
ŚWIĘTY NA KAŻDY DZIEŃ

1
sierpień. Św. Alfons Maria Liguori -
Złamana kariera prawnika
Postanowił sobie nie zmarnować ani
jednej chwili swojego życia.
Dotrzymał słowa.
Kariera tego dziecka, urodzonego w
1696 roku w szlacheckiej rodzinie
pod Neapolem, rozwijała się w
zawrotnym tempie. Zaczyna studiować
prawo w wieku 12 lat. Mając lat 16,
jest już doktorem obojga praw, trzy
lat później występuje po raz
pierwszy w roli adwokata. W sądzie
nigdy nie przegrywa. Sława
doskonałego prawnika roznosi się
szybko w Neapolu i okolicach.
W 1723 roku doznaje pierwszej
upokarzającej porażki. Przegrywa
proces. Ta klęska pali tak mocno, że
postanawia porzucić pracę prawnika.
Przez trzy dni nic nie je. Szuka
woli Bożej. Odwiedzając przytułek
dla nieuleczalnie chorych, widzi
światło i słyszy wezwanie: „Porzuć
świat, oddaj się mnie”. Mimo
protestów rodziny młody, zdolny
prawnik idzie za tym głosem.
Podejmuje studia teologiczne. W
wieku 30 lat zostaje księdzem.
Działa aktywnie jako misjonarz
ludowy w okolicach Neapolu. Marzy o
zakonie, ale nie może się na żaden
zdecydować. W końcu sam zakłada nowe
Zgromadzenie Najświętszego
Odkupiciela, czyli redemptorystów.
Po ponad 25-letniej wyniszczającej
pracy w charakterze misjonarza
ludowego schorowany postanawia
zwolnić obroty. I wtedy właśnie
papież Klemens XIII mianuje go
biskupem małej, zaniedbanej diecezji
pod Neapolem. Ma wtedy 66 lat. Przez
13 lat gorliwie pasterzuje, mimo
gwałtownych ataków reumatycznych,
które doprowadzają go do całkowitego
paraliżu. Nie potrafi się
wyprostować, Msze św. odprawia na
siedząco, posiłki przyjmuje za
pomocą specjalnej rurki, prawie nic
nie widzi. W wieku 79 lat wraca do
swoich duchowych synów –
redemptorystów, z nadzieją na rychłą
śmierć. Czeka na nią długich 12 lat.
Przykuty przez chorobę do fotela,
jest dręczony skrupułami,
wątpliwościami, prawie rozpaczą.
Dodatkowych cierpień przysparza mu
podział wśród redemptorystów i
nieporozumienie z papieżem. Umiera,
dożywszy prawie 91 lat.
Beatyfikowany jest zaledwie 29 lat
po śmierci, kanonizowany w 1839
roku.
Św. Alfons Liguori jako prawnik,
praktyczny, jako Neapolitańczyk –
porywczy, postanowił sobie nie
zmarnować ani jednej chwili swojego
życia. Dotrzymał słowa. Wygłosił
ponad 500 misji i rekolekcji.
Napisał 160 prac teologicznych,
które przetłumaczono na 61 języków.
Przy czym pierwszą dopiero koło
pięćdziesiątki! Najbardziej znanym
dziełem Alfonsa jest „Teologia
moralna”, kilkakrotnie wydawana już
za jego życia. Pisał także dzieła
ascetyczne, dogmatyczne, układał
teksty i muzykę pieśni – śpiewanych
do dziś we Włoszech. Napisał 1451
listów (!).
Może imponować pracowitością, pasją
gorliwego duszpasterza, wytrwałością
w cierpieniu. Jest patronem teologów
moralnych, spowiedników, ale także
ludzi dręczonych przez skrupuły.
Jako doświadczony reumatyzmem,
pewnie i w tej dziedzinie może coś
wskórać u Pana Boga.
Żarliwa wiara
Tadeusz Rogowski
Doctor zelantissimus - najżarliwszy
nauczyciel, taki przydomek nosi
założyciel zgromadzenia
redemptorystów, św. Alfons Maria di
Liguori. W swoim słynnym dziele
“Theologia moralis” wyłożył całą
naukę moralną Kościoła, którą
najkrócej da się streścić w zdaniu:
“Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie
byli święci, dlatego chrześcijanin,
który nie chce pozostać świętym,
może być chrześcijaninem, ale nigdy
nie będzie dobrym chrześcijaninem”.
Był także pasterzem dusz i
kierownikiem duchowym, posiadającym
nadzwyczajne dary natury i łaski.
Urodził się w Neapolu w 1696 roku i
już od dzieciństwa został poddany
starannej, wszechstronnej edukacji.
W wieku 16 lat uzyskał doktorat z
prawa, a w wieku lat 19 po raz
pierwszy wystąpił w roli adwokata, z
miejsca zyskując sławę i rozgłos.
Niespodziewanie przegrał jakiś
proces, na skutek drobnego
uchybienia formalnego. Przeżył
wstrząs, podobno nie jadł i nie spał
przez trzy dni i noce. Wówczas to
zaczęła wzrastać w nim potrzeba
modlitwy. Kiedy odwiedził przytułek
dla nieuleczalnie chorych, ogarnęło
go jaśniejące światło i usłyszał
głos: “Porzuć świat i oddaj się
mnie”. Wtedy to zawiesił swoją
szpadę w “kościele od wykupu
niewolników” (łacińskie redemptio
oznacza “wykup”) i rozpoczął studia
teologiczne. Wyświęcony na kapłana w
wieku 30 lat, w 1732 r. w Neapolu
założył Zgromadzenie Najświętszego
Odkupiciela (Congregatio Sanctissimi
Redemptoris).
Celem redemptorystów było - według
słów św. Alfonsa di Liguoriego - “w
miarę możności doskonałe
naśladowanie życia i cnót Chrystusa,
zarówno dla ich własnej korzyści,
jak i dla zbawienia ludu, czyli
najbardziej opuszczonych dusz”.
Rozwój redemptorystów w Europie
wiąże się z osobą św. Klemensa
Hofbauera (w Polsce znanego pod
imieniem Klemens Dworzak),
Morawianina, nazywanego “apostołem
Wiednia i Warszawy”. Wygnany w 1808
roku z Warszawy przez Napoleona,
trafił do Wiednia, gdzie rozwinął
dynamiczną akcję duszpasterską.
Lubiany i szanowany przez lud,
cieszył się ogromnym autorytetem.
Krytykował antykatolickie,
oświeceniowe koncepcje, dlatego był
nieustannie śledzony przez policję.
Twierdzi się, że odegrał dużą rolę w
rozmowach politycznych,
towarzyszących Kongresowi
Wiedeńskiemu w latach 1814-1815.
Założył “grupę dialogową” nazywaną
“kręgiem Hofbauera”. Wywarł ogromny
wpływ na epokę, inspirował takich
znanych romantyków jak Brentano czy
Schlegel.
W USA rozsławił redemptorystów św.
Jan Nepomucen Neumann, urodzony w
1811 r., syn Czeszki i Niemca. Znał
osiem języków, interesował się
botaniką i astronomią, ale przede
wszystkim opiekował się imigrantami,
którzy dotarli do swojej ziemi
obiecanej - Ameryki. Kiedy w wieku
41 lat został biskupem Filadelfii,
natychmiast rozpoczął wielką akcję
ewangelizacyjną i edukacyjną, której
owocem było ponad 100 wybudowanych
kościołów i 80 szkół. Zmarł
niespodziewanie na ulicy Filadelfii
w wieku 49 lat.
Wszyscy wielcy redemptoryści byli
ludźmi żarliwej wiary, oddanymi
swojemu powołaniu i dziełu
ewangelizacji. Ich pracę zawsze
charakteryzował rozmach i energia.
Wydali 4 świętych i 3
błogosławionych. Obecnie
zgromadzenie liczy 38 prowincji,
rozrzuconych po całym świecie, w
których pracuje prawie 6 tys.
redemptorystów. Za swoje hasło
przyjęli słowa “Obfite u Niego
odkupienie”, z Psalmu 129.,
rozpoczynającego się od słów: “Z
głębokości wołam do Ciebie, Panie, o
Panie, słuchaj głosu mego!”.
Do Polski redemptorystów sprowadził
w 1787 r. św. Klemens, zakładając
pierwszą placówkę w Warszawie, ale
już 1808 r. zostali zmuszeni do
opuszczenia kraju. Na stałe
osiedlili się w Polsce w 1883 r. w
Mościskach, dzięki staraniom Sługi
Bożego o. Bernarda Łubieńskiego.
Zasłynęli z misji i rekolekcji oraz
szczególnego kultu Matki Bożej.
Wierni swojemu powołaniu głoszenia
Ewangelii wśród ludzi duchowo
opuszczonych i ubogich, rozwijali
polską tradycję cudownej symbiozy
maryjności i dążenia do wolności -
tradycję, która ocaliła naród. Tę
tradycję, której istotę oddaje tytuł
Maryi - Królowa Polski. I tę, która
znalazła ukoronowanie w herbie
Papieża Polaka - Totus Tuus - Cały
Twój (Maryi) oraz wspaniałej
encyklice “Matka Odkupiciela” -
Redemptoris Mater.
2
sierpień. Święto Matki Boskiej
Anielskiej (Porcjunkuli)
Święto jest obchodzone bardzo
uroczyście jako święto patronalne
jedynie w kościołach i klasztorach
franciszkańskich. Podajemy wszakże
historię tegoż święta ze względu na
jego bogatą historię i
rozpowszechnienie.
Pierwotny tytuł kościoła Matki Bożej
Anielskiej pod Asyżem brzmiał -
Najśw. Maryja Panna z Doliny
Jozafata. Według bowiem podania
kapliczkę mieli ufundować pielgrzymi
wracający z Ziemi Świętej w VI
wieku. Mieli oni przywieźć grudkę
ziemi z grobu Matki Bożej, który
sytuowano w Dolinie Jozafata w
Jerozolimie.
Matka Boska Anielska. Taką nazwę
miała kapliczka za czasów św.
Franciszka. Nie jest wykluczone, że
on sam jej dał taką nazwę. Legenda
głosi, że słyszano często nad
kapliczką głosy anielskie i dlatego
dano jej tę nazwę.
Porcjunkula. Nazwa również znana za
czasów św. Franciszka i być może
przez niego wprowadzona.
Etymologicznie oznacza tyle, co
kawałeczek, drobna część. Może to
odnosić się do samej kapliczki,
która była bardzo mała, a również do
posesji przy niej leżącej, także
niewielkiej. Nazwa dzisiaj równie
powszechna jak poprzednia (Matka
Boska Anielska) w odniesieniu do
jednego z najmniejszych dzisiaj
sanktuariów świata.
Historia sanktuarium
Kościół Matki Boskiej Anielskiej (Porcjunkula)
leży około 2 kilometrów na południe
od Asyżu. Położony jest w dolinie
tuż przy dworcu kolejowym. Kiedyś
stał tu las, a właścicielami
kapliczki byli benedyktyni, którzy
mieli swój klasztor na wzgórzu
Subasio. Kapliczka była w stanie
ruiny. Odbudował ją św. Franciszek w
zimie 1207/1208 roku i tu
zamieszkał. Tu również w roku 1208
lub 1209 w uroczystość św. Macieja
Apostoła (24 lutego) wysłuchał
Franciszek Mszy świętej i usłyszał
słowa Ewangelii w czasie tej Mszy:
"Idźcie i głoście: Bliskie już jest
królestwo niebieskie. (...) Darmo
otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie
zdobywajcie złota ani srebra, ani
miedzi do swych trzosów. Nie
bierzcie na drogę torby ani dwóch
sukien, ani sandałów, ani laski" (Mt
10,6-10).
Franciszek wziął te słowa do siebie
jako nakaz Chrystusa. Dlatego zdjął
swoje odzienie, nałożył na siebie
habit, przepasał się sznurem i udał
się do kościoła parafialnego Św.
Jerzego w Asyżu i zaczął na placu
nauczać. W tym samym jeszcze roku
zgłosili się do niego pierwsi
towarzysze: bogaty kupiec Bernard z
Quinvalle i kapłan uczony, doktor
prawa, Piotr z Katanii, późniejszy
brat Egidiusz. Obaj zamieszkali wraz
z Franciszkiem przy kościółku Matki
Bożej Anielskiej. Kiedy zebrało się
już 12 uczniów Franciszka, nazwali
się Pokutnikami z Asyżu oraz Braćmi
Mniejszymi. Za cel obrali sobie
życie pokutne i głoszenie Chrystusa,
nawoływanie do pokuty i zmiany
życia.
W roku 1211 benedyktyni z góry
Subasio odstąpili Franciszkowi i
jego towarzyszom kaplicę i posesję
przy niej, na której ci wybudowali
sobie ubogie szałasy - domy. Tak
więc Porcjunkula stała się domem
macierzystym zakonu św. Franciszka.
Tu również schroniła się także św.
Klara z Offreduccio. W samą
Niedzielę Palmową dnia 28 marca 1212
roku odbyły się jej obłóczyny. Tak
powstał II zakon (klarysek) pod
nazwą pierwotną "Ubogich Pań".
Niebawem w ślad za św. Klarą
wstąpiła jej siostra, św. Agnieszka.
Zamieszkały one tymczasowo u
benedyktynek w pobliżu Bastii, zanim
św. Franciszek nie wystawił dla nich
klasztorku przy kościele św.
Damiana.
W roku 1415 św. Bernardyn ze Sieny
osadził tu swoich synów duchowych,
obserwantów. Wystawili oni tu spory
klasztor, a także okazały kościół. W
latach 1569-1678 wystawiono
świątynię, którą dzisiaj oglądamy.
Wieża - dzwonnica pochodzi z roku
1684. Franciszek Overbeck wykonał
malowidła i mozaiki wewnątrz
(1829-1830). W roku 1832 trzęsienie
ziemi zniszczyło znacznie kościół.
Odbudowany został rychło w latach
1836-1840. Świątynia posiada okazałą
fasadę z figurą Matki Bożej na
szczycie, wykonaną z brązu
pozłacanego, liczącą 7 metrów
wysokości. W środku kościoła
znajduje się w stanie surowym
zachowany pierwotny kościółek -
kaplica. Przy końcu bocznej nawy
jest cela, ozdobiona freskami
Tyberiusza z Asyżu (1516), w której
mieszkał i dokonał życia św.
Franciszek. W maleńkim ogrodzie
rosną dzikie, czerwone róże bez
kolców. Legenda głosi, że w ten
właśnie krzak rzucił się dnia
pewnego św. Franciszek dla
umartwienia ciała. Ponieważ bardzo
go wówczas kolce poraniły, za karę z
woli Bożej przestały rodzić kolce i
tak jest po dzień dzisiejszy. Listki
tych róż rozdaje się na pamiątkę.
Legenda głosi również, że raz po raz
pojawiają się na różach krople krwi
Świętego.
11 kwietnia 1909 roku, papież św.
Pius X, podniósł kościół Matki Bożej
Anielskiej w Asyżu do godności
Bazyliki patriarchalnej i
papieskiej. W latach 1925-1928
kaplica Porcjunkuli została
obudowana artystycznie. Obecnie
dookoła bazyliki jest znaczna osada,
która nosi nazwę Matki Boskiej
Anielskiej.
Matka Boska Anielska
Tytuł ten przypomina, że Maryja jako
Matka Boża jest Królową również
aniołów, a więc istot najwyższych
wśród stworzeń. Już Ewangelie zdają
się wskazywać na rolę służebną
aniołów wobec Najśw. Maryi: tak jest
w scenie zwiastowania, tak jest przy
ukazaniu się aniołów pasterzom; tak
jest wtedy, gdy anioł informuje
Józefa, że ma uciekać z Bożym
Dzieciątkiem do Egiptu. Ten sam
anioł zawiadamia Józefa o śmierci
Heroda. Pod wezwaniem Królowej
Aniołów istnieją trzy zakony
żeńskie. W roku 1864 zostało we
Francji założone arcybractwo Matki
Bożej Anielskiej, mające za cel
oddawać cześć Maryi jako Królowej
nieba. Członkowie tegoż bractwa
odmawiają codziennie trzy Zdrowaś z
wezwaniem:
"Królowo Aniołów, módl się za nami".
To wezwanie zostało także włączone
do Litanii Loretańskiej. Istnieje
wiele kościołów pod tym wezwaniem,
zwłaszcza wystawionych przez synów
duchowych i córki św. Franciszka
Serafickiego. Niektóre z nich są
nawet sanktuariami, posiadającymi
wizerunki Matki Bożej, słynące
łaskami. W Italii jest 9 podobnych
sanktuariów. M. B. Anielska jest
Patronką Kostaryki. W pobliżu miasta
San José istnieje sanktuarium z
figurką cudowną, koronowaną w 1927
roku. Według podania miejscowego
mieli ją w roku 1635 przynieść
aniołowie.
Odpust Porcjunkuli
Właśnie ze względu na ten odpust
bazylika i sanktuarium nabrały tak
wielkiej sławy w świecie
chrześcijańskim. Legenda głosi, że
pewnej nocy w lecie w roku 1216
Franciszek usłyszał w swojej celi
głos: "Franciszku, do kaplicy!"
Kiedy tam się udał, ujrzał Pana
Jezusa siedzącego nad ołtarzem, a
obok z prawej strony Najśw. Pannę
Maryję w otoczeniu aniołów; tak się
odtąd najczęściej przedstawia M. B.
Anielską św. Franciszka z Asyżu.
Usłyszał głos: "Franciszku, w zamian
za gorliwość, z jaką ty i bracia
twoi, staracie się o zbawienie dusz,
w nagrodę proś mię dla nich i dla
czci mego imienia o łaskę, jaką
zechcesz. Dam ci ją, gdyż dałem cię
światu, abyś był światłością narodów
i podporą mojego Kościoła".
Franciszek upadł na twarz w adoracji
Chrystusa, Maryi i aniołów, i rzekł:
"Trzykroć święty Boże! Ponieważ
znalazłem łaskę w Twoich oczach, ja
który jestem tylko proch i popiół, i
najnędzniejszy z grzeszników, błagam
Cię z uszanowaniem, na jakie tylko
zdobyć się mogę, abyś raczył dać
Twoim wiernym tę wielką łaskę, aby
wszyscy, po spowiedzi odbytej ze
skruchą i po nawiedzeniu tej kaplicy
mogli otrzymać odpust zupełny i
przebaczenie wszystkich grzechów".
Z kolei zwrócił się Franciszek do
Najśw. Maryi Panny: "Proszę
błogosławionej Dziewicy, Matki
Twojej, Orędowniczki rodzaju
ludzkiego, aby poparła sprawę moją
przed Tobą". Maryja poparła modlitwę
Franciszka. Wtedy Chrystus Pan:
"Franciszku, to, o co prosisz, jest
wielkie. Ale otrzymasz jeszcze
większe łaski. Daję ci odpust, o
który usilnie błagasz, pod warunkiem
jednak, że będzie on zatwierdzony
przez mego Namiestnika, któremu
dałem moc związywania i
rozwiązywania tu na ziemi".
Podanie głosi, że zaraz nazajutrz
udał się Franciszek z bratem
Masseuszem do Perugii, gdzie właśnie
przebywał papież Honoriusz III:
Ojcze święty - powiedział -
odbudowałem przed kilku laty mały
kościółek w twoich posiadłościach,
poświęcony Matce Bożej i błagam
Waszej Świątobliwości, aby go raczył
wzbogacić wielkim odpustem, nie
zobowiązującym do dawania jałmużny".
"Zgadzam się - miał odpowiedzieć
papież - ale na ile lat go żądasz?"
Na to Franciszek: "Ojcze święty,
proszę cię, byś odpustu tego nie
liczył na lata, ale na dusze, aby
wszyscy, którzy rozgrzeszeni i
przejęci skruchą serdeczną wejdą do
kościoła Matki Boskiej Anielskiej,
otrzymali zupełne odpuszczenie
grzechów i na tym, i na tamtym
świecie".
"To, o co prosisz, jest wielkie i
dotychczas niepraktykowane w
Kościele".
Na to Franciszek: "Dlatego
przychodzę tu i proszę nie w moim
imieniu, ale w imieniu Jezusa
Chrystusa, który mię tu posłał".
Tyle legenda. Faktem jest natomiast,
że papież udzielił odpustu zupełnego
na dzień przypadający w rocznicę
poświęcenia kaplicy, które odbyło
się dnia 2 sierpnia 1216 roku. Od
wieku XIV papieże zaczęli podobny
odpust na ten dzień przyznawać
poszczególnym kościołom
franciszkańskim. Papież Sykstus IV w
roku 1480 udzielił tego przywileju
wszystkim kościołom I zakonu. W dwa
lata potem tenże papież udzielił
tegoż odpustu zupełnego dla
wszystkich kościołów
franciszkańskich, także dla III
zakonu. Papież Leon X przywilej ten
potwierdził (1 IX 1518). Papież
Grzegorz XV przywilej ten rozszerzył
nie tylko na wszystkich duchowych
synów i córki św. Franciszka, ale
również na wszystkich wiernych,
ilekroć dnia 2 sierpnia nawiedzą
któryś z kościołów franciszkańskich
(1622). Papież Pius IX poszedł
jeszcze dalej i dnia 22 lutego 1847
roku przywilej odpustu toties
quoties rozszerzył na wszystkie
kościoły parafialne i inne, przy
których jest III zakon. Papież św.
Pius X udzielił na ten dzień tego
odpustu wszystkim kościołom, jeśli
to biskupi uznają za stosowne
(1910). W rok potem przywilej ten
św. Pius X rozszerzył na wszystkie
kościoły (1911). Dnia 3 marca 1952
roku wyszedł dekret Kongregacji
Odpustów rozszerzający przywilej
odpustu zupełnego toties quoties na
dzień 2 sierpnia lub w najbliższą
niedzielę dla wszystkich kościołów i
kaplic nawet półpublicznych.
Warunki uzyskania odpustu
Jak wspomnieliśmy, początkowo odpust
zupełny można było uzyskać jedynie w
kościele Matki Bożej Anielskiej w
Asyżu, i to jedynie dnia 2 sierpnia.
Potem papieże rozszerzyli ten
przywilej na wszystkie dni w roku
odnośnie Porcjunkuli. Wreszcie
Porcjunkula otrzymała na dzień 2
sierpnia odpust toties quoties,
czyli za każde nawiedzenie kościoła
i wypełnienie warunków. Odpust ten
rozszerzyli papieże na kościoły
franciszkańskie, potem także na
wszystkie kościoły. Pierwszy miał
udzielić tego odpustu papież bł.
Innocenty XI w roku 1687. Potem
rozszerzył go papież Pius IX w roku
1847 na podstawie tradycji, która
istniała już odnośnie Porcjunkuli w
wieku XIV. Warunki dostąpienia
odpustu Porcjunkuli były
następujące: nawiedzenie kościoła,
przystąpienie do Spowiedzi i do
Komunii świętej, odmówienie 6 Ojcze
nasz, 6 Zdrowaś i 6 Chwała Ojcu w
intencjach, jakie ma papież. Odpust
ten można było uzyskać od południa 1
sierpnia do północy 2 sierpnia.
Nadto można było w ostatnich latach
przenieść ten odpust na najbliższą
niedzielę.
Dzisiaj odpust ten uzyskuje się w
kościołach parafialnych spełniając
zwyczajne warunki: pobożne
nawiedzenie kościoła, odmówienie w
nim Modlitwy Pańskiej i Wyznania
wiary oraz sakramentalna spowiedź i
Komunia św. wraz z modlitwą w
intencji Ojca świętego; wykluczone
przywiązanie do jakiegokolwiek
grzechu. Papież Grzegorz XIII (1585)
obdarował sanktuarium M. B.
Anielskiej przywilejem, że można
było odprawiać w nim Msze święte
przez całą dobę. Sanktuarium wydaje
pięknie redagowany miesięcznik "La
Porziuncola".
Św.
Euzebiusz z Vercelli
(...) Cesarzowi łatwiejsza w
odbiorze wiara ariańska wydawała się
politycznie bardziej użyteczna jako
ideologia cesarstwa. Jednakże ci
wielcy Ojcowie oparli się temu,
broniąc prawdy przed dominacją
polityczną. Z tego powodu Euzebiusz
skazany został na wygnanie, podobnie
jak wielu innych biskupów Wschodu i
Zachodu...
Drodzy bracia i siostry.
Dzisiejszego poranka zapraszam was
do refleksji nad św. Euzebiuszem z
Vercelli, pierwszym biskupem
północnej Italii, o którym mamy
pewne wiadomości. Urodzony na
Sardynii na początku IV wieku
jeszcze w dzieciństwie przeniósł się
z rodziną do Rzymu. Później został
lektorem: w ten sposób należał do
duchowieństwa Miasta w czasach, gdy
Kościół boleśnie doświadczał herezji
ariańskiej. Wielki szacunek, jaki
otaczał Euzebiusza, tłumaczy
wybranie go w 345 na stolicę
biskupią w Vercelli. Nowy biskup
przystąpił natychmiast do
intensywnej pracy ewangelizacyjnej
na obszarze, który był jeszcze w
dużej mierze pogański, zwłaszcza w
okolicach wiejskich. Czerpiąc
inspirację ze św. Atanazego - który
spisał Żywot św. Antoniego,
inicjatora wschodniego monastycyzmu
- założył w Vercelli wspólnotę
kapłańską, podobną do wspólnoty
monastycznej. To zgromadzenie mnisze
wycisnęło na duchowieństwie
północnych Włoch piętno apostolskiej
świętości i wydało takie wybitne
postacie biskupów, jak Limeniusz i
Honorat - następcy Euzebiusza w
Vercelli, Gaudencjusz w Novarze,
Eksuperancjusz w Tortonie,
Eustazjusz w Aoście, Eulogiusz w
Ivrei, Maksym w Turynie, przy czym
wszystkich ich Kościół czci jako
świętych.
Solidnie wykształcony w wierze
nicejskiej, Euzebiusz ze wszystkich
sił bronił pełnej boskości Jezusa
Chrystusa, określonego w Credo
Nicejskim mianem "współistotnego"
Ojcu. W tym celu sprzymierzył się z
wielkimi Ojcami z IV w. - przede
wszystkim ze św. Atanazym,
propagatorem prawowierności
nicejskiej - przeciwko proariańskiej
polityce cesarza. Cesarzowi
łatwiejsza w odbiorze wiara ariańska
wydawała się politycznie bardziej
użyteczna jako ideologia cesarstwa.
Jednakże ci wielcy Ojcowie oparli
się temu, broniąc prawdy przed
dominacją polityczną. Z tego powodu
Euzebiusz skazany został na
wygnanie, podobnie jak wielu innych
biskupów Wschodu i Zachodu: jak sam
Atanazy, jak Hilary z Poiters - o
którym mówiliśmy poprzednim razem -
jak Hozjusz z Kordoby. W Scytopolis
w Palestynie, gdzie przebywał na
zesłaniu w latach 355-60, Euzebiusz
zapisał wspaniałą kartę swego życia.
Tu również wraz z małą grupą uczniów
założył wspólnotę cenobityczną i
stąd prowadził korespondencję ze
swymi wiernymi w Piemoncie, czego
dowodzi przede wszystkim drugi z
trzech jego Listów, uznanych za
autentyczne. Następnie, po roku 360
zesłany został do Kapadocji i
Tebaidy, gdzie był dotkliwie
maltretowany fizycznie. W roku 361,
po śmierci Konstancjusza II, jego
następcą został cesarz Julian, zwany
Apostatą, który nie był
zainteresowany chrześcijaństwem jako
religią cesarstwa, lecz chciał po
prostu przywrócić pogaństwo. Położył
on kres wygnaniu owych biskupów i
pozwolił również Euzebiuszowi objąć
z powrotem swoją stolicę. W 362 roku
Anastazy zaprosił go do udziału w
Soborze Aleksandryjskim, który
postanowił wybaczyć biskupom
ariańskim, gdyby wrócili do stanu
świeckiego. Euzebiusz mógł pełnić
jeszcze przez dziesięć lat, aż do
śmierci, swą posługę biskupią,
nawiązując ze swym miastem wzorową
relację, która nie omieszkała być
natchnieniem dla posługi
duszpasterskiej innych biskupów
północnej Italii, którymi zajmiemy
się w najbliższych katechezach, jak
św. Ambroży z Mediolanu i św. Maksym
z Turynu.
Związek między biskupem Vercelli a
jego miastem wyświetlają przede
wszystkim dwa świadectwa
epistolarne. Pierwsze znajdujemy w
cytowanym już Liście, który
Euzebiusz napisał z wygnania w
Scytopolis do "umiłowanych braci i
kapłanów tak bardzo upragnionych,
jak też do świętych ludów
niezłomnych w Vercelli, Novarze,
Ivrei i Tortonie" (Ep. secunda, CCL
9, s. 104). Te pierwsze słowa, które
zdradzają wzruszenie dobrego
pasterza w obliczu swej owczarni,
znajdują szerokie uzasadnienie pod
koniec Listu, w niezwykle gorących
pozdrowieniach ojca, skierowanych
przez ojca do wszystkich i do
każdego z jego dzieci z Vercelli, w
słowach przepełnionych uczuciem i
miłością. Warto zwrócić uwagę przede
wszystkim na wyraźną relację,
łączącą biskupa z sanctae plebes nie
tylko Vercellae/Vercelli - pierwszą
i przez kilka lat jedyną diecezją w
Piemoncie - ale także z Novaria/Novary,
Eporedia/Ivrei i Dertona/Tortony,
czyli z tymi wspólnotami
chrześcijańskimi, które na terenie
tej samej diecezji osiągnęły pewną
liczebność i autonomię.
Innym ciekawym elementem jest
pożegnanie, którym kończy się List:
Euzebiusz prosi swych synów i córki,
by pozdrowili "także tych, którzy są
poza Kościołem i którzy raczą żywić
do nas uczucie miłości: etiam hos,
qui foris sunt et nos dignantur
diligere". Wyraźny to znak, że
związek biskupa z jego miastem nie
ograniczał się do ludności
chrześcijańskiej, ale obejmował
również tych, którzy - poza
Kościołem - uznawali w jakimś sensie
jego autorytet moralny i miłowali
tego wzorowego męża.
Drugie świadectwo owej wyjątkowej
relacji biskupa z jego miastem
pochodzi z Listu, jaki św. Ambroży z
Mediolanu napisał do mieszkańców
Vercelli około roku 394, ponad
dwadzieścia lat po śmierci
Euzebiusza (Ep. extra collectionem
14: Maur. 63). Kościół w Vercelli
przeżywał trudne chwile: był
podzielony i pozbawiony pasterza.
Ambroży szczerze oświadcza, że
trudno mu w tych ludziach rozpoznać
"potomstwo świętych ojców, którzy
zaakceptowali Euzebiusza, gdy tylko
go ujrzeli, choć nie znali go
wcześniej, zapominając wręcz o swych
współobywatelach". W tym samym
Liście biskup Mediolanu daje jeszcze
dobitniej wyraz swemu szacunkowi do
Euzebiusza: "Tak wielki mąż - pisze
w sposób stanowczy - w pełni
zasługiwał na to, by wybrał go cały
Kościół". Podziw Ambrożego dla
Euzebiusza opierał się przede
wszystkim na fakcie, że biskup
Vercelli kierował swoją diecezją
świadectwem własnego życia: "Z
surowością postu rządził swoim
Kościołem". W istocie również
Ambroży był zafascynowany - jak sam
to przyznał - monastycznym ideałem
kontemplacji Boga, do którego
Euzebiusz wytrwale dążył za
przykładem proroka Eliasza. Jako
pierwszy - pisał Ambroży - biskup
Vercelli zgromadził swe
duchowieństwo w vita communis i
wychował je do "przestrzegania reguł
monastycznych, chociaż mieszkali w
mieście". Biskup i jego kler winni
byli dzielić problemy
współmieszkańców i czynili to w
sposób wiarygodny, właśnie przez
jednoczesne praktykowanie innego
obywatelstwa - Nieba (por. Hbr
13,14). I tak rzeczywiście stworzyli
prawdziwe obywatelstwo, prawdziwą
wspólną solidarność z mieszkańcami
Vercelli.
W ten sposób Euzebiusz, uznając za
swoją sprawę "sancta plebs"
Vercelli, żył pośród miasta jak
mnich, otwierając miasto na Boga.
Rys ten niczego więc nie ujmował
jego przykładnemu dynamizmowi
pasterskiemu. Wydaje się zresztą, że
ustanowił on w Vercelli parafie dla
uporządkowanej i ustabilizowanej
posługi kościelnej i że wspierał
sanktuaria maryjne dla nawrócenia
pogańskiej ludności wiejskiej. Co
więcej, ten "rys monastyczny"
nadawał szczególny wymiar związkowi
Biskupa z jego miastem. Jak niegdyś
apostołowie, za których Jezus modlił
się w czasie Ostatniej Wieczerzy,
pasterze i wierni Kościoła "są na
świecie" (J 17, 11), ale nie są "ze
świata". Dlatego pasterze -
przypominał Euzebiusz - muszą wzywać
wiernych, by nie uważali miasta
świata za swoje stałe mieszkanie,
lecz szukali przyszłego Miasta,
ostatecznego niebieskiego Jeruzalem.
To "eschatologiczne zastrzeżenie"
pozwala pasterzom i wiernym zachować
skalę wartości, nie ulegając
chwilowym modom i niesłusznym
roszczeniom sprawujących władze.
Autentyczna skala wartości - zdaje
się mówić całym swoim życiem
Euzebiusz - pochodzi nie od cesarzy
dnia wczorajszego czy dzisiejszego,
lecz od Jezusa Chrystusa,
doskonałego Człowieka, równego Ojcu
w boskości, a mimo to człowieka jak
my. Odnosząc się do tej skali
wartości Euzebiusz nie ustaje w
"gorącym zalecaniu" swoim wiernym
"strzeżenia na wszelkie sposoby
wiary, zachowania zgody i
wytrwałości w modlitwie" (Ep.
secunda, cit.).
Drodzy przyjaciele, ja także polecam
wam z całego serca te trwałe
wartości, pozdrawiając was i
błogosławiąc was tymi samymi
słowami, którymi święty biskup
Euzebiusz kończył swój drugi List:
"Zwracam się do was wszystkich, moi
bracia i święte siostry, synowie i
córki, wierni obu płci i w każdym
wieku, abyście czuwali... zanieście
nasze pozdrowienie i tym, którzy są
poza Kościołem i którzy raczą żywić
do nas uczucie miłości" (tamże).
3
sierpień. Pierwsza chrześcijanka
Europy - św. Lidia
W niektórych kalendarzach pod datą 3
sierpnia figuruje wspomnienie św.
Lidii. Ta pierwsza kobieta, którą
św. Paweł ochrzcił po przybyciu do
Europy, zasługuje w czasie
jednoczenia się naszego kontynentu
na szczególną promocję. Wiemy o niej
z Dziejów Apostolskich
(16,11-15.40).
Ksiądz Józef Gawor, przed laty
redaktor „Gościa Niedzielnego”, był
wielkim miłośnikiem Pisma Świętego i
pilnym jego czytelnikiem. Jemu
zawdzięczamy to, że z okazji
Milenium Chrztu Polski, obchodzonego
w roku 1966, na głównych drzwiach
katowickiej katedry Chrystusa Króla,
wówczas ufundowanych, wśród
najsławniejszych scen chrztu
świętego z historii zbawienia (z
Biblii i historii chrześcijaństwa)
znalazła się także scena chrztu
Lidii. Wydarzenie to miało miejsce w
mieście macedońskim Filippi około
roku 50, a św. Paweł ochrzcił Lidię
razem z jej domownikami.
Matka chrzestna Europy
Ksiądz Gawor był poniekąd
wizjonerem. Jakby przeczuwał nasze
dni zmagania się o umieszczenie
invocatio Dei w preambule
powstającej konstytucji zjednoczonej
Europy; by była Europą ducha, winna
oprzeć się na swoim wielkim
dziedzictwie chrześcijańskim. To on
nazwał prawie pół wieku temu Lidię z
Filippi „matką chrzestną Europy”.
Kim była Lidia? Pochodziła z Tiatyry
położonej w Azji Mniejszej, na
obszarze dzisiejszej Turcji. Jako
pobożna żydówka czciła jednego,
prawdziwego Boga. Mógł to być stary
przekaz, który przylegał do niej,
jako że w Tiatyrze, co poświadcza
Józef Flawiusz, pisarz żydowski,
istniała kolonia żydowska. To, że
uczestniczyła ona w spotkaniu
modlitewnym nad rzeką w szabat,
sugeruje, że nie było w Filippi
wystarczającej liczby żydów mężczyzn
(fachowym określeniem na to jest
minjan = 10 mężczyzn), dla
wymaganego kworum do założenia
właściwej synagogi. Widzimy tu
subtelny, lecz ważny punkt, na który
Łukasz chce zwrócić uwagę: Lidia,
nie mogąc być członkiem założycielem
synagogi żydowskiej, jest pierwszą
nawróconą na chrześcijaństwo
Europejką. To w jej domu zaczyna się
spotykać wspólnota chrześcijańska (Dz
16,40).
Kobieta wyzwolona
Kobiety żydowskie w diasporze
uczestniczyły w hellenistycznym
odrodzeniu i mogły tworzyć swoje
własne grupy religijne oraz odbywać
spotkania dla sprawowania liturgii
lub modlitw; ten przypadek ma
miejsce w naszym opowiadaniu
zapisanym w Dziejach Apostolskich.
Niemniej nie mogły one, w
odróżnieniu od mężczyzn, utworzyć
grupy synagogalnej. Zauważmy zatem,
że Lidia czuła się upoważniona, być
może na skutek wyzwoleńczego
działania Ewangelii, do wystąpienia
przeciwko żydowskiemu obyczajowi,
nie tylko zwracając się do Pawła
publicznie, lecz także zapraszając
jego samego ora tych, którzy z nim
byli, całkiem obcych ludzi, do
przyjścia i zamieszkania w jej domu
(16,15). Widzimy tutaj, jak
Ewangelia uwalnia kobiety z
dawniejszych ograniczeń, wyznaczając
im nowe role, nawet jako
założycielek nowych chrześcijańskich
„kościołów domowych”.Być może z
uwagi na to, że kobiety w Macedonii
były często znane z podejmowania
przywódczych ról w społeczeństwie,
nawet już w czasach przed
Aleksandrem Wielkim, wystąpienie
Lidii w nowej roli mogłoby być
mniejszą niespodzianką w większej
społeczności. Jeśli jednak byliby w
Filippi mężczyźni żydzi, jej
przywódcza rola byłaby dla nich
zaskoczeniem. Lidia zaś przyjąwszy
słowo Pana od Pawła, została
ochrzczona, przyjęła znak przymierza
nowej religii, coś, czego nie
mogłaby otrzymać w judaizmie
(obrzezanie kobiet nie było w nim
praktykowane). Tak przedstawia
Łukasz historię ukazującą dobitnie
to, że Ewangelia jest dla wszelkich
kategorii ludzi, niezależnie od ich
płci, poprzedniej przynależności
religijnej lub statusu społecznego.
Imię Lidia oznaczało pierwotnie
osobę pochodzącą z krainy nazywanej
Lidią, tzn. Lidyjkę. Gdyby ten
przypadek zachodził w Dz 16, nie
znalibyśmy aktualnego imienia tej
kobiety. Jednak, co miało wcześniej
miejsce u Horacego (Pieśń 1,8),
słowo Lidia było już też imieniem
osobowym; a ponieważ kraina Lidii
została wchłonięta przez prowincję o
nazwie Azja, kiedy ta historia się
dzieje, Lidia jest tu
najprawdopodobniej imieniem własnym
osoby.
Bizneswoman
Miasto Tiatyra istniało w czasach
Pawła i już dawno było znane jako
centrum wytwarzania farby do
purpury. Czytamy w Dz 16,14, że
Lidię łączyły z jej miastem
pochodzenia stosunki handlowe;
sprzedawała tkaniny farbowane tą
królewską barwą. Znaczy to
prawdopodobnie, iż Lidia była
kobietą finansowo niezależną -
bizneswoman, powiedzielibyśmy
dzisiaj. Materiał farbowany
królewską purpurą był towarem
luksusowym, i tylko królowie oraz
ludzie bogaci mogli sobie normalnie
pozwolić na kupienie go. Ponadto
Lidia miała dom, w którym mieszkała
nie tylko ona, ale także jej
domownicy (niewolnicy) i goście.
Homer wymienia w „Iliadzie”
(4.141-42) dwie kobiety, które były
znane dzięki sztuce farbowania
purpury w Lidii, tak więc widocznie
biblijna Lidia była daleką
następczynią kobiet trudniących się
tam tym rzemiosłem i handlem.
Najprawdopodobniej przybyła ona do
Filippi, miasta będącego rzymską
kolonią, aby sprzedawać swoje dobra
tamtejszej bogatej klienteli.
