewangelii św. Jana Filip występuje z Natanaelem, a w trzech innych Ewangeliach obok Filipa wymieniany jest Bartłomiej, zatem towarzysz Filipa mógł mieć dwa imiona: imię własne – Natanael (w języku hebrajskim znaczy „Bóg dał”) oraz imię wskazujące na ojca, czyli określenie patronomiczne – Bartłomiej (w aramejskim Bar Tholmai oznacza „syn Tolmaja”). Liturgia święta Bartłomieja przyjmuje właśnie takie rozwiązanie kwestii tożsamości Bartłomieja. Ewangelia Mszy świętej tego dnia mówi o spotkaniu Natanaela z Jezusem.

25 Sierpnia. Niekoronowany cesarz - św. Ludwik IX

Nie można być bardziej doskonałym człowiekiem niż Ludwik IX” – mówił o świętym monarsze sam Volatire.

Na świat przyszedł 25 kwietnia 1214 roku we francuskiej miejscowości Poissy. Po tym gdy jego ojciec – król Ludwik VIII – zmarł, władzę, ze względu na małoletniość następcy tronu, przejęła jego matka, królowa Blanka Kastylijska.

Gdy Ludwik IX zaczął wreszcie zarządzać królestwem osobiści, zainicjował wiele reform. Miedzy innymi powołał parlament, a także zajął się naprawą finansów, sądownictwa i administracji. Wspierał rozmaite dzieła charytatywne i fundacje kościelne. To właśnie z jego inicjatywy powstała w Paryżu słynna Saint-Chapelle, w której zaczęto gromadzić najcenniejsze z relikwii, w tym fragment korony cierniowej.

Ten wzorowy mąż i ojciec ukrócił w latach 1242-1243 bunt akwitańskich baronów oraz ich samowolę, ujednolicił także francuski system monetarny, dzięki czemu gospodarka królestwa mogła rozkwitnąć. „Wspierał rozwój miast i ich działalność kupiecką, popierał rozwój nauki (kolegium ufundowane przez jego kapelana, Roberta de Sorbon, dało początek paryskiej Sorbonie)” – czytamy w PWN-owskiej publikacji „Nasi Święci Patroni”.

Monarcha wsławił się także uczestnictwem w pokojowych pertraktacjach między papieżem i cesarzem oraz udziałem w wyprawie krzyżowej. W latach 1248-1254 przebywał między innymi w egipskiej Damietcie oraz w Palestynie, z której zmuszony był przedwcześnie powrócić, ze względu na śmierć swej matki, która pod jego nieobecność ponownie zarządzała Francją.

W roku 1267 Ludwik wyruszył na kolejną krucjatę – tym razem zamierzał nawrócić sułtana Tunisu. Niestety, na miejscu okazało się, iż w królewskim obozowisku panuje zaraza, a jej ofiarą padł również sam Ludwik. Król zmarł w Tunisie 25 sierpnia 1270 roku. Szczątki monarchy przewieziono do paryskiej świątyni St-Denis, jego serce zaś spoczęło na Sycylii.

Kanonizacja nastąpiła w roku 1297. Co ciekawe, wszystkie kościoły ambasad francuskich są pod wezwaniem właśnie świętego Ludwika IX. Uchodzi za patrona Paryża, Monachium, Berlina, a także pielgrzymów, kupców, naukowców i chorych na dżumę.

Bł. Maria od Jezusa ukrzyżowanego - Taka mała

Mówiła o sobie: „jestem małym nic”. Śpiewała… unosząc się nad lipami. Żyła mimo poderżniętego gardła i przebitego na wylot serca. Widziała Ducha Świętego. Zdradził jej sekret: jest ratunek dla kapłanów.

Kim była? Opisanie w kilkudziesięciu zdaniach absolutnie niezwykłego życiorysu Palestynki jest niewykonalne i grozi skrótem myślowym w stylu szkolnego streszczenia „Władcy Pierścieni”: „Pewien hobbit musi wrzucić pierścień do pewnej dziury. Idzie w tym celu przez trzy kolejne tomy, aż w końcu mu się to udaje”. Życie Małej Arabki obfitowało w niezwykłe wydarzenia, a ilością darów i charyzmatów, jakimi została obsypana, można by z powodzeniem obdzieli

wszystkie grupy modlitewne w Europie Środkowo-Wschodniej. Sama mówiła o sobie: „Jestem małym nic”, a znajomemu kapłanowi radziła: „Proszę być małym, by nie wchodzić samotnie do nieba. Proszę być małym, a zdobędzie ksiądz dużą liczbę dusz”.– Niespotykana w przypadku innych świętych „inwazja nadprzyrodzoności” w życiu Małej Arabki jest świadectwem istnienia innego świata, świadectwem, któremu trudno się oprzeć, trudno je zanegować, świadectwem budzącym zakłopotanie sceptyków, zdumienie agnostyków, irytację ateistów – opowiada Rafał Tichy, scenarzysta świetnego filmu „Mała Arabka i Matrix”. – Już narodziny Mariam Baouardy miały znamiona cudu. Przyszła na świat między Na­zaretem a Hajfą, w małej i ubogiej wiosce Aberin. Jej rodzice w kolejnych latach małżeństwa musieli pogrzebać dwanaścioro dzieci zmarłych w kołysce z niewyjaśnionych przyczyn. Udręczeni postanowili pójść z pielgrzymką do oddalonego o 170 km Betlejem, by tam w grocie Bożego Narodzenia prosić Maryję o dziecko. Zostali wysłuchani. 5 stycznia 1846 roku urodziła się im córka, której na chrzcie nadali imię Mariam.

Poderżnięte gardło

Po śmierci rodziców dziewczynka trafiła do Aleksandrii do wuja. Gdy jako 12-latka odrzuciła zaaranżowane przez rodzinę zaręczyny, wybuchł skandal. – Zalana łzami, zamknęła się w pokoju i padła przed ikoną Matki Bożej – opowiada Tichy. – Praktycznie całą noc pozostała na modlitwie. Zasnęła nad ranem.

We śnie ujrzała Maryję, która szepnęła: „Mariam, posłuchaj natchnienia, a ja ci pomogę. Nie lękaj się niczego”. Demonstracyjne zerwanie zaręczyn rozwścieczyło wuja i zgorszyło całą rodzinę. Mariam uciekła. Od znajomego, u którego szukała pomocy, usłyszała propozycję, by została muzułmanką, wyszła za niego i przyłączyła do jego rodziny. Odpowiedziała zaskoczona: „Zostać muzułmanką? Nigdy! Jestem córką Kościoła katolickiego i mam nadzieję, że pozostanę nią na zawsze”. Mężczyzna wpadł w furię. Wy­ciągnął kindżał i podciął dziewczynie gardło, a przekonany, że zmarła, zawinął ją w białe prześcieradło i porzucił w jakimś ciemnym zaułku.– Ślad podciętego gardła pozostał u Mariam do końca życia – wyjaśnia Tichy. – Była to blizna 10-centy­met­rowej długości, szeroka na centymetr. Po wielu latach życia Mariam w Karmelu lekarz ateista stwierdził, że ma uszkodzo­nych kilka kręgów tcha­wicy i że osoba z tego typu raną nie miała prawa przeżyć. Było to dla niego tak zaskakujące, że uznał to za dowód na istnienie jakiejś ponadnaturalnej rzeczy­wistości. Dziewczyna została porzucona na ulicy z poderżniętym gardłem. I wówczas nastąpił splot wydarzeń, wobec których nauka jest całkowicie bezradna. Mariam wspomina, że gdy straciła przy­tomność, zna­lazła się w obliczu aniołów. Ujrzała rodziców, wielu świętych, a nawet całą Trójcę Świętą. Kiedy ocknęła się, spostrzegła, że znajduje się w jakiejś nieznanej grocie, a tuż obok niej krząta się ta­jem­nicza, ubrana w lazurową suknię kobieta. Mała Arabka często wspo­mi­nała, że jej opie­kunka gotowała zupę tak smaczną, jakiej nigdy w życiu nie spożywała. Kiedy pewnego razu dziewczynka prosiła o kolejne dokładki, usły­szała: „Mariam, pamiętaj, zadowalaj się zawsze tym, co konieczne. Nie proś o więcej. Bóg ci zawsze da to, co niezbędne, ale nie jesteś w stanie przyjąć całego oceanu”. Nie prosi o więcej.
Tajemnicza opiekunka zaprowadziła dziewczynę do kościoła i odeszła. Mariam zaczęła pracować jako służąca. Ukrywała się przed rodziną. W maju 1863 r. trafiła do Marsylii. Dwa lata później została przyjęta do postulatu sióstr św. Józefa. Rada zgromadzenia jest bezradna wobec ogromu nadprzyrodzonych darów, którymi zostaje obsypana Palestynka. 21-letnia Mariam zamyka się za murami Karmelu. Przyjmuje imię Maria od Jezusa Ukrzyżowanego.

Walka o ogień

Potężny głos muezina budzi senne uliczki Betlejem. Za wysokim murem straganiarze otwierają swe sklepy z kardamonem i oliwkami. Nad domami górują minarety 86 meczetów, a z wypłowiałych plakatów spoglądają twarze zabitych islamskich chłopaków. Wchodzę do spalonego słońcem betlejemskiego klasztoru karmelitanek. Wygląda jak solidna, warowna twierdza. Jego położenie, konstrukcja zapisane były w odgórnych planach, a Mariam pilnowała, by zrealizować co do joty założenia Głównego Architekta. Gdy trafiła do Ziemi Świętej, usłyszała: „W kolebce ojca mojego, Da­­wida, postawisz mi dom”. W czasie modlitwy ujrzała w Betlejem na wzgórzu przeciwległym do wzgórza bazy­liki Bożego Na­ro­dzenia stado gołębi. „To tam zbudujemy klasztor” – zawołała. Mniszki nie miały dotąd pojęcia, że miejsce to od wieków jest nazywane wzgórzem Dawido­wym, bo znajduje się na nim grota, w której Dawid został namasz­czony na króla. Na spieczonej słońcem ziemi wyrasta klasz­tor, swym kształtem przypominający wieżę Dawidową. – Pod ołtarzem (wejście od strony klauzury) znajduje się grota, gdzie Dawid był namaszczony na króla – s. Maria Lucyna od Krzyża oprowadza nas po Karmelu. – Tu gdzieś stał dom Jessego! Mariam proroczo to widziała. Widziała też, że dokładnie w tym miejscu odpoczywała Maryja, zanim porodziła Jezusa, że tu przychodził sam Jezus przed 40-dniowym postem.

To miejsce walki. Dawid przebywał tu przed walką z Goliatem, Jezus przed zmaganiem z demonem na pustyni… – Już we francuskim Karmelu Mariam doświadczyła daru le­wi­tacji. Pewnego dnia, gdy siostry jadły ko­­lację, przeorysza z mistrzynią nowicjatu zauważyły, że Ma­riam zniknęła. Gdzie się podziała? – zachodziły w głowę. Szukały jej po całym klasz­torze. Nagle usłyszały do­bie­gające gdzieś z ogrodu: „L’amour, l’amour” – „O miłości, o miłości”. Wybiegły na zewnątrz i przetarły oczy ze zdumienia. Mariam unosiła się nad potężnymi lipami. We Francji powtórzyło się to tylko osiem razy – uśmiecha się s. Maria Lucyna. – Co to oznacza? Że ta dziewczyna była tak porwana przez miłość, że wszelkie prawa natury pryskały jak mydlana bańka. Pozwalała się unieść miłości. Jedną z łask nadprzyrodzonych, otrzymanych przez Palestynkę, były stygmaty oraz przeżywanie wydarzeń z Golgoty. „Całe jej ciało przeszywały wstrząsy i drżenia. Sam ten widok rozdzierał nam serca. Często powtarzała słowa: »Boże mój, nie opuszczaj mnie; Boże mój, wszystko Tobie składam w ofierze«. Kwadrans po drugiej po południu za­częła się agonia; wszystkie siostry zgromadziły się wokół cierpiącej. Nogi jej zesztywniały z wyciągniętymi stopami, założonymi jedna na drugiej. Ręce, roz­warte w kształcie krzyża, podtrzymywane były przez dwie siostry. Klatka piersiowa nadęła się, a z ust wypły­wały westchnienia niejako oddające duszę” – notowały karmelitanki. Mariam wielokrotnie przechodziła przez piekło. Doświadczała na własnej skórze bolesnych lekcji oczyszczenia. Demon chciał usłyszeć sączące się z jej ust bluźnierstwo. Bezskutecznie. Sponiewierana mniszka mdlała wyczerpana atakami z piekła rodem, ale nigdy nie przeklęła Baranka.

Koło ratunkowe

Jej relacja z Duchem Świętym zawstydzała otoczenie. Widziała Go, rozmawiała z Nim jak z bratem. – Dziś rano – opowiadała 14 listopada 1871 r. – Cierpiałam, ponieważ nie czułam Boga. Moje serce było jakby z żelaza. Nie mogłam myśleć o Bogu, wezwałam Ducha Świętego i powiedziałam: „To Ty dajesz nam poznać Chrystusa. Apostołowie pozostawali długo razem z Nim, nie rozumiejąc Go, ale jedna kropla Ciebie wystarczyła, aby Go zrozumieli. Kropla Ciebie wystarczy mi, byś pokazał mi Jezusa takim, jakim jest”.

– Pan pokazał mi wszystko – opowiadała. – Widziałam przede mną Synogarlicę, a nad nią przelewający się kielich, tak jakby było w nim źródło. To, co wylewało się z kielicha, zraszało Synogarlicę i obmywało ją. Usłyszałam głos, który wychodził z tego wspaniałego światła. Powiedział: „Ktokolwiek będzie wzywał Ducha Świętego (…) znajdzie mnie przez Niego. Jego świadomość będzie delikatna jak polny kwiat. Jeżeli będzie to ojciec lub matka, to pokój zapanuje w jego rodzinie. Pokój będzie w jego sercu zarówno w tym, jak i w przyszłym świecie. Nie umrze w ciemności, ale w pokoju. Żarliwie pragnę, byś powiedziała, że wszyscy kapłani, którzy odprawią raz w miesiącu Mszę świętą o Duchu Świętym, uczczą mnie. A ktokolwiek mnie uczci i będzie uczestniczył w tej Mszy świętej, będzie uczczony przez samego Ducha Świętego; i będzie miał w sobie światło; w głębi jego duszy będzie pokój. To On przyjdzie uleczyć chorych i obudzić tych, którzy śpią. Na dowód tego ci wszyscy, którzy będą odprawiać tę Mszę świętą, albo będą w niej uczestniczyć, i którzy będą wzywać Ducha Świętego, nie wyjdą z tej Mszy świętej, nie doznawszy tego pokoju w głębi swej duszy. I nie umrą w ciemnościach”.