U Lidii w gościnie
Data wspomnienia św. Lidii - 3
sierpnia - została wyznaczona
dowolnie przez Baroniusza, który
wprowadził ją do Martyrologium
Romanum w roku 1584. W Niemczech, w
2002 roku obchodzili chrześcijanie
Święto Biblii. W związku z tym
tamtejsza prasa katolicka donosiła,
że 14 czerwca odbyło się w Neuhausen
święto Lidii na cześć pierwszej
chrześcijanki Europy; wszystko
zorganizowano na modłę grecką -
ubiory, potrawy, jak 2000 lat temu u
Lidii w gościnie, dla przypomnienia
sceny z 16. rozdziału Dziejów
Apostolskich. W całej imprezie
wyeksponowano jej cnotę gościnności,
i słusznie. Czy nie zasługiwałaby na
jakieś, choćby skromne,
uwzględnienie w liturgii ta święta
Europejka, wobec ogłoszenia przez
Jana Pawła II św. Teresy Benedykty
od Krzyża Edyty Stein (9 VIII), św.
Brygidy Szwedzkiej (23 VII) i św.
Katarzyny ze Sieny (29 IV)
współpatronkami kontynentu
europejskiego?
Patronka farbiarzy
Lidia mieszkała w Filippi, w
Macedonii. Była zapewne osobą
zamożną, bowiem purpura - tkanina,
którą sprzedawała - stanowiła towar
luksusowy.
- Była poganką, która przyjęła
chrzest dzięki św. Pawłowi - mówi
paulin, o. Paweł Stępkowski.
O tym spotkaniu oraz o tym, że św.
Lidia udzieliła później gościny św.
Pawłowi, wiemy z relacji św.
Łukasza, zapisanej w Dziejach
Apostolskich.
4
sierpnia. Św. Jan Maria Vianney -
Leżymy na całej linii
Ktoś, kto przypominał obraz nędzy i
rozpaczy, jest patronem proboszczów
całego świata.
Zostałem pobity na ulicy.
Wychodziłem ze spotkania
modlitewnego, gdzie aż dwukrotnie
Pan Bóg dał nam słowo: „Kto was
dotyka, dotyka źrenicy mojego oka”.
Na pustej ulicy zatrzymał się
samochód, wyskoczyło czterech
facetów. Leżałem na ziemi. I w tym
momencie dostałem SMS-a. „Jezus
nigdy nie zapomni ci, że cierpiałeś
dla Niego” – napisał znajomy
zakonnik. – A skąd ojciec wiedział,
że zostałem pobity? – pytałem
później zdumiony. – A od czego są
aniołowie? Są skuteczniejsi niż
Telekomunikacja Polska – zaczął się
śmiać. Nigdy nie czułem takiej
bliskości Boga. Pochylał się nade
mną, cierpiał tak, jakby ktoś
wsadzał Mu palec... w źrenicę. Gdy o
tym opowiadam, znajomi uśmiechają
się z zażenowaniem.
Pomyślałem o Janie Marii Vianneyu.
Często leżał na ziemi. Modlił się,
leżąc krzyżem w pustym kościele,
cierpiał, gdy drapieżnie atakował go
Zły. Spał na kilku deskach, niewiele
jadł. – Co takie chuchro może nam
powiedzieć o Bogu – kpili francuscy
racjonaliści. Vianney wychodził na
ambonę i zaczynał opowiadać o Bogu.
Mówił bardzo prostym językiem, nie
popisywał się. Słuchaczom wydawało
się, że głosi kazanie samemu sobie.
Ludzie przychodzili. Choć na
początku kościół świecił pustkami.
Urodził się w 1786 r. w wiosce koło
Lyonu. Francja wrzała po rewolucji,
prześladowała kapłanów. Mały Jan
przyjął Pierwszą Komunię w...
szopie, do której wejście dla
bezpieczeństwa zasłonięto wozem z
sianem. Wstąpił do seminarium
duchownego, ale z powodu ogromnych
kłopotów w nauce był z niego
dwukrotnie usuwany. Cudem je
ukończył.
Wyobraź sobie, że jesteś
proboszczem. Dostajesz małą wiejską
parafię w Ars. Mieszka w niej 230
osób, ale na niedzielną Mszę
przychodzi jedynie kilka. Więcej: o
parafianach pogardliwie mówi się,
„że jedynie chrzest odróżnia ich od
zwierząt”. Toną w grzechu.
Załamujesz ręce? Ks. Vianney złożył
je do modlitwy. By zmienić innych,
zaczął zmieniać siebie. Narzucił
sobie ostry rygor: kilka godzin
adoracji Najświętszego Sakramentu,
post. Wieczorami widywano go, jak
leżał krzyżem pod tabernakulum.
Ubogi brat ubogiego Jezusa.
Nie czuł się ani krztynę lepszy od
swych penitentów. Może dlatego przed
jego konfesjonałem zaczęły ustawiać
się kolejki? Parafia zaczęła się
nawracać. Ludzie opowiadali sobie o
niezwykłym proboszczu. Przyjmował
dziennie nawet 300 osób. W ciągu
roku przy kratkach konfesjonału
klękało prawie 30 tysięcy
penitentów! Często odwiedzał
parafian. Zapamiętali jego łagodny
uśmiech. Przeżywał ogromną duchową
walkę: oschłość, ciemność. Bardzo
bał się o własne zbawienie. Aż
dwukrotnie próbował opuścić parafię
i skryć się w klasztorze. Słuchał
jednak swego biskupa i wracał do
konfesjonału.
Biblijny Jakub zobaczył drabinę, po
której wędrowali aniołowie, gdy
leżał na gołej ziemi, a pod głową
miał twardy kamień. Jan Vianney,
który przypominał obraz nędzy i
rozpaczy, jest patronem proboszczów
całego świata.
5
sierpień. Św. Oswald - Patron
angielskich monarchów
Urodził się około 604 roku jako syn
Etelfryda – króla Nortumbrii. Po
tym, gdy jego ojciec zginął w czasie
powstania Brytów, Oswald zmuszony
był wraz z dwójką swych braci
opuścić kraj.
Udał się do klasztoru Kolumbana
leżącego na szkockiej wyspie Iona, w
którym jeszcze jako poganin zaczął
pobierać nauki, następnie zaś
przyjął chrzest. W tym samym czasie
rządzący od niedawna Nortumbrią
Caedwall zamordował Osryka i
Eanfryda – wspomnianych tu już braci
Oswalda. Oburzeni poczynaniami
tyrana Caedwalla możni panowie,
postanowili posłać po prawowitego
następcę tronu i pomóc mu w
odzyskani władzy nad krajem. W 634
roku Oswad powrócił do królestwa
swego ojca, pokonując w bitwie pod
Hewenfeld Caedwalla. Legendy głoszą,
że zanim doszło do decydującego
starcia, Oswald miał zgromadzić swe
wojska wokół drewnianego krzyża i
modlić się o zwycięstwo nad pogańską
armią. Jedną z jego pierwszych
decyzji jako nowego władcy, było
rozpoczęcie intensywnej
chrystianizacji swych poddanych.
W 635 roku, wspólnie ze świętym
Aidanem założył benedyktyńskie
opactwo Lindsifarne na Ildzie zwanej
też Świętą Wyspą. Jak stwierdzają
Vera Schauber i Hanns Michel
Schindler, tamtejszy klasztor stał
się „ośrodkiem działalności misyjnej
wśród anglosasów”.
Oswald zginął 5 sierpnia 642 roku w
bitwie, którą jego wojska stoczyły z
armią pogańskiego króla Mercji,
Pendą. Do konfliktu doszło, gdyż
małżonka Oswalda, Cyneburga,
wywodziła się z Wessexów, którzy po
zaślubinach także mieli przyjąć
wiarę chrześcijańską. Obawiający się
utraty swych dotychczasowych pozycji
i przywilejów możni Wessexowie
zawarli sojusz z Pendą – władcą
sąsiedniego królestwa - i tym
sposobem zgromadzili wojska
przewyższające liczebnie odziały
Oswalda.
Miejsce, w którym pochowano ciało
późniejszego świętego jest nieznane,
natomiast jego głowa znajdować ma
się w sarkofagu świętego Kutberta w
angielskiej miejscowości Durham
Szczególna czcią otaczany był Oswald
w średniowieczu. Jest patronem
angielskich monarchów, krzyżowców,
czy żniwiarzy.
Za sprawą przybył na kontynent
irlandzkich mnichów, którzy
intensywnie propagowali jego kult,
święty ten wielką popularnością
cieszy się także w
niemieckojęzycznych regionach
alpejskich, gdzie do dziś zalicza
się go do grona Czternastu
Wspomożycieli. Właśnie jako bohater
niezliczonych niemieckich eposów
rycerskich jest patronem
szwajcarskiego miasta i kantonu Zug,
czy licznych świątyń pod jego
wezwaniem. W jednym z takich
kościołów - konkretnie w kościele
pod wezwaniem św. Oswalda w Marktl
an Inn - został ochrzczony papież
Benedykt XVI.
6
sierpnia. Św. Hormizdas - Perski
papież
Przyszedł na świat w miejscowości
Frosinone w środkowych Włoszech.
Osobliwe imię wskazuje na perskie
korzenie – najpewniej jego matka
pochodziła ze Wchodu.
Ów arystokrata zanim został
wyświęcony na archidiakona, był
żonaty i miał syna Sylweriusza –
także późniejszego papieża. Gdy
idzie o jego charakter, Hormizdasa
cechowało wyjątkowo pokojowe
nastawienie. Pozwolił przykładowo
powrócić na łono Kościoła
zwolennikom antypapieża Wawrzyńca.
Na sercu leżało mu także pojednanie
z Kościołami wschodnimi.
Udało mu się nawet zawrzeć ugodę z
wyznającym monofizytyzm cesarzem
Anastazjuszem I oraz nakłonić w 519
roku nowego cesarza, Justyna I oraz
wschodnich hierarchów do podpisania
papieskiego wyznania wiary. Jak
pisał Kazimierz Dopierała o tym
wydarzeniu: „po 35 latach rozdziału
nastąpiła zgoda. Oświadczenie
podpisane przez biskupów wschodnich
jest powszechnie znane jako formuła
Hormizdasa”.
Na marginesie warto zaznaczyć, że w
1870 roku „Sobór Watykański I,
włączył formułę Hormizdasa do
konstytucji dogmatycznej pastor
aeternus - konstatował Dopierała w
„Księdze papieży”.
Niestety, w czasie tak dobrze
zapowiadającego się pontyfikatu
„papieża Persa” pojawiło się także
wiele trudniejszych momentów. Ot
chociażby moment, w którym ówczesny
patriarcha Konstantynopola, Jan II,
dopisał pod wspomnianą tu przysięgą
Hormizdasa słowa, z których
wynikało, iż stary i nowy Rzym
(czyli Konstantynopol właśnie) są
sobie równe, czy też próby
wprowadzenia przez mnichów
scytyjskich nowej, niezgodnej z
chrześcijańską nauką, formuły
teopaschatycznej.
Do naszych czasów zachowała się
ponad setka listów autorstwa tego
papieża, który zmarł w Rzymie 6
sierpnia 523 roku...
7
sierpień. Bł. Edmund Bojanowski
Nie był księdzem, a założył
zgromadzenie zakonne. Został
beatyfikowany przez Papieża Jana
Pawła II w Warszawie 13 czerwca 1999
roku.
Pochodził z okolic Gostynia w
Wielkopolsce. Przeżył 56 lat, lecz
od czwartego roku życia był
naznaczony cierpieniem. Nie
szczędził jednak swych wątłych sił,
aby nieść pomoc innym cierpiącym.
Dał tego dowód podczas epidemii
cholery, która nawiedziła
Wielkopolskę w roku 1849. W swoim
mieszkaniu przygotowywał leki i
pielęgnował chorych. Założył mały
szpital i sierociniec, a także
ochronkę, która stała się sensem
jego życia. Jego doczesne szczątki
spoczywają w Luboniu koło Poznania,
gdzie znajduje się Dom Generalny
Sióstr Służebniczek Wielkopolskich.
Dziś jego dzieło realizują Siostry
Służebniczki Najświętszej Maryi
Panny. Ich charyzmatem, zgodnie z
ideą założyciela, jest służba
ubogim, dzieciom i chorym. Oprócz
nich, według zasad wytyczonych przez
bł. Edmunda żyją także Siostry
Służebniczki Śląskie, Starowiejskie
i Dębickie.
Za życia pragnął kapłaństwa, ale zły
stan zdrowia na to mu nie pozwolił.
Arcybiskup Ledóchowski powiedział
wtedy, że jego drogą do świętości
jest świecki stan życia. Po jego
śmierci „Tygodnik Katolicki”
napisał, że odszedł wzór „cichej
pobożności, łagodnej wyrozumiałości
i wyrzeczenia się siebie”.
Za najważniejsze pole swojej
działalności uważał wychowanie
religijne i moralne, zwłaszcza w
środowiskach wiejskich. Spalał się w
imię miłości Chrystusa, stając się
iskrą, która zapaliła wielu troską o
ubogich. Sam będąc dotkniętym
chorobą, udowodnił, że można być
wyczulonym na niedolę człowieka,
mimo swego niedomagania. Dał temu
świadectwo jako świecki na długo
przed Soborem Watykańskim II, który
podkreślił rolę świeckich w
Kościele.
W odpowiednim dokumencie soborowym
czytamy: „Świeccy powinni podjąć
trud odnowy porządku doczesnego jako
własne zadanie i spełniać je
bezpośrednio i zdecydowanie,
kierując się światłem Ewangelii i
duchem Kościoła, przynagleni
miłością chrześcijańską”. Te słowa,
napisane prawie 100 lat po jego
śmierci, najlepiej charakteryzują
życie i działalność bł. Edmunda
Bojanowskiego. Pozostaje on wzorem
apostolskiego działania. Podczas
Mszy świętej beatyfikacyjnej Jan
Paweł II charakteryzując postać
Błogosławionego stwierdził, że dał
on „wyjątkowy przykład ofiarnej i
mądrej pracy dla człowieka, ojczyzny
i Kościoła”. (ks. S.M.).
W ogrodach Papieskiego Wydziału
Teologicznego przy ul. Katedralnej 9
we Wrocławiu stanął pomnik
błogosławionego Edmunda
Bojanowskiego. 8 września 2001 abp
Juliusz Paetz, metropolita
poznański, wraz z kard. Henrykiem
Gulbinowiczem oraz biskupami Józefem
Pazdurem i Janem Tyrawą poświęcili
monument. Uroczystość poprzedziły
wykład poświęcony E. Bojanowskiemu
oraz Msza św. dziękczynna w 130.
rocznicę śmierci Błogosławionego,
odprawiona w kościele pw. Krzyża
Świętego na Ostrowie Tumskim.
Uczestniczyli w niej przedstawiciele
władz miejskich i wojewódzkich. Po
Eucharystii, w dolnym kościele
dwupoziomowej świątyni, poświęcono
obraz oraz kaplicę bł. Edmunda
Bojanowskiego.
"Litość wobec ludzkiej biedy była
jedną z najważniejszych cech jego
osobowości - powiedział podczas
homilii ks. prof. Ignacy Dec, rektor
PWT we Wrocławiu. - Innym rysem jego
osobowości była szczególna miłość do
Kościoła i narodu polskiego". Mimo
że był świeckim, był w pełni wierny
Kościołowi. Swoją działalność
prowadził w ścisłej współpracy z
księżmi i biskupami. Jak powiedział
ks. I. Dec, był prekursorem
nauczania Soboru Watykańskiego II o
roli świeckich w Kościele. "Jest
przykładem niezwykłej spójności
wiary i chrześcijańskiego
miłosierdzia. Potrafił stawić czoła
współczesnym mu trendom i w pełni
oprzeć swoje życie na Ewangelii" -
stwierdził kaznodzieja.
Jak zapowiedział Metropolita
wrocławski, Katolickie Liceum w
Henrykowie, które rozpocznie
działalność w przyszłym roku, będzie
nosiło imię E. Bojanowskiego, gdyż
jest on prawdziwym wzorem troski o
młode pokolenia Polaków.
Pochodzący z Wielkopolski bł. E.
Bojanowski we Wrocławiu spędził
cztery lata młodzieńczego życia. Od
1832 do 1836 roku studiował na
Uniwersytecie Wrocławskim. Mieszkał
w kamienicy przy ul. Katedralnej 9,
w ogrodach której poświęcono jego
pomnik. Na ścianie tego budynku
znajduje się już tablica
upamiętniająca ten fakt.
Jest założycielem Zgromadzenia
Sióstr Służebniczek Najświętszej
Maryi Panny Niepokalanie Poczętej.
To obecnie najliczniejszy zakon w
Polsce. Funkcjonuje w czterech
odrębnych zgromadzeniach:
wielkopolskim, starowiejskim,
śląskim i dębickim. Łącznie w jego
szeregach jest przeszło 3,5 tysiąca
zakonnic. Siostry służebniczki
pracują wśród dzieci w szkołach,
sierocińcach, zakładach
wychowawczych. Opiekują się chorymi
w domach opieki społecznej,
szpitalach, wspierają biednych. Nie
brakuje ich także na misjach, wśród
chorych na AIDS.
8
sierpnia. Św. Dominik - kazaniem w
heretyków
Mottem zakonu dominikanów jest jedno
słowo, dziś mało popularne: Veritas
– prawda.
Idea zakonu dominikańskiego
narodziła się w gospodzie. Dominik
wraz ze swoim przyjacielem, biskupem
Diego, wędrował z misją
dyplomatyczną na Północ Europy. W
południowej Francji zatrzymali się w
gospodzie, której właściciel okazał
się zwolennikiem sekty albigensów.
Dominik przez całą noc przekonywał
go do powrotu do wiary katolickiej,
aż ten wreszcie wyrzekł się herezji.
Dominik chciał walczyć o zbawienie
dusz nie za pomocą przymusu, lecz
mocą Bożego słowa. Wędrowne
kaznodziejstwo oraz świadectwo
ewangelicznego życia – te dwie
zasady mieli realizować dominikanie.
Dominik de Guzman urodził się w
Caleruega w północnej Hiszpanii ok.
1170 roku. Jego rodzice pochodzili
za średniej szlachty. Od dziecka był
kształcony na duchownego. Święcenia
kapłańskie przyjął w 1195. Chciał
ewangelizować ludy żyjące na
Wschodzie Europy. Jednak posłuszny
woli papieża zajął się nawracaniem
heretyków działających w południowej
Francji. Chodził od wsi do wsi, od
miasta do miasta, opanowanych przez
heretyków, i głosił Ewangelię. Z
nawróconych kobiet spośród
albigensów założył klasztor, który
stał się zaczątkiem dominikanek.
Doszedł wtedy do wniosku, że
potrzebny jest nowy zakon, który da
Kociołowi wykształconych, wędrownych
kaznodziejów.
W 1215 roku biskup Tuluzy erygował
pierwszą wspólnotę zgromadzoną wokół
Dominika. W 1217 roku papież
zatwierdził fundację Zakonu
Kaznodziejskiego. Była to w owych
czasach nowość, gdyż do tej pory
głoszenie kazań było zadaniem
miejscowych biskupów. Dominik miał
na modlitwie wizję apostołów Piotra
i Pawła. Św. Piotr podał mu laskę
wędrownego kaznodziei, a św. Paweł
księgę Ewangelii, mówiąc: „Idź i
głoś, po to zostałeś posłany”. Pod
wpływem tego widzenia Dominik
rozesłał swoich braci na cztery
strony świata. Sam wizytował
powstające klasztory, zadbał o zbiór
praw dla zakonu i sprawny system
zarządzania nim. W Rzymie złożył
dominikański klasztor przy kościele
s. Sabina. Zmarł w święto
Przemienienia Pańskiego w 1221 roku
w Bolonii. Papież Grzegorz IX
kanonizował Dominika w 1234 roku.
Jordan z Saksonii pisał o nim:
„Potrafi się szczerze śmiać i
szczerze płakać. Promieniuje
radością do tego stopnia, że jego
uwagi rozweselają, nigdy nie
przytłaczając. Zasmucony bywa tylko
w odosobnieniu modlitewnym i twarz
jego spływa łzami z powodu ludzkiej
niedoli…”.
9
sierpnia. Św. Teresa Benedykta
(Edyta Stein) - Pani filozof
przekreśliła siebie
Raz o mało nie zatruła się gazem.
Przeżywała wtedy potworną depresję.
Po co mnie odratowaliście? – pytała
z wyrzutem. Dwadzieścia lat później
pogodzona z życiem trafiła do komory
gazowej. Ale wtedy wiedziała już, że
śmierć nie ma nad nią władzy.
Czemu się nie bawisz? Ambicjuszka! –
głośna drwina odbiła się od ścian
wrocławskiej kamienicy. – Nie mówcie
tak! – krzyknęła dziewczyna. Nie
lubiła tego przezwiska. Nazwały ją
tak siostry, które wychowywały ją po
śmierci taty. Nie pamiętała go,
zmarł, gdy miała dwa lata. Matki
ciągle nie było w domu; prowadziła
po ojcu składnicę opału. Harowała od
świtu do nocy. Miała na utrzymaniu
spore mieszkanie we wrocławskiej
kamienicy i aż jedenaścioro dzieci.
– Ambicjuszka! – krzyknęły siostry.
Edyta skuliła się, odłożyła książkę.
Dlaczego mnie tak nazywają? Była
uparta. Gdy nie chciała pójść do
przedszkola, potrafiła postawić cały
dom na głowie. – Nazywano mnie mądrą
Edytą – wspominała po latach. –
Bardzo mnie to bolało, bo brzmiało,
jakbym z tego powodu była
zarozumiała.
Zobaczycie: będę wielka
– O czym tak rozmyślasz? – mama
pogładziła czarne włosy córki. – O
niczym… – zmieszała się dziewczyna.
Jej bladziutką, delikatną twarz
oblał rumieniec. Za nic nie
przyznałaby się, że myślała o
przyszłości. Czuła, że nie mieści
się w ciasnych mieszczańskich ramach
i jest przeznaczona do czegoś
wielkiego. Marzyła o sławie. Nie,
tego nie powiedziałaby mamie.
Mogłoby ją to zranić. Widziała, jak
bardzo troszczy się o rodzinę. To
były trudne czasy: wuj, a rok
później stryj stali się finansowymi
bankrutami i odebrali sobie życie.
Te śmierci wstrząsnęły dziewczynką.
Często widziała matkę, gdy krzątając
się po domu, szeptała: „Słuchaj,
Izraelu, twój Bóg jest jeden”. Była
szczerze wierzącą Żydówką. Sporo
wycierpiała. Owdowiała, miała cały
dom na głowie. Największym jej
zmartwieniem było jednak to, że na
jej oczach dzieci, jedno po drugim,
odchodziły od wiary. Synowie kpili
ze zwyczajów szabatu, córki, słysząc
słowa Tory, wzruszały ramionami.
Malutka Edyta obserwowała ich
uważnie. Urodzona w 1891 roku w Jom
Kippur, wielkie święto pojednania i
pokuty, chciała uciec jak najdalej
od świata psalmów i midraszy. I
uciekała. W świat książek.
Po co mnie odratowaliście?
Przeżywała ogromny konflikt. Świat
ją oszukiwał: była niezwykle zdolna,
a jednak gdy rozdawano nagrody,
Edytę pominięto. Nie pytała,
dlaczego. Była Żydówką – słowo to
zaczynało brzmieć jak wyrok.
Wrażliwa czternastolatka bardzo to
przeżyła. Do końca życia zapamiętała
jednak ciepłe słowa dyrektora, który
w czasie pomaturalnego komersu
rzucił: „Uderz w kamień, a wytrysną
skarby!”. To była jawna aluzja do
jej nazwiska. Stein to po niemiecku
kamień.
Zdała na wrocławski uniwersytet.
Studiowała germanistykę, historię i
psychologię. – Jestem ateistką i
feministką – odpowiadała twardo, ale
jej głowę nieustannie bombardowały
setki pytań: Gdzie znajdę prawdę? W
zatopionym w modlitwach świecie
matki? W ironii rodzeństwa? Zaufała
psychologii, a później filozofii.
Stały się jej prawdziwą pasją.
W czasie studiów przeżyła potworną
depresję. „Słońce zdawało się
gasnąć, nawet w pełnym, jasnym dniu
– wspominała. – Straciłam zupełnie
zaufanie do ludzi; chodziłam jakby
zmiażdżona strasznym ciężarem, nie
umiałam niczym się cieszyć”. Kiedyś
wraz z siostrą o mały włos nie
zatruły się przypadkowo gazem. Gdy
otworzyła oczy, wyszeptała: „Jaka
szkoda! Dlaczego w tej głębokiej
ciszy nie pozostawiono nas na
zawsze?”.
Filozof opatruje rany
Uciekła z Wrocławia. Po trosze
dlatego, że dusiła się w tym
mieście. Zasadniczy powód był jednak
inny: przygotowując referat z
psychologii, natknęła się na
wydawnictwa Edmunda Husserla, ojca
fenomenologii. Połknęła je z
wypiekami na twarzy. Czuła, że
odpowiadają na wiele jej pytań.
Młoda, zdolna studentka spakowała
się i ruszyła do Getyngi. Na studia
germanistyczne i filozoficzne. Do
samego Husserla!
Zaczęła studia u mistrza. Czuła się
ogromnie szczęśliwa, radość trwała
jednak krótko. Wybuchła wojna. –
Wygasło moje życie osobiste; jeżeli
przeżyję wojnę, podejmę je jako dar
– pisała młodziutka studentka
filozofii. Na własną prośbę trafiła
do szpitala zakaźnego w morawskich
Hranicach. Od świtu do nocy krzątała
się przy rannych. Była nieprzytomna
ze zmęczenia.
Już w czasie wojennej zawieruchy
Edyta rzuciła się w wir pracy
uniwersyteckiej. Pracowała nad
doktoratem: siedziała w książkach
dzień i noc. – Gdy wołano mnie na
obiad, wracałam jakby z innego
świata i szłam wyczerpana, ale
radosna – wspominała. Obroniła
doktorat we Fryburgu, gdzie Husserl
otrzymał katedrę, a w 1916 roku
została nawet jego asystentką.
Trzęsienie ziemi
Wciąż uważała się za ateistkę. Jej
deklaracje brzmiały już jednak mniej
pewnie niż przed laty. Pan Bóg dawał
jej coraz mocniejsze znaki swojej
obecności. W Getyndze poznała
młodego docenta Adolfa Reinacha.
Zafascynowała ją jego dobroć i
delikatność. Prawdziwym trzęsieniem
ziemi była wiadomość: młody filozof
zginął na froncie. Edyta odwiedziła
jego żonę. Spodziewała się, że po
przekroczeniu progu zastanie
histerię czy przygnębienie. Ujrzała
pełną pokoju, pogodzoną z życiem
wdowę, która zdradziła sekret swego
zachowania: kilka miesięcy temu
przyjęliśmy chrzest w Kościele
protestanckim. – Było to moje
pierwsze spotkanie z krzyżem i Bożą
mocą, jakiej udziela On tym, którzy
go niosą – notowała zdumiona panna
Stein. – Ujrzałam pierwszy raz w
życiu Kościół w jego zwycięstwie nad
ościeniem śmierci. W tym momencie
załamała się moja niewiara i ukazał
się Chrystus w tajemnicy krzyża.
Od deski do deski
Łaska nie wdarła się w jej życie z
dnia na dzień. Delikatnie drążyła
skałę. Edyta dostrzegła, że religia
odpowiada na pytania, wobec których
filozofia pozostaje bezradna. Gdy w
1921 roku wpadł jej w ręce opasły
tom „Życia świętej Teresy z Avila”,
przeczytała go z wypiekami na
twarzy. – Byłam tak pochłonięta, że
nie przerwałam czytania, póki nie
doszłam do końca. Kiedy zamknęłam
książkę, musiałam sama sobie wyznać:
To jest prawda!
W życiu Edyty rozpoczął się nowy
etap. „Studium filozofii jest
chodzeniem nad przepaścią” –
notowała, ale nie miała jeszcze
odwagi uklęknąć pod krzyżem. –
Jedyną moją modlitwą była tęsknota
za prawdą – wspominała. Zmagała się.
Przez całe życie dążyła do poznania
prawdy, a gdy już jej dotknęła,
chciała być jej wierna. Bez
zastrzeżeń, do końca. Po kryjomu
biegała na poranne Msze. W końcu
dała za wygraną. Poprosiła o
chrzest.
„W roku Pańskim 1922, w dniu 1
stycznia została ochrzczona Edyta
Stein, lat 30, doktor filozofii. Po
dobrej nauce i przygotowaniu
przeszła z judaizmu na łono Kościoła
i otrzymała na chrzcie świętym
imiona Teresa – Jadwiga” – notował
ksiądz w kronice parafialnej. W tym
dniu Kościół świętował uroczystość
Obrzezania Pańskiego: dla Żydów akt
włączenia w naród Izraela. Dla Edyty
rozpoczęcie nowego życia. Matka nie
zaakceptowała wyboru córki, która
powiedziała jej o tym na klęczkach.
Twarda Żydówka, której nie złamały
dotąd zawirowania życiowe,
rozpłakała się.
Panna Stein rozpoczęła
dziesięcioletnią pracę nauczycielki.
Jej pasjonujące wykłady stawały się
coraz popularniejsze. Do tego
stopnia, że Edytę nazwano „głosem
katolickich Niemiec”.Żyła skromnie.
Niemal klasztornie. Sporo czasu
spędzała w kaplicy. Uczyła
dziewczęta, a po pracy ślęczała nad
tłumaczeniami dzieł Newmana i
świętego Tomasza. Jej żydowskie
pochodzenie znów brzmiało jak wyrok:
nie mogła zrobić habilitacji. Z dnia
na dzień dojrzewało w niej
pragnienie wstąpienia do klasztoru.
Czekała. Jej nawrócenie nie było
fruwaniem neofity. Przeczuwała, że
jej życie będzie naznaczone
cierpieniem. Patrząc na zawieszony
nad biurkiem krzyż, westchnęła: O,
jak bardzo mój naród będzie musiał
cierpieć, zanim się nawróci!
Za kratami
W 1933 roku zapukała do kolońskiego
Karmelu. Miała mizerne szanse
zostania mniszką: była 42-letnią
Żydówką, bez posagu. Dla Boga nie
było to jednak przeszkodą. Edyta
zamieszkała za kratami. Przyjęła
imię Teresa Benedykta od Krzyża. W
dniu jej profesji wieczystej zmarł
Husserl. Dwa lata wcześniej, w
święto Podwyższenia Krzyża Świętego,
gdy odnawiała swoje śluby, zmarła
matka. Dla młodej karmelitanki była
to wyraźna odpowiedź z nieba. Długo
modliła się o ich zbawienie. Pracę
naukową przerywała szyciem,
sprzątaniem, doglądaniem
schorowanych sióstr. Była szczęśliwa
i starała się opowiedzieć o tym
rodzinie. Słowa były jednak bezradne
wobec tego, co czuła. Czy
niewierząca rodzina mogła zrozumieć
słowa: „Wzorem Matki Najświętszej
całkowicie siebie przekreślić, a
zatopić się w życiu i cierpieniu
Chrystusa”?
Idziemy ginąć
W Niemczech wrzało. Zamykano
żydowskie sklepy, wyrzucano Żydów z
publicznych stanowisk. Po pogromie
nocy kryształowej życie Edyty było
zagrożone. Przeniesiono ją do
holenderskiego Karmelu w Echt. Zza
krat obserwowała wybuch wojny. Gdy
pod klasztor podjechał gestapowski
samochód, nie opierała się. Mogła
uciec, odrzuciła jednak takie
rozwiązanie. Wychodząc, powiedziała
do swojej przerażonej siostry Róży,
która również po chrzcie trafiła do
Karmelu: „Chodź, idziemy cierpieć za
nasz lud”. To były ostatnie słowa,
które słyszały mniszki. Już
wcześniej wspominała im, że chce być
ubogą Esterą, która wstawia się u
Boga za ludem, chcąc ocalić go z
zagłady. Na karteczce, którą
zostawiła, wzruszone mniszki
przeczytały: „Wiedzę Krzyża można
posiąść jedynie wtedy, gdy czuje się
ciężar krzyża w całym jego ogromie”.
Czuła jego ciężar w obozie w
Amersfoort i Westerbork, i w czasie
koszmarnej podróży do Oświęcimia.
Czuła, gdy 9 sierpnia 65 lat temu
zaryglowano drzwi komory gazowej.
Oko w oko
– Z całej duszy i z całego serca
wierzę w Boga i w Jego Opatrzność –
zawołał rabbi z Raciąża przed
plutonem egzekucyjnym. – Nawet jeśli
pozostaną po mnie jedynie kości, to
będą one krzyczeć: „Któż, o Panie,
podobny do Ciebie!” – szepnął rabbi
z Piaseczna w obliczu śmierci. Jak
modliła się czekająca na śmierć w
lasku brzezińskim karmelitanka,
córka Izraela? Kobietom powiedziano,
że czekają na kąpiel. Ale Edyta
przeczuwała, że to będzie inne
zanurzenie: w śmierć, w cierpienie
jej Oblubieńca. Szukała Go tyle lat,
chwila spotkania była tak blisko.
Edyta „przekreśliła siebie”, zrosła
się całkowicie z krzyżem.
Zatrzaśnięto drzwi komory. To się
nie mogło inaczej skończyć.
10
sierpień. Św. Wawrzyniec - ważna
misja
W czasach cesarza Waleriana
(253–260) prześladowano katolików.
Ówczesny papież, św. Sykstus II,
spodziewając się aresztowania,
przekazał kościelny majątek
diakonowi, św. Wawrzyńcowi.
Szlachetny gest
Ten zdążył jeszcze wszystko rozdać
ubogim. 6 sierpnia 258 roku papież
został ścięty, a cztery dni później
zabito Wawrzyńca. Zamęczono go,
przypiekając na ruszcie. Na obrazie
Fra Angelica Sykstus II, w tiarze i
niebieskim płaszczu, przekazuje
Wawrzyńcowi mieszek z pieniędzmi.
Obok sługa papieża trzyma skrzynkę i
srebrne naczynia liturgiczne. Scena
rozgrywa się we wnętrzu kościoła.
Nieszczęście jest blisko. Inny
sługa, stojący najbliżej drzwi, z
niepokojem spogląda w ich kierunku.
Z zewnątrz dobijają się już dwaj
żołnierze, którzy za chwilę
aresztują papieża.
Kościół jest nieproporcjonalnie mały
w stosunku do sylwetek ludzkich. To
celowy zabieg artysty. Świątynia nie
przedstawia żadnej konkretnej
budowli, symbolizuje wspólnotę
wiernych, w którą wtargnęła władza
cesarska. Inny symbol artysta
umieścił w oknie po prawej stronie.
Widoczne przez nie kolumienki
wirydarza są tak cienkie, że
przypominają kratę rusztu –
narzędzie męczeństwa Wawrzyńca.
Natomiast szata świętego udekorowana
jest złotymi naszywkami w kształcie…
płomieni.
Fresk powstał na zamówienie papieża
Mikołaja V i dekorował jego prywatną
kaplicę, zwaną dziś Cappella
Niccolina. Jest on częścią większej
kompozycji – scen z życia św.
Wawrzyńca i św. Stefana. W postaci
papieża Sykstusa II artysta
sportretował Mikołaja V – fundatora
dzieła.
„Łzy św. Wawrzyńca” spadają z nieba
W sierpniu możemy obserwować na
niebie „spadające gwiazdy”. Ludowa
tradycja mówi, że to „płacze niebo”,
albo że są to „łzy św. Wawrzyńca”
Nasilenie zjawiska ma miejsce w
okresie, w którym przypada
wspomnienie tego świętego. W związku
z trwającym Rokiem Astronomii liczne
obserwatoria i instytuty badawcze
organizują dni otwarte i inne
wydarzenia poświęcone tej tematyce.
Prof. Ryszard Wielebiński z
Instytutu Maxa Plancka w Bonn
powiedział KAI, że najwięcej
„spadających gwiazd” będzie można
zaobserwować już od wczesnego
wieczora 12 sierpnia. Według
naukowca, w tym roku pojawi się ich
wyjątkowo dużo, a wśród nich będzie
widoczny najsłynniejszy rój
meteorów, perseidy. Zjawisko będzie
miało miejsce na dużym obszarze i
przez dłuższy czas.
W ciągu najbliższych nocy będą
widoczne przede wszystkim perseidy –
setki większych i mniejszych
meteorów, wchodzących w atmosferę
ziemską z szybkością 60 km na
sekundę i spalających się na
wysokości 80-300 km na skutek siły
tarcia. Nazwano je perseidami,
ponieważ patrząc na to zjawisko z
perspektywy odnosi się wrażenie, że
wszystkie zmierzają ku jednemu
celowi – w konstelację Perseusza.
Ten rój meteorów pochodzi z komety
Swift-Tuttle, która okrąża Ziemię co
134 lata i po raz kolejny będzie
widoczna w 2126 r. Przy każdym
okrążeniu kometa traci w pobliżu
Słońca część swojej materii.
Określenie „łzy św. Wawrzyńca”
nawiązuje do świętego, który zmarł
śmiercią męczeńską 10 sierpnia 258
r. w Rzymie. Był przypiekany na
ruszcie i w czasie tortur miał
płakać nad grzechami świata. Do dziś
św. Wawrzyniec jest patronem osób
poparzonych, gorączkujących oraz
strażaków, kucharzy, piekarzy, ma
też chronić przed ogniem piekielnym.
Wawrzyniec był jednym z siedmiu
diakonów w Rzymie i odpowiadał za
finanse oraz opiekę nad ubogimi.
Ponieważ odmówił cesarzowi
Walerianowi wydania własności
kościelnych, został skazany na
tortury i stracony na rzymskiej Via
Tiburtina.
Wawrzyniec stal się jednym z
najbardziej czczonych świętych. Nad
jego grobem cesarz Konstantyn
wzniósł w 330 r. kościół. Jego kult
bardzo się rozwinął w Europie po
zwycięstwie cesarza Ottona I nad
Węgrami w dniu św. Wawrzyńca 955 r.
Najcenniejsza relikwia – głowa
świętego znajduje się w Watykanie, a
jej część w katedrze w Dubrowniku.
11
sierpnia. Św. Klara - lustereczko
powiedz przecie
Ścięła swe piękne, bujne włosy, a
wytworne suknie zamieniła na
przypominający łachmany habit.
Zwariowała?
Ortolana Offreduccio weszła do
chłodnego kościoła w Asyżu. Uklękła
i zaczęła szeptać modlitwę, gdy
nagle zdumiona usłyszała wyraźny
wewnętrzny głos: „Nie bój się,
ponieważ wydasz na świat światło,
które rozbłyśnie jaśniej od słońca".
Nic dziwnego, że gdy urodziła
śliczną córeczkę, nazwała ją Klara,
czyli Jasna. Kiedy dziewczyna
skończyła szesnaście lat, rodzice
postanowili wydać ją za mąż. Ta
jednak była uparta: marzyła o tym,
by całkowicie poświęcić się Bogu i
nie chciała słyszeć o zamążpójściu.
Bóg już wówczas uwiódł ją swoją
miłością.
W tym czasie Asyż aż huczał od
sensacyjnych opowieści. Na początku
1206 r. Franciszek, syn bogatego
kupca Piotra Bernardone, porzucił
bogaty dom, by… żyć jak żebrak.
Chodził od wsi do wsi, wzywając
ludzi do nawrócenia. Pielęgnował
trędowatych, odbudowywał zrujnowane
kościoły.
Spotkanie z Biedaczyną z Asyżu
przewartościowało życie Klary.
Połączyła ich czuła więź, oparta na
czystości, którą wysoko cenili. To
ciekawe, że już następnego dnia
Kościół czci inną świętą, Joannę
Franciszkę de Chantal przyjaciółkę
św. Franciszka Salezego. To również
jedna z najpiękniejszych przyjaźni
duchowych, jakie zna hagiografia.
Franciszek Salezy opowiadał Joannie:
„Odkąd jestem kapłanem, Pan dał mi
łaskę, że prawie nigdy nie jestem
przy ołtarzu roztargniony. Niedawno
jednak staje mi przed oczyma twarz
Pani, nie po to, by mnie odciągać od
Boga, ale by mnie ku Niemu
kierować”.
Młodziutka Klara zrezygnowała z
życia w bogactwie, obierając
ubóstwo. Wieczorem w Wielki
Poniedziałek 1212 r. uciekła z
pałacu. W kościele Matki Bożej
Anielskiej czekał już na nią
Franciszek z braćmi. Na znak nowego
życia obciął jej piękne, bujne włosy
i wręczył znak konsekracji – ubogi
brunatny habit. Jej twarz
promieniowała szczęściem.
Doświadczyła na własnej skórze, jak
wielką wolność i radość daje
radykalne zdanie się na Bożą
opatrzność.
Gdy Franciszek zapadał na zdrowiu,
Klara pielęgnowała go w celi
zbudowanej w ogrodzie. To ona
słyszała jego ostatnie słowa, a po
śmierci po raz ostatni kontemplowała
stygmaty. Jako pierwsza kobieta
napisała regułę zakonną. W liście do
św. Agnieszki Praskiej wołała:
„Jezus jest jasnością wieczystej
światłości i zwierciadłem bez skazy.