Konkretne koło ratunkowe. Jedna Msza w miesiącu. – Widziałam tyle rzeczy na temat tego nabożeństwa, że można by napisać grube tomy – opowiadała Mała Arabka – ale ja nie potrafię o tym mówić. Jestem nieuczona, która nie umie ani czytać, ani pisać. Pan odkryje to światło temu, komu zechce... Dlaczego nie mielibyśmy uwierzy jej na słowo?

26 Sierpnia. NMP Częstochowska

Na częstochowskim obrazie Matka Boża przedstawiona jest jako Hodegetria - z Dzieciątkiem na lewej ręce, prawą ma ułożoną na piersiach w taki sposób, jakby wskazywała na Syna.

Wiesława Dąbrowska-Macura

Był rok 1382 lub 1384. Książę Władysław Opolczyk podróżował do Opola, wioząc na załadowanym po brzegi wozie znaleziony na zamku księcia ruskiego Lwa Daniłowicza w Bełzie obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem. W pobliżu Częstochowy konie nagle zatrzymały się i nie chciały ruszyć z miejsca. A książę we śnie otrzymał polecenie, by przewożony obraz umieścić w pobliskim klasztorze. Od tej pory Jasna Góra staje się miejscem wyjątkowego kultu Matki Bożej, a Jej wizerunek, nazywany jasnogórskim, otaczany jest szczególną czcią przez wiele pokoleń Polaków. W roku 1931, na skutek starań generała paulinów Piotra Markiewicza, watykańska Kongregacja Obrzędów ustanowiła święto Matki Boskiej Częstochowskiej, które jest obchodzone 26 sierpnia.

Nie ustalono, gdzie i kiedy powstał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, mimo że całe pokolenia badaczy trudzą się nad wyjaśnieniem tych kwestii. Według jednej z legend, obraz miał wykonać św. Łukasz Ewangelista na desce pochodzącej ze stołu stojącego w nazaretańskim domu Świętej Rodziny. Św. Helena przywiozła go z Jerozolimy do Konstantynopola i podarowała swemu synowi Konstantynowi Wielkiemu. Potem należał on do cesarza Karola Wielkiego, a wreszcie trafił do rąk księcia ruskiego Lwa Daniłowicza, który ukrył obraz w zamku w Bełzie, skąd zabrał go Władysław Opolczyk.

Obraz jasnogórski podobny jest do ikon, na których Matka Boska przedstawiana jest z Dzieciątkiem na lewym ramieniu jako Hodegetria, czyli Przewodniczka, Wskazująca Drogę. W ikonografii terminem tym określa się konkretny sposób przedstawiania Maryi z Dzieciątkiem, który obrazuje dogmat o wcieleniu Syna Bożego dla zbawienia człowieka (w odróżnieniu od ikon przedstawiających macierzyńskie uczucia Maryi wobec Syna, bardziej eksponujących człowieczeństwo Chrystusa, określanych mianem Eleusa, Galaktotrofusa lub Kykkotissa).

Na częstochowskim obrazie Matka Boża przedstawiona jest więc jako Hodegetria - z Dzieciątkiem na lewej ręce, prawą ma ułożoną na piersiach w taki sposób, jakby wskazywała na Syna. Ona nie skupia uwagi na sobie ani nie tuli zaborczo Dziecka, ale wskazuje na Syna jako na Emmanuela, przez którego człowiek wraca do Boga, dostępuje zbawienia. Maryja przyniosła światu Zbawcę, nie zatrzymuje Jezusa dla siebie, ale oddaje Go człowiekowi. Ułożenie prawej dłoni Madonny wyraża prawdę o tym, że jest Ona przewodniczką w wierze, że prowadzi do Syna. Na twarzy widoczny jest smutek, a jednocześnie jakaś łagodność i spokój, co podkreśla godność Boskiego macierzyństwa Maryi.

Sposób przedstawienia Dzieciątka charakterystyczny dla tego typu ikon - z główką lekko uniesioną w stronę Matki, ale nie przytuloną do Niej, wzrokiem skierowanym na wprost, w lewej ręce trzymającego zwój lub księgę Ewangelii, a prawą uniesioną w geście błogosławieństwa - wyraża prawdę, że Chrystus, chociaż wcielony, a więc wyobrażalny, jest zarazem Bogiem. Jego Boski majestat symbolizuje gest błogosławieństwa i pełen godności wyraz twarzy, a także księga w lewej dłoni - symbol Słowa (Logosu), które stało się Ciałem, jak czytamy w Ewangelii wg św. Jana (zob. J1,1). Wyniosła postawa przypomina o wyjątkowej misji, jaką ma do spełnienia na ziemi Syn Boży - zbawienia świata. 

Sposób ukazywania postaci Madonny i Dzieciątka podkreśla prawdę, że macierzyństwo Maryi jest wyjątkowe, że jest Ona przede wszystkim Matką Boga.

W 1430 roku na jasnogórski klasztor napadła banda zbójców. Zrabowali naczynia liturgiczne i klasztorne skarby. Wdarli się do kaplicy z Cudownym Obrazem, który po odarciu z kosztowności sprofanowali. Twarz Madonny została pocięta mieczem, a w końcu ikona rozbita. Obraz został poddany renowacji, jednak, aby zachować pamięć o tym smutnym wydarzeniu, pozostawiono blizny na twarzy Matki Bożej.
Są obrazy o tematyce religijnej, które nawet podobają się oglądającym je, są uznawane za arcydzieła, dostrzega się w nich talent artysty, ale nie wpływają na ich wiarę czy pobożność. A są obrazy cudowne, słynące łaskami, których twórcom udało się uchwycić i wyrazić Tajemnice, które zbliżają do Boga, przemieniają serce człowieka. Takim obrazem jest wizerunek Czarnej Madonny z Jasnej Góry.

Papieskie miejsce zawierzenia

ks. Marek Łuczak

Wędrowanie na Jasną Górę towarzyszy Polakom od wieków. Idąc szlakiem w kierunku duchowej stolicy Polski, pielgrzymi zmierzają niejako w głąb swojej historii. Obecność Papieża Polaka w paulińskim sanktuarium była więc koniecznością, w pewnym sensie też naturalną konsekwencją wielkiej narodowej tradycji.

Królowa Polski

W historii polskiego narodu można wyróżnić okresy, kiedy pobożność maryjna ulegała szczególnej transformacji. Barok nazywany jest "stuleciem maryjnym". To lata wprowadzenia uchwał Soboru Trydenckiego, a także czas kontrreformacji i wojen religijnych. W dziejach różnie się kształtowało wyobrażenie Maryi. Inaczej nazywali Jasnogórską Panią chłopi, inaczej szlachta, magnaci, żołnierze, powstańcy i zwykli, pobożni katolicy. Dla jednych byłą Królową, dla innych Opiekunką Sierot, Dobrą Matuchną czy Pocieszycielką.

Przez Maryję do Chrystusa

W historii zmieniał się charakter pielgrzymowania, które z indywidualnego aktu chrześcijańskiej ascezy przeradzało się w masową praktykę. W słowniku pojawiły się nowe pojęcia: duszpasterstwo pielgrzymkowe czy religijna albo sanktuaryjna turystyka. Zmieniała się liczebność pielgrzymek, ich charakter, sposób dotarcia do celu i motywacje. Doszło do pogłębienia treści związanych z pielgrzymowaniem. Nastąpiło odejście od charakteru wotywnego do pogłębionej teologicznie motywacji. Ludzie w miejscach kultu, a szczególnie na Jasnej Górze, dostrzegają wagę chrystocentrycznego sensu pobożności maryjnej. Na Jasnej Górze można spotkać pątników, którzy nie tylko oddają cześć Cudownej Ikonie, ale przede wszystkim gromadzą się w długich kolejkach do konfesjonału i w wielkich tłumach wokół Eucharystii.

Ta prawidłowość jest zgodna z właściwą teologią maryjnego kultu. Można się jej nauczyć z częstochowskiej ikony. Czarna Madonna jedną ręką trzyma Dzieciątko Jezus, a drugą ręką wskazuje na Boga-Człowieka. Nikt nie może swojego wzroku zatrzymać jedynie na Świętej. Jej kult musi prowadzić do uwielbienia Syna.

Człowiek zawierzenia

Ojciec Święty tak pisze o "maryjnym wątku" kapłańskiego powołania w książce "Dar i Tajemnica": "Mówiąc o źródłach swego powołania kapłańskiego nie mogę oczywiście zapomnieć o wątku maryjnym. Nabożeństwo do Matki Bożej w postaci tradycyjniej wyniosłem z domu rodzinnego i z parafii wadowickiej. W kościele parafialnym pamiętam boczną kaplicę Matki Bożej Nieustającej Pomocy, do której rano przed lekcjami ciągnęli gimnazjaliści". Papież wspomina też swoje doświadczenia z Żywym Różańcem czy lekturą książeczki św. Ludwika Marii Grigniona pt: "Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny", gdzie młody Karol Wojtyła znalazł treści, które zawarł w swoim późniejszym papieskim zawołaniu "Totus Tuus".

Czarna Madonna z Częstochowy - jak zauważa biograf Jana Pawła II George Weigel - towarzyszy modlitwie Papieża w kaplicy przy jego prywatnych apartamentach w Watykanie, tak jak towarzyszy jego pracy w prywatnym gabinecie. "Podczas ponad dwudziestu lat pontyfikatu, który zmienił bieg historii Kościoła i świata - zauważa George Weigel - ten człowiek zawierzenia w swojej modlitwie nadal jest synem Jasnej Góry".

Na Jasnej Górze 4 czerwca 1979 r., podczas historycznej pierwszej pielgrzymki do Polski, Jan Paweł II powiedział: "Jestem człowiekiem zawierzenia. Nauczyłem się nim być tutaj".

Nauczycielka wolności

Jasnogórskie nauczanie Jana Pawła II nie tylko ogarniało historyczne dziedzictwo tego miejsca, lecz również bezpośrednio nawiązywało do współczesnych problemów Polaków.

"Chrystus obecny wraz ze swoją Matką w polskiej Kanie - napominał Jan Paweł II w 1983 roku - stawia przed nami z pokolenia na pokolenie wielką sprawę wolności. Wolność jest dana człowiekowi od Boga jako miara jego godności".

Nie może więc dziwić fakt, że na Jasnej Górze Polacy zawsze mieli prawo czuć się wolni. Papież tę wolność interpretował z Maryjnego przesłania, które wskazuje na Chrystusa. Dlatego w okresie jasnogórskiego jubileuszu (1983) zaprosił Chrystusa wraz z Maryją w dzieje swojego narodu.

"O Matko! - modlił się Papież. - Pomóż nam przejść z Ewangelią w sercu poprzez nasze trudne ?dziś? w tę przyszłość, w którą zaprosiliśmy Chrystusa".

Papież wówczas zaczął swoje przemówienie od Inwokacji: "Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy". Ponad milion Polaków słuchało jego wyznania, które wypowiedział ze wzruszeniem: "Jakże mógłbym nie przybyć do tego sanktuarium wielkiej nadziei, gdzie mogę powtórzyć tylko Totus Tuus przed wizerunkiem Maryi. Jakże mógłbym nie przybyć, aby usłyszeć, jak bije serce Kościoła i serce Ojczyzny w Sercu Matki?... Tutaj można się dowiedzieć, jaka jest Polska i kim naprawdę są Polacy". Ta refleksja pozostaje aktualna także w naszych czasach. Po tę prawdę od wieków zmierzają na Jasną Górę tysiące pielgrzymów ze wszystkich stron Polski i coraz liczniej z całego świata.

Cały Twój

Sebastian Musioł

Jan Paweł II pielgrzymował przed ikonę Czarnej Madonny sześciokrotnie. Z Jasnogórskich Wałów Papież wskazywał na Matkę Jezusa, jako na wzór całkowitego umiłowania Chrystusa i poświęcenia się Jego Ewangelii. Wstawiennictwu Matki Bożej zawierza on od ćwierć wieku wszystkie sprawy - wielkie i małe - Kościoła i świata.

Dla Polaków obecność Papieża w tym sanktuarium wciąż nosi znamiona symbolu. Naród, który zawierzył swe losy Maryi, z dumą spogląda na Rodaka na Stolicy Piotrowej. Trzeba go jeszcze słuchać, bo orędzie papieskie głoszone z tego miejsca ma szczególne znaczenie - dla słuchaczy, a także dla samego Ojca Świętego.

Symbol Maryi

Karol Wojtyła w dniu inauguracji swego pontyfikatu oświadczył, że nie byłoby Papieża Polaka, gdyby nie było Jasnej Góry. Wcześniej krakowski Biskup ponad sto razy wygłaszał przemówienia i homilie do pielgrzymów jasnogórskich. Gdy 16 października 1978 r. został powołany na następcę św. Piotra, w swoim herbie papieskim umieścił literę M - symbol Maryi, oraz dewizę „Totus Tuus” - „Cały Twój”. Jan Paweł II niejednokrotnie podkreślał walory uniwersalne jasnogórskiej pobożności maryjnej. Wyrazem głębokiego nabożeństwa do Matki Bożej Częstochowskiej są Jej obraz w prywatnej kaplicy na Watykanie oraz wota - złota róża, złote serce, kielich mszalny, świeca paschalna, różaniec i przestrzelony pas sutanny, jako wyraz wdzięczności za ocalone życie 13 maja 1981 roku podczas zamachu na Placu św. Piotra.

4 czerwca 1979 r. pierwszy w historii Kościoła papież z rodu Polaków Jan Paweł II przybył na Jasną Górę. W ciągu trzech dni pobytu w sanktuarium spotkało się z Papieżem około 3,5 miliona wiernych. Jan Paweł II w Akcie Zawierzenia oddał Jasnogórskiej Matce Kościół powszechny, Ojczyznę, wszystkich ludzi i siebie samego, powtarzając słowa oddania: „Matko! Jestem cały Twój i wszystko, co moje, jest Twoim”.

Jak w matczynym domu

W roku 1982 przypadało 600-lecia Jasnej Góry. Z powodu stanu wojennego Ojciec Święty nie mógł przybyć na jubileusz. Obchodzono go więc w czerwcu 1983 roku. Na Jasnej Górze Papież przebywał 18 i 19 czerwca. Szczególnie przejmujące było wieczorne spotkanie ze zgromadzoną u stóp klasztoru młodzieżą. Snując swe rozważania wokół słów Apelu, Ojciec Święty wezwał młodych do kierowania się sumieniem, poczucia odpowiedzialności za siebie i swych bliskich oraz za ojczyznę.

Po raz trzeci Jan Paweł II gościł tu w 1987 r. z okazji Ogólnopolskiego Kongresu Eucharystycznego. Modlił się, aby kryzys ekonomiczny i polityczny nie doprowadził do utraty wiary i nadziei na lepsze jutro.

W czasie czwartej (dwuetapowej) pielgrzymki do ojczyzny Jan Paweł II przewodniczył 14 sierpnia 1991 r. na Wałach Jasnogórskich obchodom VI Światowego Dnia Młodzieży. Ponadpółtoramilionowa rzesza młodych z całego świata czuwała wraz z Ojcem Świętym przed Obliczem Madonny w atmosferze radości, wielkiej zabawy, ale i rozmodlenia. Swobodny nastrój Papieża, nie po raz pierwszy sprawił, że młodzież - przybyła po raz pierwszy z krajów postkomunistycznej Europy, a nawet z dalekiego Laosu czy Wietnamu - poczuła się tu jak w matczynym domu.

Maryja jest Matką Kościoła. 4 czerwca 1997 roku Jan Paweł II przypomniał z częstochowskiego wzgórza prawdę o Kościele, który „niesie w sobie wszystkie ludzkie ograniczenia i niedoskonałości”. Jasna Góra - sanktuarium narodu, konfesjonał i ołtarz - jest z kolei miejscem duchowej przemiany i odnowy życia Polaków. „Niech takim pozostanie na zawsze” - wzywał Papież. „Trzeba usłyszeć echo całego życia Narodu w Sercu jego Matki i Królowej! A jeśli bije ono tonem niepokoju, jeśli odzywa się w nim troska i wołanie o nawrócenie, o umocnienie sumień, o uporządkowanie życia rodzin, jednostek, środowisk - trzeba przyjąć to wołanie” - powtarzał własne słowa z 1979 roku.

Wymowne milczenie

Niekiedy szczególnie wymowne bywa papieskie milczenie. Kilkunastominutowa modlitwa w Kaplicy Cudownego Obrazu 17 czerwca 1999 roku, kontynuowana na Wałach, dodała nam odwagi, budziła ducha i przypominała o odpowiedzialności. Tamta cicha modlitwa była znakiem i przykładem, byśmy nie dali się pochłonąć hałaśliwemu światu, lecz przemieniali go własnym życiem. „Niech Maryja będzie przykładem i przewodniczką w naszej codziennej i szarej pracy. Niech wszystkim pomaga wzrastać w miłości Boga i miłości ludzi, budować wspólne dobro Ojczyzny, wprowadzać i umacniać sprawiedliwy pokój w naszych sercach i środowiskach. Proszę Cię, Matko Jasnogórska, Królowo Polski, abyś cały mój Naród ogarnęła Twoim macierzyńskim sercem. Dodawaj mu odwagi i siły ducha, aby mógł sprostać wielkiej odpowiedzialności, jaka przed nim stoi” - modlił się Jan Paweł II.

Od wielu lat Ojciec Święty każdej większej pielgrzymce przekraczającej bramy jasnogórskiego klasztoru przesyła list z błogosławieństwem. Jasna Góra została wymieniona przez Ojca Świętego w encyklice maryjnej Redemptoris Mater wśród największych sanktuariów świata (RM 25). Z woli Jana Pawła II 11 lutego 1994 roku obchodzono tu II Światowy Dzień Chorego. Pod przewodnictwem kardynała Fiorenzo Angelini - Przewodniczącego Papieskiej Rady Służby Zdrowia, zgromadziło się ponad 10 tysięcy chorych z krajów Europy Środkowej i Wschodniej.

Jasna Góra? Nie, nie znam

Franciszek Kucharczak

Kto mówi „znam Jasną Górę”, jest albo paulinem, albo nie wie,co mówi.

Zakonnicy siedzieli przy długich stołach jasnogórskiego refektarza. Nad wielką salą unosił się gwar rozmów. – Silentium! – rozległ się nagle donośny głos. Mnisi ucichli, rozglądając się ze zdziwieniem, któż to wzywa ich do uciszenia się. Po chwili wrócili do przerwanych pogawędek. – Silentium! – zabrzmiało ponownie. Gdy sytuacja powtórzyła się po raz trzeci, zdumieni paulini dostrzegli, że to przemawia ukrzyżowany Chrystus z umieszczonej na ścianie figury. Zrozumieli, że Jezus upomina ich przed zbliżającym się Wielkim Piątkiem.

Dobrze tu umrzeć

To legenda, ale ona coś w sobie ma – opowiada ojciec Stanisław Tomoń, rzecznik Jasnej Góry. To „coś” to duch zakonu, którego członkowie od stuleci ożywiają starodawne mury jasnogórskiego klasztoru. Mury w części niedostępne dla zwykłych śmiertelników. To dziwne uczucie, gdy wkracza się do strefy ściśle klasztornej. Sanktuarium, pełne zazwyczaj zgiełku cisnących się tłumów, tu ma zupełnie inne oblicze. Za drzwiami furty jest cicho i spokojnie. Tonącymi w półmroku korytarzami przemykają z rzadka postacie w białych habitach. Na ścianach zabytkowe obrazy. Najwięcej jest portretów kolejnych przeorów. Wśród nich podobizna jednego z naszych rozmówców, najstarszego obecnie paulina, ojca Jerzego Tomzińskiego. – Jestem podobny? – śmieje się „oryginał”, stojąc pod swoim wizerunkiem. – Patrzcie, już mnie powiesili – żartuje.

Nie zawsze było mu wesoło. Musiał stawić czoło ciężkim zagrożeniom. Był tu w najtrudniejszych czasach PRL i jako przeor, i jako generał zakonu. – To też był potop. Bez Jasnej Góry walka z komunizmem byłaby znacznie trudniejsza – kiwa głową.

– Jasna Góra ma w sobie tajemnicę – powtarza. Jej część, chyba najważniejsza, jest zastrzeżona tylko dla spowiedników. Ojciec Tomziński czasami radził księżom: „Usiądź w konfesjonale i spowiadaj tu przez sześć godzin albo więcej. Wtedy poznasz Jasną Górę”. On sam, bywało, siedział i po dwadzieścia godzin. – Trzeba było, bo jak ryba bierze, to się sieci nie zostawia. A tu biorą grube szczupaki – wspomina. Pamięta, że kiedyś przyszedł tu człowiek, żeby umrzeć. – Wyspowiadał się, patrzę: nieboszczyk! – uśmiecha się. Uśmiech jest tu na miejscu, bo trudno wyobrazić sobie lepszą śmierć. Zresztą, dobrze jest żyć tam, gdzie inni życzyliby sobie umierać.

Na Jasnej Górze przebywa około stu paulinów, a każdy ma swoją celę. – Tu mieszkam – otwiera drzwi z numerem 34 ojciec Tomziński. Cela, pomimo nazwy, nie jest zimnym i odpychającym pomieszczeniem. To nieduży, skromnie urządzony pokój z łazienką. – Wszyscy mają podobnie – wyjaśnia gospodarz. Jest to, co potrzeba, i nic ponadto. – To jest ten urok klasztoru. Jestem samotny, mam przestrzeń, wychodzę i jestem wśród ludzi – opowiada.

Sala ponad wszystkie

U końca korytarza okazalsze niż inne drzwi refektarza, czyli klasztornej jadalni. Wchodzimy... i stajemy z otwartymi ustami, zaskoczeni wspaniałością otwierającej się przed nami przestrzeni. To wielka sala, zastawiona nakrytymi stołami. Barokowe freski o żywych kolorach pokrywają całe sklepienie. U jednego końca wisi potężny krzyż z misternie rzeźbioną figurą Pana Jezusa, tą właśnie, która strofowała rozgadanych mnichów.

– Tam zasiadał Augustyn Kordecki– ojciec Stanisław Tomoń wskazuje stół ustawiony pod krzyżem, prostopadle do pozostałych. To miejsce przeora, od wieków zajmowane przez kolejnych przełożonych klasztoru. Wrażenie wzrasta, kiedy sobie człowiek uświadomi, ilu to miejsce widziało monarchów, prezydentów i premierów. Z wyjątkiem ostatniego, byli tu wszyscy polscy królowie, poczynając od Michała Korybuta Wiśniowieckiego. To on i jego goście spożyli tu pierwszy posiłek, bo refektarz oddano do użytku tuż przed ślubem, który w kaplicy Cudownego Obrazu Wiśniowiecki zawarł z arcyksiężniczką austriacką.

Najwybitniejszym gościem był, oczywiście, Jan Paweł II. Gdy gościł na Jasnej Górze, wtedy to on zajmował miejsce przeora. W czasie jego pierwszej pielgrzymki do Polski ojcowie ustąpili księżom. Zamiast biało, zrobiło się czarno. – Jeden siedział na drugim, ale zmieściło się ich wtedy ze trzystu, bo każdy chciał zjeść obiad z Janem Pawłem – śmieje się ojciec Tomoń. Ale na co dzień pełno tam gości w sutannach. Paulini podejmują bowiem posiłkiem każdego księdza-pielgrzyma, co oznacza, że klasztorna kuchnia to prawdziwy kombinat.

Ziemia jak formalina

Ojciec Stanisław Tomoń prowadzi nas na zewnątrz. Przechodzimy przez plac i wkraczamy w ciemną bramę budynku przylegającego od strony klasztoru do wałów. W głębi pracują robotnicy, łatając ubytki ściany. Nieco dalej otwiera się szersza i rozjaśniona słońcem przestrzeń. Elegancko wymurowane chodniki, pochylnie, schody. Światło dochodzi tu przez umieszczone wysoko szyby. Pada na ścianę z cegieł, wydobywając nierówności lica ceglanego muru. – To są wały z czasów Kordeckiego – mówi nasz przewodnik.

Niesamowite! Mamy przed sobą oryginalne fortyfikacje, których „burzące kolubryny”, dzięki opiece Matki Bożej, nie zdołały skruszyć. A kanonada musiała być wściekła. – Te dziury to ślady po kulach armatnich – pokazuje ojciec Stanisław. Rzeczywiście, co chwilę widać wyrwę w cegłach, jakby jakaś potężna szczęka próbowała odgryźć kawałek muru. To fantastyczne, móc oglądać ślady wydarzeń sprzed 350 lat w ich autentycznej surowości, bez żadnych upiększeń.

Jak to możliwe? Nasz przewodnik wyjaśnia, że po szwedzkim najeździe rozbudowano fortyfikacje, dzięki czemu „potopowe” zostały przysłonięte. Podczas zaborów car kazał rozebrać te późniejsze, a resztę przysypać ziemią. Dzięki temu część murów z 1655 roku została przechowana w ziemi i na nowo odkryta kilkanaście lat temu. To wówczas powstał plan odsłonięcia tajemnic, jakie skrywała tamta forteca. Teraz prace dobiegają końca. Gotowe są już pochylnie, schody, posadzki, którymi będzie można wędrować aż do dna dawnej suchej fosy. – Te mury i tak były wyższe o pięć do siedmiu metrów – opowiada ojciec Stanisław Tomoń. – Proszę sobie wyobrazić, jaka to była wysokość! – wskazuje palcem koronę muru.

Wszystko tu robi wrażenie. Zachowały się otwory strzelnicze, sklepione chodniki, czyli galerie strzeleckie, kazamaty artyleryjskie, a nawet komin wentylacyjny.

Zobaczymy skarby

Ojciec Jan Golonka, kustosz jasnogórskich zbiorów wotywnych, zapowiada, że 17 września, przy okazji pielgrzymki świata pracy, będzie już można wejść do tego „świata zaginionego”. Ojciec Golonka zamierza wykorzystać nowo powstałe przestrzenie jako miejsce wystaw. Chce między innymi pokazać wota, jakie przez wieki składali Matce Bożej pielgrzymi. Dotąd nie było miejsca, żeby je wystawić. – To będzie „skarbiec narodu wotami pisany” – zapowiada. A jest co pokazać, bo każda z tych rzeczy niesie historię zaklętą w kamień, kruszec lub tkaninę. Jest monstrancja, podarowana przez Zygmunta Starego, którą podczas oblężenia obnosił wzdłuż wałów przeor Kordecki, są bezcenne dzieła złotników, darowane klasztorowi przez Wazów, są obrazy i rzeźby składane przez monarchów, hetmanów, kanclerzy.

Ojciec kustosz organizuje na 18 i 19 listopada ekspozycję dokumentów. Wśród nich będzie można zobaczyć oryginały pism, które krążyły między obrońcami a oblegającymi – także wypożyczony ze Szwecji list przeora Kordeckiego do generała Millera.

Betoniarka dozgonna

Wchodzący do klasztoru od strony domu pielgrzyma widzą za bramą drzwi z napisem „Sala o. Augustyna Kordeckiego”. To nowe pomieszczenie, przez kilka lat wykuwane w twardej, jurajskiej skale, na której stoi klasztor. To tej skały nie sforsowali sprowadzeni przez Millera olkuscy górnicy. Dzięki niej nie dokonano podkopu i skończyło się na nieskutecznych pogróżkach, że Jasna Góra zostanie wysadzona. Teraz, po wybraniu skały, klasztor uzyskał wielką salę konferencyjną na dwa tysiące miejsc. Na razie niewielu ludzi ją widziało.

– Zapytałem kiedyś starszego ojca: „Kiedy będzie koniec świata?” – wspomina o. Tomoń, spoglądając z wałów na robotników pracujących przy remoncie jednego z bastionów. – I on mi wtedy powiedział: „Jak na Jasnej Górze przestanie pracować betoniarka”.