W to zwierciadło co dzień wpatruj
się, o królowo, oblubienico Jezusa
Chrystusa, i ciągle w nim twarz
swoją oglądaj, abyś cała tak się
przyozdobiła i otoczyła kwiatami i
strojem wszystkich cnót, jak
przystoi, córko i najdroższa
oblubienico najwyższego Króla”.
W
świecie Franciszka i Klary
Na półkach księgarskich pojawiło się
dzieło niezwykłe - pierwsze w
historii wydanie łacińsko-polskie
wszystkich zachowanych i uznanych za
autentyczne pism św. Franciszka i
św. Klary. Pojawiło się, można by
powiedzieć, cicho i niepostrzeżenie,
a przecież jest to publikacja
historyczna - także ze względu na
dołączoną do pism analizę krytyczną
pióra najwybitniejszych znawców
życia i dzieła pierwszych świętych
franciszkańskich.
Kanon utworów Franciszka, uznawanych
za autentyczne, tworzy dziś 36
tytułów - w tym dwa bezcenne
autografy. Ta spuścizna traktowana
jest przez franciszkanów jako
najdroższa relikwia. Taki odbiór
potwierdza lektura tekstów Świętego,
który choć uważał siebie za
człowieka prostego i
niewykształconego (simplex et
idiota), to przecież zaczytywali się
w nim najwięksi intelektualiści -
nie tylko katolicy, ale też
anglikanie, luteranie i agnostycy.
Kochali Franciszka, ale nie zawsze
poprawnie interpretowali jego pisma
i postawę życiową - twierdzi w swym
znakomitym opracowaniu o. Thaddée
Matura OFM. Ten franciszkański
badacz polemizuje z obrazem
Franciszka jako wesołka Bożego,
średniowiecznego trubadura
sławiącego piękno stworzenia. Stawia
tezę, że Franciszek miał mroczne
spojrzenie na kondycję ludzką, ale
broni jej trochę nieprzekonująco, bo
przecież sam przypomina, że
założyciel jego zakonu „kładł nacisk
na dobroć Boga i stworzenia”, a jego
„ludzkie podejście i czułość wobec
braci jest uderzająca”. Słusznie
natomiast o. Matura zwraca uwagę, że
we Franciszkowych tekstach są frazy
wstrząsające, ich wybór pozostawia
jednak czytelnikowi. O. Matura
odkrywa osobowość „ubogiego brata”
analizując treści jego wypowiedzi,
ekspresyjny styl, wskazując ulubione
cytaty. Pokazuje nam Franciszkową
drogę do poznania Boga, opowiada o
modlitwie, wizji Kościoła, a przede
wszystkim zakonu.
Proponuje też inny od przyjętego
powszechnie podział pisarskiej
twórczości Franciszka. „Stary”
podział zachowuje natomiast o.
Théophile Desbonnets, autor
historyczno-krytycznego
wprowadzenia, gdzie podaje między
innymi kryteria autentyczności pism
Biedaczyny z Asyżu. Zwraca on
szczególną uwagę na „Testament”,
ponieważ „żaden tekst nie stał się
przedmiotem czy pretekstem, czy też
sztandarem dla najbardziej ostrych
walk wewnątrz Zakonu”. Z kolei o.
Wacław Michalczyk OFM przedstawia
ciekawy szkic nt. historii bardzo
znanej modlitwy o pokój
przypisywanej św. Franciszkowi.
Druga część książki poświęcona jest
św. Klarze i jej skromnej pod
względem ilościowym, ale nie
duchowym spuściźnie pisarskiej. Jest
to pierwsza publikacja całości pism
Świętej w języku oryginalnym wraz z
przekładem polskim. Dobrze, że to
wydanie zbiega się z obchodzoną w
tym roku 750. rocznicą śmierci
Klary.
Wbrew utrwalonym opiniom, Klara nie
była maleńką „roślinką” Franciszka.
Była kobietą „waleczną, zdecydowaną
i wytrwałą”. Jak podkreśla
Jean-Fran,cois Godet, czterdzieści
lat czekała cierpliwie, aż papież
zatwierdzi Regułę, którą sama
ułożyła dla Ubogich Pań. Z kolei o.
Matura zwraca uwagę na różnice
między duchowością
przyjaciół-założycieli dwóch gałęzi
franciszkanizmu: „Klara reprezentuje
coś, co można by określić jako
»duchowość przyjemności«. (...) Z
jej listów wyłania się jasny,
optymistyczny obraz człowieka”.
Ostatnie słowa, jakie Klara
wypowiedziała przed śmiercią
brzmiały: „Bądź błogosławiony Panie
za to, że mnie stworzyłeś”. Czy
jednak taka postawa to dowód na
różnice osobowości przyjaciół - jak
chce o. Matura, czy może przykład
spełnienia ideału franciszkańskiego?
12
sierpnia. Bł. Innocenty XI - ojciec
biednych
Benedetto Odescalchi zasiadał na
Stolicy Piotrowej od 21 września
1676 roku do 12 sierpnia 1689 roku.
Przyszedł na świat 19 maja 1611 roku
w Como, jako syn bogatego,
lombardzkiego kupca. Początkowo
pracował w Genui, w rodzinnym banku,
by z czasem pojąć studia prawnicze w
Rzymie i Neapolu.
Po uzyskaniu doktoratu z prawa
kanonicznego i cywilnego, Benedetto
postanowił zostać duchownym,
stopniowo „awansując” w hierarchii -
w 1645 roku został kardynałem. Jako
legat papieski w Ferrarze został
okrzyknięty „ojcem biednych”, z
uwagi na swe zaangażowanie w
rozmaite inicjatywy charytatywne. W
1656 roku – ze względu na zły stan
zdrowia - powrócił do Watykanu,
gdzie zajął się finansami rzymskiej
kurii. Na papieża obrano go w 1676
roku. Zgodził się na przyjęcie
godności dopiero, gdy kardynałowie
podpisali 12-punktowy program
reform, zgodnie z którym wprowadzić
miano w życie uchwały Soboru
Trydenckiego oraz zabezpieczyć
Europę przed Turkami.
Z racji pełnionego wcześniej
stanowiska, zajął się także nadzorem
watykańskich wydatków. Został
zapamiętany również jako osoba,
która stanowczo potępiła
niewolnictwo, czy hazard oraz
starała się rozprawić z jansenizmem
i kwietyzmem, a także z niektórymi,
nazbyt „rozwiązłymi” twierdzeniami
zawartymi w pismach jezuitów. W
czasie jego pontyfikatu doszło do
sporu o regalia z królem francuski,
Ludwikiem XIV. W pewnym momencie 35
diecezjami we Francji zarządzali
nawet królewscy kandydaci, którzy
nie mieli święceń biskupich.
7 maja 1685 roku papież wydał dekret
wyłączający eksterytorialność
rzymskich dzielnic, na terenie
których leżały ambasady. Dotąd
dyplomaci rozciągali swój immunitet
na całe rzymskie dzielnice,
udzielając azylu rozmaitym
rzezimieszkom i ludziom łamiącym
prawo. Innocenty próbował tę
patologie ukrócić, co skończyło się
interwencją wojsk francuskich w
”wiecznym mieście” i ekskomuniką
ambasadora tego kraju.
Warto wspomnieć, że to właśnie
Innocenty XI „doprowadził do
przymierza między cesarzem Leopoldem
I a królem polskim Janem III
Sobieskim, który wyruszył na odsiecz
Wiedniowi” – pisał Kazimierz
Dopierała w „Księdze papieży”,
dodając, iż to właśnie on
„doprowadził do utworzenia Świętej
Ligi (1684) obejmującej cesarza,
Polskę, Wenecję, a później także
Rosję. Papież cieszył się z
oswobodzenia Węgier (1686) i
Belgradu (1688) z rąk tureckich”.
Innocenty XI zmarł 12 sierpnia 1689
roku. Beatyfikowano go 7
października 1956 roku.
Św.
Joanna - baronowa de Chantal
Trzymajmy zawsze nasze serca głęboko
ukryte w świętej ranie Jego boku...
- pisał św. Franciszek Salezy do św.
Joanny.
Św. Joanna de Chantal (1572–1642) to
jeszcze jedna z szeregu świętych
kobiet, które zostawiły trwały ślad
w życiu Kościoła. W tym roku mija
dokładnie 400 lat od założenia
Zakonu Nawiedzenia Najświętszej
Maryi Panny, czyli wizytek. Zakon
zawdzięcza swoje powstanie duchowej
przyjaźni, która połączyła Joannę de
Chantal z biskupem Genewy św.
Franciszkiem Salezym. Oboje
spoczywają w kościele wizytek w
Annency (Francja).
Joanna doświadczyła w swoim życiu
kilku powołań. Była żoną, matką,
wdową, w końcu zakonnicą. Pochodziła
z arystokratycznej rodziny z Dijon.
Jako dwudziestolatka poślubiła
barona de Chantal. To było
szczęśliwe małżeństwo, które dało
życie sześciorgu dzieciom. Joanna
okazała się nie tylko dobrą żoną i
matką, ale i dynamiczną
organizatorką. Wyprowadziła z długów
majątek męża. Dziewięć lat po ślubie
baron de Chantal został śmiertelnie
postrzelony podczas polowania.
Joanna ciężko przeżyła śmierć męża.
Jako 29-letnia wdowa postanowiła
poświęcić swoje życie Bogu, mimo
rodzinnych nacisków na kolejne
zamążpójście. Przez kilka lat Joanna
zajmowała się wychowaniem dzieci i
opiekowała marudnym teściem.
W 1604 roku baronowa de Chantal
poznała bp. Franciszka Salezego. To
spotkanie okazało się
opatrznościowe. Salezy stał się jej
kierownikiem duchowym i pomógł
złagodzić pewną wrodzoną surowość
Joanny. W 1610 roku, kiedy zapewniła
już przyszłość dzieciom, powstał
pierwszy dom nowego zakonu. W
Annency baronowa de Chantal wraz z
dwoma towarzyszkami złożyła pierwsze
śluby. Ideałem, który przyświecał
obojgu założycielom, było połączenie
kontemplacji z czynnym apostolstwem.
Rzym obawiał się jednak tego
eksperymentu i ostatecznie
zatwierdził regułę zakonu
kontemplacyjnego.
Joanna założyła 87 domów wizytek w
całej niemal Europie, co było owocem
jej talentu organizacyjnego i
świętości. Osobiście przez 40 lat
przeżywała jednak chwile całkowitego
zwątpienia. Ciosem była nagła śmierć
św. Franciszka. Płakała długo, potem
zadbała o wydanie jego pism,
zniszczyła tylko własne listy do
niego. Szkoda, bo może
dowiedzielibyśmy się więcej o tej
niezwykłej przyjaźni. Choć, czy
zrozumielibyśmy to…? Zachowały się
listy Franciszka do Joanny. W jednym
z nich pisze: „Trzymajmy zawsze
nasze serca głęboko ukryte w świętej
ranie Jego boku, nie martwmy się
niczym”. Może tu tkwi sekret.
Święta z Dijon
Kościół wspomina 12 sierpnia św.
Joannę Franciszkę de Chantal (czyt.
szantal), zakonnicę.
Joanna urodziła się we francuskim
Dijon (czyt. diżą) w 1572 r. Jako
20-latka poślubiła Krzysztofa II,
barona de Chantal, z którym miała
sześcioro dzieci. Pełniąc rolę matki
była dla swoich dzieci przykładem
życia chrześcijańskiego. Szczególnie
uczulała je na potrzeby
najuboższych. Mając zaledwie 29 lat
owdowiała. Zachęcana do ponownego
zamążpójścia, pomimo obiecujących
ofert, postanowiła oddać się
wyłącznie wychowaniu dzieci i
służbie Bożej. W marcu 1604 r.
spotkała św. Franciszka Salezego -
od tego czasu datuje się ich
wyjątkowa przyjaźń duchowa.
„Św. Joanna de Chantal potrafiła w
swoim życiu doskonale odczytać Boży
plan” - podkreśla ks. Wojciech
Pieniak.
W 1610 r. Joanna, zapewniwszy
przyszłość dzieciom, opuściła
rodzinne miasto i założyła wraz ze
św. Franciszkiem Salezym pierwszy
klasztor nowego zgromadzenia Sióstr
Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny
- wizytek.
Św. Joanna zmarła podczas podróży w
1641 r. Beatyfikował ją papież
Benedykt XIV w 1751 r., a wkrótce
potem papież Klemens XIII w roku
1767 dokonał jej kanonizacji. Jest
patronką sióstr wizytek.
13
sierpnia. Marek z Aviano - z
Sobieskim ratował chrześcijaństwo
Jan Matejko w 200 rocznicę odsieczy
wiedeńskiej uwiecznił na płótnie
zwycięstwo króla Jana III
Sobieskiego pod Wiedniem i obraz ten
ofiarował papieżowi Leonowi XIII
(oglądać go można w Muzeum
Watykańskim). Po lewej stronie
zwycięzcy spod Wiednia malarz
umieścił kapucyna o. Marka z Aviano.
W doskonałej biografii Jana III
pióra Zbigniewa Wójcika o. Marek
nazwany został, jednym „z głównych
bohaterów epopei wiedeńskiej”[1] .
Mało kto jednak w Polsce interesował
się, kim był ów bohater, jakie były
życiowe losy, poprzestawano na
ogólnikowych wzmiankach[2] . Kim był
ten kapucyn, skoro obok króla Jana
III Sobieskiego zajmuje tak
zaszczytne miejsce? Aby odpowiedzieć
na to pytanie, należy bliżej
zapoznać się z jego życiem i
działalnością.
1. Wiek młodzieńczy i wstąpienie do
zakonu
Przyszły legat papieski w dniach
odsieczy wiedeńskiej przyszedł na
świat 17 XI 1631 r. jako trzecie z
jedenaściorga dzieci małżonków Marka
Christofori i Róży Zenoni. Urodził
się w miejscowości Aviano, w
diecezji Concordia - Pordenone, w
północnych Włoszech. Rodzice
należeli do ludzi względnie dobrze
sytuowanych i mogli sobie pozwolić
na kształcenie dzieci. Trzeci ich
potomek, Karol Dominik, bo takie
imiona otrzymał na chrzcie, został
wysłany do kolegium ojców jezuitów w
Gorycji. Tam pozostał do 16 roku
życia. Pewnego dnia, nie wiadomo z
jakich powodów, chłopiec uciekł z
kolegium. Prawdopodobnie chciał
wziąć udział w wojnie z Turcją,
którą toczyła wówczas Najjaśniejsza
Republika Wenecka (1645-1669). Udał
się do Capodistria, by wsiąść na
statek i odbyć podróż. Spotkało go
niepowodzenie. Wyrzucony ze statku,
znalazł się bezdomny przed tutejszym
klasztorem kapucynów.
Przełożony klasztoru zaopiekował się
nim i odesłał do rodziców. Kontakt z
kapucynami spowodował, że Karol
Dominik już 21 XI 1648 r. zgłosił
się do prowincjała weneckiego
kapucynów, wyrażając wolę wstąpienia
do tego zakonu. W kilka dni później
rozpoczął nowicjat w Conegliano,
przyjmując ku czci swego ojca
zakonne imię Marka. Dn. 21 XI 1649
złożył śluby zakonne, zobowiązując
się żyć według Reguły św. Franciszka
i zachowywać Ewangelię Pana naszego
Jezusa Chrystusa. Potem rozpoczął
6-letnie studia teologiczne.
Współbracia oceniali go jako dobrego
współbrata, życzliwego i przyjaznego
wszystkim oraz wiernego swym
obowiązkom. Przełożeni widzieli w
nim niezbyt bystrego studenta, o
dosyć przeciętnych zdolnościach.
Sądzili, że po otrzymaniu święceń
będzie nadawał się - poza
spełnianiem kultu liturgicznego -
najwyżej do pilnowania kościoła i
zakrystii. Była to niezbyt wesoła
perspektywa dla młodego kapucyna,
który marzył o kaznodziejstwie.
Święcenia kapłańskie otrzymał 18 XI
1655 r. W zakonie, by otrzymać tzw.
„patent kaznodziejski” od generała
zakonu, trzeba przejść solidne
przygotowanie. To go nie przeraziło.
Pracę tę oparł nie tylko na
kształceniu intelektu, ale przede
wszystkim na życiu ascetycznym:
modlitwie, praktyce samotności i
pokuty. Kazania przygotowywał na
piśmie nie tylko dlatego, że było to
obowiązkiem wszystkich młodych
kapłanów, ale czynił to ze
szczególną sumiennością, by
przekazać wiernym bogactwo wiary.
2. Kaznodzieja i apostoł „aktu żalu”
We wrześniu 1664 r., a więc po 9
latach od daty święceń kapłańskich,
otrzymał misję głoszenia Słowa
Bożego w różnych miastach prowincji
weneckiej. I - wbrew przewidywaniom
- zaczął ujawniać talent
kaznodziejski. Przemawiał z wielkim
zapałem i wewnętrznym
zaangażowaniem. Na jego kazania
adwentowe i wielkopostne zaczęły
ściągać rzesze wiernych. Większość
kazań głosił o Męce Pańskiej.
Najczęściej występował z krzyżem w
ręku, gdyż trwałym znakiem tej
tradycji są wyobrażenia na ambonach
kapucyńskich ręki trzymającej krzyż.
Przemawiał słowami „prostymi i
pokornymi, ale przepełnionymi
miłością i Bożym zapałem". Był
kaznodzieją ludowym w najlepszym
tego słowa znaczeniu. Potrafił swymi
kazaniami pociągać ludzi uczonych i
prostych, arystokratów i lud.
Przemawiał głosem pełnym dramatyzmu,
przeżycia, niekiedy ze łzami w
oczach. Z tego czasu zachowała się
relacja, że gdy o. Marek razu
pewnego nie dostrzegł znaku skruchy
na twarzach dwóch swoich słuchaczy,
publicznych grzeszników, rzucił w
nich krzyżem, który zazwyczaj
trzymał w ręku podczas kazań. Czy ci
się poprawili, nie wiadomo, ale
krzyż się połamał. Stąd nadano mu
przydomek „Spezzacristi", co można
przetłumaczyć „łamiący Chrystusa”.
O. Marek wytworzył sobie własny styl
głoszenia kazań wielkopostnych,
adwentowych czy też
okolicznościowych. Rozpoczynał je
zwykle od wzbudzania ufności w
dobroć Bożą, dążąc do tego, aby
słuchacze, świadomi łask
otrzymywanych od Boga, z
wdzięcznością odpowiadali na Jego
dobroć. Z biegiem czasu kazanie
stawało się jakby dialogiem pomiędzy
kaznodzieją a słuchaczami, poprzez
żywą reakcję ludu. Po wyrażeniu
aktów wiary i ufności starał się, by
słuchacze wyrazili akt żalu za
grzechy. Potrafił wytworzyć taką
atmosferę, że wierni bili się w
piersi, prosząc Boga miłosiernego o
odpuszczenie grzechów. Zachęcał do
spowiedzi, wierząc, że najlepsze
kazanie nie będzie miało wielkiej
wartości, jeżeli nie doprowadzi do
wyznania grzechów i otrzymania
rozgrzeszenia w konfesjonale. Na
zakończenie nauki odmawiał ułożony
przez siebie akt żalu, a potem
udzielał specjalnego
błogosławieństwa. Istotnie po jego
kazaniach wielu słuchaczy garnęło
się do konfesjonałów.
Jako kaznodzieja stał się sławny w
całej Republice Weneckiej, a wkrótce
niemal w całej Europie. W miarę
swoich ówczesnych możliwości
drukował kartki z aktem żalu i
rozdawał wśród ludzi, aby dopomagać
im do nawrócenia. Jego oddziaływanie
zataczało coraz szersze kręgi na
Italię i poza nią. Wierni nazwali go
„apostołem aktu żalu”.
3. Cudotwórca i apostoł Europy
Przełomową datą w życiu i
działalności o. Marka był rok 1676.
We wrześniu głosił kazania w Padwie.
Podczas jednego z nich uzdrowiona
została zakonnica, od 13 lat chora
nieuleczalnie. Fakt ten stał się
bardzo głośny. Przełożeni zakonni
zaniepokojeni zbyt wielkim
poruszeniem, jakie powstało wokół
jego osoby, próbowali go przenieść
to do jednego, to do innego
klasztoru. Wywołało to protesty
ludzi i władze zakonne musiały
zezwolić mu na dalszą publiczną
działalność kaznodziejską. Tymczasem
po kazaniach o. Marka poczęły się
mnożyć nadzwyczajne wypadki nie
tylko nawróceń, ale uzdrowień.
Papież Innocenty XI niebawem nazwał
go „cudotwórcą swego wieku - il
taumaturgo del secolo”. Mianował go
misjonarzem apostolskim. W tym
charakterze o. Marek zaczął
przemierzać całą Europę. Wzywali go
biskupi i książęta, zaprosił go
książę elektor bawarski Maksymilian
Filip i cesarz Leopold I. W 1680 r.
udał się do Monachium. Naoczni
świadkowie stwierdzali, że kazaniom
o. Marka towarzyszyła nadprzyrodzona
atmosfera i szczególne Boże
działanie.
Z Monachium udał się do Innsbrucka,
Salzburga, Passawy i Linzu, gdzie
jako gość cesarza przebywał przez 3
tygodnie. Potem jego droga wiodła
przez Regensburg, Neuburg,
Ingolstadt, Bamberg do Wirzburga,
Kolonii, Augsburga. Wróciwszy na
krótko do rodzimej prowincji
weneckiej, udał się następnie do
Francji, Holandii i Szwajcarii.
4. Podróże religijne i dyplomatyczne
Marek z Aviano był nadto misjonarzem
apostolskim szczególnego rodzaju.
Papież Innocenty XI, świadomy
zagrożenia Europy przez Turcję,
usilnie starał się wskrzesić ideę
krucjat i pozyskać dla niej władców
chrześcijańskich. Marek z Aviano,
również przejęty tą ideą, pracować
miał na dworach europejskich nad jej
urzeczywistnieniem. Doprowadził
najpierw do sojuszu
bawarsko-cesarskiego. W 1681 r., na
prośbę cesarza Leopolda I, udał się
do Ludwika XIV z ofertą zgody i
przyjaźni. Został jednak u bram
Paryża zatrzymany przez agentów
policji, załadowano go na furę siana
i odstawiono do granicy. Miał opinię
zdecydowanego stronnika Habsburgów,
stąd innym razem, gdy chciał
pojechać do Hiszpanii, wzbroniono mu
przejazdu przez Francję.
W 1682 r. na polecenie władz
zakonnych udał się na dwór cesarza
Leopolda I do Wiednia. Napisał
wówczas do cesarza: „Skoro została
mi nałożona tak poważna
odpowiedzialność [...] nie będę się
starał o nic innego, jak tylko o
dobro Waszego Cesarskiego Majestatu.
Proszę pozwolić, że będę się
kierował myślą Bożą, będę się
kierował duchem prostoty,
bezinteresownej szczerości i prawdy,
której we współczesnym złudnym
świecie nie pozwala się wchodzić na
dwory wielkich tego świata, co
przynosi szkodę tak publiczną, jak i
prywatną”. W innym liście dodał:
„Moje dobre rady oparte są na Bogu,
przez którego we wszystkim i przez
wszystko chcę być kierowany”. Cesarz
upodobał sobie kapucyna. Zawiązała
się między nimi przyjaźń. Gdy o.
Marek oddalał się od cesarskiego
dworu, wymieniali między sobą
korespondencję. Zachowały się 164
listy cesarza do o. Marka i 154 o.
Marka do cesarza[3].
Leopold I został cesarzem w młodym
wieku. Osobiście był człowiekiem
wspaniałomyślnym, szczerym,
inteligentnym, wykształconym,
moralnie prawym, natomiast jako
władca pozostawiał wiele do
życzenia, szczególnie z racji braku
energii i stanowczości. Tragizm jego
rządów polegał na tym, że nie zdawał
sobie sprawy z istniejących nadużyć,
urągających podstawowym zasadom
sprawiedliwości, i nie było nikogo,
kto by mu otworzył na to oczy i
powiedział prawdę. Starał się to
czynić o. Marek, prawdopodobnie bez
większych rezultatów. Jednak jego
działalność kaznodziejska na dworze
cesarskim była świadectwem, że jest
ktoś, kto ma odwagę sprawy te
podnosić.
5. Legat papieski
Cesarz darzył o. Marka wielkim
zaufaniem, zwierzał mu się z różnych
problemów. 29 XI 1682 r pisał do
niego: „Obawiam się, że będziemy
mieli wojnę z Turkami. Gdybym mógł
odbyć tę kampanię mając Ojca przy
sobie, mógłbym powiedzieć - jeśli
Bóg jest z nami, któż przeciw nam?”.
Wkrótce obawy te stały się
rzeczywistością. W maju następnego
roku armia turecka ruszyła na
wyprawę wojenną. Cesarz dwukrotnie
pisał do o. Marka wyrażając
życzenie, by przybył do niego. Ten w
odpowiedzi z dn. 26 V 1682 r.
stwierdził: „Jestem w Padwie, zawsze
gotów służyć Waszej Cesarskiej Mości
we wszystkim, co mi rozkaże”. 7 VII
1683 r. Wiedeń został otoczony przez
wojska tureckie. Cesarz opuścił
miasto, a z nim 60000 mieszkańców.
Przeniósł się do Linzu, skąd znów
pisał: „Ojcze Marku, polegam na
Tobie i całe zaufanie pokładam w
Twojej modlitwie, a także w Twojej
obecności przy armii”.
Dn. 14 VIII 1683 r., na prośbę
cesarza, o. Marek z Aviano mianowany
został przez Innocentego XI legatem
papieskim przy cesarzu i jego armii,
a 5 IX przybył do Linzu. Zaraz
dopuszczony został do narad
wojskowych. Cesarz ciągle się wahał,
czy ma objąć naczelne dowództwo nad
wojskami koalicyjnymi. Król polski
Jan III stawiał sprawę zdecydowanie
twierdząc, że to on powinien być
naczelnym dowódcą, na co z kolei nie
chcieli zgodzić się książęta
niemieccy, uważając, że dowodzenie
armią sprzymierzoną należy się
Karolowi Lotaryńskiemu. O. Marek
zdawał sobie sprawę z powagi
sytuacji. Znał zapewne kwalifikacje
i bogate doświadczenie wojenne w
wojnach z Turkami króla polskiego.
Stanowczo więc opowiedział się za
powierzeniem mu naczelnego
dowództwa. Sam Jan III w liście do
Marii Kazimiery z 9 IX 1683 r.
napisał: „Był u mnie na tamtej
stronie Dunaju na audiencji [o.
Marek] z Aviano, więcej niż pół
godziny; powiedział co mówił z
cesarzem prywatnie, jako
przestrzegał, napominał, pokazował,
dlaczego P. Bóg te tu karze kraje.
Na wojnę mu samemu iść ani tu się
zbliżać nie kazał i kiedy wczoraj
rozgłoszono, iż cesarz jedzie, że mu
gospody tu w Tulnie rozpisują, on
się tylko uśmiechał, a głową
pokazował, że nie”[4] . Zachował się
też list cesarza Leopolda do o.
Marka z 8 IX 1683 r., w którym ten
pisał: „Chciałbym, abyś Wasza
wielebność powiadomił mnie o tej
sprawie, o której rozmawialiśmy
ostatnim razem wieczorem. Czy król
(polski) ma jakieś trudności
odnośnie do przybycia mojej osoby i
czy jest bardzo przeciwny temu
mojemu przybyciu. Czy Wasza
wielebność uważa, tak jak przedtem,
że nie powinienem przybyć, czy też
mógłbym przybyć. Ja jednak nie chcę,
by moje przybycie było ze szkodą dla
Wiednia i dla dobra publicznego
[...] Gdyby Wasza wielebność miał
przeciwne zdanie, proszę zaraz dać
mi znać...”[5] .
Nie ulega wątpliwości, że dzięki
zabiegom dyplomatycznym o. Marka z
Aviano ostatecznie Jan III objął
dowództwo nad wojskami
sprzymierzonych. Pertraktacje
ciągnęły się niemal do ostatniej
chwili. O. Marek wspominać będzie tę
sytuację jeszcze w 5 lat po odsieczy
wiedeńskiej, pisząc list do cesarza
Leopolda 8 XII 1688 r. „Pamięta
zapewne Wasza Cesarska Mość, że
podczas oblężenia Wiednia miałem
wielką łaskę od Boga, by na 10 dni
przed bitwą przynieść skuteczną
pomoc. Gdybym się spóźnił o 5 dni,
Wiedeń byłby upadł i dostał się w
ręce nieprzyjaciół. Dwa razy
spotkałem się z królem polskim,
zniechęconym z wielu powodów, ale z
niemałym wysiłkiem doprowadziłem do
tego, by Wiedeń wyzwolono, co z
pomocą Bożą też się stało”[6] . O.
Marek, w wirze licznych zajęć, nie
zapomniał o swej istotnej powinności
- duchowego przygotowania wojsk
chrześcijańskich do walki. Już 8 IX,
w święto Narodzenia NMP, odprawił
specjalną Mszę św. Jan III w liście
do Marysieńki z 9 IX 1683 r. tak
opisywał to doniosłe wydarzenie:
„Myśmy dzień wczorajszy tu strawili
na nabożeństwie, gdzie nam dawał
padre Marco z Aviano benedykcję,
umyślnie tu przysłany imieniem Ojca
św. Komunikował nas z rąk swoich:
mszę miał i egzortę niezwyczajnym
sposobem, bo pytał: «Jeśli macie
ufność w Panu Bogu?» i
odpowiadaliśmy mu wszyscy, że mamy.
Potem kilka razy kazał za sobą mówić
głośno: «Jezus Maryja, Jezus
Maryja». Mszę miał z dziwnym
nabożeństwem: prawdziwie to jest
człowiek złączony z P. Bogiem, nie
prostak i nie bigot”[7] . Z tą Mszą
św. wiąże się nawet legenda. Autor
Diariusza wiedeńskiej okazyji
Mikołaj na Dyakowicach Dyakowski
napisał, że o. Marek kończąc Mszę
św. zamiast słów: Ite, missa est -
tj. Idźcie msza się skończyła,
powiedział Vnces Joannes”[8] .
W sam dzień zaplanowanej bitwy, 12
IX o świcie, o. Marek odprawił Mszę
św. w zrujnowanej kaplicy klasztoru
kamedułów dla króla i dowódców. Jan
III z synem Jakubem służyli do Mszy.
Wszyscy obecni w kaplicy przyjęli
Komunię św. Po Mszy o. Marek odmówił
specjalną modlitwę. Oto jej
fragmenty:
„Wielki Boże zastępów, spojrzyj na
nas stojących przed Twoim
Majestatem: prosimy Cię, przebacz
nam nasze winy. Spowodowaliśmy Twój
gniew i słusznie powstały wojska, by
nas uciskać. O wielki Boże, prosimy
Cię o przebaczenie z całego serca.
Miej litość nad nami, miej litość
nad Kościołem, który złość i potęga
niewiernych chce zniszczyć.
Pamiętaj, że przez trud i przelanie
Twej Najświętszej Krwi wyrwałeś
wszystkich z niewoli Szatana. Nie
dozwól, by niewierni chełpili się i
powtarzali: «Gdzie jest ich Bóg, że
nie mógł ich wybawić z naszych
rąk?».[...] Umocnij Twą łaską Twego
i naszego cesarza Leopolda, umocnij
duchem króla polskiego, księcia
lotaryńskiego, książąt bawarskich i
saksońskich i te wspaniałe oddziały
(wojsk), które stają, by walczyć dla
chwały Twojego imienia i dla obrony
i rozszerzenia Twojej wiary. [...]Ty
sam jesteś możny i możesz dać lub
odjąć zwycięstwo i tryumf. Rozciągam
moje ręce jak Mojżesz, aby
błogosławić Twoich żołnierzy.
Podtrzymaj ich i daj im Twoją
potęgę, aby zniszczyli nieprzyjaciół
Twoich i naszych; na chwałę Twojego
imienia. Amen”[9] .
Po odmówieniu modlitwy, legat
papieski udzielił wszystkim obecnym
apostolskiego błogosławieństwa na
życie i na śmierć. Zważywszy, że
działo się to przed decydującą
bitwą, był to moment ogromnie
uroczysty i pełen religijnej
żarliwości.
O. Marek był obecny wśród wojska
podczas bitwy. Przebiegał wśród
walczących z uniesionym krzyżem w
ręku lub stawał na wzniesieniu, by
go widziano, krzepiąc żołnierzy swym
widokiem i modlitwą. Powtarzał słowa
odmawiane w czasie odprawiania
egzorcyzmów: "Ecce crux Domini,
fugite partes adversae - Oto krzyż
Pana, uciekajcie wrogie siły”. Jeden
z autorów tak ocenił postawę o.
Marka: „Tylko głębokie studium z
dziedziny psychologii mogłoby
oświetlić moralną stronę działania
ojca Marka w tych godzinach zbrojnej
rozprawy i unaocznić ogrom jego
moralnej odpowiedzialności jaką
przyjął na siebie prowadząc
bezpośrednio na polu walki
zbieraninę wojsk, jaką była armia
cesarska, na dwakroć silniejsze
zastępy doskonałych – oczekujących
nagrody Allaha w raju – wojsk
tureckich”[10] Tę doniosłą rolę
potwierdził Dominik Conti, ambasador
wenecki na dworze cesarskim, napisał
potem, 26 IX 1683 r.: „O. Marek z
Aviano, kapucyn, postać znana ze
swej świętości przybył, by
towarzyszyć wojskom cesarskim... był
tam, gdzie trwała najostrzejsza
walka, modląc się z krzyżem w
ręku”[11] .
Gdy pod koniec dnia nastąpiło
zwycięstwo, O. Marek nie krył swej
radości. „Padre z Aviano, który mnie
nacałować nie mógł, powiada, że
widział gołębicę białą nad wojskami
się naszemi przelatującą”, pisał Jan
III do Marii Kazimiery[12] . Nie
towarzyszył jednak królowi polskiemu
w triumfalnym wjeździe do Wiednia, w
swej pokorze usunął się w zacisze
kościoła kapucynów, by przed
Najświętszym Sakramentem modlić się,
dziękować Bogu za zwycięstwo i
polecać mu dusze poległych
chrześcijan i mułzumanów. Jan III
napotkawszy go następnego dnia
powiedział: „Wasze błogosławieństwo
i Wasz pobożny udział (w bitwie)
dały nam wczoraj wielką victorię”.
O. Marek odrzekł: „Nie, Wasza
Królewska Mość, Bóg dał nam
victorię, a męstwo Waszej
Królewskiej Mości ją wywalczyło”[13]
. O. Marek pisząc po zwycięstwie do
papieża Innocentego XI z całą mocą
stwierdził, że wyzwolenie Wiednia
nastąpiło „w sposób cudowny”[14]
Dn. 15 IX, po uzgodnieniu spraw
ceremonialnych, nastąpiło spotkanie
króla polskiego z cesarzem. Mile
rozpoczęte zakończyło się zgrzytem,
wywołanym zachowaniem się cesarza
wobec królewicza Jakuba i wojska
polskiego. „Po tym się widzeniu -
pisał Jan III do Marysieńki 17 IX
1683 r — zaraz tak wszystko się
odmieniło, jakoby nas nigdy nie
znano [...] Chorzy nasi na gnojach
leżą i niebożęta postrzeleni,
których bardzo siła, a ja na nich
uprosić nie mogę szkuty jednej, abym
ich mógł do Peszburku spuścić i tam
ich swoim sustentować kosztem; bo
nie tylko im, ale mnie gospody, a
przynajmniej w niej sklepu za moje
pieniądze pokazać nie chcieli, aby
było rzeczy złożyć z wozów tych, od
których konie pozdychały. Ciał
zmarłych na tej wojnie zacniejszych
żołnierzów w kościołach w mieście
chować nie chcą, pokazując pole albo
spalone po przedmieściach, pełne
trupów pogańskich cmentarze; którym
zaś grobu w mieście pozwolą, trzeba
nie tylko pieprzem, ale i solą
dobrze osolić! [...] Wiemy, że
Ojciec św. daje, że i sreber
kościelnych nie żałuje, że i
prywatni ludzie składają wielkie
sumy - a na cóż się to zejdzie?
[...] Cokolwiekeśmy hazardowali,
uczyniliśmy to wszystko w nadzieję
obietnicy Ojca św., a teraz żałośnie
nam tylko wzdychać przychodzi,
patrząc na ginące wojsko nasze, nie
od nieprzyjaciela, ale od
największych, którzy by nam być
powinni, przyjaciół naszych”[15] .
W dalszym ciągu opisu tej smutnej
rzeczywistości Jan III tak donosił o
zachowaniu się wówczas legata
papieskiego: „Marco z Aviano, święty
i poczciwy człowiek, płacze patrząc
na te rzeczy, a czyni, co może w
Wiedniu, aby ich te tam rady zagrzał
i do jakiejkolwiek przywiódł
rezolucji"[16] . W liście z 24 IX
1683 r. dodawał: „Padre z Aviano,
który odjechał zaraz z Wiednia do
Linzu, a stamtąd miał zaraz jechać
do Włoch, narzekał na srogie grzechy
dworu i miasta wiedeńskiego, których
równi nigdzie nie kładł; na
ministrów cesarskich, na pychę, na
niesprawiedliwość, na rozpustę srogą
miasta i dworu; na cesarza zaś
grzechy z omission (opuszczenia) i
że pozwala tych niesprawiedliwości
ministrom swym, sam się nie
aplikując, sam w te rzeczy nie
wglądając. Ze mną czasu bardzo mało
miał mówić. Obiecował przecie
wiktorii; prawda, że czasem niby
przez zęby. Po wiktorii obłapiał
mię, całował, a wzdychał, prosił,
aby continuer (kontynuować) bez
omieszkania czasu. Narzekał na
lenistwo drugich, na niedbalstwo;
mówił, co należało, a potem, nie
mogąc na to i patrzeć, odjechał”[17]
.
Jakkolwiek w słowach tych pisanych
przez króla polskiego w ogromnym
rozgoryczeniu jawi się też nuta
pretensji pod adresem o. Marka,
przecież wynika z nich także, że Jan
III zdawał sobie sprawę, że
świątobliwy kapucyn osamotniony nic
nie mógł zdziałać i ten chwilowy żal
nie zmącił uczucia sympatii czy
nawet przyjaźni, jakim go darzył.
Świadectwem tego jest list, jaki
król napisał do o. Marka 11 X 1683
r., po bitwie pod Parkanami. „Żyje w
nas Boże błogosławieństwo, które
wyjednałeś nam, kiedy nasza armia
walczyła wraz z wojskiem cesarskim”,
a następnie opisał mu przebieg
walk[18] . Z kolei, król podczas
triumfalnego powrotu z wyprawy
wiedeńskiej, witany w kraju m.in.
przez przełożonego polskich
kapucynów, o. Jakuba z Rawenny, miał
mu powiedzieć: „Poznałem waszego
ojca Marka z Awianu. Był on
nieodstępnym moim towarzyszem
podczas wielkiej bitwy. Uwiadomiłem
go o mojem niebezpieczeństwie pod
Parkanami i o zwycięstwie pod
Strygoniem. Donieść teraz, szanowny
ojcze, władzy swojej do Rzymu, że
mnie wielce cieszą cnoty Marka,
które w nim widziałem”[19] .
6. Dalsze akcje dyplomatyczne
O. Marek mimo swoich zabiegów
dyplomatycznych na dworze cesarskim,
jak też gorliwości apostolskiej, w
której srogo upominał źle
czyniących, niewiele czy prawie nic
nie osiągnął dla poprawy sytuacji
wojska polskiego. Odchodząc spod
Wiednia zachował w sercu życzliwość
dla króla Jana III, obrońcy
chrześcijaństwa. Świadczy o tym list
z 1688 r. „Odnośnie Króla Polski
[...] robię wszystko, aby
podtrzymywać zaufanie i kontynuować
korespondencję z Nim, ponieważ to
tak bardzo dopomaga do sprawy
wspólnej dla całego chrześcijaństwa;
i ufam, że król będzie czynił to
samo w swoim zakresie”[20] . Taką
samą życzliwość zachował dla niego
również król Jan.
O. Marek pozostał wierny idei
zwycięstwa do końca. Po
krótkotrwałej chorobie w 1684 r.
podejmuje akcje, spotykając się z
cesarzem. Otrzymał przedłużenie
pełnomocnictw Legata papieskiego
przy cesarzu i jego armii na lata
1684-1688. Działał na rzecz
scementowania ligi antytureckiej,
inspirując i wykonując różne
poczynania Stolicy Apostolskiej w
tej mierze. Przez jakiś czas
przebywał z wojskiem cesarskim na
Węgrzech[21] . W 1686 r.
uczestniczył w wyzwoleniu
Budapesztu. W trzy lata później był
przy odbiciu Belgradu. Niestrudzenie
krzepił ducha wojsk
chrześcijańskich, organizował wśród
żołnierzy wielkie akcje pokutne
połączone z głoszeniem słowa Bożego,
spowiedzią i komunią św. oraz
udzielaniem apostolskiego
błogosławieństwa. Wrócił do Włoch,
gdy w 1690 r. Belgrad znów przeszedł
w ręce tureckie. Jeździł potem, raz
po raz, do cesarza podtrzymując go
na duchu w toczonej wojnie z Turcją,
upominając jego książąt, by
troszczyli się o walczących
żołnierzy i płacili im sprawiedliwie
żołd. Przy każdej sposobności starał
się budzić sumienia panujących,
dowódców i żołnierzy.