Paulini rzeczywiście dwoją się i troją, żeby nie zmarniał największy skarb narodu, ale przede wszystkim modlą się i udzielają sakramentów. Bez nich umęczony Jezus, który do dziś pochyla się nad klasztorną jadalnią, byłby tylko kolejnym, choć znakomitym zabytkiem. Ale nie jest. Dzięki ich codziennej służbie Bożej Jasna Góra jest czymś znacznie więcej niż francuski Wersal i madrycki Eskurial. Ona żyje.

Zagadki Czarnej Madonny 

Najbardziej znany i najbardziej tajemniczy obraz w Polsce

Wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej zna każdy Polak. A jednak ten powielany w setkach kopii i reprodukcji symbol polskiego katolicyzmu, badany przez wielu uczonych, kryje wiele tajemnic. Największą tajemnicą są oczywiście łaski, którymi obraz słynie. Ale to temat na osobne rozważanie. Tu zajmiemy się wizerunkiem Jasnogórskiej Pani wyłącznie jako dziełem sztuki.

Kilka tygodni temu jeden z internautów – czytelników naszego portalu przysłał do działu "Zapytaj" następujące pytanie: "Dlaczego Matka Boska wraz z Dzieciątkiem Jezus na obrazie Czarna Madonna są czarnoskórzy? Przecież wiadomo, że Jezus jak i Jego Matka byli rasy białej. Dlaczego na owym obrazie nie są zachowane proporcje postaci (Dzieciątko Jezus jest niewspółmiernie małe w stosunku do Maryi)?"

Do tych pytań można dorzucić kolejne, jak na przykład: skąd wzięły się blizny na policzku Maryi? A przede wszystkim kto i kiedy namalował obraz? Bo nawet tego nie wiemy...

Zagadka pierwsza: Tajemnica Świętego Łukasza, czyli kiedy powstał obraz?

Matka Boska Częstochowska to obraz malowany temperą na desce o wymiarach: 122,2 cm (wysokość), 82,2 cm (szerokość), 3,5 cm (grubość).

Mimo wielu badań miejsce powstania obrazu nie zostało ustalone. Niektórzy uczeni twierdzili, że dzieło namalowano w Bizancjum. Inni, że na Rusi, na Bałkanach, lub w Italii, znajdującej się na początku średniowiecza pod wpływem sztuki bizantyńskiej. Bezsporny jest tylko wschodni charakter malowidła.

Jeszcze mniej wiadomo o dacie powstania obrazu. Niektórzy wskazują wiek VI lub VII, inni XIII lub XIV. Kilkaset lat różnicy! Badania utrudnia fakt, że obraz był przemalowywany, być może kilkakrotnie. Prawdopodobna jest więc wersja, że pierwotny obraz z VI lub VII wieku gruntownie przemalowano w XII czy XIII stuleciu. Czy tak było, nie wiadomo.

Nieznany jest też autor dzieła. Według pobożnej tradycji obraz Matki Bożej Jasnogórskiej został namalowany przez świętego Łukasza Ewangelistę na desce stołu, przy którym Najświętsza Rodzina modliła się i spożywała posiłki. Obraz, według tej tradycji, został w IV wieku przewieziony przez cesarza Konstantyna Wielkiego z Jerozolimy do Konstantynopola i złożony w tamtejszej świątyni. Sześć wieków później cesarz Bizancjum miał podarować obraz księciu ruskiemu o imieniu Lew, który przywiózł go na Ruś. W XIV wieku obraz umieszczono w zamku w Bełzie, oddalonym 40 kilometrów na północ od Lwowa. Tam znalazł go książę Władysław Opolczyk.

I właściwie wtedy dopiero zaczynają się znane nam dzieje obrazu, poświadczone przez źródła historyczne. Ale nie kończą się zagadki. Władysław Opolczyk w 1382 roku sprowadził do Częstochowy paulinów z węgierskiego sanktuarium maryjnego w Márianosztra i przekazał im kościół parafialny Narodzenia Najświętszej Marii Panny. W następnych latach paulini zbudowali tam klasztor. Wiadomo, że Władysław Opolczyk zabrał z Bełza obraz Matki Bożej i przywiózł go do Częstochowy, oddając pod opiekę paulinów. Nie wiadomo jednak dokładnie kiedy to się stało. Opolczyk był wielkorządcą Rusi, wyznaczonym przez króla Węgier i Polski, Ludwika Węgierskiego w latach 1372-1378 i potem jeszcze raz, już za Władysława Jagiełły, w latach 1386-1387. Klasztor ufundował więc w czasie, gdy na Rusi nie przebywał. Nie wiadomo, czy przywiózł obraz do swych dóbr już w latach siedemdziesiątych z myślą o założeniu klasztoru, czy też zwrócił na niego uwagę dopiero w latach 1386-1387. Zachował się dokument fundacyjny klasztoru, ale nie ma w nim mowy o obrazie. Wiedzę o tym, że obraz podarował Opolczyk, czerpiemy z dzieła Jana Długosza.

Zagadka druga: Mało godny donator, czyli dlaczego Opolczyk?

Gdyby człowiek, który ufundował jasnogórski klasztor i wyposażył go w cudowny obraz, był zasłużonym patriotą, byłby teraz zapewne czczony jak bohater narodowy.

Tymczasem pobożny donator mało chwalebnie zapisał się w historii Polski, był nawet jednym z autorów planu rozbioru naszego państwa!

Władysław Opolczyk (ur. między 1326 a 1330 – zm. 1401), książę opolski od 1356 r., był jednym z najważniejszych urzędników króla Węgier Ludwika I Wielkiego, zwanego w Polsce Węgierskim. W latach 1367-1372 pełnił godność palatyna (czyli zastępcy) tego monarchy.

W roku 1370, po śmierci Kazimierza Wielkiego, zgodnie z wcześniejszą umową sukcesyjną zawartą z polskim królem, Ludwik I Wielki został dziedzicem polskiej korony. Jego matką była bowiem Elżbieta Łokietkówna, siostra Kazimierza Wielkiego. Wówczas Władysław Opolczyk został przez Ludwika obdarzony sowicie ziemiami należącymi do Polski: wieluńską (1372), karniowską (1375), dobrzyńską i gniewkowską (1379). Wszystkimi Opolczyk zarządzał jako lennami Polski. Jednocześnie był wielkorządcą Rusi Czerwonej, a w roku 1377 nawet namiestnikiem królewskim w Polsce. Ludwik przebywał bowiem głównie na Węgrzech.

Po oddaniu w zastaw Krzyżakom ziemi dobrzyńskiej Opolczyk popadł w konflikt z Polską. W 1392 r. z inicjatywy Krzyżaków udał się na dwór Zygmunta Luksemburskiego, ówczesnego elektora brandenburskiego i króla Węgier, gdzie prowadził rozmowy w sprawie wspólnego krzyżacko-węgiersko-brandenburskiego uderzenia na Polskę i podziału jej ziem pomiędzy Węgry, Brandenburgię i państwo zakonne.

Władysław Jagiełło musiał prowadzić przeciwko niemu działania wojenne. W roku 1396 Opolczyk został pokonany i utracił większość posiadanych dóbr. Zadziwiające, że właśnie ten człowiek przywiózł do Częstochowy najświętszy dla Polaków obraz!

Zagadka trzecia: Pamiątka po napadzie, czyli skąd się wzięły blizny?

Prawy policzek Matki Bożej znaczą dwie równolegle biegnące rysy, przecięte trzecią na linii nosa. Na szyi występuje sześć cięć, z których dwa są widoczne dość wyraźnie, cztery zaś pozostałe – słabiej.

W Wielkanoc 16 kwietnia 1430 r. banda rabusiów z Czech, Moraw i Śląska dokonała napadu na klasztor. Być może byli to husyci, często napadający wówczas na kościoły, być może zwykli złodzieje. Po włamaniu się do Kaplicy Matki Bożej pocięli wizerunek mieczami i rozbili go na kawałki.

Fakt jest dobrze znany i opisany. Zgodnie z tradycją ślady cięcia mieczem są pamiątką po tym napadzie. Wiadomo też, że ponieważ już wówczas obraz cieszył się wielkim kultem, król Władysław Jagiełło nakazał jego naprawę. Sprowadzeni przez króla malarze (nie znamy ich imion, ani miejsc skąd przybyli) skleili rozbitą deskę. Nie znano wówczas zasad prawidłowej konserwacji. Prawdopodobnie po sklejeniu deski obraz pociągnęli na nowo farbą. Zapewne dlatego obecnie nie jest on typową ikoną i nosi ślady europejskiego malarstwa z okresu schyłku średniowiecza.

Prawdopodobnie w tym okresie "odziano" Matkę Bożą w granatową suknię, ozdobioną złocistymi liliami. Lilie to symbol czystości, częsty atrybut maryjny. Ale lilie z sukni Matki Bożej Częstochowskiej mają charakterystyczny kształt, identyczny jak lilie z herbu dynastii Andegawenów. Z tej dynastii pochodziła św. Jadwiga, pierwsza żona Władysława Jagiełły. Umarła w roku 1399 w opinii świętości. Być może Jagiełło chciał w ten sposób uczcić zmarłą małżonkę...

Ale dlaczego w takim razie malarze nie usunęli śladów cięć? Według tradycji próbowali je zamalować, ale im się to nie udawało. Według innej wersji pozostawili ślady na pamiątkę dramatycznego wydarzenia.

Zagadka czwarta: Czarna Madonna, czyli czemu tempera ciemnieje?

Oczywiście obraz jasnogórski nie przedstawia osób czarnoskórych. Wystarczy przyjrzeć się rysom twarzy, aby się o tym przekonać. Ciemny kolor skóry jest wynikiem ściemnienia farby na obrazie. Wrażenie, że twarze i dłonie są ciemne, pogłębia kontrast z błyszczącymi aureolami (dodanymi zapewne podczas konserwacji w latach 1430-1434), koronami (obraz był trzykrotnie koronowany, w 1717, 1910 i 1967 roku), jasnymi sukienkami, a także tłem ze srebrnej, złoconej blachy (dodanym w latach 1430-1434). Gdyby tych dodatków nie było zobaczylibyśmy, że pierwotny obraz jest utrzymany w bardzo ciemnej tonacji.

Jest to zagadka dla historyków sztuki, bo obraz namalowano temperą, a dobrze sporządzona tempera, w odróżnieniu od farby olejnej, nie ciemnieje. Najprawdopodobniej przyczyną jest wspomniana już konserwacja z lat 1430-1434.

Zapewne malarze naprawiający obraz nie zagruntowali odpowiednio podłoża (by nie zniszczyć resztek oryginalnego dzieła). Na koniec pokryli obraz ochronnym werniksem. Mieszanka starej i nowej farby zapewne zareagowała w ten sposób, że malowidło z czasem ściemniało. W dodatku wiadomo, że w XVIII stuleciu obraz konserwowano, co polegało na pokryciu go kolejną warstwą werniksu, stopniowo ciemniejącego.

Zagadka piąta: Dorosłe Dzieciątko, czyli czemu Jezus ma małą głowę?

Jasnogórski obraz nawiązuje do jednego z typów bizantyńskich ikon. Malarze ikon tworzyli według ściśle ustalonych wzorów i schematów. Uważano bowiem, że ich rękoma kieruje sam Bóg, tak jak kierował Ewangelistami przy pisaniu Ewangelii. Ikona (nazwa pochodzi od greckiego słowa "eikon" czyli znak) za pośrednictwem obrazu wyrażała to, co Pismo Święte przekazało za pośrednictwem słów.

Malarze ikon nie odtwarzali więc widzianej rzeczywistości. Tak jak malowali aureole nad głowami, które przecież nie istniały w świecie materialnym, tak nie zamierzali odtwarzać prawidłowych proporcji ciała. Zwłaszcza, że byłoby to dość trudne, gdyż nie znali zasad perspektywy wykreślnej.

Malarstwo bizantyńskie wypracowało kilka typów wizerunków Matki Bożej. Jednym z nich jest Hodegetria, czyli "wskazująca drogę", od greckiego słowa "hodos" oznaczającego drogę. Do tego typu należy właśnie Matka Boża Częstochowska. Drogą, jaką wskazuje jest Chrystus, którego jako Dzieciątko Maryja trzyma na lewej ręce, pokazując Go prawą ręką.

Dlaczego Jezus wydaje się nieproporcjonalnie mały? Dlatego, że Jego proporcje nie są proporcjami dziecka, tylko dorosłego człowieka. Dziecko ma znacznie większą głowę w stosunku do reszty ciała niż człowiek dorosły. Autor obrazu, choć namalował Chrystusa jako Dzieciątko, to jednocześnie uczynił Go człowiekiem dorosłym. Jezus siedzi wyprostowany, zajmując pozycję właściwą dorosłemu człowiekowi. Prawą ręką błogosławi, a także wskazuje na Maryję, pod opiekę której nas powierza, w lewej ręce zaś trzyma Księgę. Jego Oblicze, chociaż dziecięce, jest pełne wzniosłości i godności. Widzimy, że świadomie występuje w roli Zbawiciela. Jest Drogą, którą wskazuje nam Maryja...

27 Sierpnia. Św. Monika - Matka

Nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo mnie kochała – pisał po latach jej syn, nad którym wylała morze łez.

Święta Monika (332–387) nie miała łatwego życia. Wydano ją młodo za poganina, który okazał się niewiernym mężem i człowiekiem skorym do gniewu. Dodatkowym krzyżem stała się wrogo nastawiona teściowa. Cierpliwością i mądrością Monika potrafiła okiełznać temperament męża i zjednać przychylność teściowej. Doprowadziła do nawrócenia męża, który tuż przed śmiercią przyjął chrzest. Pozostała do końca życia wdową pochłoniętą troską o dzieci. Miała ich troje: syna Nawigiusza, córkę, której imienia nie znamy, oraz syna Augustyna. Ten ostatni przysporzył jej najwięcej zmartwień, ale to on wystawił jej w swoich „Wyznaniach” najpiękniejszy pomnik.

Młody Augustyn szukał prawdy w sektach i modnych filozoficznych trendach, a doczesnego szczęścia w konkubinacie. Matka cierpiała. Łzy zamieniała w modlitwę. Augustyn wspomina chwilę, kiedy dopadła go ciężka choroba. Nawet w niebezpieczeństwie śmierci nie poprosił o chrzest. Sam ocenia siebie po latach, że zachował się jak błazen. Wyznaje, że ocaliła go miłość matki. „Gdybym umarł w tym stanie, serce mojej matki już by nigdy nie przestało krwawić po takim ciosie. Nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo mnie kochała i o ile bardziej cierpiała, rodząc mnie do życia duchowego, niż wtedy, gdy mnie wydawała na świat. Czyżbyś Ty, Boże, hojny w miłosierdziu, mógł wzgardzić sercem skruszonym i upokorzonym wdowy cnotliwej i rozważnej?

Czy mogłeś wzgardzić jej łzami, czy mogłeś nie wysłuchać jej modlitw, w których błagała Cię nie o srebro i złoto, nie o jakiekolwiek dobra zmienne i przemijające, lecz o zbawienie duszy swego syna? Z Twojej przecież łaski była taka, jaka była. Nie mogłeś jej Panie odmówić pomocy”.

Niepokój Moniki był tak wielki, że opuściła rodzinne wybrzeże północnej Afryki i podążyła za synem do Mediolanu i Rzymu. Zastała go już w pół drogi do nawrócenia, w stanie ogólnego zwątpienia. Augustyn wspomina: „Matka powiedziała mi – z największym spokojem, z taką pogodą, jaką daje zupełna ufność – iż wierzy, że zanim odejdzie z tego świata, ujrzy mnie wierzącym katolikiem. Tyle do mnie rzekła. Do Ciebie zaś, który zdrojem jesteś miłosierdzia, jeszcze goręcej się modliła, płacząc, prosiła, abyś jak najrychlej wspomógł mnie i rozświetlił moje ciemności Twoim światłem”.

Monika doczekała się spełnienia swych modlitw. Doprowadziła do rozstania z kobietą, z którą Augustyn żył w nielegalnym związku i zatroszczyła się nawet o odpowiednią kandydatkę na żonę. Nie przypuszczała, że syn po nawróceniu zostanie kapłanem. Zmarła krótko po chrzcie Augustyna. W Ostii, gdzie czekała na statek powrotny do Afryki, przeżyła chwilę szczęścia, spełnienia. To jedna z najpiękniejszych kart „Wyznań”. Matka i syn, oparci o okno, patrząc na domowy ogród, rozmawiają długo ze sobą, jak się okazało po raz ostatni. Mówią o przebytej drodze i o szczęściu, którym jest Bóg. „W tęsknocie otwarliśmy nasze serca dla niebiańskiego strumienia płynącego z Twojego zdroju, zdroju życia, które u Ciebie jest…”.

Wielka jest siła miłości matki.

28 Sierpnia. Św. Augustyn z Hippony

Znamy go jako filozofa, człowieka poszukującego prawdy, wielkiego konwertytę i teologa. Święty Augustyn z Hippony był mistykiem zakochanym w Bogu, duszpasterzem zatroskanym o powierzony mu lud i pisarzem, który pozostawił po sobie przebogatą spuściznę. Obrazy przedstawiają go najczęściej w roli nauczyciela - jako wykładowcę retoryki, potem na katedrze biskupiej.

Jednak w dwóch znanych ikonografiach pojawia się jako dziecko. Jeden z tych obrazów przekazał sam Augustyn w swoich Wyznaniach; drugi żyje w legendzie z Żywotów świętych.

Wielki Bóg mówi ustami małych

Był sierpień 386 r. Mediolan. Augustyn miał 32 lata, był wykładowcą retoryki. Pod wrażeniem opowieści o pustelniku Antonim z Egiptu i jego naśladowcach rozmyślał nad swoim dotychczasowym życiem i toczył duchową walkę. Widział piękno ideału, pragnął go, a jednocześnie nie znajdował w sobie sił do podjęcia ostatecznej decyzji. Pełen wewnętrznej rozterki i cierpienia płakał i modlił się w ogrodzie, u stóp figowego drzewa.

Nagle usłyszał z sąsiedniego domu dziecięcy głos, który co chwila powtarzał słowa: Tolle, lege! Weź to, czytaj! Tamto zdarzenie potraktował jako nakaz Boży, aby otworzyć książkę i przeczytać ten fragment, na który natrafi. Słowa z Listu św. Pawła do Rzymian spowodowały przełom w jego życiu: wyrzekł się małżeństwa, kariery, bogactwa, sławy - wybrał nową drogę życia bez reszty poświęconego Bogu.

Pokora dziecka

Kaznodzieje i malarze często przedstawiają inną scenę. Rzecz miała miejsce nad morzem. Św. Augustyn już jako biskup Hippony, przechadzając się samotnie po piaszczystym brzegu, rozważał tajemnicę Trójcy Świętej. Spotkał dziecko bawiące się na plaży: mały chłopiec czerpał muszlą wodę z morza i wlewał ją do dziury wykopanej w piasku. Augustyn zrozumiał, że prędzej ono wyczerpie morze muszelką i zmieści je w małym dołku, niż on zrozumie i wyjaśni tajemnicę Trójcy.

Kończąc dwudziestoletnią pracę nad traktatem „O Trójcy” - De Trinitate, św. Augustyn napisał: W tym wszystkim, o czym tak wiele mówiłem, nie śmiem uznać, żebym powiedział coś, co by było godne tej najwyższej i niewyrażalnej Trójcy. Raczej wyznaję, że to przedziwne poznanie przewyższa moje siły.

Wzór wychowawców

Dla wspólnot augustiańskich święty Augustyn jest szczególnie bliski jako Ojciec i prawodawca. Zajmują się one nauczaniem i wychowaniem dzieci i młodzieży. Historia myśli pedagogicznej dostrzega w Augustynie przykład nowego podejścia do okresu dzieciństwa, zainteresowania jego bogactwem i złożonością. W swoich Wyznaniach, które są niezwykłą autobiografią - modlitwą, a także w licznych kazaniach i komentarzach biblijnych Augustyn podejmuje tematykę związaną z dziecięcym okresem życia.

Panie, nie wiem, skąd tu przybyłem - modli się Augustyn. - Ukształtowałeś mnie w czasie z ojca i matki, w której łonie przebywałem. W Bogu, który jest przed wszystkim, odnajduje przyczynę i podstawę wszelkiego stworzenia i swoją własną tożsamość. Życie jest piękne, jest darem Boga.
Ale Augustyn zaznacza też, że jest ono biedne, pełne trudów i niebezpieczeństw, nędzy i pokus. Radość życia przeplata się z tym, co należy opłakiwać. Mogłoby śmiać się niemowlę, które się rodzi; czemu zaczyna żyć z płaczem? Jeszcze nie umie się śmiać, a już umie płakać? Przychodząc na świat, dziecko zaczyna kroczyć drogą pielgrzymów zdążających do prawdziwej ojczyzny. Tu jest miejsce płaczu, ale również nadzieja radości.

Zatrważająca aktualność

Starożytna cywilizacja rzymska doceniała potrzebę kształcenia dzieci. Jednocześnie dopuszczała takie praktyki jak dzieciobójstwo, sprzedawanie dzieci, składanie ich w ofierze bóstwom czy wykorzystywanie seksualne. Dzieci, zwłaszcza zrodzone z nieprawych związków, były często porzucane. Pod wpływem chrześcijaństwa pozycja dzieci zaczęła się powoli poprawiać. Porzucone dzieci znajdowały wychowanie w klasztorach. Ci, którzy adoptowali porzucone dzieci, a byli ubodzy, mieli prawo do pieniężnych zapomóg ze strony państwa. Augustyn wypowiada piękne słowa o przybranej matce, stawiając ją ponad rodzoną: Porzuca ta, co urodziła, bierze ta, co nie urodziła. Tamta wzgardziła, ta ukochała. Tamta na próżno matką ciałem, ta słuszniej uczuciem. Przyjęcie dziecka z miłością przez rodziców w życiu doczesnym jest dla Augustyna obrazem całkowitego i bezwarunkowego przyjęcia człowieka przez Boga, którego dziećmi jesteśmy.

Ludzie rodzą dzieci na własną pociechę i na pomoc w starości - pisze Augustyn. Zdarza się, że myśląc tylko w kategoriach doczesności, w dzieciach pokładają całą nadzieję, dla nich tylko żyją i pracują. Do takich Augustyn kieruje uwagę o wyższości dóbr duchowych nad doczesnymi: nie jest jeszcze szczęściem mieć dzieci, ale mieć dobre dzieci.

Małe dzieci, pieszczone przez kochających rodziców, przypominają dorosłym jeszcze jedną prawdę - prawdę o przemijaniu. Czyż urodziły ci się dzieci na ziemi po to, żeby z tobą żyć, czy raczej po to, żeby ciebie zastąpić i po tobie nastąpić? Nikt rozsądny przecież nie pragnie, aby zawsze pozostały dziećmi, każdy życzy sobie, aby wzrastały, osiągały dojrzałość. Także i same dzieci chcą rosnąć, aby pozbyć się swej zależności od starszych i cieszyć się samodzielnością.

* * *

Wczytując się w dzieła Świętego z Hippony, można odnieść wrażenie, że nie tylko historia jest nauczycielką życia. Z jednej strony nadzieją napawa fakt, że jest wiele postaci, których dzieła mogą wytyczać szlaki dzisiejszemu człowiekowi, z drugiej zaś daje do myślenia aktualność uwag wypowiadanych przed wiekami. Bardziej jesteśmy admiratorami świętych niż ich naśladowcami.

Nawrócę się jutro

Andrzej Macura

Nadszedł dzień, w którym stanąłem sam przed sobą obnażony. A sumienie nie szczędziło mi chłosty. św. Augustyn, 'Wyznania'

Jak na biskupa i świętego życiorys miał niezbyt budujący. Dziś nie przeszedłby pomyślnie żadnej lustracji. Nieślubne dziecko, konkubinat, długie hołdowanie niebezpiecznej herezji i astrologii. To tylko najbardziej znane spośród grzechów św. Augustyna. Grzechów burzliwej młodości, ale ta młodość trwała bardzo długo.

Urodził się w połowie czwartego wieku, w leżącej w północnej Afryce Tagaście. Szybko stracił ojca.

Studiował, a później także nauczał retoryki. Ciągle poszukiwał. W książkach, wykładach, dysputach i rozmowach. Szukał prawdy, a jednocześnie próbował usprawiedliwiać swoje słabości. Jego sumieniem była matka, święta Monika. Uciekł przed nią aż do Rzymu. Ale Bóg powoli, krok po kroku, przygotowywał go do przyjęcia prawdy. Przez słuchanie kazań św. Ambrożego, przez spotkanie z sędziwym kapłanem Symplicjanem i cesarskim urzędnikiem Pontycjanem, przez rozmowy z przyjaciółmi Alipiueszem i Nebrydiuszem. W końcu też przez matkę, która podążyła za nim, gorąco pragnąc, by w końcu się ustatkował. Chrzest przyjął, dopiero mając 33 lata.

Cztery lata później wyświęcono go na kapłana, a po kolejnych pięciu latach został biskupem Hippony. Oszałamiająca kariera. Resztę swego życia, ponad 30 lat, poświęcił pracy dla Ewangelii. Świetnie wykształcony, w sporach teologicznych błyskotliwy. Jako ekspert dyskutował z nieuznającymi prawowitych biskupów donatystami. Zwalczał herezję pelagianizmu. Przyjmując u siebie uciekinierów z walącego się pod wpływem wewnętrznych walk i naporem barbarzyńców cesarstwa, snuł w swoim dziele „O państwie Bożym” wizję nowego porządku świata. Jego myśl zapłodniła umysły teologów wielu wieków. Ale pozostawił po sobie coś dla zwykłego człowieka znacznie cenniejszego. Zapis swoich błędów. „Wyznania”.

„Moja młodość była szczególnie obłędna – pisze w »Wyznaniach« – zwłaszcza zaś jej świt, gdy tak Ciebie prosiłem o czystość obyczajów: »Daj mi czystość i umiarkowanie, ale jeszcze nie w tej chwili«. Był we mnie lęk, że mógł-byś mnie zbyt rychło wysłuchać i od razu uleczyć z choroby pożądania, które chciałem raczej nasycić niż zgasić. (...) Udawałem wobec samego siebie, że przyczyną, dla której z dnia na dzień odkładam chwilę odepchnięcia wszelkich rachub doczesnych, aby pójść tylko za Tobą, było to, iż mi się jeszcze nie ukazała żadna pewność, ku której mógłbym kroczyć. Lecz teraz nadszedł dzień, w którym stanąłem sam przed sobą obnażony. A sumienie nie szczędziło mi chłosty. (...) [Moja dusza] stanęła, nie chciała iść naprzód, chociaż teraz nie miała już żadnych usprawiedliwień. Rozpadły się bowiem i rozwiały wszelkie jej argumenty. Została tylko niema trwoga. Bo niby śmierci lękała się dusza oderwania od owego nurtu przyzwyczajenia, który niósł ją ku śmierci”. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Ludzkie serce jest zawsze takie samo.

29 Sierpnia. Św. Jan Chrzciciel - Prorok znad Jordanu

Wiele dzieci każdego dnia na świat przychodzi. Ale nie każde jest zapowiadane przez anioła. Wielu ludzi świętuje swoje urodziny. Ale nie wszystkie są wspominane przez dwadzieścia wieków.

Gdy Archanioł oznajmił: „Nie bój się Zachariaszu! Twoja prośba została wysłuchana: żona twoja Elżbieta urodzi ci syna, któremu nadasz imię Jan” (Łk 1,13), wszystko zostało między Archaniołem i Zachariaszem. Dziewięć miesięcy później urodził się zapowiedziany syn. Ewangelista pisze: „W całej górskiej krainie Judei rozpowiadano o tym wszystkim, co się zdarzyło” (Łk 1,65). Ale przecież cała ta „górska kraina” to kilkanaście kilometrów w każdą stronę, a wszystko razem bardzo dalekie od głośnych spraw świata. Dziwnie ułożył to Reżyser dziejów. Ale bardzo konsekwentnie przygotował On role wszystkim.

Bóg przeznaczył rolę Głosu

A była to rola niebagatelna. Bóg jest Słowem. Słowem stwarza świat. Słowem Dekalogu — jak mieczem — kreśli granicę między dobrem i złem. Słowem prorockiego napomnienia burzy ludzkie knowania, a słowem pociechy budzi nadzieję. Dlatego w Prologu czwartej Ewangelii czytamy: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo” (J 1,1). Słowo, które stało się ciałem, zanim przemówiło samo — potrzebowało Głosu. Jan, syn Zachariasza, był świadom tego. Gdy przyszli go przepytywać, za kogo się uważa, powiedział: „Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską, jak powiedział prorok Izajasz” (J 1,23).