7. Śmierć i droga do chwały ołtarzy
Po zakończeniu swej misji Legata
papieskiego podejmował dalsze
podróże misyjne we Włoszech i
Europie. Rok 1699 był ostatni w
życiu o. Marka. Widocznie tracił
siły nadwyrężone intensywną pracą
apostolską i dyplomatyczną. Maria
Kazimiera, królowa-wdowa po Janie
III Sobieskim w Wenecji odwiedziła
przebywającego „il veneratissimo
padre Marco" (najczicigodniejszego
O. Marka). Był to z jej strony
piękny gest i wyraz sympatii, jaką w
stosunku do O. Marka przekazał jej
zmarły małżonek. W maju tegoż roku,
mimo słabego zdrowia, z polecenia
Stolicy Apostolskiej, podjął podróż
do Wiednia by być świadkiem zaślubin
króla Józefa (późniejszego cesarza
Józefa I) z Wilhelminą Amalią
hanowerską. Wybierając się w drogę
napisał bilet do swego towarzysza O.
Kosmy:
„Poświęcam się dla dobra
chrześcijaństwa, ale nigdy nie
spotkałem sytuacji tak
skomplikowanych jak tutaj” I jeszcze
dodał: „Właściwie nie mogę, ale
papież poleca więc winieniem to
spełnić z największa dokładnością.
Niech Bóg sprawi, aby z tego wyszło
dobro”[22] . Powierzoną mu misję
spełnił. W czerwcu ciężko
zachorował, cierpiąc na raka.
Choroba okazała się śmiertelna. Od
25 lipca nie mógł wstawać. Do jego
łoża w klasztorze kapucynów
przybywały różne osobistości. Dn. 13
sierpnia przybył cesarz wraz z
małżonką, aby złożyć hołd temu,
którego uważał za swego kierownika
duchowego. Wkrótce po odwiedzinach
cesarskich nastąpił zgon.
Z rozporządzenia cesarza, trumna ze
zwłokami o. Marka do 17 sierpnia
została wystawiona dla publiczności.
Niezliczone tłumy oddały mu cześć,
tak jak świętemu. Uroczysty pogrzeb
odbył się 17 sierpnia, któremu
przewodniczył arcybiskup Wiednia.
Uczestniczyły w nim też wysokie
osobistości kościelne, cała rodzina
i dwór cesarski oraz rzesze
wiernych... Ubogi i świątobliwy
zakonnik miał wspaniały pogrzeb.
Niektórzy twierdzili, że pogrzeb był
jakby uprzedzającą kanonizacją.
Zwłoki z polecenia cesarza, złożono
w krypcie kościoła kapucynów obok
grobów cesarskich. W 1935 r.
Wiedeńczycy na jednym z placów
Wiednia O. Markowi wystawili pomnik.
O. Marek z Aviano odszedł z tego
świata w opinii świętości. Między
innymi po krótkich z nim kontaktach
stwierdził to król Jan III Sobieski
pisząc w liście do Marysieńki:
“prawdziwie to jest człowiek
złączony z Bogiem”[23] . “Marco Z
Aviano, święty i poczciwy
człowiek”[24] . Życie o. Marka z
Aviano jako zakonnika było wyjątkowo
aktywne. Większą część roku
przebywał poza klasztorem, oddając
się pracy kaznodziejskiej, jeżdżąc w
różnych misjach na dwory książęce i
do cesarza, apostołując wśród
żołnierzy i prostego ludu. Wszystkie
jednak swe zajęcia zaczynał i
kończył modlitwą. Wśród żołnierzy
panowało przekonanie, że „jego serce
zawsze wzniesione było do Boga”.
Często ujmował sobie snu, by należny
czas poświęcić modlitwie. Często
wzdychał, by znaleźć się w swej
zakonnej celi i cały czas poświęcić
kontemplacji. W jego pobożności
wybijał się kult Eucharystii. W
duchu tradycji swego zakonu
specjalnie czcił Matkę Boską,
nazywając ją najczęściej tytułami
„Wspomożenie wiernych”, „Ucieczko
grzeszników”. Wszystkie listy
zaczynał od imienia Jezusa i Maryi.
Przed udzieleniem błogosławieństwa
również kazał wołać wiernym „Jezus
Maryja, Jezus Maryja”. Motorem jego
życia była wiara. Swych słuchaczy
często pytał też: „Czy macie wiarę?
Czy wierzycie?”. Gotów był przelać
swą krew, by tylko nawrócili się
grzesznicy i niewierni. Bliskie mu
były także doczesne sprawy ludzi.
Starał się o chleb w czasie głodu w
Sernide w 1677 r., w Bassano del
Grappa w 1960 r. we Fratta Polesine
w 1693 r. Zabiegał o usunięcie
niezgody, jak np. wśród mieszkańców
miasta Salo w 1682 r., wśród
chrześcijan i żydów w Padwie w 1684
r. Protestował przeciw
niesprawiedliwości, brał w obronę
ubogich i słabych, jak np. podczas
pobytu na Węgrzech. Nie miał życia
łatwego. Doświadczył wiele dla
obrony prawdy, sprawiedliwości,
jedności i pokoju. Mówią o tym słowa
z jego listu do cesarza: „Kto
chciałby przeciwstawić się
niesprawiedliwości i złu tego
świata, ten stałby się najbardziej
umęczonym męczennikiem na tej ziemi,
a widzę to po sobie, gdyż piekło
robiło wszystko, aby mnie
unicestwić”[25] .
Cesarz Leopold I zalecił też
wszczęcie procesu beatyfikacyjnego
o. Marka. Jednak przedwczesna śmierć
monarchy w 1705 r. odwlokła
zrealizowanie tego planu. Kapucyni
pilnie zachowywali wszystkie pisma i
pamiątki. Postarali się też o
opracowanie biografii. Sprawa
wszczęcia formalnego procesu
odwlokła się jednak o blisko 200
lat[26] . Rozpoczął go dopiero w
Wiedniu w 1891 r. kard. Antoni
Gruska. Dodatkowy proces w Wenecji
został przeprowadzony w 1904 r. za
rządów Patryarchy Józefa Sarto,
późniejszego św. Piusa X. Wszystkie
procesy zostały zakończone w 1904 r.
Akta procesów przekazano do
Kongregacji Obrzędów. Proces
apostolski został o heroiczności
cnót został rozpoczęty w Wiedniu i w
Wenecji w 1912 r. i zakończony w
1920 r. Pozycja historyczna o
heroiczności cnót O. Marka została
opracowana i złożona w Kongregacji w
1966 r. Kard. Franciszek Koenig,
Arcybiskup Wiednia czynił starania o
doprowadzenie sprawy beatyfikacji O.
Marka do końca. Zabiegał o listy
postulacyjne, popierające sprawę.
Biskupi polscy zebrani na 176
Konferencji plenarnej w dniu 16 X
1980 r. napisali: „Ojcze Święty, w
oczekiwaniu na Jubileusz 300-lecia
odsieczy wiedeńskiej 1683-1983, w
której znaczny udział miał zasłużony
O. Marek z Aviano, z serca polecamy
sprawe beatyfikacji i knonzacji tego
zakonnika z Zakonu OO. Kapucynw
[...] Działalność O. Marka była
wkładem w dzieło zjednoczenia całj
Europy w wierze Chrystusa”[27] .
Proces z różnych racji, nie
pomijając politycznych, nie został
ukończony i beatyfikacja nie mogła
się odbyć podczas wizyty papież Jana
Pawła II w Austrii w 1983 r.
Dopiero w latach 1990-1991 została
przedyskutowana heroiczność cnót, a
Ojciec Święty Jan Paweł II, 6 lipca
1991 r. zatwierdził stosowny Dekret.
Czytamy w nim cytowane słowa O.
Marka: „Bóg wie, że celem wszystkich
moich poczynań było jedynie
wypełnienie woli Bożej. Nie miałem
żadnej innej intencji jak tylko
troskę o chwałę Bożą i zbawienie
dusz. Jestem zawsze
najposłuszniejszym synem Świętej
Matki Kościoła, gotowym przelać krew
i oddać życie”[28] . W tymże
dokumencie dalej czytamy: „Dokąd mu
sił starczyło, dążył do
doskonałości, dnie i noce spędzał na
modlitwie, z największa gorliwości
sprawował Najświętszą Ofiarę,
wykazywał szczególną cześć dla
Eucharystii i płonął żywą miłością
do Matki Najświętszej, zwłaszcza
tajemnicy Niepokalanego Poczęcia,
doskonale zachowywał śluby zakonne i
przepisy Reguły św. Franciszka,
której nigdy nie sprzeniewierzył się
czy to będąc w klasztorze, czy w
czasie męczących podróży, czy też
znajdując się na dworach możnych
tego świata”[29] „O. Marek,
zatroskany o chwałę Bożą i zbawienie
dusz, był światłem dla wielu narodów
Europy. Przez swoją świętość i zapał
apostolski, wśród wielu ludzi ożywił
wiarę i skłonił ich do uległości
nakazom Kościoła”[30]
W 1941 r. wydarzyło się nadzwyczajne
uzdrowienie małego chłopca Antonino
Geremia. W miesiąc po operacji
wycięcia migdałów w szpitalu w
Padwie,chłopiec niezpodziewanie
doznał wysokiej gorączki połączonej
z silnym bólem głowy. W tym samym
szpitalu 26 maja 1941 r.lekarze
stwierdzili ostre ropne zapalenie
opon mózgowych połączone z wymiotami
i bardzo niebezpieczne dla życia. W
tej beznadziejnej sytuacji 27 maja
żona ordynatora szpitala i inne
bliskie osoby zaczęły modlić się do
Boga za wstawiennictwem Sługi
Bożego. Wieczorem tego samego dnia
stan zdrowia chłopca poprawił się a
następnego dnia rano chłopiec
całkowicie wyzdrowiał.
Konsulta Lekarska, podczas
posiedzenia w Kongregacji Spraw
Kanonizacyjnych 28 czerwca 2001,
orzekła niewytłumaczalność
uzdrowienia chłopca w świetle wiedzy
medycznej. Kongres konsultorów
teologów w dniu 9 listopada 2001
potwierdził opinię biegłych lekarzy.
Komisja Kardynałów i Biskupów dniu 8
stycznia 2002 r. definitywnie
orzekła cudowność uzdrowienia.
Dekret o cudownym uzdrowieniu został
ogłoszony 23 kwietnia 2002 r.[31]
Ten końcowy akt prawny zdecydował,
ze może odbyć się beatyfikacja o.
Marka z Aviano.
Zakończenie
Po przeszło 300 latach, ten wybitny
kapucyn doczekał się wyniesienia do
chwały ołtarzy. Duchowa spuścizna
jego życia i działalności trwa do
dnia dzisiejszego. Do naczelnych
spraw, jakie leżały mu na sercu,
była sprawa jedności ludów
chrześcijańskich Europy. Jej
poświęcił swe zdolności i zabiegi
dyplomatyczne, przechodząc do
historii jako jeden „z głównych
bohaterów epopei wiedeńskiej”.
Miedzy innymi, dzięki O. Markowi z
Aviano, Europa została obroniona i
zachowała swoje dziedzictwo
chrześcijańskie. Należy ufać, że z
nieba będzie orędował za współczesną
Europą i za swoim umiłowanym Zakonem
Braci Mniejszych Kapucynów.
Święci
Poncjan i Hipolit
W 234 roku cesarz Maksym zerwał z
tolerancją religijną i rozpoczął
prześladowanie chrześcijan.
Kościół wspomina dziś świętych
męczenników Poncjana, papieża i
Hipolita, prezbitera (kapłana).
Poncjan został wybrany na Biskupa
Rzymu w 230 r. Jego pontyfikat
przypadł na czas trwania schizmy
związanej z wyborem antypapieża
Hipolita.
W 234 roku cesarz Maksym zerwał z
tolerancją religijną i rozpoczął
prześladowanie chrześcijan. Zarówno
papież Poncjan jak i antypapież
Hipolit wraz z innymi duchownymi
zostali zesłani do kamieniołomów na
Sardynię.
Poncjan abdykował jako pierwszy -
prawdopodobnie po to, by umożliwić
wybór swojego następcy. Pogodzony z
Hipolitem zmarł na wygnaniu w
październiku 235 r. na skutek bardzo
złych warunków i nieludzkiego
traktowania. - To właśnie nowa
sytuacja, w której się znaleźli
umożliwiła im pojednanie - podkreśla
ks. Wojciech Pieniak.
Ciała Poncjana i Hipolita zostały
sprowadzone do Rzymu i pochowane
przez papieża Fabiana. W 1909 r. w
katakumbach św. Kaliksta, w „krypcie
papieży”, znaleziono grób św.
Poncjana z napisem: „Poncjan,
biskup, męczennik”.
14
sierpnia. Św. Maksymilian Maria
Kolbe - uśmiech o. Maksymiliana
Jak powszechnie wiadomo, Matka Boża
ofiarowała św. Maksymilianowi
Kolbemu dwie korony do wyboru: białą
i czerwoną. Wybrał obie. Przy
białej, oznaczającej życie
kapłańskie i zakonne, jest miejsce
na taktowny humor i dowcip, które są
owocami radości ducha.
O. Maksymilian Kolbe nie był
humorystą ani dowcipnisiem, ale miał
poczucie humoru. Ci, którzy go znali
osobiście, wspominają jego miły,
dobrotliwy uśmiech. Wyraz jego
twarzy był ekranem, na którym
odbijała się franciszkańska dusza
pełna Boga. Zostało w tradycji
franciszkańskiego zakonu uśmiechać
się do Boga, ludzi i świata, a
jednocześnie zabiegać, aby i oni się
uśmiechali. Tę ideę o. Maksymilian
wyraził lapidarnie w słowach:
"cierpieć, pracować, kochać i
radować się".
W dziedzinie humoru miał swoje
zasady. Uważał, że: "śmiech u osób
zakonnych winien być bardzo
umiarkowany. Nadmierna wesołość,
czyli tak zwany pusty śmiech, jest
dowodem pustki duchowej i
przyprowadza duszę do roztrzepania,
utrudniając jej z własnej winy
skupienie na modlitwie i
rozmyślaniu. Stąd też jest dużą
przeszkodą do ścisłego złączenia się
z Bogiem... Jakkolwiek zakonnika
winna cechować ta radość święta,
Boża, jednakowoż wszystko musi być w
granicach skromności zakonnej...
Wszystko, co nie prowadzi do miłości
Niepokalanej, jest sprytną sztuczką
szatana".
Z dużą dozą humoru o. Kolbe
podchodził do stanu swego zdrowia,
zresztą bardzo słabego. O swoim
zdrowiu pisał dowcipnie współbratu,
o. Jackowi Wanatowiczowi: "Oprócz
szczytu zajęty jest także drugi płat
płucny, jest tam także dziurkowanie,
a lekarz chce się bawić w murarza i
te dziury wapnem, dobrze, że jeszcze
nie cegłami, zatynkować, bo inaczej
podobno można by się nigdy nie
doczekać ich zabliźnienia".
Słownymi lub graficznymi dowcipami
kończył swoje listy. Na przykład
korespondencję do ojca prowincjała
zakończył: "Tu wielki brak
kapłańskich rąk do pracy. I o.
Mieczysław, i o. Gracjan są
przeciążeni, a ja zanadto stękando
współpracuję".
Współbracia nie zawsze akceptowali
pomysły i akcje o. Maksymiliana.
Kiedyś Święty usłyszał od jednego z
ojców: "Maks, dajcie sobie spokój z
tym Rycerzem, boście gruźlik,
niedługo was, a kto potem będzie się
tym zajmował? O. Maksymilian
odpowiedział: - Mistrzem jest ten,
kto wymaluje obraz pędzlem, a jeżeli
miotłą to samo zrobi, to jeszcze
większym jest mistrzem. Niepokalana
to potrafi. Ona sobie znajdzie
odpowiednie narzędzie, jeśli zechce.
Przyjdzie czas, że w wydawnictwie
będzie pracowało 100 braci i 20
ojców".
Starsi zakonnicy z Niepokalanowa
wspominają, że ulubionym dowcipem o.
Maksymiliana, który często
powtarzał, była absurdalna historia
o dwóch psach, które tak się
nawzajem gryzły, że zostały po nich
tylko dwa ogony.
W tragicznym dniu 17 września 1939
roku, kiedy prawie wszystkich
zakonników okupanci załadowali do
ciężarowych samochodów i
transportowali do obozu w Amtitz, o.
Maksymilian z uśmiechem mówił do
współbraci: "Ale się nam udało, jak
nigdy. Dziwicie się temu, co mówię?
Udało się nam, bo za darmo jedziemy
na misje. Ile trzeba by zachodu i
pieniędzy, aby się dostać tam, dokąd
nas wiozą".
Zabawna historia przydarzyła się o.
Maksymilianowi, bo za życia mógł
przeczytać swój nekrolog. W czerwcu
1921 roku, nie wiadomo jakim
sposobem, dotarła do Rzymu wiadomość
o śmierci o. Maksymiliana Kolbego.
Nikt nie podejrzewał, że może być
nieprawdziwa, bo powszechnie
wiedziano o jego słabym zdrowiu.
Rektor kolegium, w którym o.
Maksymilian studiował, zgodnie ze
zwyczajem postarał się, by
odprawiono Mszę św. pogrzebową za
świętej pamięci ojca Maksymiliana
Kolbego i zapisano to w Księdze
Zmarłych. Kiedy okazało się, że o.
Maksymilian żyje, w Księdze Zmarłych
sprostowano fałszywą pogłoskę. Po
wielu latach goszczącemu w kolegium
o. Maksymilianowi pokazano ten
zapis. Święty szczerze się uśmiał,
nie wiadomo tylko, czy z własnego
pogrzebu, czy z przeczytanej opinii.
Zanim jednak opuścił kolegium,
wezwał wszystkich alumnów do
wielkiej auli i rzekł całkiem
poważnie: "Ja jestem słaby, a nawet
już się starzeję, dlatego mogę
wkrótce umrzeć. Ponieważ każdemu
wolno napisać testament, dlatego
sądzę, że i ja nie jestem pozbawiony
tego prawa. Przeto, bracia, gdy
dojdzie do was wiadomość o mojej
śmierci, wiedzcie, że na mocy
testamentu wy jesteście dziedzicami
moimi. Dotąd wszyscy pracowaliśmy
dla Niepokalanej, gdy zaś umrę,
wtedy wy powinniście pracować bez
ograniczeń, aż do przelania krwi,
jeśli zajdzie potrzeba, i
powinniście szerzyć Rycerstwo
Niepokalanej aż po krańce ziemi.
Albowiem jest to zadanie święte,
jest to wola Matki Bożej, abyśmy my,
Bracia Mniejsi Konwentualni, którzy
niegdyś obroniliśmy Jej Niepokalane
Poczęcie, teraz także szerzyli Jej
kult. Oto testament, który wam
zostawiam".
Święty maksymalista
ks. Tomasz Jaklewicz
Jego imię dobrze go opisuje:
maksymalne życie, maksymalna
śmierć...
Najbardziej znanym epizodem jego
życia jest śmierć. W fabryce
śmierci, w Auschwitz, ojcu Kolbemu
udało się uczynić ze swojej śmierci
gest dający życie. Po ucieczce
jednego z więźniów hitlerowcy
skazali 10 innych na śmierć głodową.
Był wśród nich Franciszek
Gajowniczek, który osierociłby żonę
i dzieci. O. Maksymilian poprosił o
zamianę miejsca ze współwięźniem.
Konał 2 tygodnie bez pokarmu i wody.
Wreszcie 14 sierpnia 1941 roku
oprawcy dobili go trucizną.
Ojciec Kolbe zasługuje na to, by
pamiętać także o jego życiu.
Pochodził z prostej i pobożnej
rodziny. Urodził się w Zduńskiej
Woli w 1894 r. Na chrzcie otrzymał
imię Rajmund. Pod wpływem misji
prowadzonych w jego parafii wstępuje
do niższego seminarium
franciszkańskiego we Lwowie. W 1910
r. rozpoczyna nowicjat u
franciszkanów konwentualnych (tych w
czarnych habitach). Studiuje w
Krakowie i w Rzymie. W wolnych
chwilach projektuje pojazd
kosmiczny, który nazwał eteroplanem.
Robi doktoraty z filozofii i
teologii. W Rzymie zakłada Rycerstwo
Niepokalanej – stowarzyszenie, które
miało przeciwdziałać akcji
antykatolickiej oraz nawracać wrogów
Kościoła. Przyjmuje święcenia
kapłańskie, potem wraca do kraju.
Zaczyna wydawać miesięcznik „Rycerz
Niepokalanej”.
Przełożeni mają z nim problem – jest
zbyt aktywny. Maksymilianowi
wszędzie jest za ciasno. Wtedy
książę Jan Drucki-Lubecki podarowuje
mu ziemię pod Warszawą. Tam o. Kolbe
buduje Niepokalanów, który stanie
się wkrótce największym klasztorem
świata. Ale Maksymilianowi i tego
mało. W 1930 r. wyrusza do Japonii.
W trzy miesiące po przyjeździe ma
już własną drukarnię i dom. Wydaje
„Rycerza” po japońsku, zakłada
japoński Niepokalanów. W 1936 r.
wraca do Polski, zostaje przełożonym
Niepokalanowa. W 1939 r. mieszka tam
700 zakonników i nowicjuszy.
„Rycerz” osiąga nakład, o którym
współczesne pisma mogą tylko
pomarzyć: 750 tys. Maksymilian
zakłada radiostację, buduje
elektrownię, myśli o lotnisku,
planuje uruchomić produkcję filmów
chrześcijańskich, marzy mu się
telewizja. Wojna kładzie kres tym
planom. Maksymilian może imponować.
Zadziwia rozmachem, energią,
pomysłami. Chciał głosić Ewangelię
na wszelkie sposoby, wszędzie.
Pewnie nie przypuszczał, że
przyjdzie mu ją głosić także w
piekle obozu. Maksymalne życie,
maksymalna śmierć.
15
sierpnia. Wniebowzięcie w tradycji
Kościoła
W Kościołach Wschodnich najczęściej
spotykane nazwy: Zaśnięcie i
Odpocznienie. Na Zachodzie:
Przejście i Wniebowzięcie.
Dość często spotyka się również
nazwę ludową Matki Bożej Zielnej, a
to dlatego, że ze świętem tym łączy
się zwyczaj poświęcania ziół a
często również dożynkowych snopów.
Czyniono to w samo święto lub w
ostatni dzień oktawy.
Obecnie po zniesieniu oktawy (1969)
po święcenia ziół dokonuje się tylko
w samo święto. Zwyczaj to nie tylko
polski, ale zachowany również w
wielu innych krajach.
I tak np. święto Wniebowzięcia ma
również nazwę Matki Bożej Zielnej w
następujących krajach: w Czechach i
Słowacji, Belgii, Estonii, Bawarii,
Szwabii, na Sycylii, wśród Ormian,
na Kaukazie itd. Stąd nazwy święta:
Maria Kofenna, Maria Wurzeweihe,
Maria Krauterweihe, Roggen-Marientag
itp.
Dogmat o Wniebowzięciu Maryi
1 listopada 1950 r. konstytucją
apostolską Munificentissimus Deus,
papież Pius XII ogłosił jako dogmat,
czyli jako prawdę wiary katolickiej,
że Najśw. Maryja Panna została wraz
ze swoim uwielbionym ciałem wzięta
do nieba: „Dlatego na chwałę
Wszechmogącego Boga, który w sposób
szczególnie hojny rozlał Swoją
łaskawość na Maryję Dziewicę, dla
chwały Swojego Syna, nieśmiertelnego
Króla wieków i zwycięzcę nad
grzechem i śmiercią; dla
powiększenia chwały tejże Bożej
Matki; oraz dla całego Kościoła;
powagą Pana naszego Jezusa
Chrystusa, błogosławionych Apostołów
Piotra i Pawła oraz naszą - orzekamy
i określamy, że jest dogmatem, od
Boga objawionym, iż Niepokalana Boża
Rodzicielka zawsze Dziewica, Maryja,
po zakończeniu ziemskiego życia z
ciałem i duszą została wzięta do
nieba”.
Orzeczenie to wypowiedział Ojciec
święty uroczyście w Bazylice św.
Piotra w obecności prawie 1600
biskupów i niezliczonych tłumów
wiernych.
Orzeczenie to oparł papież nie tylko
na dogmacie, że kiedy przemawia
uroczyście jako wikariusz Jezusa
Chrystusa na ziemi w sprawach prawd
wiary i obyczajów, jest nieomylny,
ale także dlatego, że ta prawda była
od dawna w Kościele uznawana. Papież
ją tylko przypomniał, swoim
autorytetem najwyższym, potwierdził
i usankcjonował, iż kto by tę prawdę
odrzucał, nie byłby wierny nauce
Kościoła katolickiego. Papież
umyślnie wybrał rok 1950 jako Rok
Święty, by uwielbić Pana Jezusa,
przez przypomnienie jedynego w swoim
rodzaju na ziemi przywileju, jakim
obdarzył On swoją Matkę, Maryję.
Święto Wniebowzięcia
Jak wspomnieliśmy, papież nie
stworzył nowego dogmatu, tylko
uroczyście przypomniał to, w co
Kościół wierzył. Przekonanie o tym,
że Pan Jezus nie pozostawił ciała
swojej Matki na ziemi, ale je
uwielbił, uczynił podobnym do
swojego ciała w chwili
zmartwychwstania i zabrał do nieba,
było powszechnie w Kościele
katolickim wyznawane. Już w VI wieku
cesarz Maurycy (582-602) polecił
obchodzić na Wschodzie w całym swoim
państwie dnia 15 sierpnia święto
osobne dla uczczenia tej tajemnicy.
To nas naprowadza, że święto to
musiało lokalnie istnieć już
wcześniej, przynajmniej w V wieku. W
Rzymie istnieje to święto z całą
pewnością w wieku VII. Wiemy,
bowiem, że papież św. Sergiusz I
(687-701), ustanawia na tę
uroczystość procesję. Papież Leon IV
(+ 855) dodał do tego święta wigilię
i oktawę. Z pism św. Grzegorza z
Tours (t 594) dowiadujemy się, że w
Galii istniało to święto już w VI
wieku. Obchodzono je jednak nie 15
sierpnia, ale 18 stycznia. W mszale
na to święto, używanym wówczas w
Galii, czytamy, że jest to „jedyna
tajemnica, jaka się stała dla ludzi
- Wniebowzięcie Najświętszej Maryi
Panny". W prefacji zaś są słowa:
„Tę, która nic ziemskiego za życia
nie zaznała, słusznie nie trzyma w
zamknięciu skała grobowa".
U Ormian uroczystość Wniebowzięcia
Maryi rozpoczyna nowy okres roku
kościelnego. A oto fragment z
liturgii ormiańskiej na dzień
Wniebowzięcia Maryi: „Dziś duchy
niebieskie przeniosły do nieba
mieszkanie Ducha Świętego. (...)
Przeżywszy w swym ciele życie
niepokalane, zostałaś dzisiaj
owinięta przez Apostołów, a przez
wolę Bożą uniesiona do królestwa
swojego Syna".
W liturgii abisyńskiej, czyli
etiopskiej w uroczystość
Wniebowzięcia Najśw. Maryi śpiewa
Kościół: „W tym dniu wzięte jest do
nieba ciało Najśw. Maryi Panny,
Matki Bożej, naszej Pani".
Dnia 15 sierpnia obchodzą pamiątkę
tej tajemnicy również Chaldejczycy,
Syryjczycy i Maronici. Kalendarz
koptyjski pod dniem 21 sierpnia
opiewa: „Wniebowzięcie ciała Matki
Bożej do nieba".
Bywają różne nazwy: Wzięcie,
Przejście, Zaśnięcie, Odpocznienie
itp. gdyż, zwłaszcza na Wschodzie,
nie wszyscy Ojcowie byli przekonani
o śmierci fizycznej Matki
Najświętszej. Dlatego także papież
Pius XII w swojej Konstytucji
Apostolskiej ogłaszającej ten dogmat
nie mówi nic o śmierci, a jedynie o
chwalebnym uwielbieniu ciała Maryi i
jego wniebowzięciu.
Przepiękne są teksty liturgii
wschodniej, przepisane na
uroczystość Wniebowzięcia Najśw.
Maryi Panny. Przykładowo podamy
kilka cytatów: „Maryja, przeniesiona
z ciałem przez zaśnięcie, zmieniła
swoje mieszkanie, a przebywając w
przybytkach niebieskich pełni rolę
patronki i opiekunki". „Ten, który
przebywał w łonie dziewiczym, zabrał
spoczywającą w grobie Dziewicę, nie
dopuszczając do skażenia Jej ciała".
„O dziwo niesłychane i niewidzialne!
Schodzi z niebios Najwyższy i jako
na Syna przystało wyciąga swoje
życiodajne ręce i z radością
przyjmuje duszę swej Rodzicielki,
przenosząc z ziemi do nieba (także)
ciało, w którym zamieszkiwał".
Wypowiedzi Ojców i pisarzy Kościoła
Nie mniej jasne i stanowcze są
wypowiedzi Ojców Kościoła. Na
Zachodzie pierwszą wzmiankę o tym
niezwykłym przywileju Maryi podaje
św. Grzegorz z Tours: (+ 594): „I
znowu przy Niej stanął Pan, i kazał
Jej przyjąć święte ciało i zanieść w
chmurze do nieba, gdzie teraz
połączywszy się z duszą zażywa wraz
z wybranymi dóbr wiecznych, które
się nigdy nie skończą". Św. Ildefons
(+ 667): „Wielu przyjmuje jak
najchętniej, że Maryja dzisiaj przez
Syna Swego (...) do pałaców
niebieskich z ciałem została
wyniesiona".
Św. Fulbert z Chartres (+ 1029)
pisze podobnie: „Chrześcijańska
pobożność wierzy, że Bóg Chrystus,
Syn Boży, Matkę swoją wskrzesił i
przeniósł Ją do nieba". Św. Piotr
Damiani (| 1072) tak opiewa wielkość
tajemnicy dnia Wniebowzięcia:
„Wielki to dzień i nad inne jakby
jaśniejszy, w którym Dziewica
królewska została wyniesiona do
tronu Boga Ojca i posadzona na
tronie. (...)
Budzi ciekawość aniołów, którzy Ją
pragną zobaczyć. Zbiera się cały
zastęp aniołów, aby ujrzeć Królową,
siedzącą po prawicy Pana Mocy w
szacie złocistej w ciele zawsze
niepokalanym". Z innych świętych
można by wymienić: św. Anzelma (+
1109), św. Piotra z Poitiers (+
1112), św. Bernarda (+ 1153) i św.
Bernardyna (+ 1444).
Najpiękniej jednak o tej tajemnicy
piszą Ojcowie Wschodu. Św. Jan
Damasceński (+ ok. 749) podaje, jak
cesarzowa Pulcheria (ok. roku 450)
wystawiła kościół ku czci Matki
Bożej w Konstantynopolu i prosiła
listownie biskupa Jerozolimy
Juwenalisa, o relikwie Matki Bożej.
Juwenalis odpisuje jej na to, że
relikwii takich nie ma, gdyż ciało
jej zostało wzięte do nieba: „jak to
wiemy ze starożytnego i bardzo
pewnego podania". Z kolei św. Jan
Damasceński opisuje śmierć Maryi
Panny w otoczeniu Apostołów. „Kiedy
zaś dnia trzeciego przybyli do
grobu, aby opłakiwać Jej zgon, ciała
już Maryi nie znaleźli". Kazanie
swoje kończy refleksją: „To jedynie
mogli pomyśleć, że Ten, któremu
podobało się wziąć ciało z Dziewicy
Maryi i stać się człowiekiem; Ten,
który zachował Jej nienaruszone
dziewictwo nawet po swoim
narodzeniu, uchronił Jej ciało od
skażenia i przeniósł je do nieba
przed powszech nym ciał
zmartwychwstaniem". „W czasie tego
wniebowzięcia, o Matko Boża, wojska
anielskie przejęte radością i czcią
okryły swoimi skrzydłami Twoje
ciało, wielki namiot Boży".
Św. Modest, biskup Jerozolimy (+
634), niemniej pewnie opowiada się
za tajemnicą Wniebowzięcia Maryi:
„Jako najchwalebniejszą Matkę
Chrystusa, Zbawcy naszego, który
jest dawcą życia i nieśmiertelności,
wskrzesił Ją z grobu i wziął do
siebie w sposób sobie wiadomy". Św.
Andrzej z Krety (+ 740): „Był to
zaiste nowy widok, przechodzący siły
rozumu, gdy niewiasta, która swoją
czystością przewyższała niebian w
ciele (swoim) weszła do niebieskich
przybytków. Jak przy narodzeniu
Chrystusa nienaruszonym był Jej
żywot, tak samo po Jej śmierci nie
rozsypało się Jej ciało. O dziwo!
Przy porodzeniu pozostała nieskażoną
i w grobie również nie uległa
zepsuciu". Św. German, patriarcha
Konstantynopola (+ 732) w kilku
kazaniach sławi tę tajemnicę, a
nawet opisuje przymioty ciała Maryi
po jej wzięciu do nieba:
„Najświętsze ciało Maryi już
powstaje z martwych, jest lekkie i
duchowe, gdyż zostało już
przemienione na zupełnie
nieskazitelne i nieśmiertelne". „Tak
jak napisano, jesteś piękna i Twoje
dziewicze ciało jest święte, jest
przybytkiem Boga i dlatego zostało
zachowane od obrócenia się w proch.
(...) Niemożliwym było aby Twoje
ciało, to naczynie godne Boga, w
proch się rozsypało po śmierci".
„Ciało Twoje dziewicze jest całkiem
święte, choć jest ciałem ludzkim.
Ponieważ dostąpiło najdoskonalszego
żywota nieśmiertelnego (...) nie
może ulec śmierci".
Św. Kosma, biskup z Maiouma (+ 743):
„Rodząc Boga, Niepokalana, zdobyłaś
palmę zwycięstwa nad naturą (...)
zmartwychwstałaś dla wieczności.
Grób i śmierć nie mogą zatrzymać pod
swoją władzą Bogurodzicy".
b) Teolodzy Kościoła usiłują nie
tylko stwierdzić fakt istnienia tej
tajemnicy, ale także, go uzasadnić,
o ile to oczywiście jest w ludzkiej
mocy. O tej tajemnicy pisali św.
Tomasz z Akwinu (+ 1274), św. Albert
Wielki (+ 1280), Jan Gerson (+
1429), Suarez (+ 1617) i inni. Kiedy
w XV wieku Jan Marcelle w kazaniu na
Wniebowzięcie Ma ryi wypowiedział
zdanie, że „nie jesteśmy wcale
zobowiązani pod grzechem śmiertel
nym wierzyć, że Maryja została z
ciałem do nieba wziętą", gdyż nie
jest to dogmat, cały fakultet
uniwersytetu paryskiego wystąpił z
całą stanowczością przeciwko niemu i
zażądał, by te słowa odwołał, gdyż
tego rodzaju wypowiedź pobrzmiewa
herezją i jest sprzeczna z ogólnie
wyznawaną prawdą.
Jakie racje przytaczają pisarze
kościelni za istnieniem tego
przywileju u Maryi? Najpierw, że
skoro Matka Chrystusowa była bez
grzechu poczęta, skoro Ją Bóg
obdarzył przywilejem Niepokalanego
Poczęcia, to konsekwencją tego jest,
że nie podlegała prawu śmierci.
Śmierć bowiem spadła na dzieci Adama
jako skutek grzechu pierworodnego.
Nadto nie wypadało, aby ciało, z
którego Chrystus Pan wziął swoją
naturę ludzką z Maryi, miało
podlegać rozkładowi. Ten sam
Chrystus, którego ciało Bóg zachował
od zepsucia, mógł zachować od
skażenia także ciało swojej Matki.
Wreszcie tajemnica zmartwychwstania
i wniebowzięcia jest przewidziana
dla wszystkich ludzi. Dlatego nie
sprzeciwia się rozumowi, aby
Chrystus Pan dla swojej Rodzicielki
przyspieszył ten dzień.
Można by jednak postawić zarzut:
dlaczego dopiero od VI wieku ta
prawda przenika mocno w świadomość
wiernych Kościoła. Można na to
odpowiedzieć, że takich prawd jest
więcej w Kościele, które rozwijały
się i zostały wyjaśnione
definitywnie później. Tak było np.
odnośnie osoby Jezusa Chrystusa, gdy
występowano przeciwko Jego naturze
Boskiej, dwóm naturom, dwóm wolom
(arianizm, nestorianizm,
monofizytyzm) a nawet przeciwko jego
naturze ludzkiej i trzeba było
tragicznych konfrontacji, zanim
wyłoniła się prawda w całej pełni.
Na ten zarzut daje odpowiedź znany
teolog, Tillman Pesch: „Kościół jest
nieomylny nie tylko w swoich
orzeczeniach, lecz także w
codziennym wykonywaniu swojego
urzędu nauczycielskiego - w
kazaniach i naukach udzielonych
ludowi. Gdyby bowiem kiedykolwiek
tak się zdarzyło, żeby ludowi
chrześcijańskiemu była podawana
wszędzie nauka przeciwna nauce
Chrystusa, to wtedy Kościół popadłby
w błąd, to zaś jest niemożliwym.
Kościół bowiem przez codzienne
nauczania wypełnia nakaz Chrystusa:
- Idźcie więc i nauczajcie wszystkie
narody. (...) A oto Ja jestem z wami
po wszystkie dni aż do skończenia
świata" (Mt 28,19-20). Dnia 15
sierpnia każdego roku wszyscy
kapłani całego świata katolickiego
nauczają, że ciało Maryi nie czeka
sądu ostatecznego (...) lecz, że już
dzisiaj połączone z duszą Maryi jest
wraz z nią uwielbiane. Tę naukę
podaje jako naukę Kościoła, a
niejako własne przypuszczenie.
Podaje zaś ją nie od dzisiaj, ale od
wieków. Czyż jest przeto możliwe,
aby papież, wszyscy biskupi i
kapłani byli w błędzie i ten błąd
głosili innym? To gdzież nieomylność
przyobiecana Kościołowi Chrystusa?"
(Chrześcijańska filozofia życia).
c) Kościół święty nie tylko
wprowadził święto dla uczczenia tego
niezwykłego przywileju Maryi, ale je
nawet podniósł do rzędu
uroczystości, a więc świąt
największych. Kiedyś obowiązywał
jako przygotowanie do tego święta w
wigilię post ścisły, po święcie zaś
oktawa. O popularności tego święta,
choćby tylko w naszej ojczyźnie,
świadczy fakt, że najwięcej
kościołów w Polsce jest pod
wezwaniem Wniebowzięcia Matki Bożej.
Jest ich ponad 560.
d) Z życia świętego, Stanisława
Kostki (+ 1568) wiemy, że jego
najserdeczniejszym pragnieniem było
opuścić ziemię w uroczystość
Wniebowzięcia Matki Bożej, że o tę
łaskę także gorąco się modlił.
Został wysłuchany, bo jakże mogła
Najśw. Maryja Panna tak rzewnej
prośbie odmówić? W dniu
Wniebowzięcia miał zaszczyt również
zamknąć oczy dla ziemi, aby je
otworzyć w niebie, św. Stefan (+
1038) król węgierski, i nasz św.
Jacek (+ 1257), wielki dominikanin,
a we wigilię Wniebowzięcia - św.
Maksymilian Kolbe. Na potężnej
mozaice zdobiącej absydę Bazyliki
Matki Bożej Większej w Rzymie
pochodzącej z roku 1295,
przedstawiającej koronację Maryi,
jest umieszczony napis: „Maryja
Dziewica jest wzięta do niebios,
gdzie na tronie z gwiazd zasiada
Król królów”.
Miejsce „zaśnięcia” Maryi
Dwa są miejsca, które roszczą sobie
prawo do przywileju, że w ich cieniu
spędziła ostatnie lata swojego życia
Najśw. Maryja Panna: Jerozolima i
Efez.
Bazylika na Syjonie
Biskup Jerozolimy Jan II pod koniec
IV wieku wystawił na Syjonie w
Jerozolimie bazylikę pięcionawową.