Ale dlaczego przyszli go pytać? Czym zwrócił na siebie uwagę? Wyglądem? Bez wątpienia tak: „Nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a jego pokarmem była szarańcza i miód leśny” (Mt 3,4). Dodajmy do tego niestrzyżone włosy — znak człowieka Bogu poświęconego, który wyrzekł się miłości do kobiety, i wina. Gromił ów głos srogo. Ale gdy czytam, że „ciągnęły do niego Jerozolima oraz cała Judea i cała okolica nad Jordanem” (Mt 3,5), domyślam się, że ludzi przyciągała Janowa dobroć i szlachetność. Proroków, których głównym zajęciem jest karcenie i łajanie, tłumy omijają. Wszak Bóg jest dobrocią.

Dobroć Jana Chrzciciela była bardzo konsekwentna

Nie była to dobroć pobłażania, lecz dobroć stojąca na straży Dobra. Potrzebna tu duża litera. Bo jest, istnieje Dobro obiektywne, Dobro będące najgłębszą i ostateczną normą oraz wzorcem każdego dobra. Jezus powiada: „Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Łk 18,19). Żywe Słowo Boga, jak miecz obosieczny, przenika wszystko (Hbr 4,12) i kreśli granice dobra - zatem ten, który był Głosem, musiał - i chciał - być wierny Słowu. Dlatego poszedł do króla, by mu powiedzieć: „Nie wolno ci mieć żony twego brata”. Poszedł, by położyć kres złu. Drogo to Jana kosztowało. Czytamy w Ewangelii: „Herod czuł lęk przed Janem, znając go jako męża prawego i świętego, i brał go w obronę. Ilekroć go posłyszał, odczuwał duży niepokój, a przecież chętnie go słuchał”.

Czyż to nie obraz każdego człowieka, który wie, gdzie jest dobro - ale nie ma dość siły, by je spełnić? Herodiada też wiedziała, gdzie przebiega granica między dobrem i złem. Dlatego „zawzięła się na niego i rada byłaby go zgładzić” (Mk 6,17nn). Czy tylko ona jedna chciała uciszyć Głos? Ależ skąd! Każdego dnia wielu ludzi próbuje zagłuszyć głos swego sumienia. Różnych sposobów imamy się wtedy. Tak, tak - my... Bo któż z nas nie próbował choć raz w życiu uciszyć głosu sumienia?

Wskazać na Jezusa

Takiemu człowiekowi Bóg powierzył misję wskazania na Jezusa jako na Oczekiwanego. Spełnił to nad Jordanem, gdy wśród tłumu grzeszników rozpoznał Świętego. Wzbraniając się, spełnił swą powinność: obmył Jezusa wodą pokuty. Na tę chwilę przygotował go Bóg. A Jan został tej chwili wierny, tak jak zawsze był wierny dobru. Tę wierność przypłacił życiem. Jako Głos do końca był wierny Słowu. Jako człowiek zasłużył na jedyną w swoim rodzaju pochwałę z ust Jezusa: „Między narodzonymi z niewiast nie ma większego od Jana” (Łk 7,28). Wielki powołaniem, wielki wiernością, wielki dobrocią Prorok znad Jordanu. Zniknął w blasku Jezusa - ale do tego został powołany, aby Jezus wzrastał, a on sam się umniejszał (J 3,30).

Popularny jak Jan

Niewątpliwie jest to najbardziej znany święty. Ewangeliści poświęcają mu niemal tyle miejsca, co samej Najświętszej Maryi Pannie, bo aż 133 wierszy. A przecież jest także o nim mowa: w Dziejach Apostolskich (Dz 1,13; 3,4; 8,14-15) i w Listach Apostołów (Ga 2,9). Do dnia dzisiejszego imię Jan należy do najczęściej spotykanych. Kościół wyniósł na ołtarze kilkuset Janów. Papieży Janów było również najwięcej - bo 23. W samej Polsce kościołów pod wezwaniem św. Jana jest przeszło 350. To już samo mówi za siebie.

O tym, że św. Jan Chrzciciel w hagiografii katolickiej zajmuje szczególne miejsce, świadczy fakt, że doroczną jego pamiątkę obchodzi Kościół jako uroczystość- a więc w rzędzie największych świąt. Nadto jest jeszcze czczona pamiątka jego śmierci męczeńskiej (29 sierpnia).

Historia św. Jana Chrzciciela według Ewangelii

Imię Jan jest pochodzenia hebrajskiego i oznacza tyle, co „Bóg jest łaskawy”. Św. Jan był synem kapłana Zachariasza i Elżbiety (Łk 1,5). Cudowne jego narodzenie i posłannictwo zwiastował anioł Gabriel Zachariaszowi, kiedy ten w świątyni okadzał ołtarz (Łk 1,8-17). Przyszedł na świat w sześć miesięcy przed narodzeniem Pana Jezusa (Łk 1,36), prawdopodobnie w Ain Karim leżącym ok. 7 km na zachód od Jerozolimy. Wskazuje na to dawna tradycja, o której po raz pierwszy wspomina ok. roku 525 niejaki Teodozjusz. Przy obrzezaniu otrzymał, zgodnie z poleceniem anioła, imię Jan, co znaczy: „Bóg jest łaskawy” albo „Jahwe się zmiłował”.

Z tej okazji Zachariasz wyśpiewał kantyk, w którym sławi wypełnienie się obietnic mesjańskich i wita go jako proroka, który przed obliczem Pana będzie szedł i gotował mu drogę w sercach ludzkich (Łk 1,68-79). Poprzez swoją matkę, Elżbietę, był krewnym Pana Jezusa (Łk 1,36), starszy od Niego o sześć miesięcy. Zachariasz był niemy aż do nadania imienia dziecku, gdyż nie chciał uwierzyć obietnicy anioła i żądał znaku. Cud odzyskania mowy przy nadawaniu imienia Janowi rozsławił imię dziecka.

Tajemnicze jest zdanie św. Łukasza, że „Dziecię rosło i umacniało się w duchu i przebywało na miejscach pustynnych aż do czasu ukazania się swego w Izraelu” (Łk 1,80). Można to rozumieć w ten sposób, że po wczesnej śmierci rodziców będących już w wieku podeszłym, Jan pędził żywot anachorety, pustelnika, sam lub w towarzystwie innych. Nie jest wykluczone, że mógł zetknąć się także z Esseńczykami, którzy wówczas mieli nad Morzem Martwym w Qumram swoją wspólnotę.

Kiedy św. Jan miał lat 30, wtedy wolno mu było według prawa występować publicznie i nauczać. Tak też uczynił, a było to w roku piętnastym panowania cesarza Tyberiusza (Łk 3,1), czyli w 30 roku naszej ery według chronologii, którą się zwykło podawać.

Według zgodnego świadectwa Ewangelistów zjawienie się św. Jana wywołało w Ziemi Świętej żywy oddźwięk. Sprawiła to sama nowina, jaką głosił, że Mesjasz oczekiwany przez tak wiele lat, jest już blisko. Niemniejsze wrażenie musiał wywołać sam jego strój i tryb życia:

Miał bowiem za odzienie sierść wielbłąda i pas skórzany na biodrach. Żywił się zaś jedynie szarańczą i miodem leśnym” (Łk 3,2-6; Mt 3,1-6). Jako herold Mesjasza podkreślał z naciskiem, że nie wystarczy cielesna przynależność do pokolenia Abrahama, ale trzeba czynić owoce pokuty, trzeba wewnętrznego przeobrażenia. Na znak skruchy i gotowości zmiany życia udzielał w rzece Jordan chrztu pokuty (Łk 3,7-14; M t 3,7-10; Mk 1,8).

Ruch religijny, zapoczątkowany przez św. Jana, ogarnął całą Palestynę. Garnęła się do niego; „Jerozolima i cała Judea, i wszelka kraina wokół Jordanu” (Mt 3,5; Mk1,5). Zaczęto nawet go pytać, czy przypadkiem on sam nie jest zapowiadanym Mesjaszem. Św. Jan stanowczo rozwiewał wątpliwości twierdząc, że „Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie: ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów”(Mt 3,11).

Pewnego dnia zjawił się nad rzeką Jordan sam Jezus Chrystus: „żeby przyjąć chrzest od niego. Lecz Jan powstrzymał Go mówiąc: «To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?» (Mt 3,13-14). Po przyjęciu chrztu z rąk św. Jana Chrzciciela miała miejsce epifania Trójcy Świętej. Jan niejeden raz widział Chrystusa nad Jordanem i świadczył o Nim wobec tłumu: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata” (J 1,29.36). Wiemy, że na skutek tego wyznania dwaj pierwsi uczniowie zjawili się przy Chrystusie Panu - Jan i Andrzej, którzy dotąd byli uczniami św. Jana (J 1,37-40).

Św. Jan Chrzciciel nauczał w pobliżu miasta Jerycha, gdzie był bród. Czasem jednak przenosił się do innych miejsc np. Betanii (J 1,28) i Enon (Ainon) w pobliżu Salim (/J 3,23).

Na działalność św. Jana zwrócili baczną uwagę starsi ludu. Bali się jednak jawnie przeciwko niemu występować, woleli więc raczej zająć stanowisko wyczekujące (J 1,19; Mt 3,7).

Osobą św. Jana zainteresował się także władca Galilei. Kto wie, czy sam nie wezwał św. Jana, aby go wypytać, jaką to ma misję do spełnienia. Był nim Herod II Antypas (J 40), syn Heroda I Wielkiego, który nakazał wymordować dzieci w Betlejem. Ten to Antypas w trzy lata potem wyśmieje Chrystusa wobec swojego dworu i przyoblecze Go w białą szatę głupca, szaleńca (Łk 23,8-12). Można się domyślać, że Herod wezwał św. Jana do swojego zamku, Macheront. Była to forteca nadgraniczna, położona na wschód od Morza Martwego, otoczona głębokimi wąwozami. Wystawił ją Herod Wielki i uczynił z niej twierdzę nie do zdobycia. Z właściwym też przepychem królewskim wyposażył wnętrze zamku. Po swojej śmierci oddał Macheront synowi, Herodowi Antypasowi, czyniąc go dziedzicem Galilei i Perei - a więc okolicy, w której znajdowała się twierdza. Gorzko jednak żałował Herod swojej ciekawości. Św. Jan bowiem skorzystał z okazji, aby mu prosto rzucić w oczy: „Nie wolno ci mieć żony twego brata” (Mk 6,18). Rozgniewany król z poduszczenia żony brata Filipa, którą ku ogólnemu oburzeniu Herod wziął za własną, oddalając swoją żonę prawowitą, nakazał św. Jana aresztować. W dniu zaś urodzin swoich wydał ucztę, w czasie której pijany pod przysięgą zobowiązał się córce Herodiady, Salome, dać wszystko cokolwiek zażąda. Ta po naradzeniu się z matką zażądała głowy św. Jana. Herod nakazał katowi wykonać wyrok śmierci na Janie i jego głowę przynieść na misie dla Salome (Mt 14,1-12). W taki to sposób do korony wyznawcy dołączył św. Jan drugą - męczeństwa. Jezus Chrystus wystawił św. Janowi świadectwo, jakiego żaden człowiek z Jego ust nie otrzymał: „Coście wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Ale coście wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie szaty ubranego? Oto w domach królewskich są ci, którzy miękkie szaty noszą. Po coście więc wyszli? Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: - Oto ja posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę - Zaprawdę powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela” (Mt 11,7-11; Łk 7,24-27).

Św. Jan działał także przez swoich uczniów. Tworzyli oni prawdopodobnie jakąś organizację religijną. Jest bowiem mowa w Ewangeliach o postach jego zwolenników (Mt 9,14; Mk 2,18) i o pewnych formułach modlitw (Łk 11,1). Widzimy uczniów św. Jana nawet daleko poza granicami Palestyny jak np. w Efezie (Dz 19,1-7).

Kult św. Jana Chrzciciela

Kult św. Jana w Kościele jest bardzo dawny. Sięga początków chrześcijaństwa. Dowodem czci szczególniejszej, jaką jego osobę się otacza, jest sama klasa dzisiejszego święta. Jest ono zaliczane do uroczystości, a więc do świąt klasy najwyższej. Od wieku IV powstają świątynie ku czci św. Jana Chrzciciela. Do najstarszych i najsławniejszych należy Bazylika Św. Jana na Lateranie w Rzymie.

Do najwspanialszych budowli Damaszku należy słynny meczet Dżamije el-Oumawi. Stała tu kiedyś świątynia rzymska, wzniesiona ku czci Jowisza. Cesarz Teodozjusz I Wielki (379-395) zamienił ją na Bazylikę Św. Jana Chrzciciela. Turcy zamienili ją na meczet. Liczy on 131 m długości i 38 m szerokości. W zachodniej części tegoż meczetu znajdować się ma według miejscowej tradycji głowa św. Jana Chrzciciela w przepięknym marmurowym grobowcu, gęsto obwieszonym złotymi lampami. Turcy bowiem czczą świętego Jana jako jednego z proroków.

Powstały nawet zakony ku jego czci. Najwięcej znany w historii Kościoła - to Joannici. W początkach był to zakon rycerski. Ich dom macierzysty powstał przy kościele św. Jana Chrzciciela w Amalfii w Italii w roku 1048. Regułę zatwierdził papież Innocenty II w roku 1130. Nosili oni czarny płaszcz z krzyżem białym. Do Polski sprowadził ich książę Henryk Sandomierski. Mieli swój klasztor w Zagościu. Potem mieli ich znacznie więcej zwłaszcza na ziemiach zachodnich. Po upadku Jerozolimy w roku 1187 przenieśli się do twierdzy Akko, a po jej upadku (1291) na wyspę Rodos. W roku 1522 musieli wyspę oddać Turkom i wtedy Joannici przenieśli się na Maltę. Stąd znana ich nazwa Kawalerów Maltańskich. Sporo też kościołów chlubi się, że posiada relikwie św. Jana Chrzciciela, jak np: czaszka w Amiens we Francji, relikwie kości w drogocennym relikwiarzu w Katedrze w Genui, duża kość w relikwiarzu katedry w Brukseli, czy do roku 1596 pokazywana czaszka Świętego w Toruniu. Już w V wieku pisze św. Hieronim, że ciało Męczennika było w wielkiej czci w Sebaście w Samarii. Jego relację w tym samym czasie potwierdza Rufin i Teodoret. Pokazywano tam również przez wiele lat ramię Świętego w relikwiarzu. Posiadaniem głowy św. Jana szczycą się nadto: bazylika Laterańska, Lyon, Beauvais, Turyn, Nimes, Aosta, Leon, Burgos. Można by wymienić dosłownie kilkadziesiąt miejscowości, które mają: głowę, ramię, palec, zęby i inne relikwie. Czym to tłumaczyć? Wielką popularnością tego Świętego, którego relikwie chciano mieć wszędzie. Jest rzeczą pewną, że do naszych czasów nie dochowała się żadna pamiątka po św. Janie. Są one świadectwem czasów, które nawet w wątpliwych relikwiach widziały przypomnienie wielkiego proroka Chrystusa i szukały impulsu do jego szczególnej czci.

Kult św. Jana w Polsce

O popularności imienia Jana w Polsce świadczą liczne przysłowia:

  • Chrzest Jana w deszczowej wodzie trzyma zbiory na przeszkodzie.
  • Święty Jan przynosi jagód dzban.
  • Jak się św. Jan obwieści, takich będzie dni czterdzieści.
  • Kiedy się Jasio rozczuli, to go dopiero Matka Boska utuli.
  • Jutro św. Janek, puść na wodę wianek.
  • Już św. Jana, ruszajmy do siana.
  • Patrzaj, jak wiele imion masz z jednego Jana:
  • Janusza i Hanusa, Iwana, Isztwana, Jaśka, Jasinka, Jacha i Jasiątko.
  • Jeden ród: wołek, ciołek, krówka i cielątko.

Wielu wybitnych Polaków nosiło w przeszłości to imię.

A oto ważniejsi Polacy, którzy nosili to imię: królowie polscy: Jan I Olbracht (+ 1501); Jan II Kazimierz Waza (+ 1672); Jan III Sobieski (+ 1696); Janusz I (+ 1429); książę mazowiecki; Janusz III (+ 1526), ostatni książę mazowiecki; Janko z Czarnkowa (+ ok. 1367), kronikarz; Jan z Kolna (w. XV), podróżnik, żeglarz; Jan Długosz (+ 1480), pierwszy historyk polski; Jan Kochanowski (+ 1584), poeta; Jan Zamoyski (+ 1605), kanclerz wielki koronny, założyciel Akademii Zamojskiej; Jan Karol Chodkiewicz (+ 1621), hetman wielki litewski; Jan Chryzostom Pasek (+ ok. 1701), pamiętnikarz; Jan Chrzciciel Albertrandy (+ 1808), historyk, pierwszy prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk; Jan Henryk Dąbrowski (+ 1818), generał, twórca legionów polskich we Włoszech; Jan Kiliński (+ 1819), przywódca insurekcji warszawskiej; Jan Czeczot (+ 1847), poeta, przyjaciel Mickiewicza, współzałożyciel Filomatów; Jan Nepomucen Kamiński (+ 1855), aktor; Jan Leon Kozietulski (+ 1821), pułkownik, dowódca pod Samosierrą; Jan Matejko (+ 1893), najwybitniejszy malarz historyczny; Jan August Kisielewski (+ 1918), dramaturg, krytyk literacki; Jan Kasprowicz (+ 1926) poeta; Janusz Kusociński (+ 1940), mistrz olimpijski na 10 km (1932); Janusz Korczak (+ 1942), pedagog, lekarz, zginął dobrowolnie z dziećmi żydowskimi w Treblince; Jan Bułhak (+ 1950), twórca polskiej fotografii artystycznej; Jan Adam Maklakiewicz (+ 1954), kompozytor; Janusz Witold Domaniewski (+ 1954), zoolog, ornitolog; Jan Kiepura (+ 1966), światowej sławy tenor; Jan Czekanowski (+ 1965), antropolog i etnolog; Jan Cybis (+ 1973), malarz; Jan Lechoń (+ 1956), a właściwie Leszek Serafinowicz, poeta.

Ilość miejsc pochodnych od imienia Jana sięga do 670. Wśród nich jest kilka miast np. Janowiec Wielkopolski, Janów Lubelski i Janów Podlaski.

Spośród kościołów wystawionych w Polsce ku czci św. Jana (jest ich ponad 350) wypada wymienić: katedrę warszawską, wrocławską i w Kamieniu Pomorskim, katedrę w Toruniu.

Postać św. Jana Chrzciciela widnieje w herbie 18 miast i osad polskich. Chlubią się nim jako swoim szczególnym patronem: Bielsk, Brzozów, Dobrzyce, Głowno, Kiszkowo, Mysłowice, Nowe Miasto, Nysa, Łasin, Pisz, Pluskowęsy, Proszowice, Puchaczów, Radziejów, Skarszewy, Włazów, Zalewo i Zduny.

Powiedzieli o Janie Chrzcicielu

Świadectwo Józefa Flawiusza (37-120) o św. Janie: „Niektórzy Judejczycy uważali, że to Bóg wytracił wojsko Heroda, sprawiedliwie wymierzając królowi karę za zgładzenie Jana, zwanego Chrzcicielem. Ów Jan, którego kazał zabić Herod, był zacnym mężem. Zachęcał Judejczyków, by kształcili w sobie cnotę i by do chrztu przystępowali zachowując sprawiedliwość w stosunkach wzajemnych, gorliwie czcząc Boga. Miły Bogu będzie taki chrzest - głosił - jeśli potraktują go nie jako przebłaganie za jakieś występki, ale jako oczyszczenie ciała, duszę już przedtem dogłębnie oczyściwszy sprawiedliwością. Gdy zewsząd nadciągały rzesze, bo nauki Jana roznieciły wśród ludzi niesłychany entuzjazm, Herod uląkł się, by tak wielki autorytet owego męża nie popchnął ich do buntu przeciw władzy. Wyglądało bowiem na to, że na wezwanie Jana gotowi byliby ważyć się na wszystko. Dlatego wolał raczej pozbyć się go, zanim zażegwi on jakiś niepokój w państwie, niż potem wobec nieodwołalnych już wydarzeń być zmuszonym do zmiany postępowania. Z powodu więc takiego podejrzenia Heroda spętano Jana i zaprowadzono do wyżej wspomnianej twierdzy Macheront, gdzie go też zabito, a Judejczycy potem uznali, że zagłada wojska była pomstą Bożą na Herodzie za śmierć męża” (Dawne Dzieje Izraela, XVIII, 2).

Św. Ambroży: „Zrodziła Elżbieta syna, a krewni jej tego winszowali. Narodziny świętych budzą radość u wielu, gdyż są wspólnym dobrem. (...) Jan jest jego imię. A więc nie my mu je nadajemy, gdyż je od Boga otrzymał. Ma swoje imię, które my przyjmujemy, ale którego wybór nie zależał od nas. To jest właśnie zasługą świętych, że imiona swoje otrzymują od Boga. Tak np. Jakub został nazwany Izraelem. Tak Pan nasz został nazwany Jezusem, zanim się narodził, któremu imię nadał nie anioł, ale Ojciec (...)”.

Św. Augustyn: „Poza narodzeniem świętym Pana nie czytamy, by jako święto obchodzono inne narodziny, jak Jana Chrzciciela. U innych świętych i wybrańców Bożych, wiemy, że obchodzi się jako święto (czci się) dzień końca ich trudów ziemskich i triumfalnego zwycięstwa (...), co do niego zaś pierwszy już dzień, pierwsze początki ludzkiego istnienia się konsekruje. (...) Nienarodzony jeszcze a już z tajemniczego łona matki przepowiada i daje świadectwo o świetle, którego sam doświadczył” (Sermo de Sanctis).

Piotr Skarga: „Gdy przyjść miał z wysokości Bóg w ciele ludzkim, aby nas oświecił w ciemnościach i wyjął z niewoli wiecznej i gniewu Boskiego - rozgłosił przyjście swoje, dawne obiecane u Proroków, przesławnym Janem, jako przesłańcem swym, aby się ludzie osłyszawszy do przyjęcia tak niewysławionego dobrodziejstwa, do zapoznania Króla, Zbawiciela i Boga swego, w ciele i widomie idącego, nagotować się mogli. Posłał przed sobą wielką i głośną trąbę, człowieka cudami dziwnymi przy narodzeniu, żywotem niesłychanym i nauką straszliwą wsławionego, iż wszystka ziemia żydowska, która najpierw Mesjasza czekała, oko i uszy swoje podnieść na niego i obrócić musiała” (Żywoty Świętych Pańskich).

Fr. M. Willam: „Św. Łukasz wprowadza nas do świątyni w dniu, gdy kapłan, imieniem Zachariasz, wybrany został przez losowanie do złożenia Bogu ofiary kadzielnej. Szczególniejszy bieg miało życie owego kapłana. Wszystkim pobożnym Izraelitom przyobiecał Bóg potomstwo, tak aby chociaż przez przyszłe pokolenia mogli oglądać dni przyjścia Zbawiciela świata. Zdawało się, że Zachariasz zasłużył przez pobożne życie, by spełniła się dla niego obietnica Pańska. Jako młody jeszcze kapłan pojął żonę z wysokiego Aaronowego rodu kapłańskiego i przestrzegał wspólnie z nią wiernie i dokładnie przez cały bieg długiego, bogobojnego życia, wszelkich praw i przepisów Zakonu. A przecież nie mieli syna. Teraz był już w tak podeszłym wieku, że nie mogli liczyć na potomstwo. Patrzano w Izraelu z pogardą na bezdzietne małżeństwa. (...) Kapłani mianowicie byli podzieleni na 24 klasy, a każda z tych zmian pełniła przez tydzień służbę w świątyni dwa razy w roku. (...) Naturalnym wynikiem tych okoliczności było to, że kapłani starali się mieszkać możliwie blisko Jerozolimy” (Życie Jezusa).

J. Ricciotti: „W ósmym dniu po urodzeniu, jak tego wymagały przepisy, należało obrzezać nowo narodzonego oraz nadać mu imię. Ale co do tej ostatniej kwestii wybuchł spór. Zazwyczaj nadawało się dziecku imię dziadka, by w ten sposób zachować imię rodowe i uniknąć mylenia syna z ojcem. W tym jednak wypadku, ponieważ ojciec był niemy i w wieku dziadka, można było odstąpić od zwyczaju i ze względu na tradycje rodu nadać synowi imię ojca. Jedynie matka upierała się przy imieniu Jan i dobrze wiedziała, dlaczego to czyni. (...) Znak próby i oczyszczenia, który zapowiedział Zachariaszowi anioł, to jest utrata mowy, nie był już potrzebny. Wszystko co się stać miało, dokonało się (...)” (Życie Jezusa Chrystusa).

Zwyczaje polskie

Trzeba przyznać, że żaden święty nie wyrył w zwyczajach polskich tak silnych śladów, jak św. Jan Chrzciciel. Jego dzień przypada właśnie wtedy, kiedy najdłuższy jest dzień a noc najkrótsza. Ale też ze św. Janem zaczyna się również przesilenie i dzień staje się krótszy, aż noc osiągnie swoje apogeum 24 grudnia. Stąd już w czasach pogańskich 23 czerwca (dzień właściwego przesilenia) i 24 czerwca urządzano uroczystości ku czci ognia.

I takie jest przekonanie wśród ludu, że przed 24 czerwca nie wolno się kąpać w wodzie, bo jeszcze św. Jan jej nie poświęcił. Noc z 23/24 czerwca - to noc nadziemskich potęg, uczty czarownic, badania przyszłości. Człowiek szuka sposobu, aby się zabezpieczyć od czarów a przygotować sobie szczęście. Stąd baśń o kwiecie paproci, który pokazuje się właśnie w tę noc i obiecuje szczęście temu, kto go znajdzie. Będzie miał bowiem dzięki niemu wszystko, co tylko zapragnie. Lud chodzi także i szuka niektórych ziół, które zerwane tej nocy mają szczególną moc leczniczą. Dziewczęta sadowią się między dwoma zwierciadłami, przy świecach w nocy i szukają cienia swojego przyszłego męża. Chłopcy na łódkach płyną rzeką (stawem)ze światłem. Dziewczęta puszczają wianki na wodę przystrojone w świeczki i śledzą pilnie ich bieg, kiedy zatoną i jak długo będą świecić. Z tego wyciągają wróżby. Chłopcy przechwytują je jadąc na łódkach. Której dziewczynie „rabuś” wianek pierwszy pochwyci, ta ma pewność, że pierwsza będzie miała wesele. Kolberg przytacza, że w dawnej Warszawie puszczano tysiące tych wianków na Wisłę ze świeczkami. Niektóre z nich miały różne napisy i wierszyki np. „Czy wolisz, panie Janie, wianek mój ruciany, czy Zosi dukatami worek wypychany". Albo „Mój wianek różany pewno nie utonie, Janeczek kochany ujmie w swoje dłonie”.

W wigilię św. Jana po zachodzie słońca był zwyczaj w niektórych stronach, że zatykano w płoty i wrota, w drzwi domów gałęzie olszyny, które tkwiły tam do 25czerwca. Przed wschodem słońca zebrane te gałązki miały mieć moc odpędzania złych duchów i przynosić szczęście. Wieczorem 24 czerwca kobiety szły do obór z wiankami, poświęconymi w Boże Ciało i na rozpalonych węglach spalały je wolno, okadzając wymiona krów, aby dobrze dawały mleko i by były wolne od chorób. W wigilię święta owijano bydłu rogi gałązkami lipy lub bzu w tym samym celu. Przystrajano figurki przydrożne św. Jana w kwiaty i śpiewano przy nich pieśni pobożne.

Najpopularniejszy zwyczaj obok puszczania wianków - to w dawnych wioskach „kupały” i „sobótki” czyli palenie ognisk i skakanie przez nie. Zwyczaj ten zachował się do dnia dzisiejszego w Warszawie i Krakowie, gdzie puszcza się tegoż dnia sztuczne, barwne ognie, a na Wisłę rzuca się wianki z zapalonymi świeczkami. Wianek to symbol dziewictwa. Dlatego mogły je puszczać na wodę tylko panny w nadziei i wróżbie szczęśliwego a rychłego zamążpójścia. O sobótce napisał wiersz Jan Kochanowski. Na św. Jana dawniej w Polsce zawierano umowy: o kupno, dzierżawę, pożyczkę itp.