Znany historyk Kościoła Sulpicjusz
Sewerus ok. 400 roku nazwał ten
kościół pierwszym kościołem gminy
jerozolimskiej i matką wszystkich
świątyń chrześcijańskich. Od V wieku
zaczęto miejsce to utożsamiać z
Wieczernikiem a od VII wieku z
miejscem zaśnięcia Maryi. Świątynię
tę zburzyli Persowie w roku 614, ale
odbudował ją patriarcha jerozolimski
św. Modest (631-634). Zburzoną
ponownie przez muzułmanów odbudowali
krzyżowcy. Ponownie zniszczona przez
mahometan w XIII wieku, w roku 1342
dostała się w ręce franciszkanów,
którzy ją odbudowali i nadali jej
wygląd dzisiejszy. Jednak w roku
1524 wypędzili ich stamtąd
muzułmanie. W czasie swojej podróży
na Wschód cesarz niemiecki Wilhelm
II otrzymał w roku 1898 od sułtana
tureckiego część wzgórza Syjon,
gdzie wystawił nową, okazałą,
górującą nad miastem świątynię dla
katolików niemieckich pod wezwaniem
Zaśnięcia i Wniebowzięcia Maryi. Od
roku 1906 mają ją w posiadaniu
benedyktyni z Beuronu.
Obecnie zdecydowanie większa część
uczonych przechyla się do
przypuszczenia, że Maryja ostatnie
lata swojego życia spędziła w
Jerozolimie na Syjonie w pobliżu
Wieczernika. Przemawiają za tym
następujące racje:
-
Nie ma ani jednej wzmianki w
pierwotnej literaturze
chrześcijańskiej, by św. Jan
zabierał ze sobą Maryję do
Efezu.
-
Św. Jan udał się do Efezu
dopiero ok. 68 roku po
Chrystusie. Maryja musiałaby
mieć wtedy ok. 85-90 lat.
-
Apokryficzne Acta Johannis z
drugiej połowy drugiego wieku
wspominają, że Jan, gdy przybył
do Efezu, sam był już stary, nie
ma też żadnej wzmianki, by
Maryja była tam z nim.
-
Sylwia (Eteria), pątniczka,
nawiedzająca miejsca święte w
latach 385-386 wspomina, że Jan
był pogrzebany w Efezie,
natomiast nie wie nic, aby tam
był grób Maryi.
-
Uczony kapłan egipski
(chrześcijański), Pseudo-Dionizy
Areopagita, pisze, że w czasie
swojej pielgrzymki do Ziemi
Świętej w roku 363-364 po
śmierci Juliana Apostaty,
dowiedział się od św. Cyryla
Jerozolimskiego, patriarchy
Jerozolimy i w liście do swojego
przyjaciela, biskupa Tytusa
zaznacza, że grób Maryi był w
Jerozolimie w Dolinie Jozafata.
Podobny opis zawiera apokryf
Księga Jana o zaśnięciu Maryi z
IV wieku. W tymże apokryfie jest
mowa, że Maryja: umarła śmiercią
naturalną w Jerozolimie, że
została pogrzebana u stóp Góry
Oliwnej w Dolinie Jozafata i że
została wzięta do nieba.
-
O Wszystkie znane apokryfy
starożytne wskazują, że grób
Maryi jest w Getse-mani w
Dolinie Jozafata.
-
Kiedy w roku 451 cesarzowa
Pulcheria prosiła biskupa
Jerozolimy, Juwenala, o relikwie
Najśw. Maryi Panny, otrzymała
odpowiedź, że tego uczynić nie
może, gdyż, według
najdawniejszej tradycji, Maryja
została z ciałem wzięta do
nieba.
-
Od czasów św. Modesta (631-634)
utrwaliło się przekonanie w
Jerozolimie, że Maryja resztę
życia spędziła na Syjonie i tam
zmarła. Pochowana zaś została w
dolinie Jozafata tuż przy
Getsemani u stóp Góry Oliwnej.
-
W roku 670 biskup francuski, św.
Arnulf, zwiedzał Jerozolimę.
Pokazano mu wówczas w kościele
na Syjonie miejsce, gdzie miała
Maryja pożegnać tę ziemię.
Bazylika Matki Bożej w Efezie
W IV wieku powstała tu świątynia pod
wezwaniem Maryi. Właśnie w jej
cieniu odbył się sobór efeski w roku
431. Ruiny jej można oglądać
dzisiaj. Miała być wystawiona nad
grobem św. Jana.
Dzisiaj miasto Efez nie istnieje, są
tylko po nim ślady ruin. W
odległości około trzech godzin drogi
(8 km w terenie górzystym) jest
licha wioska Panaya. W jej pobliżu
na wzgórzu Al Day można oglądać „dom
Matki Bożej", zamieniony na bardzo
skromną kaplicę. Odwiedził ją w roku
1967 papież Paweł VI w czasie swojej
pielgrzymki do Ziemi Świętej.
Kaplicę obsługują siostry zakonne.
Tak więc mielibyśmy w Efezie dwa
miejsca, wskazane przez tradycję
dotyczące zamieszkania i śmierci
Maryi: sam Efez i ruiny świątyni św.
Jana oraz Panaya, zwana dzisiaj
Panagia Kapuli (Dom Panaja Kopoulii).
W pobliżu jest źródło uważane za
cudowne.
Według zwolenników tezy, że Maryja
jednak przebywała w Efezie i tam
zmarła, panuje przekonanie, że św.
Jan opuścił Ziemię Świętą w czasie
pierwszego wielkiego prześladowania
Kościoła w roku 34 i udał się
właśnie do Efezu z Maryją. Nie mógł
przecież św. Jan narażać Matki
Chrystusa na niebezpieczeństwo i był
zmuszony szukać dla Niej
bezpieczniejszego miejsca. Rodzi się
jednak pytanie: dlaczego by uciekał
tak daleko? Dlaczego Maryję
odrywałby od miejsc tak dla Niej
drogich, a wiódł Ją w zupełnie obce
strony?
Św. Paweł, który w niewiele lat
potem przybył do Efezu, nic nie
wspomina, aby przed nim w tym
mieście był św. Jan z Maryją. Nie
napotkał też żadnych śladów
chrześcijaństwa. Tradycję Efezu
podtrzymują Ojcowie soboru w Efezie,
którzy w liście, skierowanym do
kleru w Konstantynopolu piszą, że
Maryja była w Efezie wraz z Janem.
Fakt pobytu św. Jana w Efezie w
ostatnich latach życia oraz
istnienie tam jego grobu jest rzeczą
pewną. Może dlatego miejscowa
tradycja połączyła pobyt św. Jana w
Efezie z obecnością tam również
Matki Bożej, jak i wykonaniem
testamentu Jezusa z krzyża: „Oto
Matka twoja". I od tej godziny uczeń
wziął Ją do siebie" (J 79,27).
Czas „zaśnięcia” Maryi
Kiedy niektórzy Ojcowie Kościoła
piszą o zaśnięciu Maryi, to biorą to
słowo w znaczeniu, jakie mu nadał
św. Paweł Apostoł, który śmierć
nazywa zaśnięciem, czego nie
uwzględnia polski przekład (1 Tes
4,13.14). O zmarłej córce Jaira Pan
Jezus również mówi, że śpi (Mt 9,24;
Mk 5,39; Łk 8,52).
Jak nic pewnego nie wiemy o miejscu
zgonu Maryi, tak podobnie nie wiemy,
kiedy Maryja opuściła naszą ziemię.
Prawdopodobnie mogło to być około
roku 45. Maryja przez ok. 12 lat
pozostawała by z uczniami Chrystusa
jako widomy znak Jego obecności
wśród nich. Ona miała być czynnikiem
spajającym i integrującym młody
Kościół Chrystusowy.
Grób Maryi w Dolinie Jozafata
Znajduje się on niedaleko za mostem
na Cedronie po lewej stronie u stóp
Góry Oliwnej. Patriarcha Jerozolimy
Juweal (w. V) wystawił na tym
miejscu kościół. Uległ on jednak
zniszczeniu w czasie najazdu na
Palestynę pogańskich Persów w roku
614. Dzisiejszy kształt kościoła
pochodzi z czasów krzyżowców. Jego
fundatorką była Melisendis (+ 1161),
córka króla jerozolimskiego,
Baldwina II. Do upadku Jerozolimy (+
187) zarządzali nim krótko
benedyktyni, którzy w pobliżu
wystawili klasztor pod wzewaniem
Matki Bożej z Doliny Jozafata. W
wieku XIV przybyli tu franciszkanie.
Jednak w roku 1757 utracili ten
kościół na rzecz prawosławnych
Greków. Tak jest i dzisiaj. W roku
1372 nawiedziła to miejsce św.
Brygida. Podczas modlitwy miała mieć
wizję, w której otrzymała wiadomość
o zaśnięciu Maryi w 15 lat po
śmierci Jej Syna. Miał tu być jej
grób.
Kościół cały znajduje się w ziemi.
Schodzi się do niego po 48
marmurowych schodach. Kościół ma
formę łacińskiego krzyża, 30 m
długości i 18 m szerokości. Panuje w
nim zupełna ciemność, którą
rozpraszają tylko płonące lampy.
Grób Maryi jest usytuowany w małej
kapliczce, w której może się
zmieścić zaledwie od 4 do 5 osób.
Sam grób ma kształt kamiennej ławy.
Ściany grobowca obwieszono cennymi
kobiercami. Tradycja, pochodząca
dopiero z XV wieku, umieściła w
tymże kościele w kaplicy przy
wejściu do kościoła również groby
Joachima i Anny, rodziców Maryi.
W uroczystość Wniebowzięcia Maryi
patriarcha prawosławny Greków
urządza procesję do tegoż kościoła.
Wśród śpiewów okadza „łoże" Maryi,
potem dotyka grobu ikoną, która Ją
przedstawia. Następnie wszyscy
uczestnicy całują ikonę.
Kult Matki Bożej Wniebowziętej
Był on w Kościele katolickim bardzo
żywy. Można powiedzieć, że
zdecydowanie wyróżniał się wśród
wielu innych. Tak więc, jak
wspominaliśmy, początki święta
sięgają już wieku V. Wystawiono
tysiące świątyń pod wezwaniem M.B.
Wniebowziętej. W Polsce na przeszło
3000 kościołów i kaplic,
wzniesionych ku czci Matki Bożej,
ponad 600 kościołów i kilkadziesiąt
kaplic zostało dedykowanych M.B.
Wniebowziętej.
Są wśród nich liczne bazyliki i
kościoły katedralne: bazylika
archikatedralna w Gnieźnie, w
Białymstoku, bazylika we Fromborku,
w Pelplinie, w Płocku, katedra we
Włocławku, w Łowiczu, w Zielonej
Górze, w Kołobrzegu, Sosnowcu.
W ciągu wieków powstało 8 zakonów
pod tym wezwaniem: l męski (Asumpcjoniści
- Augustianie od Wniebowzięcia) i 7
żeńskich.
W ikonografii zaś scena
Wniebowzięcia Maryi należy do bardzo
często przedstawianych. A oto imiona
niektórych artystów malarzy: Fra
Angelico - w kilku obrazach, Taddeo
di Bartolo, Ottaviano Nelli, Giotto,
Pinturicchio, C. Bellini, Guido Reni,
Raffael, Tycjan, Tintoretto, Tiepolo,
Perugino, Procaccini, Piętro delia
Frances-ca, Filippino Lippi,
Yeronese, Murillo, Yelasąuez, Konrad
von Goest i rzeźbiarzy: F. Nagni,
Liberale da Yerona, L. delia Robbia,
Michał Pacher, Wit Stwosz i inni.
A oto jeszcze inne przejawy
szczególnej czci Matki Bożej
Wniebowziętej: św. Stefan miał
poświęcić M.B. Wniebowziętej cały
swój kraj i naród. Odtąd dzień 15
sierpnia obchodzi się na Węgrzech
jako święto Królowej Węgier. Dnia 15
sierpnia 1638 roku król francuski
Ludwik XIII uczynił podobnie jak św.
Stefan, oddając Francję pod
szczególną opiekę M.B.
Wniebowziętej. Potem uczynił to
Ludwik XV. Papież Pius XI listem
apostolskim z dnia 21 marca 1922
roku to oddanie się narodu
francuskiego pod opiekę
Wniebowziętej potwierdził.
Stolicą Paragwaju jest miasto
Asuncion (Wniebowzięcie). W Meksyku
jest także rzeka nosząca tę nazwę.
Uroczystość Wniebowzięcia w
zwyczajach polskich
Lud polski to święto miał zawsze w
wielkiej czci. Na pamiątkę podania
głoszącego, że Apostołowie zamiast
ciała Maryi znaleźli kwiaty, lud
poświęca kwiaty, zioła i kłosy zbóż.
Wierzy, że zioła poświęcone w dniu
Wniebowzięcia Maryi za Jej
pośrednictwem otrzymują moc
leczniczą. Chronią też od chorób i
zarazy. Dlatego święto nosi w Polsce
nazwę Matki Bożej Zielnej.
Wiele pieśni wysławia Maryję wziętą
do nieba. Oto przykład:
Wspomóż nas biednych, o
Wniebowzięta,
Módl się za nami, Królowo święta!...
O Maryjo, czemu biegniesz w niebo?
Z jaką śpieszysz do Boga potrzebą?
Ty nas żegnasz ostatnim tchnieniem,
Pani?
O, my wiemy, co Twój znaczy skon!
Nie płaczemy, bośmy przekonani,
Że Cię czeka w niebie chwały tron.
Przynieśliśmy bieluteńkie szaty,
Niesiem mirę, olejki, bławaty.
Czemuż niknie z rąk naszych Twe
ciało,
Jakby z duszą do nieba leciało?
Witaj, święta Wniebowzięta,
Niepokalana!
Pusty grób Maryi
Wierzymy, że po zakończeniu
ziemskiego życia Maryja z duszą i
ciałem została wzięta do nieba. Ale
gdzie i w jaki sposób to się stało?
Do Ziemi Świętej pielgrzymuje się,
by zobaczyć trzy puste groby:
Chrystusa, Łazarza i Maryi. Dla
ludzi wszystkich czasów to widomy
znak, że śmierć nie musi mieć
ostatniego słowa. Łazarz został
wskrzeszony przez Jezusa i wrócił do
dawnego życia. Chrystus
zmartwychwstał własną, Boską mocą, i
w ten sposób definitywnie pokonał
śmierć. Prawda o wniebowzięciu Maryi
jest najbardziej wyraźną zapowiedzią
naszego losu – kiedyś i my będziemy
w niebie z duszą i ciałem. Święta
Dziewica już osiągnęła to, na co my
czekamy.
Ślady wieczności
W tym miejscu Maryja zasnęła –
opowiada przewodnik w murach
stojącego na chrześcijańskim Syjonie
w Jerozolimie kościoła Zaśnięcia
Najświętszej Maryi Panny. W krypcie
wokół figury przedstawiającej
zapadającą w sen Matkę Bożą cisną
się pielgrzymi. Czas dawno zatarł
wszystkie ślady i mimo usilnych
starań trudno sobie wyobrazić, jak
to miejsce mogło wyglądać przed
wiekami.
Podobno w czasach Chrystusa stał tu,
nieopodal Wieczernika, dom
nieznanego z imienia ucznia, który
gościł Mistrza i Apostołów w Wielki
Czwartek. Tu po wniebowstąpieniu
Jezusa znaleźli schronienie
Apostołowie i pierwsi jerozolimscy
chrześcijanie. W tym domu, według
tradycji, do końca ziemskiego życia
mieszkała także Matka Jezusa. I tu
Jej ziemskie życie dobiegło końca.
Zasnęła – jak mówią chrześcijanie
Wschodu. A pochowano Ją u stóp Góry
Oliwnej, w dolinie Cedronu.
Trzecia komora
Z chrześcijańskiego Syjonu, gdzie
znajduje się kościół Zaśnięcia NMP,
do doliny Cedronu nie jest daleko.
Leżąca pomiędzy wzgórzem świątynnym
a Górą Oliwną robi wrażenie
wielkiego cmentarzyska. Podobno
pobożni żydzi i muzułmanie chcą być
pochowani właśnie tutaj, gdyż według
nich w tej dolinie rozpocznie się
kiedyś Boży sąd i zmartwychwstanie.
Chrześcijanie wierzą, że wszystkich
ich wyprzedziła Maryja. To tam, na
skraju Ogrodu Getsemani, jest dół, w
którym stoi świątynia kryjąca pusty
grób Maryi.
Po schodach z ulicy schodzi się
najpierw na dziedziniec kościoła
Wniebowzięcia. To, co widać dzisiaj,
to resztki dwupoziomowego kiedyś
kościoła krzyżowców, zburzonego w
1187 roku przez wojska Saladyna. A
właściwie dawna krypta.
Kilkadziesiąt kolejnych schodów
prowadzi w głąb świątyni. Coraz
większy mrok rozświetlają nieco
kopcące oliwne lampy. Dziś kościół
należy do chrześcijan wschodnich, a
katolicy mogą w nim organizować
nabożeństwa tylko kilka razy w roku.
Badania archeologów potwierdziły, że
znajdują się tu resztki grobów z I
wieku naszej ery. Być może także
grób Maryi. Prawdopodobnie ciało
Matki Jezusa złożono w ostatniej z
trzech istniejących w tamtym czasie
komór grobowych. Można o tym
przeczytać w apokryfie: „Weźmiecie
Panią Maryję i wyjdziecie poza
Jerozolimę drogą prowadzącą przez
dolinę na Górę Oliwną. Znajdują się
tam trzy groty. Pierwsza,
zewnętrzna, jest obszerna, za nią
druga, w środku, a jeszcze dalej
trzecia, wewnętrzna. Jest w niej od
wschodu ława gliniana. Idźcie i
złóżcie Błogosławioną na owej
ławie”.
Ten niezwykły, bo pusty, grób Matki
Pana czczony był od początku przez
chrześcijan jerozolimskich. Po kilku
wiekach zbudowano nad nim kościół,
aby ochronić przed zniszczeniem.
Miejsce krótkiego spoczynku ciała
Najświętszej Maryi Panny znalazło
się w centrum. Ciemne, ponure mury
rozświetlają nie tylko wątłe ogniki
zapalonych świec. Opromienia je
blask nieśmiertelności. No bo jeśli
Ona już tam jest, czemu nie
mielibyśmy się znaleźć tam i my?
U źródeł nadziei
Próżno szukać na kartach Biblii
opisu zaśnięcia i wniebowzięcia
Maryi. Wieść o tym wydarzeniu
przekazała nam Tradycja. Zmarły w
594 roku Grzegorz z Tours w dziele „Miraculorum”
pisał: „Gdy błogosławiona Maryja
zakończyła już bieg swojego życia i
gdy została powołana z tego świata,
zgromadzili się w jej domu wszyscy
Apostołowie z poszczególnych krain.
A gdy usłyszeli, że ma być zabrana z
tego świata, czuwali razem z Nią. I
oto Pan Jezus wszedł ze swymi
aniołami, i wziąwszy Jej duszę oddał
ją aniołowi Michałowi, i odszedł.
Rankiem zaś wzięli Apostołowie Jej
ciało i złożyli w Jej grobie, i
strzegli je gotowi na przyjście
Pana. I oto znowu stanął przed nimi
Pan, i wziąwszy święte ciało,
nakazał ponieść je na chmurze do
raju, gdzie teraz, przybrawszy swoją
duszę i ciesząc się z wybranymi
Pana, używa dóbr wiecznych, które
nigdy się nie skończą”. To
najkrótsze streszczenie tego, co
bardziej rozwlekle i barwniej w
różnych wariantach opisano w
apokryfach, nazywanych z łacińska
transitusami.
Najstarsze powstały zapewne dopiero
w V–VI wieku. Ale naukowcy są
zdania, że mało prawdopodobne, by
pojawiły się nagle, bez żadnego
powodu. Raczej są odzwierciedleniem
znacznie starszej tradycji.
Niektórzy badacze wskazują na
zawarte w nich archaiczne elementy,
które sugerują, że ich źródeł można
się dopatrywać nawet w II wieku.
Choć nie jest to pewne, wiadomo, że
już w modlitwach z III wieku
zwracano się do Maryi jako do
żyjącej, umieszczając Ją na
pierwszym miejscu wśród świętych. W
pierwszych wiekach czczono właściwie
tylko męczenników, a nikt nigdy nie
wskazywał na istnienie grobu z
relikwiami Matki Jezusa. A zatem z
ciałem i duszą została wzięta do
nieba. Logiczne.
W IV wieku Epifaniusz z Salaminy
twierdził, że na podstawie Ksiąg
Świętych nie da się nic pewnego na
temat końca ziemskiego życia Maryi
powiedzieć. Na podstawie Świętych
Ksiąg. Czy zetknął się już wtedy z
pozabiblijną tradycją na ten temat?
Zapowiada się interesująco
Choć Kościół od pierwszych wieków
wierzył w zaśnięcie Maryi i Jej
wzięcie do nieba z duszą i ciałem,
dopiero w połowie zeszłego stulecia
papież Pius XII podniósł tę prawdę
wiary do rangi dogmatu. Wierzymy, że
Maryja „po zakończeniu ziemskiego
życia, z duszą i ciałem została
wzięta do chwały niebieskiej” – mówi
dogmat. Choć w opinii teologów
został on ogłoszony ku większej
chwale Boga i Maryi, nie jest
jedynie potwierdzeniem jakiejś
abstrakcyjnej prawdy wiary. Jest nam
dany dla większej nadziei. Jeden
człowiek – Dziewica z Nazaretu, z
ciałem i duszą – już niebo osiągnął.
My też kiedyś tam się znajdziemy.
Też – po zmartwychwstaniu – z duszą
i ciałem. Jak będzie wyglądała
wieczność? Jak bardzo będzie się
różniła od życia na tym świecie? I
jak to nasze ciało w niebie będzie
wyglądało? Nie wiadomo. W każdym
razie zapowiada się interesująco.
Św.
Tarsycjusz
O kontynuowanie wielkodusznej i
wiernej służby Kościołowi oraz
wspomaganie swych księży w
przybliżaniu Jezusa światu
zaapelował Benedykt XVI podczas
dzisiejszej audiencji ogólnej w
Watykanie.
Publikujemy tekst papieskiej
katechezy.
Drodzy Bracia i Siostry,
Pragnę wyrazić moją radość, że mogę
być dziś pośród was, na tym placu,
na którym odbywa się wasze
świąteczne zgromadzenie podczas
audiencji ogólnej, na której tak
licznie obecni są uczestnicy
Europejskiej Pielgrzymki
Ministrantów. Witajcie drodzy
Chłopcy i Dziewczęta, Droga
Młodzieży! Ponieważ zdecydowana
większość ministrantów zgromadzonych
na placu mówi po niemiecku, skieruję
swe słowa przede wszystkim do nich,
w mym języku ojczystym.
Drogie Ministrantki i Ministranci,
Drodzy Przyjaciele! Drodzy
pielgrzymi języka niemieckiego.
Witajcie w Rzymie! Serdecznie was
pozdrawiam. Wraz z wami witam
kardynała Sekretarza Stanu, Tarcisio
Bertone. Ma on na imię Tarcyzjusz –
tak jak wasz patron. Przyjął on
wasze uprzejmie zaproszenie i cieszy
się on, że może być tutaj między
wami, pośród ministrantów całego
świata i ministrantów niemieckich.
Witam drogich braci w biskupstwie a
także kapłanów i diakonów
uczestniczących w tej audiencji. Z
serca dziękuję biskupowi
pomocniczemu z Bazylei, Martinowi
Gächterowi, przewodniczącemu Coetus
Internationalis Ministrantium za
skierowane do mnie słowa powitania,
za wielki dar figury św. Tarcyzjusza,
oraz za wręczoną mi chustę
pielgrzymią. Przypomina mi to czasy,
kiedy sam byłem ministrantem. Księże
biskupie, dziękuję w imieniu was
wszystkich za wielką pracę, jaką
Ksiądz Biskup wykonuje wraz ze swymi
współpracownikami oraz osobami,
które umożliwiły to radosne
spotkanie. Moje podziękowanie
kieruję także do szwajcarskich
projektodawców oraz osób pracujących
na rzecz realizacji figury św.
Tarcyzjusza.
Jest was wielu! Na pokładzie
śmigłowca przeleciałem nad placem
św. Piotra. Widziałem wszystkie
kolory oraz obecną na tym placu
radość. W ten sposób nie tylko
tworzycie na placu atmosferę święta,
ale czynicie jeszcze radośniejszym
moje serce. Dziękuję! Figura św.
Tarcyzjusza dotarła do nas po
długiej pielgrzymce. We wrześniu
2008 r. została ona zaprezentowana w
Szwajcarii, w obecności ponad 8
tysięcy ministrantów: pewnie
niektórzy z was byli wówczas obecni.
Ze Szwajcarii pojechała do
Luksemburga, a następnie na Węgry.
Dzisiaj uroczyście ją witamy,
ciesząc się, że możemy lepiej poznać
tę postać z pierwszych wieków
Kościoła. Następnie figura, jak już
powiedział ks. biskup Gächter -
zostanie umieszczona w katakumbach
św. Kaliksta, gdzie został pochowany
św. Tarcyzjusz. Kieruję do
wszystkich życzenie, aby to miejsce,
czyli katakumby św. Kaliksta oraz ta
figura mogły się stać punktem
odniesienia dla ministrantek i
ministrantów i dla tych, którzy chcą
bezpośrednio pójść za Jezusem
poprzez życie kapłańskie, zakonne
czy misyjne. Niech wszyscy
spoglądają na tego odważnego i
silnego młodzieńca i odnawiają swoją
przyjaźń z Panem Bogiem, aby nauczyć
się życia zawsze z Nim, idąc drogą,
którą nam wskazuje Swoim Słowem oraz
świadectwem tak wielu świętych i
męczenników, których, poprzez
chrzest, staliśmy się braćmi i
siostrami.
Kim był św. Tarcyzjusz? Nie mamy na
jego temat wielu informacji. Wiemy,
że żył w pierwszych wiekach historii
Kościoła, dokładniej w trzecim
wieku. Według opowiadań był on
młodym człowiekiem, który uczęszczał
do katakumb św. Kaliksta, tutaj w
Rzymie i szczególnie wiernie
wypełniał swoje obowiązki jako
chrześcijanin. Bardzo kochał
Eucharystię. Z różnych wskazówek
wnioskujemy, że prawdopodobnie był
akolitą, to jest ministrantem. Był
to czas, kiedy cesarz Walerian
zacięcie prześladował chrześcijan,
którzy musieli spotykać się
potajemnie w prywatnych domach, a
czasem nawet w katakumbach, na
słuchaniu Słowa Bożego, modlitwie i
celebrowaniu Mszy świętej. Nawet
zwyczaj niesienia Eucharystii do
więźniów i chorych stawał się coraz
bardziej niebezpieczny. Pewnego
dnia, gdy kapłan zapytał, jak czynił
to zwykle, kto byłby gotów zanieść
Eucharystię innym oczekującym na nią
braciom i siostrom, wstał młody
Tarcyzjusz i powiedział: „Poślij
mnie”. Wydawało się, że chłopak jest
zbyt młody do tak poważnej posługi.
„Mój młody wiek - powiedział
Tarcyzjusz - będzie najlepszą osłoną
dla Eucharystii”. Przekonany tymi
słowami kapłan, powierzył mu ten
najcenniejszy chleb mówiąc: „Tarcyzjuszu
pamiętaj, że niebiański skarb został
powierzony twoim słabym rękom.
Unikaj zatłoczonych ulic i nie
zapominaj, że rzeczy święte nie mogą
być rzucane psom ani też perły
rzucane przed wieprze. Czy wiernie i
bezpiecznie będziesz strzegł
świętych tajemnic?”. Tarcyzjusz
zdecydowanie odpowiedział: „Wolę
umrzeć, niż pozwolić im, by mi te
skarby zabrali”. Idąc spotkał po
drodze kilku przyjaciół, którzy
zbliżając się wezwali go, aby do
nich dołączył. Gdy odpowiedział
negatywnie, a byli oni poganami –
stali się podejrzliwi i natarczywi.
Zauważyli, że przyciska coś do
piersi i pragnie tego bronić.
Starali się mu to coś wyrwać, ale na
próżno. Walka stawała się coraz
bardziej zażarta, zwłaszcza gdy
dowiedzieli się, Tarcyzjusz jest
chrześcijaninem. Zaczęli go kopać,
rzucali kamieniami, ale on nie
ustępował. Umierającego chłopca
zaniósł do kapłana pretorianin
imieniem Kwadratus, który także
potajemnie stał się chrześcijaninem.
Młodzieniec dotarł tam martwy, ale
do piersi stale przyciskał małe
płótno z Eucharystią. Został
pochowany natychmiast w katakumbach
św. Kaliksta. Papież Damazy wykonał
na grobie św. Tarcyzjusza napis,
według którego młodzieniec zmarł w
roku 257. Martyrologium Romanum
określa datę jego śmierci na 15
sierpnia. W tym samym Martyrologium
odnotowano także piękną tradycję
ustną, zgodnie z którą na ciele św.
Tarcyzjusza nie znaleziono
Najświętszego Sakramentu, ani w
rękach ani też w odzieży.
Interpretowano to tak, że
konsekrowana hostia, obroniona przez
małego męczennika za cenę życia,
stała się ciałem jego ciała, tworząc
w ten sposób wraz z jego ciałem
jedną nieskazitelną hostię
ofiarowaną Bogu.
Drogie Ministrantki i Ministranci!
Świadectwo św. Tarcyzjusza i ta
piękna tradycja uczą nas głębokiej
miłości i czci, którą powinniśmy
mieć dla Eucharystii. Jest ona
cennym dobrem, skarbem, którego
wartości nie można zmierzyć, jest
Chlebem Życia, jest samym Jezusem,
który staje się pokarmem, wsparciem
i siłą na naszej codziennej drodze i
ścieżką, która prowadzi ku życiu
wiecznemu; jest to największy dar
jaki zostawił nam Pan Jezus.
Zwracam się do was, a poprzez was do
wszystkich ministrów świata!
Wielkodusznie służcie Jezusowi
obecnemu w Eucharystii! Jest to
ważne zadanie, które pozwala wam być
szczególnie blisko Pana i wzrastać z
Nim w głębokiej i prawdziwej
przyjaźni. Gorliwie strzeżcie tej
przyjaźni w waszym sercu, tak jak
św. Tarcyzjusz. Bądźcie gotowi
zaangażować się, walczyć i oddać
życie tak, aby Jezus docierał do
wszystkich ludzi. Dzielcie się darem
tej przyjaźnie ze swymi
rówieśnikami, z radością,
entuzjazmem, bez strachu, aby mogli
poczuć, że znacie tę Tajemnicę, że
jest ona prawdziwa i że ją
miłujecie! Ilekroć zbliżacie się do
ołtarza, macie szczęście
uczestniczenia w wielkim geście
miłości Boga, który nadal chce się
dawać każdemu z nas, chce być
blisko, pomagać nam, dawać siłę do
dobrego życia. Dobrze wiecie, że
wraz z konsekracją ten mały kawałek
chleba staje się Ciałem Chrystusa,
wino staje się Krwią Chrystusa.
Macie szczęście, że możecie
przeżywać z bliska tę niepojętą
tajemnicę! Z miłością, pobożnością i
wiernie wypełniajcie wasze zadanie
ministrantów: nie wchodźcie do
kościoła na celebrację
powierzchownie, ale przygotowuje się
wewnętrznie na Mszę świętą!
Pomagając waszym kapłanom w posłudze
przy ołtarzu starajcie się, aby Pan
Jezus był bliższy, tak aby ludzie
mogli odczuć i pełniej zdać sobie
sprawę: On jest tutaj. Wnosicie swój
wkład, aby mógł On być bardziej
obecny w świecie, w życiu dnia
powszedniego, w Kościele i w każdym
miejscu. Drodzy przyjaciele!
Użyczacie Jezusowi waszych rąk,
waszych myśli, swego czasu. On wam
za to na pewno wynagrodzi, dając wam
prawdziwą radość i pozwalając wam
odczuć, gdzie jest najpełniejsze
szczęście. Św. Tarcyzjusz ukazał
nam, że miłość może nas doprowadzić
aż do daru własnego życia dla
autentycznego dobra, dobra
prawdziwego, dla Pana Boga.
Prawdopodobnie nie jest od nas
wymagane męczeństwo, ale Jezus żąda
od nas wierności w małych rzeczach,
wewnętrznego skupienia, uczestnictwa
wewnętrznego, naszej wiary i
wysiłku, aby uobecniać ten skarb w
życiu codziennym. Jezus chce od nas
wierności w codziennych zadaniach,
świadectwa Jego miłości, poprzez
uczęszczanie do kościoła z
przekonaniem wewnętrznym i ze
względu na radość Jego obecności.
Możemy w ten sposób uświadomić także
naszym przyjaciołom, że Jezus żyje.
Niech w tym dziele pomoże nam
wstawiennictwo świętego Jana Marii
Vianneya, którego wspomnienie
liturgiczne dziś przypada. Ten
pokorny francuski kapłan przemienił
małą wspólnotę i dał w ten sposób
światu zupełnie nowe światło.
Przykład świętych Tarcyzjusza i Jana
Maii Vianneya niech nas każdego dnia
pobudza do miłości Jezusa i
pełnienia Jego woli, tak jak to
czyniła Najświętsza Maryja Panna,
wierna swemu Synowi aż do końca.
Jeszcze raz dziękuję wszystkim!
Niech Bóg Wam błogosławi w te dni.
Szczęśliwego powrotu do waszych
domów!
16
sierpnia. Św. Stefan I - patron
Węgier
Wywodził się Stefan z dynastii
Arpadów. Na świat przyszedł oko 975
roku w Esztergom. Był synem księcia
Gejzy. Źródła podają, iż miał być
ochrzczony w wieku pięciu lat przez
świętego Wojciecha, który następnie
zajął się jego edukacją.
Wcześniej nosił pogańskie imię Wojka,
czy też Vaik. W 996 roku Stefan
ożenił się z pochodzącą z Bawarii
błogosławioną Gizelą, córką Henryka
II Kłótnika, dzięki czemu Węgry
cywilizacyjnie i kulturowo mogły
bliżej związać się z Niemcami.
Po śmierci Gejzy doszło do walk o
tron między Stefanem i jego
pogańskim kuzynem Koppánym, którego
późniejszy święty w 998 roku
pokonał. W 1001 roku papież
Sylwester II przyznał Stefanowi
koronę królewską - godność książęcą
piastował już od 997 roku. Nowy
monarcha kontynuował, zapoczątkowaną
przez swego ojca, chrystianizację
Węgier. Zwalczał też próbujących
oderwać się od korony książąt i
przywódców plemiennych.
Zasłynął jako fundator licznych
kościołów, klasztorów – między
innymi opactwa świętego Marcina na
Górze Panońskiej - a także jako
założyciel arcybiskupstwa w
Esztergomie. Administracyjnie swe
królestwo podzielił na tak zwane
komitaty. W roku 1030 udało mu się
obronić niepodległość swego kraju,
odpierając inwazję wojsk cesarza
Konrada II.
Zmarł 15 sierpnia 1038 roku.
Pochowano go obok jego tragicznie
zmarłego na polowaniu syna Emeryka -
także późniejszego świętego.
Kanonizowano go w 1083 roku. Warto
przytoczyć w tym miejscu pojęcie
„Korony Świętego Stefana”, a więc
krajów i regionów, które kiedyś
znajdowały się pod węgierskim
panowaniem, dziś zaś leżących w
większości na terenie innych państw,
takich jak Słowacja, Rumunia, czy
Chorwacja. Krajami Korony Świętego
Stefana oficjalnie nazywano
węgierską część Austro-Węgier.
Szczegółowo to pojęcie oraz
nostalgię za terytorialną potęgą
Węgier opisuje Krzysztof Varga w
znakomitej, nominowanej do
tegorocznej nagrody Nike książce
„Gulasz z Turula”. Natomiast korona,
którą Stefan I nosił jako monarcha,
jest narodową relikwią Węgrów. W
1945 roku trafiła ona od USA i
dopiero w 1978 roku została im
zwrócona.
Niezwykle interesująca jest także
pewna legenda, która wiąże się z
sanktuarium Świętego Krzyża na Łysej
Górze w Górach Świętokrzyskich. Otóż
znajdująca się tam relikwia, którą
jest cząstka Krzyża Świętego,
należeć miała właśnie do świętego
Stefana. Ten zawiesił ją swemu
synowi, świętemu Emerykowi, na szyi,
gdy królewicz wybierał się do
Polski, gdzie miał wspólnie z
Bolesławem Chrobrym polować. Podczas
łowów Emerykowi miał się ponoć
ukazać jeleń z krzyżem widniejącym w
porożu. Podczas pościgu za osobliwym
zwierzęciem, węgierski królewicz
zapędzić miał się na sam szczyt
Łysej Góry, tam zaś objawił mu się
anioł, który nakazał mu pozostawić
relikwię w ufundowanym niedawno
benedyktyńskim opactwie, co też
Emeryk uczynił...
17
sierpnia. Św. Jacek - Potrafi
wskrzeszać zmarłych
Skromne życie Odrowąża i jego
pasjonująca opowieść o Bogu porwała
wielu mu współczesnych. Jego
przykład porywa i dziś.
Świetnie się zapowiadał. Pochodził
ze znakomitej rodziny. Nic dziwnego,
że wysłano go na zagraniczne studia.
Wylądował w Rzymie. Przechodząc
przez jeden z gwarnych, kolorowych
placów, ujrzał wielki tłum. Gapie
cisnęli się i... rozdziawiali usta
ze zdumienia. Na placu stał szczupły
mnich. Obok niego na bruku leżał
martwy człowiek. Mnich – jak donoszą
stare kroniki – „wyciągnął ręce w
górę, uniósł się w powietrze i swoją
modlitwą wyrwał brata ze śmierci”.
Człowiek podniósł sięi otworzył
oczy. Tłum zamarł... Taką scenę
ujrzał Jacek Odrowąż – pierwszy
polski dominikanin. Miał 37 lat, był
dojrzałym mężczyzną. Wydarzenie było
dla jego wiary trzęsieniem ziemi.
Zmieniło go całkowicie. Mnichem,
którego spotkał, był św. Dominik.
Połączyło ich ogromne pragnienie
zaniesienia Ewangelii na krańce
świata.
Dominik znał swych braci króciutko,
ale już po kilku miesiącach wysyłał
ich z misją zakładania (w jego
imieniu!) klasztorów. Miał do nich
ogromne zaufanie. Jacek dopiero co
spotkał założyciela zakonu, a już
został wysłany nad Wisłę.
Dominikanie zaczęli modlić się w
Krakowie. Do dziś przywdziewają
białe habity już w pierwszych dniach
nowicjatu. Nikt nie zna jeszcze tych
chłopców, nie wie, co naprawdę
siedzi w ich gorących głowach, ale
przechodnie już pozdrawiają ich na
ulicy: „Szczęść Boże, Ojcze”.
Widziałem, jak chłopcy rumienią się.
Boją się tych słów na wyrost.
„Ojcami” zostaną dopiero za siedem
lat.
Dominik zaufał Jackowi. Wysłał go na
wschód. Jacek szedł pieszo przez
Alpy, do grodu Kraka dotarł na
Wszystkich Świętych 1222 roku.
Podobnie jak dziś wróżono Kościołowi
rychły upadek, nieustannie mnożyły
się oskarżenia o brak ubóstwa i
sprzeniewierzenie się duchowi
Ewangelii. Skromne życie Odrowąża i
jego pasjonująca opowieść o Bogu
porwała ogromną część krakowskiej
inteligencji. Pojawili się pierwsi
polscy dominikanie. Jacek zostawił
ich i wyruszył na wiele podróży
misyjnych. Dotarł do Kijowa, gdzie
pracował nieprzerwanie przez cztery
lata, oraz do Gdańska i Prus.
O pobycie w Kijowie opowiadano
legendy. Gdy w 1240 roku na miasto
napadli Tatarzy, niszcząc i paląc
wszystko, Jacek chwycił monstrancję
z Najświętszym Sakramentem i
zamierzał uciec. I wówczas usłyszał
głos: „Jacku, mego Syna zabierasz, a
mnie zostawiasz? Weź mnie ze sobą!”.
Odwrócił się. Ujrzał figurkę Maryi.
Przytulił ją i schował pod pachę.
Podobno przeszedł suchą nogą przez
rwące fale Dniepru. Dziś mnisi
dopatrują się w tej legendzie
opowieści o niebywałej sile wiary
Świętego.
Wrócił do Krakowa. Zmarł 15 sierpnia
1257 roku. Po jego śmierci przy
grobowcu miało miejsce wiele
cudownych uzdrowień, a nawet…
wskrzeszeń. Obok sarkofagu
przeczytasz napis: „Tu leży św.
Jacek mocen wskrzeszać zmarłych”.
Pies na cuda
Franciszek Kucharczak
Święty Jacek jest bardzo popularny.
Wszyscy o nim wiedzą. Że był. A
zasługuje na dużo więcej.
Jesień 1228 roku była deszczowa. Na
brzegu Wisły koło Wyszogrodu stało
czterech mężczyzn w czarnych kapach
narzuconych na białe habity.
Wpatrywali się bezradnie w toczące
się przed nimi wezbrane wody rzeki.
Nie było mowy o przeprawie brodem.
Nigdzie też nie było ani łodzi, ani
przewodnika.
A bardzo chcieli przejść. Dopiero co
wyruszyli na Ruś, gdzie mieli
nadzieję przekonać prawosławnych
książąt do unii z Rzymem albo
przynajmniej zająć się tamtejszymi
wiernymi Kościoła łacińskiego. A
potem – kto wie? – może pójdą dalej?