Program niezwykłego życia

Ks. Grzegorz Strzelczyk

”Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on” (Mt 11,11) - trudno chyba sobie wyobrazić bardziej paradoksalną rekomendację od tej, jakiej udzielił Jezus Janowi Chrzcicielowi; oddaje jednak ona jakoś prawdę jego powołania.

Narodziny, które są proroctwem

Jan Chrzciciel jest jedynym świętym - oprócz Maryi - którego narodzenie wspominamy w liturgii. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze opis jego narodzenia, ściśle spleciony z opisem poczęcia samego Jezusa, zajmuje poczesne miejsce w pierwszym rozdziale Ewangelii wg św. Łukasza. Po drugie, postać Jana zajmuje w historii zbawienia miejsce niezwykłe: stoi niejako pomiędzy dwoma Przymierzami - o sześć miesięcy starszy od Jezusa zachowuje się i naucza jak prorok Starego Testamentu, lecz już nie tylko zapowiada Jego przyjście, ale konkretnie wskazuje go ludowi; nie dane jest mu jednak oglądać dokonujące się zbawienie - ginie wcześniej z rąk Heroda - tylko jego uczniowie mogą być świadkami tryumfu Chrystusa nad śmiercią.

Śledząc Łukaszowy opis wydarzeń, towarzyszących poczęciu i narodzeniu Jana Chrzciciela, trudno nie zapytać wraz ze świadkami owych wydarzeń: ”Kimże będzie to dziecię?” (Łk 1,66). Żyjącym na co dzień Słowem Bożym Starego Testamentu Żydom może nieco łatwiej, niż nam dzisiaj, przychodziło odczytanie głębszego znaczenia owych wydarzeń - pasują bowiem one do pewnego schematu opisu narodzin wielkich mężów Bożych Starego Przymierza. Schemat ten składa się z trzech podstawowych elementów:

  1. Przyszli rodzice są zwykle w podeszłym wieku i nie mogą mieć dzieci - obdarzenie dzieckiem niepłodnej pary jest szczególnym znakiem Bożego miłosierdzia i zwiastunem nowego życia, jakie udzielone zostanie całemu ludowi.

  2. Bóg - zwykle przez swego anioła - objawia się jednemu lub obojgu małżonkom i zapowiada poczęcie dziecka, wskazując jednocześnie na jego przyszłą misję i obiecując, że będzie mu towarzyszył swoją obecnością i mocą.

  3. Sam Bóg nadaje imię dziecku, lub też imię to zostaje wybrane ze względu na objawienie się Boga. Jest to imię w jakiś sposób ”programowe” - określające istotę przyszłego posłannictwa lub obietnicy, jaką Bóg składa ludowi.

Elementy te - z drobnymi różnicami - odnajdziemy w historiach narodzin kluczowych postaci Starego Testamentu, np. Izaaka, Samsona, Samuela. Ale nie tylko. Także opis narodzin Jezusa zbudowany jest według tego schematu, przy czym w miejsce motywu poczęcia niepłodnej pojawia się cud nieskończenie większy: poczęcie dziewicy z Ducha Świętego.

Trudno więc się dziwić, że świadkowie narodzenia Jana ”brali sobie do serca” (Łk 1,66) to, co się działo: niepłodna Elżbieta poczęła, Zachariasz w wyniku widzenia pozostał niemy i dopiero nadając synowi niezwykłe dla swego rodu imię, odzyskał mowę. A imię to - ”Jan”, ”Johhanan” - oznacza ”Bóg jest łaskawy”. Wszystko wskazywało na to, że Bóg pragnie rychło okazać swą łaskawość ludowi. I że uczyni to właśnie za pośrednictwem Jana.

Przygotujcie drogę Panu

Jednak ze wszystkich wydarzeń towarzyszących narodzeniu Chrzciciela trudno było odczytać prawdziwą istotę jego misji. Mówiła o niej jedynie krótka wzmianka w hymnie, który wyśpiewał Zachariasz, odzyskawszy mowę: ”pójdziesz przed Panem przygotować mu drogi” (Łk 1,76). Powołanie dorosłego już Jana Ewangeliści zgodnie określają przez cytat z proroka Izajasza: ”Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego!” (30,3, por. Łk 3,4). Jego nauczanie, chrzest pokuty i nawrócenia, którego udzielał nad Jordanem, nie miały innego celu, jak przygotowanie ludzi do przyjęcia doskonalszego nauczania i skuteczniejszego chrztu - tych, które miał przynieść Jezus Chrystus.

Jan Chrzciciel miał jasną świadomość ograniczonego, czy podporządkowanego charakteru własnego posłannictwa: ”Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia; lecz Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem” (Mt 3,11). W rzeczywistości bowiem skuteczność tego, co czynił, była wciąż ograniczona grzechem, który nie został jeszcze przezwyciężony. Uczynki pokutne, post, jałmużna, sam chrzest w Jordanie były znakami ludzkiego nawrócenia, lecz nie mogły dawać tego, co najcenniejsze: odpuszczenia grzechów, odnowienia relacji z Bogiem. Prawdziwe zbawienie miało przyjść dopiero w Jezusie Chrystusie! I wraz z Jego przyjściem dobiegała też końca misja Jana. O jego wielkości świadczy może przede wszystkim umiejętność pokornego uznania: ”Ja nie jestem Mesjaszem, ale zostałem przed Nim posłany. (...) Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał” (J 3,28.30).

Tylko Jezus zbawia

Czy jednak wszystko z nauczania i posłannictwa Jana uległo ”przedawnieniu” wraz z przyjściem Jezusa? Tak mogłoby się wydawać, bo przecież z nauczania Jana przetrwały tylko maleńkie fragmenty wobec wielkiego bogactwa Ewangelii. Chrzest Janowy został zastąpiony o wiele skuteczniejszym chrztem w imię Trójcy. Jego uczniowie stali się uczniami i apostołami Jezusa… Na pewno aktualne pozostało świadectwo męczeństwa Jana w obronie sprawiedliwości. Ale czy tylko?

Być może warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt. Jan Chrzciciel z niezwykłą konsekwencją podkreślał, iż prawdziwe zbawienie przychodzi jedynie w osobie Jezusa Chrystusa. Wszystko, co człowiek może uczynić ze swej strony - wysiłek doskonalenia życia, pokuta, post itd. - ma swoją wartość i znaczenie, ale zawsze i tylko jako podprowadzenie do spotkania z Chrystusem. Jan czuł wyraźnie, że dopóki Jezus nie przyjdzie, wszystko, co człowiek uczyni, by się zbawić, pozostanie nieskuteczne. To samo jednak dotyczy nas, którzy żyjemy już po przyjściu Jezusa: nie mogą nas zbawić nasze uczynki, jeśli nie będziemy połączeni żywą więzią z Jezusem Chrystusem. Nie zbawi nas odmawianie pacierzy, jeśli nie będziemy z Nim rozmawiać. Nie zbawi nas chodzenie do kościoła, jeśli nie będziemy się z Nim spotykać. Nie zbawi nas spowiadanie się co miesiąc, jeśli nie będzie w nas pragnienia Jego przebaczenia. Nie zbawi nas sponsorowanie organizacji charytatywnych, jeśli nie dostrzeżemy Jego oblicza w obliczach ubogich. Tylko Jezusa zbawia. Postać Jana Chrzciciela nie przestaje nam o tym przypominać.

Boża logika Jana Chrzciciela

W Kościele katolickim 29 czerwca wspominamy męczeństwo świętego Jana Chrzciciela. Ktoś nieuważny i powierzchowny mógłby powiedzieć, że ten wyjątkowy człowiek, stojący na pograniczu Starego i Nowego testamentu zginął przez kobietę. To Herodiada, którą Herod „odbił” swemu bratu Filipowi, mimo że była jego żoną, próbowała doprowadzić do zgładzenia Jana Chrzciciela. W relacji świętego Marka Ewangelisty Herod wychodzi na kogoś, kto nie jest całkiem zły, bo chociaż trzymał Jana w więzieniu, to „przecież chętnie go słuchał”. Jednak, jak mówi jedna z moich koleżanek redakcyjnych, słuchał ale nie reagował. Jan mówił mu wyraźnie: „Nie wolno ci mieć żony twego brata”. A Herod nie tylko nie oddalał Herodiady, lecz ulegał jej we wszystkim. I właśnie z powodu tego ulegania zginął Jan Chrzciciel.

A odbyło się to tak:

„Gdy w czasie uczty córka Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król rzekł do dziewczęcia: «Proś mię, o co chcesz, a dam ci». Nawet jej przysiągł: «Dam ci, o co tylko poprosisz, nawet połowę mojego królestwa». Ona wyszła i zapytała swą matkę: «O co mam prosić?» Ta odpowiedziała: «O głowę Jana Chrzciciela». Natychmiast weszła z pośpiechem do króla i prosiła: «Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana Chrzciciela». A król bardzo się zasmucił, ale przez wzgląd na przysięgę i na biesiadników nie chciał jej odmówić. Zaraz też król posłał kata i polecił przynieść głowę jego. Ten poszedł, ściął go w więzieniu i przyniósł głowę jego na misie; dał ją dziewczęciu, a dziewczę dało swej matce”.

Wszyscy często doświadczamy, że prawda jest niewygodna, a subtelne kłamstwo wydaje się najlepszym wyjściem. Nie jest to jednak logika Boża. Ci, którzy są z Prawdy, zawsze będą mieć przeciw sobie większość. Jednak nie poniosą porażki, bo Bóg ich ochrania. Święty Jan Chrzciciel w oczach Heroda i jemu podobnych przegrał swoje życie. Ocalił jednak wszystko, co cenne i prawdziwe w oczach Boga.

30 Sierpnia. Św. Małgorzata Ward - Pechowa ucieczka

Nie znamy dokładnej daty urodzenia świętej Małgorzaty Ward. Wiemy natomiast, że miała pochodzić ze stosunkowo zamożnej rodziny oraz pełnić w Londynie funkcję damy dworu księżnej Whitall.

Historia jej życia nierozerwalnie wiążę się z losami księdza Williama Watsona – autora pracy „Quodlibets”, w której próbował rozprawić się z - błędną według niego - argumentacją zwolenników reform zapoczątkowanych przez Henryka VIII. Jego, popierający Kościół anglikański przeciwnicy, pojmali go i uwięzili w słynnej, londyńskiej Tower. Tam też odwiedzała go Małgorzata, która starała się dodawać mu otuchy, by pod wpływem bestialskich tortur, jakim go poddawano, nie wyrzekł się swej wiary. Z czasem też postanowiła dopomóc mu w ucieczce...

Oszukany strażnik więzienny, przemycony do zakratowanej celi sznur, dzięki któremu kapłan mógł wydostać się na zewnątrz, czekający w porcie statek, mający przetransportować go w bezpieczne miejsce... – wszystko to zdarzenia, które – ma się wrażenie – pochodzą ze scenariusz jakiegoś przygodowego filmu spod znaku „płaszcza i szpady”. Tymczasem miały one miejsce naprawdę. Tyle tylko, że w przypadku panny Ward nie zakończył się one hollywoodzkim happy-endem.

Władze więzienia szybko zorientowały się, że w ucieczce księdza pomóc musiała Małgorzata – była jedyna osobą, która przychodziła do niego w odwiedziny. Zaczęto więc i ją torturować, po czym zaproponowano, że zostanie wypuszczona na wolność, jeśli tylko wyrzeknie się swej wiary. Po tym, gdy Małgorzata odmówiła, została powieszona 30 sierpnia 1588 roku w podlondyńskim Tyburn – miejscu gdzie tradycyjnie w XVI wieku dokonywano egzekucji.

Beatyfikował ją Pius XI w 1929 roku, kanonizował zaś Paweł VI w roku 1970.


31 Sierpnia. Św. Rajmund Nonnat - Święty więzień

Przyszedł na świat około 1204 roku w hiszpańskiej miejscowości Portello. Przydomek „nonnat”, który daje się przetłumaczyć jako „nienarodzony” otrzymał, gdyż narodził się niezbyt często spotykanych okolicznościach. Został wyjęty z ciała swej martwej już matki...

Był jednym z pierwszych członków rycerskiego zakonu mercedariuszy, czy też mercedarian, którzy zajmowali się przede wszystkim wykupem chrześcijan z niewoli u Maurów. Z czasem został generałem tego zgromadzenia. Do założonego przez świętego Piotr Nolasco w 1218 roku Zakon Najświętszej Maryi Panny Miłosierdzia dla Odkupienia Niewolników, którego członków zwano właśnie mercedariuszami, Rajmund wstąpił około 1220 roku - zaraz po ukończeniu studiów w Barcelonie.

Warto zaznaczyć, iż zakon ten posiadał dwie swoiste gałęzie: jedną duchowną i drugą, którą można by określić jako rycerską. Bracia-rycerze zobowiązywali się specjalnym ślubem do prowadzenia walk z Maurami i uwolnienia całej Hiszpanii z ich rąk. Duchowni zaś, przyrzekali, że jeśli zajdzie taka potrzeba, oddadzą się w niewolę jako zakładnicy, aby uratować tym samym od muzułmańskiego więzienia innych chrześcijan.

Taki właśnie los spotkał późniejszego świętego. W roku 1229 udał się do Algierii, w 1231 do Tunezji. Łącznie udało mu się wydostać z niewoli około 500 chrześcijan. Pewnego jednak razu trafił do saraceńskiego lochu, gdzie miesiącami był torturowany – między innymi nacięto mu usta, by następnie je zakłódkować.

Z uwagi na jego oddanie sprawie, papież Grzegorz IX mianował go kardynałem i wezwał do Rzymu, gdzie Rajmund miał pełnić rolę watykańskiego doradcy. Niestety, w trakcie podróży do „wiecznego miasta” Nonnat zmarł. Jego zgon nastąpił w hiszpańskiej Cardonie 31 sierpnia 1240 roku. Uchodzi za patrona kobiet w ciąży, mamek, położnych, a także osób niewinnie oskarżonych.
 

 

www.stowledkidukielskie.dukla.org        2012           webmaster: kychen