Mieli zachętę papieża, który
błogosławił Braci Kaznodziejów w ich
drodze „na ziemie Rusinów i pogan”.
Nic dziwnego, bo też niedawno
założony zakon dominikanów był
znakomitym narzędziem w głoszeniu
Ewangelii. Zakonnicy jak prawdziwe
„psy pańskie” (od łacińskiego Domini
canes) rozbiegli się po Europie,
zapalając chrześcijan nową
gorliwością.
Błyskawicznie powstała sieć
klasztorów, a te równie szybko
wypełniły się zapaleńcami w
habitach. W Polsce pierwszym z nich
był Jacek Odrowąż. To jego właśnie,
z trzema współbraćmi, zatrzymała
Wisła. – Prośmy Boga Wszechmogącego,
któremu niebo i ziemia, morze i
rzeki są posłuszne, żeby nam pomógł
przeprawić się przez tę rzekę – miał
wówczas powiedzieć Jacek. Nakreślił
znak krzyża nad wzburzoną wodą i…
poszedł. Stąpał po powierzchni
rzeki, niczym Jezus po jeziorze
Genezaret. Po chwili odwrócił się i
zachęcił współbraci do pójścia w
jego ślady. Ale tamci nie mieli
odwagi tego zrobić. Jacek wrócił,
rozpostarł na wodzie swoją czarną
kapę i zaproponował wystraszonym
zakonnikom, żeby skorzystali z niej,
jakby była łodzią. „Płynęli więc na
kapie pod kierownictwem świętego
Jacka” – zapisał niespełna sto lat
później dominikanin Stanisław,
lektor krakowskiego klasztoru.
Opisując to wydarzenie, opierał się,
jak sam informuje, na wspomnieniach
towarzyszy Jacka.
Maryję można unieść
Wieść o tym wydarzeniu musiała się
mocno roznieść, bo jego ślady (w
różnych wersjach) znaleźć można w
wielu żywotach świętego Jacka. W
jednej z legend widzimy Świętego
uciekającego z płonącego Kijowa po
falach Dniepru. Musiałoby to
nastąpić 6 grudnia 1240 roku, gdy
miasto zdobyli Tatarzy. Tyle że
wtedy Jacka już prawdopodobnie tam
nie było. Założył w Kijowie
klasztor, ale – jak stwierdził Jan
Długosz – kilka lat przed najazdem
Tatarów dominikanie musieli opuścić
miasto. Tak życzył sobie prawosławny
książę kijowski. Wiadomo jednak, że
dominikanie byli na Rusi, gdy spadła
na nią tatarska nawałnica. I to
właśnie z Kijowem wiąże się
najpopularniejsza Jackowa legenda.
Jacek, uchodząc z kościoła, miał
zabrać Najświętszy Sakrament. Gdy
przechodził obok figury Matki
Boskiej, ta odezwała się do niego:
„Jacku, zabierasz mojego Syna, a
mnie tu zostawiasz?”.
– Jestem za słaby, żeby udźwignąć
tak wielką figurę – miał powiedzieć
Święty. Na to Maryja obiecała, że
figura będzie lekka, co też istotnie
się stało. Nie wiadomo, jak było
rzeczywiście. Legenda ta jednak
opisuje prawdziwego Jacka, bo
właśnie taki wyłania się ze źródeł
historycznych – z Najświętszym
Sakramentem i z Maryją. Wygląda na
to, że on rzeczywiście się z Nimi
nie rozstawał. Lektor Stanisław
napisał, że Jacek „miał zwyczaj
bardzo częstego przepędzania nocy w
kościele – bardzo rzadko miał stałe
miejsce na spoczynek, lecz złożywszy
przed ołtarzem znużone członki i
głowę oparłszy o kamień lub
położywszy na gołą ziemię, trochę
odpoczywał”. Krótko po przybyciu do
Krakowa Jacek „pobożnie i ze łzami”
modlił się w kościele. Miał wtedy
doznać widzenia. Ujrzał wielką
światłość spływającą na ołtarz, a w
niej Matkę Boską. „Synu, Jacku,
ciesz się, bo modlitwy twoje są miłe
przed obliczem mego Syna,
Zbawiciela, i o cokolwiek prosić
będziesz za moim pośrednictwem,
otrzymasz od Niego” – powiedziała do
niego Maryja. Podobno od tamtej
chwili Święty „o cokolwiek tylko
prosił, zawsze bywał wysłuchany”.
Grad przegrał
A prosił często. Kiedyś, w dniu św.
Stanisława biskupa, opodal Skałki,
spotkał żałobników i kobietę,
niejaką Falisławę, płaczącą nad
swoim jedynym synem Piotrem, który
utonął w Wiśle poprzedniego dnia.
Ulitował się nad nią. Pomodlił się
i… zmarły wstał. Podobna historia
zdarzyła się z synem Przybysławy ze
wsi Serniki, który utonął w Rabie.
Również jego Bóg wskrzesił na prośbę
Jacka. Innym razem, pod Wawelem, do
nóg Świętemu przypadła mieszczka
krakowska, matka niewidomych
bliźniaków. Modlitwa Jacka wyjednała
im wzrok. Niejakiej Felicji z
Gruszowa, kobiecie która przez
dwadzieścia lat małżeńskiego życia
nie mogła doczekać się dziecka,
Jacek wymodlił syna.
W 1238 roku Klemencja z Kościelca,
która często spowiadała się u Jacka,
zaprosiła Świętego do swojej
miejscowości na 18 lipca z okazji
uroczystości św. Małgorzaty. Miało
być wielkie święto, ale przyjście
zakonnika poprzedziła gwałtowna
burza z gradobiciem. Zboże i
wszelkie inne zasiewy leżały na
polach całkowicie zniszczone. Gdy
więc Jacek przybył na miejsce,
Klemencja powitała go łzami. Płakali
też wszyscy mieszkańcy Kościelca,
którym w oczy zajrzało widmo śmierci
głodowej. Jacek uspokoił
zrozpaczonych. – Idźcie do domów i
przez całą noc czuwajcie na
modlitwie – powiedział. On sam też
modlił się do rana. O świcie wszyscy
wyszli z domów – i ujrzeli kołyszące
się na wietrze dorodne łany zbóż z
kłosami pełnymi ziarna. Tak jakby
nic się nie stało.
Opisy tych cudów znalazły się w
najstarszym zachowanym żywocie św.
Jacka, spisanym przez lektora
Stanisława. Tradycja przechowała też
opowieści o wielu innych – w części
zapewne legendarnych –
nadzwyczajnych zdarzeniach z
udziałem Świętego. Święty zawsze
zaradza w nich ludzkim biedom i
nieszczęściom, na przykład przez
wymodlenie uzdrowienia krowy –
żywicielki. Jakkolwiek nie sposób
dziś dojść do tego, jak było
rzeczywiście, jedno jest pewne –
modlitwy Jacka były miłe Bogu.
Ludzie musieli to widzieć, i
oczywiste dla nich było, że Jacek to
mąż Boży. Nikogo więc nie zaskoczyła
data jego śmierci – w dzień
wniebowzięcia jego ukochanej Matki
Boskiej. Było to w Krakowie 15
sierpnia 1257 roku – dokładnie 750
lat temu. Zanim Jacek odszedł,
zwołał starszych braci. – Pragnę wam
pozostawić to, co usłyszałem z ust
ojca naszego, Dominika, żebyście
byli pokorni, mieli wzajemną miłość
i zachowali dobrowolne ubóstwo. Bo
to jest testament wiecznego
dziedzictwa – powiedział.
Aktywność pośmiertna
Zmarłego pochowano w dominikańskim
kościele Świętej Trójcy. Cały Kraków
wyległ, żeby pożegnać Świętego.
Ceremoniom przewodniczył biskup Jan
Prandota. Gdy wrócił z pogrzebu,
wszedł do katedry, żeby się
pomodlić. Tam nagle zapadł w sen.
Miał wówczas ujrzeć św. Stanisława
biskupa z Jackiem, obu idących w
anielskim orszaku. Św. Stanisław
wyjaśnił śpiącemu biskupowi, że
właśnie wprowadza Jacka do chwały
nieba. W dniu śmierci Jacka podobne
widzenie miała jego krewna,
błogosławiona Bronisława,
norbertanka z klasztoru na pobliskim
Zwierzyńcu. Ujrzała Najświętszą
Maryję Pannę, trzymającą za rękę
dominikanina o jaśniejącej postaci.
Matka Boska oznajmiła jej, że
prowadzi do nieba brata Jacka z
Zakonu Kaznodziejskiego.
W dniu pogrzebu Kraków obiegła wieść
o kolejnym cudzie. Oto młodzieniec
Żegota skręcił kark przy upadku z
konia. Zrozpaczeni rodzice
przynieśli ciało martwego syna do
kościoła dominikanów i położyli je
przed grobem świętego Jacka. Po
godzinie modlitw młodzieniec wstał
zdrowy, bez śladów wypadku.
Te wydarzenia skłoniły dominikanów z
Krakowa do notowania cudów
dokonanych za pośrednictwem brata
Jacka. To z tych protokołów czerpał
lektor Stanisław, niestety później
zaginęły. Mimo to kult trwał,
wzmagany kolejnymi świadectwami
cudów. Znamienne zdarzenie miało
miejsce w 1519 roku, gdy pewna
kobieta poroniła. Pełna smutku
rodzina przygotowywała się do
złożenia zmarłego bez chrztu dziecka
do grobu. Ojciec o imieniu Jan,
pełen bólu, zwrócił się do św.
Jacka. W czasie jego modlitwy
niemowlę, na oczach osłupiałych
świadków, wróciło do życia.
Komentując tę opowieść, dominikanin
o. Jacek Salij zauważa: „Kiedy
czytamy o planowanym pogrzebie
nieszczęśliwie poronionego dziecka,
czyż nie przychodzi nam na myśl, że
dzisiaj wiele dzieci – niechcianych
przez rodziców – nie ma nawet
własnych grobów?”.
Zachowało się też podanie o
kobiecie, którą mąż źle traktował.
Gdy urodziła dziecko, zagłodziła je.
Miał to być rodzaj zemsty na
okrutnym mężu. Dopiero gdy
morderczyni ujrzała martwe ciało,
pojęła, jak strasznej zbrodni się
dopuściła. Zaczęła błagać wszystkich
świętych, zwłaszcza Andrzeja
Apostoła o wstawiennictwo, żeby Bóg
wybaczył jej dzieciobójstwo. We śnie
miała ujrzeć świętego Andrzeja,
który poradził jej, żeby zwróciła
się do św. Jacka z Krakowa. Kobieta
upadła na kolana i złożyła ślub
świętemu Jackowi, że uda się do jego
grobu. Wtem dziecko zaczęło się
ruszać i wkrótce wróciło do zdrowia.
Po kilku latach kobieta zjawiła się
z dzieckiem u grobu Świętego i
zaświadczyła o cudzie. Dziś istnieje
tendencja do spłaszczania
rzeczywistości nadprzyrodzonych, do
tłumaczenia cudów przypadkiem,
zbiegiem okoliczności lub nieznanym
fenomenem natury. Kiedy jednak czyta
się o nadprzyrodzonych interwencjach
dokonanych za pośrednictwem Jacka,
nasuwa się myśl, że to przecież
bardzo podobne do tego, co robił Pan
Jezus.
Podniesienie powalonych nawałnicą
zasiewów było nawet dla ludzkiego
życia rzeczą ważniejszą niż zmiana
wody w wino na weselu. Pewnie Jezus
zrobiłby to samo, co Jacek. I – po
prawdzie – właśnie to zrobił, bo
Jacek stał się w ręku Boga
znakomitym narzędziem. Mówi się, że
nie cuda są najważniejsze w życiu
świętego Jacka. Zapewne. Ale one
były potrzebne ludziom.
Zaświadczały, że to, co mówi ten
człowiek, jest prawdziwe. Mówiły, że
to, o czym mówi, działa i że za tym
stoi siła. W dużej mierze dlatego
Jacek był taki skuteczny. Dlatego
szlak jego wędrówek znaczą
klasztory, a zakon dominikański w
Polsce szybko zdobył sobie silną
pozycję. Świat potrzebuje dowodów
Bożej mocy, a tylko niedostatek
świętych Jacków – czyli ludzi
oddanych Bogu bez żadnego „ale” –
skłania chrześcijańskich teoretyków
do tłumaczenia, że cuda są mało
ważne.
Jacek schodzi z kolumnady
ks. Marek Łuczak
– Prawie zdobyliśmy Rzym – mówi
jeden z pielgrzymów. Mieszkańcy
stolicy chrześcijaństwa tańczyli w
rytmie ludowych „pieśniczek”.
Przez trzy dni w Rzymie było głośno
o Śląsku. Z okazji 750. rocznicy
śmierci św. Jacka w auli Pawła VI
odbył się wyjątkowy koncert zespołu
„Śląsk”. Miała tam także miejsce
prapremiera filmu Adama Kraśnickiego
pt. „Lux ex Silesia”.
W stronę słońca
Kościół św. Sabiny na Awentynie nosi
zaszczytny tytuł bazyliki. Jak to
było w zwyczaju
wczesnochrześcijańskim, absyda
skierowana jest ku wschodowi. Kiedy
wczesnym rankiem w witrażach
pojawiało się słońce, chrześcijanie
wychwalali Chrystusa. Dla Polaków
pielgrzymujących do stolicy
chrześcijaństwa ten wschodni
kierunek nabierał wyjątkowego
znaczenia: stąd na słowiańskie
ziemie wyruszył św. Jacek. Tutaj też
rozpoczęła się dziękczynna
pielgrzymka metropolii górnośląskiej
za 750. rocznicę jego narodzin dla
nieba. – Długo czekaliśmy, by jako
metropolia po raz pierwszy
zgromadzić się w Rzymie – mówił na
rozpoczęcie obchodów abp Damian
Zimoń. – Choć dzisiaj za sprawą
Jacka Odrowąża odsłania się przed
naszymi oczyma płaszczyzna
historyczna, czujemy także jego
oddziaływanie na współczesność.
Nawet przyszłość staje się dla nas
jaśniejsza, bo ten wielki Ślązak
wytyczył nam drogę – pokreślił
metropolita katowicki. – W jaki
sposób św. Jacek staje się patronem
współczesności? – pytał abp Nossol.
– Odpowiedź jest prosta: nie znał
granic, podobnie jak my, którzy się
integrujemy z Europą. Ale
jednocześnie rozumiał, że całemu
naszemu kontynentowi potrzebna jest
nowa ewangelizacja.
Jackowy sposób na mroki
Przenieśmy się w czasy
średniowiecza. Według niektórych
historyków tamten okres zasługuje na
miano mrocznego. Inni, szukając
przyczyn upadku ówczesnego świata,
wskazują na kryzys duchowy. Mówił o
tym abp Szczepan Wesoły, dla którego
czytelne są analogie pomiędzy
współczesnością a wiekiem XIII. – W
roku jackowych obchodów przy różnych
okazjach staramy się przybliżyć
postać św. Jacka jako postaci
historycznej – mówił. – Ale ta
wielka osobowość silnie promieniuje
także na dzisiejsze czasy. Gdyby
wiek XIII porównać z
teraźniejszością, wspólną cechą
byłby upadek wiary. Od strony
cywilizacyjnej te dwa okresy są
oczywiście niemożliwe do
zestawienia, ale duchowo różnimy się
w niewielkim stopniu, wtedy także
mówiliśmy o upadku wiary.
Św. Jacek dostrzegł także
intelektualny upadek ówczesnego
społeczeństwa. Dlatego zakładał
kolejne klasztory Zakonu
Kaznodziejskiego, które inspirowały
do działania licznych uczniów i
następców. – Dziś także stoimy wobec
wyzwań neopogaństwa i relatywizmu –
podsumował abp Wesoły. – Lekarstwem
może być radykalizm chrześcijański.
Ten sam, który św. Jacka zmuszał do
ciągłego posuwania się naprzód.
Kij w mrowisko
Na dominikańskim uniwersytecie
Angelicum miała miejsce ciekawa
sesja na temat misyjnego zapału
dominikanów. Referenci z kilku
krajów ukazali postać św. Jacka,
który, jak chciała reguła,
ustawicznie posuwał się naprzód.
Zaraz po otrzymaniu powołania od św.
Dominika przemierzał ogromne
przestrzenie Europy, by w nowej
rzeczywistości zadbać o nowoczesne
centra krzewienia wiary.
– Dzisiaj nie jesteśmy pewni, czy
św. Jacek rzeczywiście w swojej
wędrówce doszedł do miejsc, które
podaje się w jego hagiografiach –
mówił dominikański diakon Adam
Dobrzyński. – Jedno jest pewne:
potrafił włożyć kij w mrowisko. To
znaczy miał zdolność inspirowania
braci.
Referenci byli zgodni co do jednego.
Ogromne zdolności organizacyjne
muszą cechować człowieka, który w
cywilizacyjnie trudnych czasach
potrafił przyczynić się do
wybudowania wielkiej liczby
klasztorów. Musiał też cieszyć się
wielkim autorytetem, skoro zaufali
mu tak liczni współbracia
Nikogo więc nie może dziwić widok
figury św. Jacka na kolumnadzie
Berniniego wokół Placu św. Piotra.
Wśród 118 świętych można na niej
dostrzec tylko jednego, który
pochodził z Polski.
Od 15 do 17 października w Rzymie
przebywali wierni metropolii
górnośląskiej z księżmi biskupami i
prezbiterami. Obecni byli także
kardynał Stanisław Nagy oraz biskup
Wiktor Skworc z Tarnowa. Podczas
pielgrzymki Bóg powołał do
wieczności biskupa seniora Ignacego
Jeża z diecezji
koszalińsko-kołobrzeskiej.
18
sierpnia. Św. Helena - Święta o
duszy Indiany Jones
Pewnej staruszce przyśnił się
proroczy sen. Dodać należy, że ta
starsza pani to najpotężniejsza
kobieta ówczesnego świata.
Była to bowiem cesarzowa Imperium
Rzymskiego. O czym mógł śnić ktoś,
kto współwładał supermocarstwem? O
tym, że traci władzę? O tym, że
wrogowie czyhają na jego życie? O
bitwach, które zamierza stoczyć, czy
może o intrygach, które myśli uknuć?
Być może. Jednak cesarzowa tamtej
nocy śniła o czymś, co nie istnieje
w podświadomości typowych władców.
Śni najważniejszy sen życia.
Sen-znak, dzięki któremu miliony
chrześcijan z całego świata przez
tysiąclecia będą mogli oglądać grób
Chrystusa, drzazgi z Jego krzyża,
domek Świętej Rodziny z Nazaretu czy
kość, którą żołnierze na Kalwarii
grali o Jezusową szatę. Sen, który
da początek narodzinom archeologii
biblijnej na kilkanaście wieków
przed zaistnieniem tej dziedziny
jako dyscypliny naukowej.
Sen św. Heleny
Jedno z głośnych płócien weneckiego
mistrza Veronese’a przedstawia
piękną monarchinię w kwiecie wieku,
która drzemie, wspierając głowę na
kształtnej dłoni. U jej stóp pulchny
aniołek podtrzymuje drewniany krzyż.
Obraz nosi tytuł Sen św. Heleny i
choć jest niewątpliwie dziełem
sztuki, przekazuje bardzo
zniekształcony komunikat.
Po pierwsze, cesarzowa Helena, czyli
matka Konstantyna Wielkiego, nie
była już młoda, gdy miała ów
proroczy sen. Według zachowanych
źródeł, śniąc o aniołach niosących w
jej kierunku krzyż, mogła mieć ponad
75 lat. Po drugie, w owym śnie
pojawiło się co najmniej dwóch
aniołów będących istotami dorosłymi,
krzyż zaś był świetlisty. Po
trzecie, choć o urodzie Heleny
krążyły po Imperium Rzymskim
prawdziwe legendy, nie była kobietą
tak przerysowanie łagodną i miałką,
jak w malarskiej wizji Veronese’a.
Cesarzowa, jak wiele niewiast
ogłoszonych przez Kościół świętymi,
była kobietą z krwi i kości, a przy
tym z niezwykle ciekawą, chociaż
czasem bardzo trudną historią życia.
Świat chrześcijański – choć wyraźnie
tego nie docenia – zawdzięcza tej
Helenie bardzo wiele. To pod jej
wpływem Konstantyn Wielki wydał
słynny Edykt Mediolański ogłaszający
wolność wyznania w Imperium, a co za
tym szło – koniec okrutnych
prześladowań wspólnot
chrześcijańskich i możliwość
swobodnej ewangelizacji. Helenie
zawdzięczamy również precyzyjne
zlokalizowanie miejsc związanych z
życiem Chrystusa, z których
pierwszym było wzgórze Golgoty.
Śmiało można zaryzykować
stwierdzenie, że matka Konstantyna
stała się także matką archeologii
biblijnej, a może nawet archeologii
w ogóle. Choć nie jest patronką
archeologów, a zaledwie kustoszy
Ziemi Świętej, to właśnie ona
pierwsza zorganizowała poszukiwania
–zwane dziś archeologicznymi – na
tak poważną skalę. W dodatku zrobiła
to na kilkanaście stuleci przed
narodzinami archeologii jako
dyscypliny naukowej.
Pochodnia archeologów
Być może nie przypadkowo rodzice –
dziś powiedzielibyśmy restauratorzy
– nazwali ją Heleną. To stworzone
przez starożytnych Greków imię
oznacza pochodnię. A cesarzowa,
niczym prawdziwa pochodnia,
rozproszyła mrok otaczający martwą
materię będącą świadkiem
największych wydarzeń historii
zbawienia.
Przez całe stulecia opisywano
świętych w taki sposób, jakby
chciano czytelników zniechęcić do
świętości. Osoby wyniesione na
ołtarze wydawały się na stronicach
swych biografii całkowicie odarte z
osobowości. Trudno polubić bohatera
książki, który jest słodki jak tani
cukierek, a jeszcze trudniej się z
nim utożsamiać. Tymczasem każdy ze
świętych Kościoła był wyjątkową
postacią. Niepowtarzalne kompilacje
cech charakteru (zarówno zalet, jak
i wad) oraz faktów z życia zawsze
czyniły z osób kanonizowanych
pasjonujące osobowości.
Tak było również z cesarzową Heleną
– świętą o duszy Indiany Jonesa. Nim
Veronese namalował Sen św. Heleny,
wielu innych – w tym także
anonimowych artystów – uczyniło z
niej bohaterkę swych dzieł. Z tą
różnicą, że o ile u Veronese’a
Helenie brakuje wyraźnie charakteru,
o tyle u mistrzów z Konstantynopola
cesarzowa wygląda niczym terminator.
Nigdy nie dowiemy się, jaka była
naprawdę, ale zachowane teksty
źródłowe pozwalają dokonać pewnej
rekonstrukcji jej cech.
Ekscentryczna staruszka?
Gdy Helenie przyśniły się anioły,
które niosły w jej stronę świetlisty
krucyfiks, od wielu lat była już
chrześcijanką. Od bardzo dawna wciąż
nurtowało ją pytanie, co zrobiono z
krzyżem, na którym umarł Jezus.
Cesarzowa uznała więc ten sen za
znak od Boga, że powinna wyruszyć na
poszukiwania go. Być może czuła się
jak mędrcy ze Wschodu, którzy
zobaczyli na niebie długo
wyczekiwaną gwiazdę?
Wyobraźmy sobie, że Helena wstała
rano i przy śniadaniu opowiedziała
ów sen Konstantynowi, oznajmiając,
iż potrzebuje statku, by dopłynąć
nim do Palestyny, ludzi, którzy jej
pomogą w poszukiwaniach, i pieniędzy
na całą ekspedycję. Jak mógł na to
zareagować jej syn?
Konstantyn nie był wówczas
chrześcijaninem. Ochrzcił się
dopiero na łożu śmierci. Choć cenił
uczciwość chrześcijan tak bardzo, że
obsadził nimi najwyższe stanowiska w
państwie, najprawdopodobniej nie
wierzył w zmartwychwstanie syna
cieśli z Nazaretu. Wiedział
doskonale, jak ważny dla jego matki
był ten człowiek, a także krzyż, na
którym umarł. Miała sen, który
według niego mógł nic nie znaczyć.
Taki sen mógł przyśnić się każdemu.
Przecież jeśli intensywnie myśli się
o czymś, jeśli coś głęboko się
przeżywa, bardzo często także się o
tym śni.
Najprawdopodobniej Konstantyn nie
dopatrywał się we śnie o świetlistym
krzyżu żadnego znaku. Niewątpliwie
widział w nim jedynie prostą
konsekwencję kultu, którym matka na
co dzień go otaczała. Tymczasem ta
zbliżająca się do osiemdziesiątki
kobieta chciała wyruszyć w bardzo
niebezpieczną dla jej zdrowia i
życia podróż. Chciała odnaleźć
przedmiot, który prawdopodobnie od
dawna już nie istniał, co więcej,
nie było wiadomo, co się z nim stało
i gdzie go szukać. W dodatku on,
cesarz, miał dać na tę szaleńczą
eskapadę pieniądze z cesarskiej
kasy. A jeśli matka oszalała?
Gdzie kończy się szaleństwo, a
zaczyna głupota?
Helena nie była kobietą, której woda
sodowa uderzyła do głowy, gdy
nałożono jej na głowę cesarski
diadem. Nie miała też nic z dewotki.
Wiedziała, że dla chrześcijanki
najważniejsze jest to, by być dla
świata widzialnym znakiem
zmartwychwstania. Zdawała sobie
sprawę, że relikwie są kwestią
drugorzędną. Nie mogła jednak
przestać myśleć o zaginionym przed
blisko trzema wiekami niezwykłym
drzewie. Nie trudno sobie wyobrazić,
że prosiła Boga, by zrobił coś z tym
jej pragnieniem. „Jeśli jesteś
autorem tego pragnienia, pomóż mi je
zrealizować, a jeśli nie, uwolnij
mnie od niego” – tak właśnie mogła
się modlić.
Mijały lata. Helena starzała się,
traciła siły, być może chorowała, a
Bóg zdawał się nie słyszeć jej
prośby. Aż do tamtej nocy. Możliwe,
że cesarzowa miała chwile zwątpienia
co do pochodzenia snu. Czy był on
odpowiedzią Boga na jej długoletnie
modlitwy?
Jako prawdziwa chrześcijanka zapewne
pamiętała, że gdy Abraham wyruszał w
nieznane z Ur, był mniej więcej w
jej wieku. Być może jego historia
dodawała odwagi cesarzowej Helenie.
Być może tak jak on zastanawiała
się, gdzie w jej przypadku kończy
się szaleństwo wiary, a zaczyna
głupota. Helena w momencie wyprawy
miała jednak coś więcej niż Abraham.
On szedł w nieznane, natomiast
cesarzowa w trakcie swego
niezwykłego życia widziała już
spektakularne cuda.
Kopciuszek z Drepanum
Helena przyszła na świat około 250
roku (według niektórych historyków
około 248 roku) w miejscowości
Drepanum w Bitynii (dzisiejsza
Turcja). Wywodziła się z najniższych
warstw rzymskiego społeczeństwa, a
jej ojciec był właścicielem gospody
dla podróżnych, choć zachowały się
też źródła mówiące, iż był po prostu
szynkarzem. Gdy rodzice nadawali
córce imiona Julia Flavia Helena,
nie mogli nawet podejrzewać, że
dzięki niej zostaną dziadkami
wielkiego, rzymskiego cesarza, a on
na cześć matki zmieni nazwę ich
prowincjonalnego Drepanum na
Helenopolis.
Mijały lata. Pewnego dnia do oberży
zawitał młody oficer imieniem
Konstancjusz, który pochodził z
terenów dzisiejszej Serbii. Piękna
Helena zauroczyła go do tego
stopnia, że postanowił ją poślubić.
Tyle, że ze względu na różnice w
pochodzeniu społecznym mogli zawrzeć
tylko częściowe małżeństwo.
Wyjechali razem do Naissus,
rodzinnej miejscowość Konstancjusza.
Tam 27 lutego 273 roku przyszedł na
świat Konstantyn.
W tym czasie wydarzenia polityczne w
Cesarstwie Rzymskim następowały po
sobie jak w kalejdoskopie. Po
cesarzu Aurelianie objął tron Tacyt,
po nim Probus, a po śmiertelnym
zamachu na niego – Marek Aureliusz
Karus. Ten ostatni około 281 roku
postanowił mianować męża Heleny
namiestnikiem nadadriatyckiej
Dalmacji. To był pierwszy cud:
kelnerka (a może kucharka?) z
biednej gospody została żoną
namiestnika. Cała rodzina
zamieszkała w stolicy prowincji –
Salonie, gdzie Helena przeżyła okres
prawdziwej sielanki.
Dioklecjan żąda rozwodu
W 285 roku władzę przejął Dioklecjan
i wprowadził nowy system rządów.
Uznał, że jedna osoba nie jest w
stanie sprawnie władać tak potężnym
cesarstwem. Mianował więc cezarem
Waleriusza Maksymiana, sam natomiast
ogłosił się augustem, przybierając
tytuł „Jovius” od potężniejszego
boga Jowisza. Krótko potem także
Maksymian uzyskał tytuł augusta i
Imperium Rzymskim władało już dwóch
współcesarzy. Jednak to rozwiązało
problem tylko połowicznie.
Dioklecjan zdecydował się więc
powołać do współwładzy dwóch młodych
dowódców. Jednym z nich został
Konstancjusz, namiestnik Dalmacji.
Ten bieg wydarzeń wprawił zapewne
Helenę w jeszcze większe zdumienie.
Propozycja cesarza Dioklecjana stała
się wkrótce przyczyną dramatycznych
wyborów, które na zawsze zaciążyły
nie tylko na szczęściu rodziny
Heleny, ale również na jej
przyszłości, jak i dorastającego
Konstantyna. Dioklecjan zażądał, by
Konstancjusz rozstał się z Heleną i
poślubił Teodorę – pasierbicę
współcesarza Maksymiana. Decyzja ta
była niezwykle trudna dla
namiestnika Dalmacji, jednak ze
względu na rację stanu i dobro
cesarstwa porzucił żonę. Była to dla
niej wielka tragedia. Jednak na tym
się nie skończyło. Dioklecjan
rozkazał też, by młodziutki
Konstantyn przybył na jego dwór i
stał się zakładnikiem lojalności i
wierności swego ojca. Helena, choć
miała zapewniony byt, została
zupełnie sama.
Do dziś nie wiadomo, czy to
kronikarzom umknął moment chrztu
wielkiej świętej, czy też mówiące o
tym źródła zaginęły w mroku dziejów.
Pojawiają się głosy, wedle których
nasza bohaterka została włączona do
wspólnoty Kościoła między 311 a 315
rokiem. Nawet jeśli to prawda, nadal
nie wiemy, kiedy po raz pierwszy
spotkała chrześcijan.
Można chyba domniemywać, że to
właśnie w najczarniejszym dla siebie
okresie Helena zetknęła się po raz
pierwszy z wyznawcami Chrystusa.
Być może, szukając odpowiedzi na
pytanie, dlaczego tak wielka
niesprawiedliwość spotkała właśnie
ją, przyszła cesarzowa trafiła do
jednej z chrześcijańskich wspólnot.
Dla chrześcijan historia życia
człowieka była zawsze święta i
nieprzypadkowa, niezależnie od tego,
ile cierpienia w sobie zawierała.
Być może to właśnie bracia z
chrześcijańskich kręgów byli jej
jedyną rodziną w latach opuszczenia
i poniżenia. Niewykluczone, że to
właśnie oni pomogli jej uwierzyć, iż
po cierpieniu –często nazywanym
przez nich krzyżem – zawsze
przychodzi zmartwychwstanie.
Zmartwychwstanie
Zmartwychwstanie przyszło, choć
pewnie Helena dawno już przestała na
nie czekać. I to był drugi cud.
Około 305 roku Konstancjusz zmarł, a
armia okrzyknęła augustem jego
pierworodnego syna Konstantyna. Ten
zaś postanowił wynagrodzić ukochanej
matce niemal 20 lat rozłąki. Zabrał
ją do siebie, obsypał honorami, a na
koniec ogłosił cesarzową. W 325
roku, krótko po tym, jak Konstantyn
został oficjalnym jedynowładcą
Imperium Rzymskiego, rola polityczna
Heleny została jeszcze bardziej
podkreślona, ponieważ nadał jej
tytuł augusty, czyli najwyższy z
możliwych w cesarstwie.
Konstantyn zawsze bardzo liczył się
ze zdaniem matki, więc siłą rzeczy
miała ona spory wpływ na rządzenie
państwem. Syn oddał jej do
dyspozycji skarbiec cesarski, więc
dzięki temu wspomagała biednych,
uwalniała więźniów, pomagała
wygnańcom w powrocie do ojczyzny i
opiekowała się sierotami.
W kronikach zapisano, że podróż do
Ziemi Świętej Helena odbywała
częściowo drogą lądową, a częściowo
morską. Wyruszyła z Nikodemii
położonej w dzisiejszej
północno-zachodniej Turcji.
Wszędzie, gdzie tylko się
zatrzymywała, hojnie obsypywała
podarunkami tubylców, uwalniała
jeńców, nadawała wolność
niewolnikom, wygnańcom pozwalała na
powrót do ojczystego kraju.
Wielu historyków traktuje ten fakt
jako rozmyślną manifestację
dobroczynności mającą na celu
zjednanie Konstantynowi sympatii
poddanych, a co za tym szło,
integrację społeczności różnych
prowincji Imperium.
Należy jednak pamiętać, że Helena
jako chrześcijanka musiała być
świadoma, iż – jak mawiali wielcy
święci – jałmużna i post to
skrzydła, które modlitwę unoszą do
nieba. A cesarzowa miała się o co
modlić. Z pewnością powierzała Bogu
swą podróż do Palestyny. Leżała jej
na sercu także inna sprawa. Jakiś
czas wcześniej Konstantyn na skutek
dramatycznych nieporozumień i intryg
wydał wyrok śmierci na swoją żonę i
syna. Gdy po ich śmierci cesarz
poznał prawdę, do końca życia nie
mógł wybaczyć sobie nieodwracalnych
skutków swej porywczości.
Śmierć ukrzyżowaniom
Cesarstwem władał wprawdzie
Konstantyn, ale ducha jego matki
Heleny dawało się odczuć w
najrozmaitszych jego zarządzeniach.
Jednak w tym wypadku nie możemy
mówić, że matka trzymała go pod
cesarskim pantoflem. O dziwo, ten
osobliwy tandem współwładców
owocował rewolucyjnymi – w jak
najlepszym tego słowa znaczeniu –
aktami prawnymi. Wszystkie miały
swoje źródła w Ewangelii.
Warto wymienić niektóre z nich:
zakaz wykonywania kary śmierci przez
ukrzyżowanie, opieka nad sierotami i
wdowami, ustanowienie dla
chrześcijan niedzieli jako dnia
wolnego od pracy, zwolnienie
kapłanów chrześcijańskich od
podatków i służby wojskowej, zakaz
znęcania się nad niewolnikami czy
organizowania walk gladiatorów.
Najważniejszy jednak akt, którego
współtwórczynią z pewnością była
Helena, to wspomniany już Edykt
Mediolański mówiący o wolności
religijnej. Dokument ten zmienił na
dwa tysiąclecia oblicze Europy, a po
dobie wielkich odkryć geograficznych
również kolonizowanego przez
Europejczyków świata.
Trzeci cud
W ten sposób wróciliśmy do wielkiego
marzenia cesarzowej o odnalezieniu
krzyża świętego. Możliwe, iż
doświadczenie tego, że cierpienie
rzeczywiście może okazać się w życiu
człowieka krzyżem chwalebnym,
inspirowało cesarzową do poszukiwań.
Być może chciała odnaleźć drzewo
zbawienia po to, by przypominało
innym zgnębionym na duchu, że
wszystko, co ich zabija, zostało na
nim zniszczone, i jest dla nich
umocnieniem?
Święty Ambroży zanotował, że Helena
nie mogła znieść faktu, iż ona
zasiada na tronie otoczona
przepychem, a krzyż Pana leży gdzieś
zagrzebany w prochu. Być może
zdawała sobie sprawę z tego, że nie
została władczynią przez przypadek?
Może czuła, że ma do spełnienia
jakąś misję? Tego dziś nie
dojdziemy.
Wiemy natomiast, że cesarzowa
wyruszyła do Palestyny w 326 roku
(choć pewne źródła mówią, że rok
wcześniej). Wiemy, że miała wówczas
blisko 80 lat i była całkowicie
świadoma szaleństwa, którego się
podejmuje. Wiemy, że wszystko
wskazywało na to, iż jej ekspedycja
zakończy się porażką. Wiemy jednak
także, że w Jerozolimie
uczestniczyła w kolejnym cudzie i że
dzięki niej – podróżując dziś po
Izraelu – możemy oglądać miejsca
związane z życiem Chrystusa. To ona
je odnalazła, zabezpieczyła, a z
pomocą Konstantyna ufundowała wiele
bazylik w miejscach będących
scenerią najważniejszych wydarzeń
historii zbawienia.
Ząb św. Piotra
Odnalezienie krzyża świętego było
najbardziej spektakularnym odkryciem
Heleny i najwyraźniej –zresztą z
całkiem zrozumiałych powodów –
przyćmiło odnalezienie przez nią
innych cennych relikwii. Jak podają
źródła, cesarzowa przywiozła także z
Jerozolimy szczątki trzech królów.
Zabrała je ze sobą do Rzymu. Po
latach Konstantyn umieścił je w
słynnej, wzniesionej przez siebie
świątyni Świętej Mądrości w
Konstantynopolu. W średniowieczu
trafiły one dzięki Fryderykowi
Barbarossie do katedry w Kolonii i
pozostają tam do dziś. Cesarzowa
ocaliła od zniszczenia i zapomnienia
również koronę cierniową, którą
żołnierze włożyli na głowę Jezusowi,
gwoździe, którymi przybito Go do
krzyża, i słynną tablicę z napisem „INRI”,
zwaną Titulus Crucis.
Innymi relikwiami przywiezionymi do
Europy przez Helenę były sandały św.
Andrzeja Apostoła, ząb św. Piotra
oraz tunika Chrystusa zwana świętą
szatą. To właśnie o nią żołnierze
rzymscy rzucali kości na Golgocie
(cesarzowa także jedną z nich
zabrała z Palestyny). Owa tunika
stała się w latach czterdziestych
minionego wieku główną bohaterką
światowego bestselleru Szata Lloyda
C. Douglasa. Helena przywiozła z
Jerozolimy również nóż, którym
Chrystus miał - rozdzielać chleb w
czasie ostatniej wieczerzy. Te
wszystkie relikwie przechowywane są
do dziś w katedrze św. Piotra w
Trewirze, która niegdyś była jednym
z pałaców świętej cesarzowej.
W trewirskiej świątyni znajdują się
także szczątki św. Macieja, które
znalazły się tam również dzięki
matce Konstantyna. Natomiast do
rzymskiej bazyliki na Lateranie za
jej sprawą trafiły schody, po
których miał stąpać Jezus prowadzony
do Piłata na przesłuchanie. Istnieją
źródła, które wspominają także o
tym, iż cesarzowej udało się
odnaleźć niewielki zbiór ikon
malowanych przez św. Łukasza
Ewangelistę, ale do tego wątku
wrócimy w jednym z kolejnych
rozdziałów.
Nikodemia – początek i koniec
Kroniki donoszą, że święta cesarzowa
zmarła 18 sierpnia 328 roku w
Nikodemii. Warto zauważyć, że dwa
lata wcześniej rozpoczęła się w tym
miejscu jej podróż do Ziemi Świętej.
Cesarzowa Helena opuściła Rzym tylko
dwa razy. Po raz pierwszy, gdy
jechała do Palestyny. Drugi raz
wyjechała z Wiecznego Miasta, by
wziąć udział w ceremoniach z okazji
założenia Konstantynopola, mającego
stać się wkrótce nową stolicą
Imperium Rzymskiego. Nie dożyła
jednak tej uroczystości. Cesarzową,
która jeszcze dwa lata wcześniej
pokonywała tysiące kilometrów w
poszukiwaniu śladów Chrystusa,
zabiły trudy podróży.
Relikwie Heleny spoczywały do 840
roku w mauzoleum w Rzymie. Później
część z nich - przeniesiono do
rzymskiego kościoła Santa Maria in
Ara Coeli, a część przewieziono do
Szampanii, do opactwa de Hautvillers.
Po rewolucji francuskiej trafiły do
paryskiego kościoła St. Leu.
Powyższy tekst to fragment książki
"Na tropach biblijnych tajemnic"
Aleksandry Polewskiej, która ukazała
się nakładem Domu Wydawniczego
Rafael.
Bł.
Sancja - Bogu na przepadłe
Kult polskiej zakonnicy
zapoczątkowali angielscy i francuscy
jeńcy. Do błogosławionej Sancji
modlą się teraz studenci o zdanie
egzaminów, a także małżeństwa, które
nie mogą mieć dzieci.
Siostra Sancja Janina Szymkowiak
obchodziłaby w tych dniach 100.
urodziny. Niestety, przeżyła tylko
32 lata. W czasie kilkuletniego
pobytu w klasztorze serafitek niczym
spektakularnym się nie wyróżniła. A
jednak 60 lat po śmierci Jan Paweł
II ogłosił ją błogosławioną. Czym
zasłużyła na wyniesienie na ołtarze?
– Cichym, zakonnym życiem, którym
pokazała, że świętość nie jest dla
elit, ale dla każdego – mówi ks.
Mateusz Misiak, kustosz sanktuarium
bł. Sancji w poznańskim kościele św.
Rocha.
Z obrazkiem na egzamin
W czasie sesji egzaminacyjnej przy
sarkofagu z relikwiami
błogosławionej serafitki można
spotkać wielu młodych ludzi. To
studenci, którzy przychodzą prosić
Sancję o powodzenie na egzaminach
albo podziękować jej za dobrą ocenę
w indeksie. – Nasza błogosławiona
przed wstąpieniem do klasztoru
studiowała, dlatego studenci uważają
ją za starszą koleżankę w niebie i
za swoją patronkę – tłumaczy ks.
Misiak. – I w ważnych chwilach
studenckiego życia proszą ją o
wstawiennictwo u Boga – dodaje.
Kilka lat temu kustosz ułożył dla
studentów specjalną modlitwę. „Niech
studia moje wzbogacają mój umysł i
uszlachetniają moje serce, by coraz
żarliwiej poznawało Twoją prawdę” –
głosi wyłożony przy sarkofagu tekst.
Przypomina też, że „być dobrym to
więcej, niż wiele umieć”. – Ta
modlitwa to taki dozwolony doping w
czasie sesji – odpowiadają studenci
z pobliskiej Politechniki
Poznańskiej, którzy w okresie
egzaminów często zachodzą do
kościoła św. Rocha. Wielu wierzy w
skuteczność wstawiennictwa
zakonnicy. – Chwile wyciszenia
pozwalają opanować egzaminacyjny
stres – twierdzą. Do szukania pomocy
u Sancji przyznają się także same
serafitki. Siostra Cecylia
Belchnerowska, dyrektor prowadzonego
przez zakonnice Domu Pomocy
Społecznej, gdy studiowała na KUL-u,
na egzaminy zawsze zabierała obrazek
Sancji – wtedy kandydatki na
ołtarze. Twierdzi, że wizerunek
sługi Bożej zawsze jej pomagał. – Ja
do każdego zeszytu z notatkami z
wykładów wpisywałam modlitwę do
Sancji – wspomina z kolei studenckie
czasy s. Miriam Stopikowska, dziś
wikaria poznańskiej prowincji
serafitek, do której należała
błogosławiona.
Ksiądz w rodzinie wystarczy
Marianna Szymkowiak nie chce
słyszeć, że jej córka pójdzie do
klasztoru. Woli, żeby skończyła
studia i założyła rodzinę. Urodzona
10 lipca 1910 roku w Możdżanowie –
maleńkiej wiosce koło Ostrowa
Wielkopolskiego – Janina jest
najmłodszym dzieckiem w rodzinie
Szymkowiaków. Marianna i Augustyn
mają jeszcze czterech synów. Jeden
został księdzem. – Dom był bardzo
religijny. Ale rodzice nie mogli się
pogodzić, że ich jedyna córka założy
zakonny habit – opowiada s. Miriam.
Podobno matka Janiny była mocno
przeciwna jej wyborowi. Na razie
Janina zdaje maturę w ostrowskim
gimnazjum i rozpoczyna studia na
Uniwersytecie Poznańskim – wybrała
filologię francuską. W czasie
studiów działa w Sodalicji
Mariańskiej – katolickim
stowarzyszeniu zrzeszającym
czcicieli Matki Bożej. Pomaga
ubogim.
Latem 1934 roku siostry oblatki
zapraszają ją do Francji. Przed
egzaminem magisterskim Janina chce
podszlifować swój francuski.
Korzysta z okazji i jedzie do
Lourdes. „Zadecydowała ona o całej
mojej przyszłości” – napisze później
w pamiętnikach o pielgrzymce do
słynnego sanktuarium. Przyszłość to
życie w zakonie. Jeszcze we Francji
wstępuje do oblatek. „Miałam wiele
trudności.
Obecnie jednak ojciec pogodził się z
wolą Bożą, a i mamusię tak bardzo
troskliwą o mnie, zdaje się,
uspokoił i pocieszył obszerny list,
który ostatnio napisałam” –
informowała krewnych. Niestety,
rodzina nie dała za wygraną. Po
kilku miesiącach Janina musiała
wrócić do Polski. Decyzji o
wstąpieniu do zakonu jednak nie
zmieniła. Wsparł ją brat – ks. Eryk.
W czerwcu 1936 roku Janina zapuka do
furty klasztoru serafitek w
sąsiedztwie kościoła św. Rocha w
Poznaniu. Rok później założy
ciemnobrązowy habit i przyjmie
zakonne imię: Maria Sancja.
Spała na gołych deskach
Słynęła z przestrzegania przepisów
zakonnych – opowiada o klasztornym
życiu przyszłej błogosławionej s.
Miriam. – Przylgnął do niej nawet
przydomek: „Żywa Reguła”. Wymagała
nie tylko od siebie. W klasztornej
kronice można wyczytać, że często
zwracała uwagę innym siostrom, gdy w
czymś uchybiły. Nie wszystkim to się
podobało. Zwłaszcza starsze
zakonnice obruszały się na uwagi
nowicjuszki.
Zakonne życie błogosławionej
pamiętała dobrze zmarła kilka lat
temu s. Edyta Mądrowska. Razem były
w nowicjacie. Opiekująca się
nowicjuszkami zakonnica miała raz
zwrócić uwagę Sancji, że za głośno
zamknęła drzwi. – Ona wróciła się i
jeszcze raz zamknęła po cichu –
wspominała tuż przed śmiercią s.
Edyta, która doczekała beatyfikacji
Sancji. Sancja praktykowała
posłuszeństwo od pierwszego dnia w
klasztorze. W celi, którą jej
przydzielono, przez pomyłkę łóżko
było bez siennika. Nowo przybyła
postulantka bez szemrania spała
przez dwie noce na gołych deskach.
Wystarczyło, że odezwał się dzwonek
na modlitwę, zostawiała wszystko i
biegła do kaplicy. Podobno nie
kończyła nawet rozpoczętego zdania w
liście. – Chociaż była wykształcona,
garnęła się do najprostszych prac w
klasztorze – opowiada s. Miriam. –
Zwykłe, szare obowiązki traktowała z
niezwykłą gorliwością, bo we
wszystkim widziała służbę
Chrystusowi. Była niezwykła w
zwyczajności – dodaje siostra
wikaria. Współsiostrom Sancja
powiedziała kiedyś: „Jak się oddać
Bogu, to oddać się na przepadłe”.
Wehrmacht w klasztorze
31 października 1939 roku w
poznańskim klasztorze serafitek
kilka sióstr składało w kaplicy
śluby wieczyste, gdy rozległo się
ciężkie łomotanie do drzwi. Dobijali
się żołnierze Wehrmachtu. Niemcy
nałożyli na zakonnice trzymiesięczny
areszt domowy. W lutym 1940 roku
siostrom zezwolono na wyjazd do
domów. Część została – wśród nich
Sancja. Okupanci zabronili im
noszenia habitów – musiały chodzić w
świeckich strojach. W części
klasztoru zakwaterowano niemieckich
żołnierzy. Siostry gotowały im,
opierały i prasowały.
W klasztornej kronice można
wyczytać, że Sancja pracowała w
kuchni, gdzie często szorowała
piaskiem sztućce. Czasem przyszło
jej pastować oficerskie buty. W
pobliżu klasztoru hitlerowcy
przetrzymywali angielskich i
francuskich jeńców wojennych. Jeńcy
pracowali w klasztornym ogrodzie.
Siostra Sancja nosiła im obiady i
służyła za tłumaczkę. – Znała
języki, więc dużo z nimi rozmawiała
i dodawała otuchy, że wojna się
kiedyś skończy i wrócą do domów –
wspominała tuż przed śmiercią s.
Mądrowska.
Ciężka praca, zimno i głód w
klasztorze nadwerężyły wątłe zdrowie
Sancji. Zapadła na gruźlicę gardła.
Przez kilka miesięcy była przykuta
do łóżka. – Prosiła, żeby przynosić
jej pończochy do cerowania, bo nie
chciała leżeć bezczynnie –
opowiadała s. Edyta. Zmarła 29
sierpnia 1942 roku, w swoje
imieniny. Siostra Mądrowska
zapamiętała, że pośmiertny hołd
przyszli jej złożyć angielscy i
francuscy jeńcy, którym niedawno
pomagała. Siostra Edyta wspominała:
– Całowali jej martwą rękę i
szeptali: Święta Sancja.
Nie tylko studenci
– Ciężkie czasy hitlerowskiej
okupacji przyjęła jako okazję do
całkowitego oddania siebie
potrzebującym – tak o s. Sancji
mówił Jan Paweł II w kazaniu
beatyfikacyjnym. Papież ogłosił ją
błogosławioną 18 sierpnia 2002 roku
– podczas ostatniej pielgrzymki do
Polski. Tydzień później jej relikwie
wprowadzono uroczyście do kościoła
św. Rocha. Relikwiarz w kształcie
sarkofagu umieszczono w bocznym
ołtarzu świątyni, do której przed
wojną zachodziła s. Sancja. Ksiądz
Misiak widuje tu nie tylko
studentów. – U Sancji szukają też
pomocy alkoholicy w walce z
nałogiem, a bezdzietne małżeństwa
proszą ją o potomstwo – opowiada. –
Sancja ma już kilkoro dzieci – mówi
s. Miriam. – Dostajemy czasem listy
od rodziców, którzy po modlitwie za
jej przyczyną doczekali się
potomstwa.
19
sierpnia. Św. Jan Eudes - Apostoł
epoki muszkieterów
Ów założyciel stowarzyszenie życia
apostolskiego przyszedł na świat 14
listopada 1601 roku we francuskiej
miejscowości Ri. W 1623 roku wstąpił
do paryskiego stowarzyszenia księży
świeckich, czyli oratorianów. Dwa
lata później został wyświęcony na
kapłana.
Gdy w 1643 we Francji zaczęła
szerzyć się zbierająca śmiertelne
żniwo epidemia dżumy, Jan z wielkim
poświęceniem zajmował się chorymi i
umierającymi.
Słynął z ogromnego talentu
kaznodziejskiego. Założył także
Zgromadzenie Jezusa i Maryi mające
zajmować się misjami ludowymi (sam
przeprowadził takowych 110), a także
formacją, czy kształceniem kapłanów.
Z czasem członków zgromadzenia
zaczęto nazywać eudystami. Założył
Kongregację Sióstr Matki Bożej
Miłosierdzia i Ucieczki dla
dziewcząt, które wcześniej były
zmuszane do prostytucji. Przyczynił
się również do powstania kilku
seminariów duchownych w różnych
francuskich diecezjach.
Każda ze wspomnianych wyżej misji
ludowych trwała od 4 do 8 tygodni.
Jan wykładał w czasie swych
rekolekcyjnych wędrówek zarówno
prawdy wary, jak i nauczał wiernych
moralności. W latach 1632-1676 udało
mu się przemierzyć całą Bretanię,
Normandię, a także sporą część
Burgundii.
Sporo z jego pism zachował się do
naszych czasów – między innymi
„Katechizm misyjny” z 1642 roku, czy
„Kontrakt człowieka z Bogiem przez
Chrzest święty” z 1654 roku. Wsławił
się również jako gorący orędownik
nabożeństwa do Serca Pana Jezusa i
Serca Jego Matki, czym naraził się
swego czasu jansenistom. Zagadką
natomiast pozostaje, gdzie znajduje
się grób świętego, który zmarł 19
sierpnia 1680 roku we francuskiej
miejscowości Caen.
Beatyfikowano go w 1909 roku,
kanonizowano natomiast 31 maja 1925
roku, podczas pontyfikatu Piusa XI.
Power do pracy
Andrzej Macura
Dziś najbardziej znany jest jako
inicjator kultu Najświętszego Serca
Jezusa i Jego Matki. Myliły się
jednak ktoś, kto upatrywałby w nim
zaszytego w księgach teologa czy
propagującego swoje wizje mistyka.
Święty Jan Eudes był człowiekiem
czynu.
Zdolny, wykształcony. Wstąpił do
głośnego w owym czasie we Francji
oratorium Jezusa. W 1625 roku
przyjął święcenia kapłańskie. Mógł
myśleć o karierze. Zaczął
najzwyczajniej. Od niesienia pomocy
zadżumionym. Taki był nakaz chwili i
przyszły święty się przed nim nie
uchylił.
Obcowanie ze śmiercią zazwyczaj
pomaga dobrze ukształtować hierarchę
wartości. Może dlatego w dalszym
swoim życiu Jan Eudes skupił się na
sprawie najistotniejszej:
przybliżania ludziom Boga. Bardzo
było tego potrzeba ludziom żyjącym
wśród ciągłych wojen, zamieszek,
pożarów i innych nieszczęść Francji
XVII wieku.
Zasłynął jako wędrowny kaznodzieja.
W tej służbie przepracował 44 lata,
przemierzając Normandię, Bretanię i
część Burgundii. Podobno
przeprowadził w tym czasie ponad 100
kilkutygodniowych misji. A uczył
rzeczy prostych: prawd wiary i zasad
moralności. Starszych i młodszych,
wieśniaków i mieszczan. Był
kierownikiem duchowym wielu kapłanów
i sióstr zakonnych. Założył własne
zgromadzenie misyjne (eudystów) dla
nauczania i katechizowania mocno pod
tym względem zaniedbanego ludu.
Potrzeba do tego wykształconych
kaznodziei? Założył seminaria tam,
gdzie mimo nakazów Soboru
Trydenckiego, jeszcze ich nie było:
w Coutans, Lisieux, Rouen, Evreux, i
Rennes. Potrzeba, by ktoś pomógł
kobietom, których nędza pchnęła w
prostytucję? Założył Siostry Matki
Bożej od Miłości. Dla dobrego
pasterza nie może być przeszkód nie
do pokonania.
Nasze czasy między innymi jemu
zawdzięczają kult Serc Jezusa i
Maryi, tak bliski kultowi Bożego
miłosierdzia. Bo Bóg jest dobry. To
ewangeliczna prawda, której
przypominanie i rozgłaszanie powinno
być życiem każdego pasterza dusz.
Dla zniechęconych święty Jan Eudes
jest dziś znakiem, że cierpliwą i
konsekwentną pracą można wiele
osiągnąć. Nawet rzeczy z pozoru
niemożliwych. Dla tych, którzy ponad
rzetelna pracę cenią zaszczyty jest
przypomnieniem, że prawdziwą
wielkość rodzi pokorna służba. Choć
czasem walec historii zniszczy
dzieła, trwa pamięć o nietuzinkowym
człowieku. Bez niej pozostają tylko
literki w przez nikogo nie czytanych
archiwach.
20
sierpnia. Św. Bernard z Clairvaux -
Cysterski król
Bernard uczył, że do Boga człowiek
zbliża się raczej przez pokorę i
miłość niż przez rozum.
Opowiadali, że gdzie tylko się
pojawił, tam kobiety wpadały w
przerażenie, że zabraknie dla nich
mężów, ponieważ najszlachetniejszych
okolicznych młodzieńców pociągał za
sobą do zakonu. Św. Bernard z
Clairvaux (1090–1153) zakonnik,
mistyk, teolog, płomienny
kaznodzieja o przywódczym,
gwałtownym temperamencie był bez
wątpienia geniuszem religijnym,
jedną z osobowości, która
ukształtowała oblicze
średniowiecznej Europy.
Pochodził z rycerskiego
burgundzkiego rodu z Fontaines pod
Dijon. W wieku 22 lat postanowił
zostać mnichem. Wraz z nim
zakonnikami zostali jego czterej
bracia i 25 przyjaciół. Wybrał
opactwo w Citeaux, zreformowany
klasztor benedyktyński, który dał
początek nowej rodzinie zakonnej –
cystersom. Już trzy lata później
Bernard został założycielem i opatem
klasztoru w Clairvaux. Głównie jego
charyzmie cystersi zawdzięczają
niezwykły rozwój w pierwszej połowie
XII wieku. O skali zjawiska świadczy
fakt, że w chwili, gdy Bernard
został cystersem, istniał tylko
jeden macierzysty klasztor w Citeaux.
Kiedy umierał, 41 lat później, w
całej Europie było już 350
cysterskich fundacji, wśród nich
także polski Jędrzejów.
Sam Bernard założył 63 klasztory.
Nazywano go „niekoronowanym władcą”
Europy. Prowadził korespondencję z
wszystkim znaczącymi postaciami
swoich czasów. Zachowało się 500
jego listów, wśród nich także list
do biskupa krakowskiego. Doradzał
papieżom, kardynałom, królom,
książętom. Wpływał na nominacje
biskupie. Słynął jako żarliwy
kaznodzieja, dlatego nadano mu
przydomek „Doktor Miodopłynny”. Był
wielkim czcicielem Maryi. Nawoływał
do zorganizowania drugiej krucjaty,
a jednocześnie łagodził konflikty
wewnątrz Kościoła. Niezwykłą
aktywność zewnętrzną godził z
głębokim życiem modlitwy i
radykalnymi umartwieniami.
Zrezygnował z mitry biskupiej, do
śmierci pozostał opatem w Clairvaux.
Św. Bernard polemizował z rodzącą
się właśnie teologią scholastyczną.
Uważał, w przeciwieństwie do
scholastyków, że rola filozofii i
rozumu w poznawaniu Boga jest
ograniczona. Gwałtowny spór Bernarda
z Abelardem dotyczył pytania, jak
dalece rozum może być użyteczny w
przestrzeni wiary. Opat z Clairvaux
uważał, że granice między rozumem i
wiarą są ściśle wytyczone. Istnieją
prawdy wiary, które znajdują się
ponad rozumem. Przekraczanie granic
rozumu w poszukiwaniu wiary byłoby
przejawem pychy, wręcz zamachem na
Bożą tajemnicę. Św. Bernard drogę do
Boga widział raczej w ascezie i
kontemplacji niż w rozumowaniu.
Akcentował, że poznawanie Boga jest
osobistym wewnętrznym
doświadczeniem, które jest łaską.
Podstawowymi warunkami otrzymania
tej łaski jest pokora i miłość.
Celem mistycznej drogi jest ekstaza,
czyli moment, w którym dusza
wychodzi jakby z samej siebie,
jednoczy się z Bogiem i staje się
podobna do Niego. Na pytanie, jak
uzasadnić miłość, Bernard
odpowiadał: „Miłość sama przez się
wystarcza. Poza sobą nie szuka dla
siebie uzasadnienia ani korzyści.
Jej korzyścią jest miłowanie. Miłuję
dlatego, bo miłuję, miłuję po to, by
miłować”.
Uważaj!
Matki ukrywały synów, by poruszeni
mową Bernarda nie zechcieli, broń
Boże, wstąpić do cystersów!
Jego płomienne kazania porywały
tłumy. Kroniki podawały, że matki
ukrywały synów, by poruszeni jego
mową nie zechcieli, broń Boże,
wstąpić do cystersów! Nic dziwnego,
że Bernard z Clairvaux zyskał tytuł
Doktora Miodopłynnego. „Bóg się
rodzi, moc truchleje. Pan niebiosów
obnażony, Ogień krzepnie, blask
ciemnieje. Oj, trzeba się wziąć za
zmywanie naczyń…” – czytam w
najnowszej książce trapisty o.
Michała Zioło. Tęskniąc za
przyjściem Jezusa, za Jego dotykiem,
czekamy na jakieś wyjątkowe
wydarzenie.
Tymczasem – podkreśla o. Michał –
istnieją piękne średniowieczne
opowieści, w których Jezus zaskakuje
cysterskich mnichów swoją mistyczną,
rozpalającą serce obecnością w
najbardziej zwykłych miejscach: w
drewutni przy rąbaniu drewna, w
stajni, na pastwisku przy pilnowaniu
wołów... Bądź uważny. Bóg
przychodzi, kiedy chce, często robi
takie właśnie psikusy, że
przychodzi, gdy kompletnie nie
jesteśmy do tego przygotowani. Nie
jesteśmy ani umyci, ani dobrze
ubrani, jesteśmy w trakcie
przebierania się na modlitwę i wtedy
jest dotknięcie. Mocne dotknięcie.
W komentarzach do Pieśni nad
pieśniami Bernard z Clairvaux pisał
często o nawiedzeniu mnichów przez
Słowo (tak nazywał Jezusa). „Słowo
przyszło – notował – nie wiem,
kiedy. Nie wiem, jak. Ale było. I
nagle odeszło”. Urodził się
dokładnie 920 lat temu w rodzinie
arystokratycznej, na zamku Fontaine
koło Dijon we Francji. Choć jako
mnich nauczał, by w życiu duchowym
nie czekać na owoce, sam widział ich
mnóstwo. Wystarczy spojrzeć na
statystyki. Gdy młodziutki
arystokrata został w 1112 roku
mnichem w klasztorze cystersów w
Cîteaux, przekonał do tego samego
pięciu swoich braci, a także wuja i
30 innych mężczyzn.
Gdy trzy lata później założył
klasztor w Clairvaux i został jego
pierwszym opatem, świątynia
przeżywała nieprawdopodobny rozkwit.
Przykład życia mnichów tak porywał
młodych Francuzów, że jak grzyby po
deszczu wyrastały nowe klasztory.
Powstało ich aż sto sześćdziesiąt
osiem! Bernard zreformował
macierzystą regułę, kładąc większy
nacisk na kontemplację. Znany był
też ze swej miłości do Maryi.
Legenda głosi, że gdy któregoś dnia
pozdrowił ją jak zwykle: „Ave
Maria!”, ta uśmiechnęła się: „Salve
Bernardzie!”.
Autor tekstu "Uważaj" - Marcin
Jakimowicz.
21
Sierpnia. Św. Pius X - odrodził
życie eucharystyczne
"Muzyka kościelna powinna w
najwyższym stopniu posiadać cechy
właściwe liturgii, a mianowicie:
świętość i piękność formy, z których
wynika koniecznie inna jej cecha,
powszechność. Powinna być święta, a
więc wykluczać wszelką świeckość,
nie tylko w samej sobie, ale też i w
sposobie, w jaki zostaje przez
wykonawców oddana".
Tak mądrze i pięknie wypowiedział
się o muzyce kościelnej papież Pius
X, człowiek który zdziałał w
Kościele wiele dobra, choć dziś
często jego przesłanie bywa
nadużywane i przekręcane.
Nazywał się Giuseppe Sarto. Urodził
się w roku 1835 w rodzinie
wiejskiego listonosza w Riese koło
Wenecji. Po studiach teologicznych
pracował początkowo jako wikariusz i
proboszcz, później został kanclerzem
kurii. Następnie w seminarium
duchownym pełnił obowiązki prefekta
i ojca duchownego. W roku 1884
został biskupem Mantui. Od 1893 roku
był patriarchą Wenecji i kardynałem.
Na Następcę św. Piotra został
wybrany w roku 1903.
Odrodził życie eucharystyczne w
Kościele. Na jego polecenie wydane
zostały dwa bardzo ważne dekrety: o
codziennej Komunii Świętej oraz "O
wcześniejszym dopuszczeniu dzieci do
pierwszej Komunii Świętej". Nazywany
był "papieżem dzieci". Przeprowadził
reformę Kurii Rzymskiej, kalendarza
kościelnego, liturgii i muzyki
sakralnej. Zajmował się sprawami
społecznymi, prowadził mediacje w
sporach między państwami Ameryki
Południowej. Zdecydowanie występował
przeciwko błędom modernistycznym.
Jego najbardziej znana encyklika "Pascendi
Dominici Gregis" ostrzega przed
niebezpieczeństwami modernizmu. Był
człowiekiem wielkiej pokory i
modlitwy.
Pius X zmarł w roku 1914,
kanonizowany został w roku 1954.
W wydanym na jego polecenie w roku
1905 dekrecie o codziennej Komunii
Świętej czytamy m. in. "Starać się
trzeba, by Komunię Świętą
wyprzedzało pilne przygotowanie, a
po niej nastąpiło stosowne do
godności tego Sakramentu
dziękczynienie, w miarę sił, stanu i
warunków przyjmującej osoby".
Św. Pius X - Papież Eucharystii
Odnowić wszystko w Chrystusie – tak
brzmiało hasło pontyfikatu świętego
papieża Piusa X. Wybrany został na
biskupa Rzymu w roku 1903. Zasłynął
jako orędownik tzw. wczesnej Komunii
św. Uzasadniając obniżenie wieku, w
którym można przystąpić do I Komunii
świętej, mówił: „Będziemy mieli
świętych pośród dzieci”. Kładł także
nacisk na częste przyjmowanie
Eucharystii. Papieża inspirował ruch
liturgiczny, który domagał się
bardziej aktywnego uczestnictwa
wiernych w liturgii. Do historii
przeszedł jako papież Eucharystii i
gorliwy duszpasterz.
Urodził się 2 czerwca 1835 r. jako
Józef Sarto, w Riese koło Wenecji.
Niektórzy biografowie twierdzą, że
jego ojciec był polskim emigrantem,
ale ta informacja nie została nigdy
oficjalnie potwierdzona. Przyszły
papież studiował w seminarium w
Padwie. Święcenia kapłańskie
otrzymał 18 września 1858 r. Był
wikarym, proboszczem, potem
kanonikiem w Treviso. Głosił dobre
kazania, katechizował, dbał o
biednych, zleżało mu na pięknie
liturgii. W 1884 r. ks. Sarto został
biskupem Mantui, a sakry biskupiej
udzielił mu sam papież Leon XIII. W
Mantui zwołał synod diecezjalny,
którego nie było tam od 250 lat. W
1892 r. został zamianowany
patriarchą Wenecji i kardynałem. Do
swoich kapłanów mówił: „Głosicie
wiele i dobrych kazań. Niektóre
zdradzają ogień najcudowniejszej
wymowy i przewyższają nawet aktorów
gestami i grą twarzy. Ale bądźmy
szczerzy. Co mają z tego nasi biedni
rybacy? Ile z tego rozumieją
służące, robotnicy portowi i
tragarze? Można dostać zawrotu głowy
od tych hamletycznych salw
huraganowych, ale serce, bracia,
serce pozostaje puste. Proszę was,
bracia, mówcie prosto oraz
zwyczajnie, żeby i najprostszy
człowiek was zrozumiał. Mówcie z
dobrego i pobożnego serca, wtedy
traficie nie tylko do uszu, ale i do
duszy waszych słuchaczy”.
Jako papież pozostał przede
wszystkim duszpasterzem.
Koncentrował się bardziej na
wewnętrznej odnowie Kościoła niż na
wielkiej polityce. Zainspirował
prace nad Kodeksem Prawa
Kanonicznego, zreformował brewiarz,
wprowadził reformę muzyki
kościelnej, wydał nowy katechizm.
Utworzył Instytut Biblijny w Rzymie,
który dziś jest jedną z najlepszych
biblijnych uczelni na świecie. Jego
pontyfikat to także czas zmagań z
tzw. modernizmem – nurtem, który
szukając odnowy teologii, prowadził
do rozmywania nauki Kościoła. W 1914
roku w obliczu nadchodzącej wojny,
Pius X wezwał narody do pokoju i
modlitwy o pokój. „Chętnie oddałbym
swe życie, gdybym przez to mógł
okupić pokój Europy” – pisał. Umarł
tuż po wybuchu wojny 20 sierpnia
1914 roku. Jego beatyfikacji i
kanonizacji dokonał papież Pius XII.
22
Sierpnia. Symforiusz i Tymoteusz -
Święty duet
Gdy spojrzeć na czasy, w których
żyli, okazuje się, że dzieli ich
blisko dwieście lat. Jednak w
Kościele katolickim zarówno świętego
Symforiusza, jak i Tymoteusza z
Rzymu wspomina się tego samego dnia
– 22 sierpnia.
Ten pierwszy przyszedł na świat we
francuskiej Burgundii, w
miejscowości Autun, najpewniej na
początku II wieku. Niektóre źródła
podają, iż około 165 roku. Miał być
synem szlachetnie urodzonego
Faustusa, który zapewnił mu
wszechstronne wykształcenie.
Po zapoznaniu się z chrześcijańskimi
ideałami Symforiusz oficjalnie
odrzucił wiarę w pogańskie bóstwa,
publicznie się z nich naśmiewając,
za co został aresztowany. Prokonsul
Herakliusz namawiał go do
wyrzeczenia się wiary w Chrystusa
grożąc, że jeśli nie zmieni zdania,
zostanie ścięty. W drodze na miejsce
egzekucji wspierała i pocieszała go
jego matka, którą miała być ponoć na
błogosławiona Augusta, o której brak
dziś jakichkolwiek bardziej
szczegółowych danych. Późniejszy
święty zginął śmiercią męczeńską
około 178 roku.
We wczesnym średniowieczu Symforiusz
otaczany był we Francji wielkim
kultem, czego dowodem są nazwy wielu
miejscowości pochodzących od jego
imienia. Najbardziej znaną jest
Saint-Symphorien leżące w
departamencie Cher. Na jego grobie w
Autun powstał z czasem kościół i
klasztor. Jest patronem dzieci
uczących się, sokolników, chronić ma
także przed suszą i bólem oczu.
Święty Symforiusz na płótnie, jakie
w 1834 roku namalował
Jean-Auguste-Dominique Ingres.
Niniejsza ilustracja jest tylko
fragmentem tego obraz. W całość
malowidło można obejrzeć poniżej, w
załączniku.
Informacje o Symforiuszu posiadamy z
pochodzącej z V wieku „pasji”. Dziś,
gdy ktoś używa pojęcia „pasja”, ma
najczęściej na myśli te fragmenty z
Ewangelii, które opowiadają o męce
Chrystusa. Warto jednak zaznaczyć,
iż w starożytności określano jako passio wszystkie
tekst mające charakter artystyczny,
a opisujące w sposób szczegółowy
cierpienia jednego, bądź też kilku
męczenników. „Tym, co czyni owe
pasje godnymi uwagi jest fakt, że
były one wytworem pewnej
społeczności kościelnej, powstałym
dla potrzeb innej, w celu
przekazania opisu śmierci danego
męczennika; innymi słowy, można je
traktować jak swego rodzaju
encykliki, które miały być
odczytywane we wspólnotach
chrześcijańskich (…) Wiele z tych
dzieł weszło do kanonu literatury
wczesnochrześcijańskiej” – zauważał
na kartach „Krótkiej historii
świętych” profesor Lawrence S.
Cunningham.
Gdy znów idzie o świętego Tymoteusza
z Rzymu, to zginął on w „wiecznym
mieście” około 303 roku, w związku z
prześladowaniami chrześcijan, jakie
miały miejsce za panowania cesarza
Dioklecjana. Do Italii przybył
Tymoteusz z Antiochii by głosić
wiernym Słowo Boże. Przyjaźnił się
między innymi z późniejszym
papieżem, Sylwestrem I. Zginął po
tym, gdy prefekt miasta, Tarkwiniusz
Perpenna pojmał go, torturował, a w
końcu nakazał, by ścięto mu głowę.
Ciało męczennika pochowano nieopodal
Via Ostiensis w ogrodzie
chrześcijańskiej niewiasty imieniem
Theon.
Takie fakty z życia świętego
Tymoteusza z Rzymu przekazuje nam
legenda o świętym Sylwestrze. Warto
w tym miejscu dodać, iż pierwsze
tego typu opowieści nazwę swą wzięły
od łacińskiego
słowa legenda oznaczającego
dosłownie „to, co powinno być
przeczytane”. Pierwsze legendy były
więc opowieściami o życiu świętego,
które odczytywano przy jego grobie,
podczas „święta upamiętniającego
jego śmierć, często w improwizowanej
formie opiewając heroiczne cnoty
męczennika i jego cierpliwość w
znoszeniu tortur oraz cuda dokonane
zarówno za życia, jak i po śmierci”
– konstatuje, cytowany tu już
Lawrence S. Cunningham.
23
Sierpnia. Bł. Władysław Findysz -
Męczennik komunizmu
Sprawa ks. Findysza jest również
przestrogą dla ludzi wrogich
Kościołowi, posługujących się w
walce z Nim przymusem, kłamstwem i
aktami terroru.
Biogram
Władysław Findysz urodził się 13
grudnia 1907 r. w Krościenku Niżnym
k. Krosna na Podkarpaciu. Po
ukończeniu szkoły podstawowej
prowadzonej w rodzinnej miejscowości
przez siostry felicjanki kontynuował
naukę w gimnazjum im. M. Kopernika w
Krośnie. Po zdaniu matury w 1927 r.
wstąpił do Wyższego Seminarium
Duchownego w Przemyślu, gdzie
funkcję rektora pełnił w tym czasie
ks. Jan Balicki, beatyfikowany w
2002 r. Święcenia kapłańskie przyjął
19 czerwca 1932 r. Pracował jako
wikariusz w Borysławiu, Drohobyczu,
Strzyżowie i Jaśle. W 1941 r. został
administratorem, a w sierpniu 1942
r. proboszczem parafii pw. Św.
Apostołów Piotra i Pawła w Nowym
Żmigrodzie k. Jasła (ówczesna
diecezja przemyska).
W czasie II wojny światowej nie
tylko ofiarnie i gorliwie pełnił
posługę duszpasterską, ale również
organizował pomoc materialną dla
potrzebujących oraz utrzymywał
listowny kontakt z parafianami
wywiezionymi do pracy przymusowej do
Niemiec. W 1944 r. przez okolice
Jasła przeszedł front wojenny. Nowy
Żmigród, tak jak i okoliczne
miejscowości, został prawie
doszczętnie zniszczony, a ludność
wysiedlona. Wśród przymusowo
wysiedlonych znalazł się również
proboszcz, ks. Findysz, który
powrócił do parafii w styczniu 1945
r. Po powrocie rozpoczął
organizowanie pomocy materialnej dla
poszkodowanych i odbudowy miasteczka
oraz katolickich pogrzebów dla ofiar
wojny. Pomocą obejmował wszystkich
mieszkańców, bez względu na
narodowość i wyznanie, dzięki czemu
wiele rodzin łemkowskich uniknęło
wysiedlenia w ramach tzw. akcji
„Wisła”. Na gorliwą działalność
duszpasterską mającą na celu
odbudowę nie tylko materialnych
zniszczeń po wojnie, ale przede
wszystkim odnowienie wiary, praktyk
religijnych oraz życia moralnego i
sakramentalnego, komunistyczne
władze odpowiedziały
prześladowaniami. Od 1946 r. Urząd
Bezpieczeństwa inwigilował ks.
Findysza. W 1952 r. został
zawieszony przez władze szkolne w
obowiązkach katechety w miejscowym
liceum. Władze powiatowe w Jaśle
odmawiały ks. Findyszowi pozwolenia
na pobyt w strefie nadgranicznej
uniemożliwiając mu sprawowanie
posługi duszpasterskiej w znacznej
części parafii.
W latach Soboru Watykańskiego II ks.
Findysz aktywnie włączył się w
dzieło „Soborowego czynu dobroci”,
zainicjowanego przez polski
episkopat, mającego na celu
pogłębienie wiary oraz duchowe
wsparcie dzieła soborowego. W tym
czasie 56-letni proboszcz żmigrodzki
mocno podupadł na zdrowiu. We
wrześniu 1963 r. przeszedł operację
usunięcia tarczycy i czekał na
kolejną operację nowotworu przełyku,
zaplanowaną na grudzień tego roku. W
czasie rekonwalescencji ks. Findysz
powrócił do Nowego Żmigrodu i
kontynuował dzieło duchowej odnowy w
parafii. Do swoich parafian
skierował ponad sto listów – apeli,
w których zachęcał do odnowienia
życia religijnego: uczęszczania do
kościoła, życia sakramentalnego,
zerwania z pijaństwem oraz
zaprzestania waśni rodzinnych i
sąsiedzkich. Listy adresował także
do osób żyjących w związkach
niesakramentalnych. Proboszcz
przypominał im o potrzebie
pojednania się z Bogiem i
uregulowania swojej sytuacji z
Kościołem, oferując pomoc w zawarciu
sakramentu małżeństwa.
Niektórzy adresaci poczuli się
dotknięci apelem proboszcza i
złożyli skargę do władz
komunistycznych, użalając się, iż
część parafian zmusza on do praktyk
religijnych, innym zaś ich odmawia.
25 listopada 1963 r. ks. Findysz po
przesłuchaniu w rzeszowskiej
prokuraturze został aresztowany. W
tym samym czasie w jego mieszkaniu
funkcjonariusze Urzędu
Bezpieczeństwa dokonali rewizji. W
czasie pokazowego procesu, który
odbył się w dniach 16-17 grudnia
1963 r. w Sądzie Wojewódzkim w
Rzeszowie zarzucono mu zmuszanie
obywateli do praktyk i obrzędów
religijnych, czym rzekomo złamał
art. 3. Dekretu o ochronie wolności
sumienia i wyznania z dn. 5 sierpnia
1949 r. Proboszcz z Nowego Żmigrodu
został skazany na karę dwóch i pół
roku więzienia. Proces został
opisany na łamach ogólnopolskiej
prasy, które zniesławiały osobę
skazanego.
Ks. Findysz dwa pierwsze miesiące
kary pozbawienia wolności odbył w
więzieniu na zamku w Rzeszowie, a w
styczniu 1964 r. został przeniesiony
do więzienia przy ul. Montelupich w
Krakowie. W obronie uwięzionego
kapłana, wymagającego
natychmiastowego leczenia,
interweniowały władze diecezji
przemyskiej i adwokat. Zarówno
prokuratura jak i sąd, celowo
opóźniając procedury odwoławcze oraz
powołując się na fikcyjne
przeszkody, odrzucały kolejne
zażalenia, odmawiały pozwolenia na
właściwe leczenie i przeprowadzenie
wcześniej zaplanowanej operacji
nowotworu. Wskutek tego, a także za
sprawą znęcania się fizycznego i
psychicznego, stan zdrowia więźnia
gwałtownie się pogarszał. W stanie
skrajnego wycieńczenia 29 lutego
1964 r. został warunkowo zwolniony z
więzienia i powrócił do Nowego
Żmigrodu. Zmarł po kilku miesiącach,
21 sierpnia. Jego pogrzeb stał się
wielką publiczną manifestacją wiary
i sprzeciwu wobec działań władz
komunistycznych. Na grobie swojego
proboszcza parafianie, którzy od
początku widzieli w nim prawdziwego
męczennika za wiarę, umieścili motyw
Jezusa Dobrego Pasterza, który gotów
jest oddać życie za powierzone mu
owce.
Na prośbę mieszkańców, kapłanów i
instytucji regionu, ordynariusz
diecezji rzeszowskiej, bp Kazimierz
Górny, 27 czerwca 2000 r. rozpoczął
proces beatyfikacyjny na szczeblu
diecezjalnym. 20 grudnia 2004 r.
Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych,
na polecenie Ojca Świętego Jana
Pawła II, który zatwierdził jej
ustalenia, wydała dekret o
męczeństwie Sługi Bożego: „Ks.
Władysław Findysz, umocniony łaską
Bożą, odważnie zniósł zadane mu
liczne prześladowania i cierpienia.
Będąc świadomym grożących mu
niebezpieczeństw, nie uchylił się od
obowiązków kapłańskich i nie
szczędząc własnych sił okazał wielką
troskę o dobro duchowe powierzonych
mu wiernych. Z wielkim męstwem
zniósł prześladowania władz
komunistycznych a cierpienia,
których doznał w więzieniu,
doprowadziły do jego śmierci.
Naśladując przykład Boskiego
Zbawiciela przebaczył swoim
prześladowcom i modlił się o ich
nawrócenie.” (fragment z dekretu).
Stwierdzono, że ks. Findysz poniósł
śmierć z powodu cierpień zadanych mu
w więzieniu in odium fidei, tzn. z
motywu nienawiści do wiary, a także
potwierdzono fakt jego męczeństwa.
Sprawa ks. Władysława Findysza jest
pierwszym zakończonym procesem
beatyfikacyjnym przeprowadzonym
przez powstałą w 1992 r. diecezję
rzeszowską, a także pierwszym
stwierdzonym oficjalnie przez
Kościół męczeństwem ofiary systemu
komunistycznego w Polsce.
Biskup rzeszowski o ks. Findyszu:
-
Kim był sługa Boży ks. Władysław
Findysz?
Urodził się 13 grudnia 1907 r. w
rodzinie rolniczej w Krościenku
Niżnym k. Krosna, w archidiecezji
przemyskiej. Do szkół uczęszczał w
rodzinnej miejscowości oraz w
Krośnie. Po maturze wstąpił do
Wyższego Seminarium Duchownego w
Przemyślu, gdzie pod kierownictwem
bł. ks. Jana Balickiego ukończył
studia filozoficzne i teologiczne.
Święcenia kapłańskie otrzymał 19
czerwca 1932 r. w katedrze
przemyskiej. Jako wikariusz pracował
w Borysławiu, Drohobyczu, Strzyżowie
i w Jaśle. W 1941 r. został
mianowany administratorem parafii pw.
Świętych Piotra i Pawła w Nowym
Żmigrodzie, w rok później jej
proboszczem. Ze względu na swe
zalety osobiste, oddanie się pracy
kapłańskiej oraz ducha ofiary w
prowadzeniu duszpasterstwa, zyskał
sobie wielki autorytet wśród
kapłanów i wiernych. Po wybuchu II
wojny światowej teren jego parafii
został zajęty najpierw przez
Niemców, a następnie przez Rosjan. W
październiku 1944 r. mieszkańcy
Nowego Żmigrodu zostali wysiedleni
przez Niemców. Na czas wysiedlenia
ks. Findysz znalazł schronienie w
parafii Święcany. Po zakończeniu
wojny wrócił do parafii, gdzie
zastał ogromne zniszczenia. Z
wielkim wysiłkiem przywrócił do
użytku kościół parafialny i
rozpoczął pracę duszpasterską.
Szczególną opieką otoczył
poszkodowanych oraz osoby, które
straciły swoich najbliższych w
wyniku wielkich działań wojennych.
-
Szlachetny i dobry Człowiek -
gorliwy Pasterz i świadek
Chrystusa
Świadkowie jego życia wielokrotnie
podkreślają, że od pierwszych lat
kapłaństwa, był człowiekiem
konsekwentnym w dążeniu do
świętości. Wszystkie zadania
duszpasterskie traktował
odpowiedzialnie i bardzo dokładnie.
Przemawiała przez niego wielka
miłość Boga i Ojczyzny. Świadkowie
zeznają, że swoją czarującą
osobowością ujmował otoczenie. Umiał
prowadzić dialog z humorem, ale
zawsze z taktem, a z jego obecnością
liczyli się starsi i młodsi kapłani.
Z jego twarzy emanował niezwykły
pokój, duchowa radość i prawdziwa
dobroć. To był wyjątkowy Kapłan,
głębokiej wiary i żarliwej
pobożności. Mądry, sprawiedliwy,
roztropny i rozważny Duszpasterz. Do
dzieci zwracał się z uśmiechem i
serdecznością, Umiał zachęcająco
przemówić do młodzieży. Był
człowiekiem łatwo nawiązującym
kontakt ze wszystkimi ludźmi. W
życiu duchowym i pracy
duszpasterskiej cechował go wzorowy
ład i porządek, przemyślane i
planowane działanie.
Liczne świadectwa osób świeckich i
kapłanów potwierdzają, że był
człowiekiem bardzo inteligentnym,
obdarzonym niezwykłym darem mowy i
wrażliwości na drugiego człowieka.
Był ze swoimi parafianami wszędzie i
zawsze, w smutku i radości. Modlił
się za nich i pomagał im, a jego
szczery uśmiech napełniał radością
otoczenie.
Po zakończeniu wojny władzę w kraju
objęli komuniści, którzy postawili
sobie za cel stopniową eliminację z
życia religii chrześcijańskiej. W
tym celu rozpoczęli prześladowanie
wyróżniających się gorliwością
kapłanów przez rozpowszechnianie
przeciwko nim fałszywych oskarżeń,
wytaczanie sądowych procesów i
wtrącanie ich do więzień. Ta
działalność dotknęła również sługę
Bożego ks. Władysława Findysza. On
jednak nie uląkł się szykan i nadal
odważnie kontynuował swoją
działalność duszpasterską, pomny na
słowa Apostoła Pawła: „Ty,
człowiecze Boży, podążaj za
sprawiedliwością, pobożnością,
wiarą, miłością, wytrwałością,
łagodnością. Walcz w dobrych
zawodach o wiarę, zdobądź życie
wieczne" (1 Tym 6, 11-12). Był
świadom, że wiarę trzeba mężnie
wyznawać. Otwarcie piętnował
antychrześcijańskie posunięcia
władzy państwowej. Z tego powodu
został poddany ścisłej inwigilacji.
W maju 1952 r. otrzymał zakaz
nauczania religii w liceum
żmigrodzkim, a następnie cofnięto mu
pozwolenie na pobyt w strefie
nadgranicznej ze Słowacją, w której
znajdowała się część jego parafii.
Terror stalinowski trwał do
października 1956 r. Kiedy uwolniono
Prymasa Tysiąclecia z internowania,
wydawało się, że nadchodzą lepsze
czasy, a tymczasem po chwilowej
przerwie nadal prowadzono
ograniczanie wpływu Kościoła na
życie ludzi. Podczas Soboru
Watykańskiego O biskupi polscy
skierowali do wiernych apel o
modlitwę i czyny soborowe, aby
wspierać prace Ojców Soboru. Wówczas
Sługa Boży rozesłał listy-apele do
parafian, którzy zaniedbywali
obowiązki religijne, lub mieli
nieuregulowaną sytuację życiową,
zachęcając ich do odnowy życia.
Oskarżony o przymuszanie wiernych do
praktyk religijnych, ks. Findysz 25
listopada 1963 r. został aresztowany
i uwięziony na Zamku Rzeszowskim.
Wytoczono mu zainscenizowany proces
pokazowy, w którym został skazany na
dwa i pół roku więzienia. Jeden ze
świadków podaje, że na rozprawę
przyprowadzono go skutego kajdankami
jak złoczyńcę, największego
zbrodniarza - a nie było za co, bo
jego działalność nie była
działalnością polityczną, ale
religijną.
Od dawna Sługa Boży miał kłopoty ze
zdrowiem i oczekiwał na wcześniej
zaplanowaną operację chirurgiczną.
Po procesie i skazaniu go na
więzienie władze komunistyczne,
powołując się na fikcyjne przyczyny,
uniemożliwiły przeprowadzenie
operacji. W więzieniu na Zamku
Rzeszowskim był szykanowany i bardzo
upokarzany, potem wywieziony do
ciężkiego więzienia w Krakowie przy
ul. Montelupich, gdzie rozpoczęła
się dla niego straszna gehenna.
W lutym 1964 r., gdy choroba stała
się już nieuleczalna, został z
więzienia zwolniony. Był tak
wycieńczony i wyniszczony, że nie
był w stanie iść na własnych nogach,
a parafianie nie mogli w nim
rozpoznać swojego proboszcza.
Okazywana przez życzliwych łudzi
najlepsza pomoc, wówczas możliwa,
nie była w stanie przywrócić mu
zdrowia po tych doznanych mękach.
Zmarł 21 sierpnia 1964 r. Ks.
Findysz był świadom grożących mu
niebezpieczeństw, nie uchylił się
jednak od obowiązków kapłańskich i
nie szczędząc własnych sił okazał
wielką troskę o dobro duchowe
powierzonych mu wiernych.
Lud Boży od chwili śmierci widział w
nim prawdziwego męczennika za wiarę.
W ciągu kolejnych lat przekonanie o
jego męczeństwie utwierdzało się
coraz bardziej. Z tej racji w roku
2000 rozpoczęliśmy postępowanie
diecezjalne, mające na celu
stwierdzenie faktu jego męczeństwa.
Został przeprowadzony proces
kanoniczny na szczeblu diecezjalnym,
którego ważność uznała Kongregacja
Spraw Kanonizacyjnych reskryptem z
dnia 13 grudnia 2002 r. Po
opracowaniu syntezy procesu
diecezjalnego miało miejsce w Rzymie
postępowanie kanoniczne z udziałem
konsultorów teologów, a następnie
kardynałów i biskupów Kongregacji.
Uwieńczeniem tego procesu będzie
zaliczenie w poczet Błogosławionych
czcigodnego sługi Bożego ks.
Władysława Findysza jako męczennika
za wiarę.
W osobie i męczeństwie Sługi Bożego
w jakiś sposób obejmujemy wielką
liczbę nieznanych braci i sióstr,
którzy w czasach totalitaryzmu
komunistycznego cierpieli w
więzieniach i łagrach za wiarę i
Ojczyznę. Wielką radość przeżywała
Polska, gdy 108 Męczenników czasów
systemu hitlerowskiego dostąpiło
chwały ołtarzy. Sługa Boży ks.
Władysław Findysz będzie pierwszym
beatyfikowanym Polakiem -
męczennikiem z czasów komunizmu.
Swoim życiem ukazał, że prawdziwe są
słowa Chrystusa Pana: „Błogosławieni
jesteście, gdy ludzie wam urągają i
prześladują was i gdy z mego powodu
mówią kłamliwie wszystko złe na was.
Cieszcie się i radujcie, albowiem
wasza nagroda wielka jest w niebie”
(Mt5,11,12a). (….)
Fakt beatyfikacji naszego Rodaka w
Roku Eucharystii odczytujemy jako
wielki dar Boży. Oto Kapłan,
Męczennik za wierność Bogu i Jego
przykazaniom, za wierność powołaniu
kapłańskiemu, staje się przykładem
dla nas wszystkich - wskazuje nam
Chrystusa jako Źródło męstwa oraz
jedyną Prawdę i Drogę naszego życia.
On to, naśladując przykład Boskiego
Zbawiciela, przebaczył swoim
prześladowcom i modlił się o ich
nawrócenie. W trudnych chwilach
naszego życia módlmy się za
przyczyną Sługi Bożego. (…)
Fragmenty z listu pasterskiego
biskupa rzeszowskiego Kazimierza
Górnego na Wielki Post 2005 r.
Historia parafii Nowy Żmigród
Wieś Nowy Żmigród jako osada była
wzmiankowana w 1277 roku, a jej
zaczątkiem był istniejący tu
wcześniej gród. Pierwsza wzmianka o
mieście pochodzi z 1305 roku, kiedy
to miasto stanowiło własność rodu
Bogoriów. Leżąc na skrzyżowaniu
ważnych szlaków handlowych Żmigród
rozwijał się dzięki rzemiosłu i
kupiectwu. Jednak w wyniku
XVII-wiecznych wojen i pożarów
miasto uległo znacznym zniszczeniom,
a w 1934 r. utraciło prawa miejskie.
Jeszcze w czasach przedwojennych
sporą część mieszkańców stanowiła
ludność narodowości żydowskiej;
naziści wymordowali około 1300 osób
w Żmigrodzie i okolicy. Wielkie
zniszczenia zostały dokonane w
czasie II wojny światowej; naloty i
ostrzał artyleryjski przygotowujący
przedpole bitwy dukielskiej
praktycznie doszczętnie zniszczyły
miejscowość. Budynki zostały
zrównane z ziemią, ruiny
splądrowane. Do organizacji życia po
przejściu frontu w znaczący sposób
przyczynił się ówczesny proboszcz
parafii ks. Władysław Findysz;
zarządził ekshumacje ciał i
chrześcijańskie pochówki
pomordowanych, organizował pomoc
materialną i duchową. Dzięki niemu
wielu mieszkańców okolicy
narodowości łemkowskiej uniknęło
wywiezienia w ramach akcji „Wisła”.
Początków parafii pod wezwaniem
świętych Apostołów Piotra i Pawła w
Nowym Żmigrodzie należy szukać w
XIII w. Co prawda brak dokumentu
erekcyjnego, lecz we wzmiankach z
wieku XIV wspomina się już o
kościele parafialnym. Pierwotna
świątynia drewniana spłonęła; na jej
miejscu wzniesiono kościół murowany,
który też kilkakrotnie był trawiony
przez ogień. Obecny kościół
parafialny został zrekonstruowany po
wielkim pożarze w 1843 r. i
konsekrowany 28.06.1857 r. Od połowy
XVI w. do parafii w Nowym Żmigrodzie
przyłączono Stary Żmigród; stan ten
trwał do czasów cesarza Józefa II. W
skład parafii oprócz Nowego Żmigrodu
na przestrzeni dziejów wchodziły
również miejscowości: Brzezowa,
Ciechania, Desznica, Grab, Hałbów,
Huta Polańska, Jaworze, Kąty, Kotań,
Krempna, Myscowa, Mytarka, Mytarz,
Olchowiec, Ożenna, Polany,
Rozstajne, Skalnik, Świątkowa Mała,
Świątkowa Wielka, Świeżowa Ruska,
Toki, Wyszowadka, Żydowskie. Kroniki
wspominają również o kościele i
klasztorze oo. Dominikanów
istniejącym w Nowym Żmigrodzie od
1331 r. W wieku XVI zakonnicy
opuścili klasztor, który za czasów
austriackich (1778 r.) został
rozebrany, a część pozostałego
wyposażenia trafiła do okolicznych
świątyń. W czasie II wojny światowej
kościół parafialny doznał olbrzymich
strat; choć sama budowla przetrwała,
to jej wyposażenie zostało
doszczętnie spalone lub rozgrabione.
W restaurację świątyni wielki wkład
wniósł ks. Władysław Findysz –
ówczesny proboszcz oraz ks. Andrzej
Szczurek – wikariusz. W latach
powojennych dokonano kilku remontów
kościoła m.in. dostosowując jego
wnętrze do odnowionej przez Sobór
Watykański II liturgii; znikło część
bocznych ołtarzy, pojawił się nowy
„ołtarz soborowy” – przodem do
ludzi, odmalowano wnętrze i
odnowiono elewację zewnętrzną. W
kaplicy Matki Bożej Bolesnej
ustawiono relikwiarz z doczesnymi
szczątkami bł. Ks. Władysława
Findysza. Obecnie parafia należy do
dekanatu żmigrodzkiego diecezji
rzeszowskiej. W jej skład wchodzą:
Nowy Żmigród, Mytarka, Mytarz i
Toki.
Dziś Nowy Żmigród jest siedzibą
gminy. Znajduje się tu szkoła
podstawowa, gimnazjum oraz zespół
szkół ponadgimnazjalnych; jest też
dom kultury i poczta. Miejscowość
zachowała miejski układ zabudowy, z
prostokątnym rynkiem otoczonym
nowymi budynkami. Zachowało się
również kilka domów mieszczańskich z
XVIII - XIX wieku i pozostałości
fortyfikacji miejskich z XV - XVII
wieku.
Abp Edward Nowak, Sekretarz
Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, o
ks. Findyszu
„Nie wyście mnie wybrali, ale Ja was
wybrałem i przeznaczyłem was na to,
abyście szli i owoc przynosili i aby
owoc wasz trwał” (J 10,13)
-
Dwa tygodnie temu na adres ks.
Proboszcza żmigrodzkiego
nadszedł list z Jasła. Pani Ewa,
córka zmarłego kierownika szkoły
w Łężynach, po ogłoszeniu
uroczystości 40-lecia śmierci
ks. Findysza, przekazała notatki
swojego ojca, dotyczące jego
spotkania z proboszczem
Żmigrodzkim. Pan Jan zmarły
kierownik tak pisze: "...Idąc
placem Żwirki i Wigury w Jaśle
spostrzegłem nagle wysokiego,
kościstego mężczyznę w
popielatej czamarze, o twarzy
szaro - sinej, za którym ludzie
się oglądali. Szedł, a raczej
wlókł się powoli. Potem usiadł
na ławce, widocznie czekał na
autobus. Widać było, że jest
chory. Chyba nie znalem go. Ale
po chwili wpatrywania, twarz
wydala mi się znana. Nadeszła
moja była uczennica, zaczepiłem
ją i zapytałem o tego księdza.
To pan go nie poznał? - to nasz
proboszcz Findysz". Osłupiałem.
Przystąpiłem do dziekana i
mówię: "Przepraszam księdza, że
nie pozdrowiłem, ale nie
poznałem". Ks. Findysz na to: "A
ja pana zaraz poznałem, ale nie
chciałem zaczepiać, myślałem ze
pan boi się milicji". Żachnąłem
się. Za kogo mnie ksiądz bierze?
Nie jestem partyjnym".
Zaczęliśmy rozmawiać. Ks.
Findysz: "Zmieniłem się bardzo w
wiezieniu w ciągu tych kilku
miesięcy. Traktowano mnie jak
bandytę, upokarzano, wyśmiewano
popychano po chamsku, głodzono.
A gdy poprosiłem o jedzenie
karmiono mnie słonymi śledziami,
nie dając kropli wody do
popicia. Bardzo się męczyłem.
Zacząłem chorować". Po twarzy
jego płynęły łzy jak dziecku. Z
wielkim żalem w sercu zacząłem
go pocieszać, że w domu
przyjdzie do siebie. Nadjechał
autobus do Żmigrodu. Musieliśmy
się rozstać Już na zawsze.
Wkrótce potem zmarł na raka
gardła. Na pogrzebie były tłumy
ludzi. Było powszechne
przekonanie, że odszedł "wielki
Kapłan", "dobry Pasterz", że
"oddał duszę swoją za owce
swoje" (List: Ewa Grun,
5.8.2004).
-
"Oto Kapłan", "Oto dobry
Pasterz", "Oto Pasterz -
Męczennik!"..
-
Słyszeliśmy słowa Chrystusa w
odczytanej Ewangelii. Zostały
one przekazane przez Jego
umiłowanego ucznia, Ewangelistę
Jana. Jest to wezwanie do
jedności z Mistrzem. Jest to
przykazanie miłości wzajemnej.
Jest to przeznaczenie na
wędrowanie drogami świata z Jego
Ewangelią Jest to powołanie do
przynoszenia owoców i do
wielkiej troski o trwanie tych
owoców (cfr. J 10, 13).
-
"Ja was wybrałem i przeznaczyłem
was na to, abyście szli... - te
ewangeliczne słowa Chrystusa
usłyszał, przyjął i całym swym
życiem wypełnił Sługa Boży
Ksiądz Władysław Findysz, syn
naszej ziemi podkarpackiej,
proboszcz i dziekan żmigrodzki.
Oto jego droga w skrócie: urodził
się w Krościenku Wyżnym w 1904 r.,
maturę zdobył w Liceum w Krośnie w
1927 roku. W 1927 roku, po
rekolekcjach dla maturzystów w
Chyrowie, wstępuje do Seminarium
Duchownego w Przemyślu. Święcenia
kapłańskie otrzymuje w 1932 roku w
Przemyślu. Pracuje jako wikariusz w
Borysławiu, Drohobyczu, Strzyżowie i
Jaśle. W 1942 roku zostaje
proboszczem, a później dziekanem
żmigrodzkim. W Nowym Żmigrodzie
duszpasterzował 23 lata. Parafia nie
była łatwym terenem do pracy.
Obejmowała ona rozległy i górzysty
teren, sięgający aż do granicy ze
Słowacją Liczyła ponad 20
miejscowości z wieloma kościołami
dojazdowymi. Ludność była
zróżnicowana religijnie i etnicznie.
Żyli tutaj Polacy, Żydzi i Łemkowie,
grekokatolicy i prawosławni.
Od pierwszych dni swojej pracy
okazał się bardzo zaangażowany
duszpastersko. Szczególnie trudny
był okres II wojny światowej. Był
silny ruch oporu przeciw niemieckim
okupantom. Miały miejsce liczne
aresztowania i morderstwa; akty
straszliwych tortur i egzekucji.
Wiele rodzin zostało bez ojców,
rodziców, bez synów i córek. Było
wiele załamań. Było wiele rozpaczy.
Miała miejsce eksterminacja ludności
żydowskiej w pobliskim Chałbowie.
Zbiorowa mogiła pokrywa ciała około
1200 osób. Proboszcz spieszył wtedy
z pomocą jak tylko mógł. Później
przyszły ciężkie walki: słynna
Dolina śmierci w Przełęczy
Dukielskiej, ostrzeliwania,
bombardowania miasta, pożary
Żmigrodu, wysiedlenie mieszkańców,
uciekinierzy i zabici.
W tych ciężkich latach, cierpiąc
wspólnie razem z parafianami budził
wiarę w Pana Boga i nadzieję na
przetrwanie, organizował pomoc i
zachęcał do pracy. Po okresie
wojennym trzeba było odbudować
zniszczenia a przede wszystkim
odbudować ludzi. Przyszła duża praca
zarówno materialna a zwłaszcza
duchowo - moralna. Wojna bardzo
mocno zdegradowała ludzi. Praca więc
była bardzo trudna, ale i Pan Bóg
pomagał.
-
"Ja was wybrałem i przeznaczyłem
was na to, abyście owoc
przynosili.:.
Podczas diecezjalnego procesu
kanonicznego ludzie ze Żmigrodu
złożyli wiele świadectw dotyczących
swego zmarłego proboszcza:
a. Świadectwo rodziny z Kątów:
"Kiedy zimą 1954 roku nasz 5
miesięczny syn Mieczysław ciężko
zachorował (objawy choroby podobne
były do padaczki), wydawało nam się,
że w każdej chwili może umrzeć.
Kiedy już znikąd nie widzieliśmy
ratunku, udaliśmy się saniami z
chorym dzieckiem do Ks. Findysza w
Nowym Żmigrodzie. Prosiliśmy ze
łzami o pomoc. Ksiądz zaprowadził
nas do kościoła.
Tam przed Najświętszym Sakramentem,
z zapalonymi świecami modliliśmy się
wspólnie do Pana Boga o powrót do
zdrowia naszego dziecka. Wróciliśmy
do domu uspokojeni i pełni nadziei.
W następnym dniu nastąpiła poprawa
zdrowia dziecka. Od tamtego czasu
objawy choroby nigdy nie wróciły.
Przez długi okres, kiedy ks. Findysz
przejeżdżał koło naszego domu, pytał
się o zdrowie syna. Dziś Mieczysław
ma 46 lat, i cieszy się bardzo
dobrym zdrowiem" (Ks. Andrzej
Motyka, Dobry Pasterz. Biografia
sługi Bożego Ks. Władysława Findysza,
Rzeszów 2003, s. 153).
b. Świadectwo ministranta z Mytarzy:
"Po wojnie od 1947 roku parafia
Żmigrodzka była bardzo rozległa.
Wiadomo, nie było wtedy ani
asfaltowych szos, ani samochodów.
Bite, kamieniste i wyboiste drogi,
konna furmanka nie ułatwiały
duszpasterskiej posługi na tak
rozległym terenie. Mimo wszystko
starał się choć raz w miesiącu
docierać do każdej połemkowskiej
wioski, gdzie mieszkali ludzie aby
służyć im duszpasterską, kapłańską
posługą Pamiętam jak będąc młodym
ministrantem jechaliśmy do Olchowca,
Polan i innych miejscowości.
Praktycznie taki wyjazd zajmował
cały dzień. Wymagał od siebie, ale
chciał by i inni wzorowo spełniali
swe obowiązki (ibid, s. 150).
c. Świadectwo matki ze Żmigrodu: "Po
śmierci męża pozostałam z trójką
dzieci. Bardzo rozpaczałam, wydawało
mi się, że sama sobie ze wszystkim
nie poradzę. W tych trudnych
chwilach wspierał mnie ks. Findysz.
Odwiedził mnie kiedyś, mimo że byłam
w partii i z ojcowską troską
powiedział: Ja wymodlę, żeby się wam
dobrze powodziło, że wychowasz te
dzieci. Tylko już nie płacz, nie
biegaj ciągle na cmentarz, bo nie
masz czasu na pracę. Taką jego pomoc
cenię sobie bardzo i wiem, że te
jego odwiedziny dawały mi odwagi i
nadziei" (ibid, s. 152).
d. I jeszcze świadectwo księdza:
Jako duchową pomoc dla Soboru
Watykańskiego II, Kościół w Polsce
ofiarował "Soborowy Czyn Dobroci".
Proboszcz żmigrodzki, już chory na
gardło, nie mogąc mówić, wystosował
więc do grupy parafian listy.
Zawierały one prośbę o regulowanie
swojego życia. Te listy były powodem
oskarżenia, procesu i wyroku o
łamanie prawa wolności sumienia.
Świadczy ksiądz: "W czasie
przesłuchań i procesu w więzieniu w
Rzeszowie szykanowano go i znęcano
się nad nim. Specjalnie umieszczono
w takiej celi i z takimi
współwięźniami, że ks. Władysław,
znany ze swoich określeń, określił
ich krótko: `Gdybym był diabłem, to
bym ich do piekła nie przyjął". Ks.
Władysław wśród tych szykan i
deptaniu jego ludzkiej i kapłańskiej
godności, pozostał sobą. Więzienie,
proces, skazanie nie można tylko
zacieśniać do napisanych listów.
Listy były tylko pretekstem. Został
więziony i skazany tylko dlatego, że
był gorliwym kapłanem o wielkim
autorytecie. Był przykładem
odniesienia dla księży i ludzi z
całej okolicy. Jego postawa
uniemożliwiała ateizację parafii.
Był wspaniałym katechetą.
Kształtował postawy moralne i siał
ziarno prawdy wśród młodzieży, a
mimo to usunięto go ze szkoły. W
czasie procesu jeden z będących u
władzy przedstawił go jako wroga
młodzieży. To było wprost potworne.
Ks. Władysław mówił: "Ja mu za to
podziękuję". Na rozprawę
przyprowadzono go skutego kajdanami,
jako złoczyńcę, jako zbrodniarza, a
prowadził tylko działalność
religijną. Był szykanowany i bardzo
upokarzany we więzieniu na Zamku
Rzeszowskim. Potem został
przewieziony do ciężkiego więzienia
na Montelupich w Krakowie. Tam miała
miejsce straszna gehenna
przedśmiertna.
Wypuszczono go z więzienia po to,
aby umarł na parafii, żeby nie robić
męczennika. Miał manifestacyjny
pogrzeb. Były pogłoski od strony
władz: gdyby wiedziano, że taki
będzie miał pogrzeb, to nie
pozwolono by go wypuścić, aby zdechł
w więzieniu. I wrzucilibyśmy go do
ziemi jak zdechłego psa" (ibid, ss.
157-159).
Był poddany woli Bożej i gotowy na
śmierć. W Kronice Parafialnej zdołał
napisać takie słowa na str. 58: "...
Poddałem się operacji tarczycy w
Szpitalu Gorlickim.
Operacja udana, ale powinna jeszcze
być druga. Zostałem aresztowany co
popsuło stan mojego zdrowia. Dziś
kwalifikuję się jako nieuleczalnie
chory. Każą mi prosić o cud za
przyczyna ks. J. Balickiego. Ale mi
to przychodzi z trudem, bo raczej
należy prosić o spełnienie woli
Bożej, niż o cud" (Ks: Bieszczad,
Oto człowiek, str. 60).
-
"I przeznaczyłem was na to
abyście szli i owoc przynosili i
aby owoc wasz trwał". Dzisiaj, w
40-tą rocznicę śmierci Sługi
Bożego, ze czcią chylimy nasze
czoła przed jego wielkim
świadectwem kapłańskim.
Pamiętamy o nim, uznajemy je i
czcimy. Dokonało się ono w
trudnych czasach totalitaryzmu i
zostało okupione własnym życiem.
Jego sumienie kapłańskie i
pasterskie dyktowało mu troskę o
ład moralny wśród powierzonych
sobie wiernych.
Do tego właśnie powołał go Chrystus
jako kapłana swojego Kościoła.
Przykazania Boże mają prymat nad
wszystkimi rzeczami. Przykazania
Boże są wartością najwyższą Bardziej
należy słuchać Boga niż ludzi, uczy
nas św. Piotr w Dziejach
Apostolskich (zob. 4,20). Tego
samego uczy nas dzisiaj Sługa Boży
Ks. Findysz.
Jego postawa kapłańska i męczeństwo
są naszym wielkim dziedzictwem
duchowym. Są naszym skarbem
świadectwa chrześcijańskiego.
Posiadają szczególną wartość
pedagogiczną i formacyjną w
kształtowaniu duchowości kapłanów i
duchowości ludzi świeckich. Dla
współczesnych księży i kandydatów do
kapłaństwa jest przykładem wierności
ideałom kapłaństwa, nawet za cenę
życia. Ludziom świeckim wskazuje na
radykalną wierność wartościom
chrześcijańskim, wierność świadczoną
cierpieniem i krwią. Takie postacie
trzeba przypominać i do nich wracać.
Zachęca nas do tego Jan Paweł II w
"Tertio Millenio Adveniente",
wzywając, że ich "świadectwo nie
może być zapomniane" (n. 37).
Takim właśnie świadectwem przemówił
Kościół w Polsce w swej niedawnej
historii. Oprócz Sługi Bożego liczne
rzesze kapłanów i ludzi świeckich
złożyło swoje wielkie świadectwo
wiary. Wspomnę tutaj znanych kard.
Wyszyńskiego, ks. Popiełuszkę.
Przypominamy je i otaczamy czcią.
Dziękujemy Panu Bogu, że w naszej
diecezji rzeszowskiej, na ziemi
Żmigrodzkiej, dał nam dar tego
wielkiego świadectwa życia
kapłańskiego. Dziękujemy Słudze
Bożemu za jego pracę i wierność do
końca.
Prosimy gorąco abyśmy mogli czerpać
odwagę i siły w naszym codziennym
życiu z tego wielkiego przykładu
naszego kapłana, naszego proboszcza,
naszego dziekana; my kapłani i wy
ludzie wierzący.
"Nie wyście mnie wybrali, ale ja was
wybrałem i przeznaczyłem was na to,
abyście szli i owoc przynosili". "I
by owoc wasz trwał". (J1 D,13) I by
owoc wasz trwał!
Kazanie wygłoszone w 40 - lecie
śmierci Sługi Bożego Ks. Władysława
Findysza wygłoszone w Nowym
Żmigrodzie, dn. 16.08.2004 r.
Ks. Władysław Findysz - ofiara
totalitaryzmu komunistycznego
Ks.
Andrzej Motyka
20 grudnia 2004 r. w obecności
papieża Jana Pawła II został
ogłoszony dekret watykańskiej
Kongregacji ds. Świętych, uznający
męczennikiem za wiarę sługę Bożego
ks. Władysława Findysza, proboszcza
w Nowym Żmigrodzie, w diecezji
przemyskiej, zmarłego przed
czterdziestu laty na skutek działań
komunistycznego wymiaru
sprawiedliwości. Akt ten otwiera ks.
Findyszowi drogę do chwały ołtarzy.
Okoliczność ta skłania do
przybliżenia życia i działalności
tego nietuzinkowego kapłana,
bezwzględnie posłusznego Bogu i Jego
Przykazaniom; kapłana, który
pozostawił wspaniały przykład wiary
i wzór służby Bogu, i który wywarł
ogromny wpływ na życie wielu pokoleń
żmigrodzkich katolików, a obecnie –
decyzją władz kościelnych - staje
się wzorem również dla szerszych
grup wiernych.
Władysław Findysz przyszedł na świat
13 grudnia 1907 r. w Krościenku
Niżnym k. Krosna, w wielodzietnej
rodzinie chłopskiej Stanisława i
Apolonii. Był ich trzecim dzieckiem.
W dzień później, przez sakrament
chrztu św., został włączony do
wspólnoty wiernych Kościoła
katolickiego. Z domu rodzinnego
wyniósł głęboką religijność,
odpowiedzialność i przywiązanie do
tradycji. Niestety, na jego
beztroskim dzieciństwie cieniem
położyło się szereg dramatów
rodzinnych, jak śmierć matki,
zmarłej 27 września 1912 r., kiedy
miał zaledwie pięć lat oraz śmierć
trojga rodzeństwa.
Edukację rozpoczął w 1913 r.
Kształcił się najpierw w szkole
ludowej w rodzinnej miejscowości, a
następnie w szkołach krośnieńskich,
wydziałowej i w gimnazjum. W tej
ostatniej zaangażował się w
działalność uczniowskiej Sodalicji
Mariańskiej. Po maturze, w 1927 r.
podjął w przemyskim Seminarium
Duchownym pięcioletnie studia
filozoficzno-teologiczne oraz
formację duchowo-pastoralną. Ten
okres swego życia uwieńczył 19
czerwca 1932 r. przyjęciem
sakramentu kapłaństwa. Po
święceniach pracował jako wikariusz
w kilku dość wymagających parafiach
diecezji przemyskiej - w Borysławiu,
Drohobyczu, Strzyżowie i Jaśle. Dwie
pierwsze położone były na terenach
przemysłowych, o ludności
zróżnicowanej narodowościowo,
religijnie i materialnie. To
wszystko bez wątpienia stwarzało
wiele problemów duszpasterskich.
Dwie następne, również duże parafie
miejskie, choć mniej zróżnicowane
narodowościowo, stanowiły także duże
wyzwanie duszpasterskie, tym
bardziej, że czas posługi w nich ks.
Findysza zbiegł się z okresem
drugiej wojny światowej i okupacji
hitlerowskiej.
Warto tu dodać, iż w Strzyżowie
przez pierwszy rok wojny
administrował parafią po śmierci
tamtejszego proboszcza, a podczas
pracy w Jaśle związał się z ruchem
oporu, posługując w nim jako
kapelan. W roku 1941 został
mianowany najpierw administratorem,
a w rok później proboszczem parafii
w Nowym Żmigrodzie. Ks. Findysz był
człowiekiem bardzo pobożnym,
przywiązującym dużą wagę do praktyk
ascetycznych. Nadto cechowały go:
surowość zasad, skromność, takt i
kultura bycia. Te cechy charakteru
znajdywały swe odzwierciedlenie w
całej jego posłudze duszpasterskiej,
ale szczególnie uwidoczniły się w
okresie jego pracy w Nowym
Żmigrodzie.
Ten bowiem etap jego życia przypadł
w bardzo burzliwym okresie
najnowszych dziejów Polski, czyli
okresie panowania dwóch bezbożnych
totalitaryzmów, faszyzmu i
komunizmu. W czasie okupacji
hitlerowskiej niósł pomoc
potrzebującym, zrozpaczonych
podnosił na duchu, a
zdemoralizowanych surowo upominał.
Był też bezradnym świadkiem wielu
nieszczęść, jakie dotknęły okoliczną
ludność, m. in. eksterminacji Żydów,
rozstrzeliwania Polaków oraz
wywożenia ich na roboty do Niemiec.
Najtrudniejszym dla ks. Findysza i
jego parafian był ostatni okres
okupacji, kiedy podczas działań
frontowych został przymusowo
wysiedlony, a tym samym skazany na
tułaczkę. Po powrocie do Nowego
Żmigrodu zajął się odbudową moralną
i materialną parafii.
Po wojnie stanęły przed nim dwa
wyzwania: realizacja obowiązków
duszpasterskich oraz troska o życie
religijno-moralne wiernych,
zagrożone propagandą ateistyczną. Z
obu wywiązywał się znakomicie. Objął
opieką duszpasterską wiernych z
całej, wówczas bardzo rozległej
parafii. Troszczył się o
katechizację dzieci i młodzieży,
zarówno w szkole, jak i po usunięciu
jej stamtąd przez komunistów; wtedy
zorganizował jej nauczanie w
warunkach pozaszkolnych. Gorliwie
realizował wytyczne programu
duszpasterskiego polskiego Kościoła.
Ta postawa przysporzyła mu wrogów w
kręgach działaczy ateistycznych.
Wielokrotnie odmawiano mu wydania
przepustki na pobyt w strefie
nadgranicznej, uniemożliwiając mu
tym samym posługę kapłańską wśród
zamieszkałych tam parafian. Został
też objęty inwigilacją przez
funkcjonariuszy Urzędu
Bezpieczeństwa.
Nie umniejszyło to w żadnym stopniu
jego gorliwości duszpasterskiej. W
roku 1963, w związku z prowadzoną
przez Kościół w Polsce akcją tzw.
„soborowych czynów dobroci”,
zaapelował pisemnie do parafian o
jej podjęcie. Stało się to dla władz
komunistycznych pretekstem do
wszczęcia śledztwa przeciwko niemu.
Postawiono mu zarzut zmuszania do
praktyk religijnych. W skrajnie
tendencyjnym procesie,
przypominającym raczej farsę, niż
formę wymiaru sprawiedliwości,
skazano go na karę 2, 5 roku
więzienia.
Mimo złego stanu jego zdrowia -
lekarze podejrzewali chorobę
nowotworową przełyku i wpustu
żołądka - przez kilka miesięcy był
więziony, najpierw w Rzeszowie, a
następnie w Krakowie. Utrzymanie
aresztu tymczasowego wobec człowieka
ciężko chorego, wymagającego stałej
i specjalistycznej opieki medycznej,
w sytuacji, gdy wyrok wydany na
niego nie był jeszcze prawomocny, a
wszystkie dowody zostały już zebrane
wskazuje na złą wolę lub celowe
działanie komunistycznego wymiaru
sprawiedliwości. Komuniści sprawę
ks. Findysza wykorzystali dla
zastraszenia innych, ich zdaniem
niepokornych kapłanów.
Upokorzenia, jakich ks. Findysz
doświadczył podczas procesu i pobytu
w więzieniu, brak odpowiedniej
opieki medycznej, a przede wszystkim
uniemożliwienie leczenia
przyspieszyły rozwój jego choroby.
Wprawdzie ze względu na stan zdrowia
Sąd Najwyższy uchylił mu areszt
tymczasowy, ale kiedy 29 lutego 1964
r. opuszczał więzienie był skrajnie
wyczerpany i ogromnie wychudzony.
Nie rokowano mu powrotu do zdrowia.
Po kilku miesiącach zmarł dnia 21
sierpnia 1964 r. Jego pogrzeb stał
się wielką manifestacją, w której
uczestniczyło 130 kapłanów oraz
tysiące wiernych. Ks. Findysz
pochowany został na cmentarzu
parafialnym w Nowym Żmigrodzie.
Przez wiele dziesiątków lat, dopóki
rządy w Polsce sprawowali komuniści,
nie było warunków do wszczęcia
procesu beatyfikacyjnego ks.
Władysława Findysza, kapłana
prześladowanego i skazanego przez
komunistyczny sąd za wzorowe
wypełnianie obowiązków pasterskich,
a zwłaszcza za obronę wiary i
moralności. Wśród parafian żywa była
jednak pamięć o jego posłudze.
Toteż, gdy po roku 1989 zmieniła się
polityka wyznaniowa władz polskich,
niezwłocznie podjęli oni starania o
przeprowadzenie dochodzenia
kanonicznego w jego sprawie.
Przyniosły one pozytywny skutek.
Dnia 27 czerwca 2000 r.
zainaugurowany został proces
kanonizacyjny. Podczas jego trwania
m. in. zebrano dokumenty z nim
związane oraz przesłuchano świadków
jego życia i cierpienia. Niejako
uwieńczeniem całej procedury
kanonizacyjnej będzie, wyznaczona na
19 czerwca 2005 r. beatyfikacja ks.
Findysza.
Ukończenie procesu beatyfikacyjnego
stało się pośmiertnym zwycięstwem
ks. Findysza, kapłana, który przez
całe swe życie, mimo wielu
przeciwności, był wierny Bogu,
Kościołowi i życiowemu powołaniu.
Nie ugiął się nawet w obliczu próby.
Ten rys jego działalności może bez
wątpienia służyć jako przykład dla
współczesnego pokolenia kapłanów.
Może on być także wzorem dla ludzi
świeckich, których uczy, że trzeba
być katolikiem aktywnym, wiernym
obowiązkom chrześcijańskim i
obowiązkom stanu. Sprawa ks.
Findysza jest również przestrogą dla
ludzi wrogich Kościołowi,
posługujących się w walce z Nim
przymusem, kłamstwem i aktami
terroru - wcześniej bądź później ich
kłamstwo zostanie zdemaskowane i
przez potomnych zostaną bardzo
surowo ocenieni.
24
Sierpnia. Św. Bartłomiej Apostoł -
Człowiek bez podstępu
Zarówno św. Mateusz, św. Marek, jak
i św. Łukasz w swych księgach, w
których spisali Dobrą Nowinę,
wymieniają go zawsze wśród Dwunastu
zaraz po Filipie (por. Mt 10,2–4; Mk
3,16–19; Łk 6,13–16). Tylko u św.
Jana Ewangelisty w gronie Apostołów
nie pojawia się Bartłomiej. Jest
natomiast Natanael.
Natanael – jak to opisuje św. Jan –
został przyprowadzony do Jezusa
przez św. Filipa. U pozostałych
ewangelistów wymienianie go zawsze
razem z Filipem wskazuje, że byli
jakoś ze sobą związani. Dlatego od
IX wieku w Kościele zachodnim
Bartłomiej utożsamiany jest z
Natanaelem. Najprawdopodobniej
nazywał się Natanael Bar–Tholomai,
czyli Natanael syn oracza.
Niezwykle ciekawy jest dokonany
przez św. Jana Ewangelistę opis
spotkania Natanaela z Jezusem:
"Filip spotkał Natanaela i
powiedział do niego: «Znaleźliśmy
Tego, o którym pisał Mojżesz w
Prawie i Prorocy - Jezusa, syna
Józefa z Nazaretu». Rzekł do niego
Natanael: «Czyż może być co dobrego
z Nazaretu?» Odpowiedział mu Filip:
«Chodź i zobacz». Jezus ujrzał, jak
Natanael zbliżał się do Niego, i
powiedział o nim: «Patrz, to
prawdziwy Izraelita, w którym nie ma
podstępu». Powiedział do Niego
Natanael: «Skąd mnie znasz?» Odrzekł
mu Jezus: «Widziałem cię, zanim cię
zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem
figowym». Odpowiedział Mu Natanael:
«Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty
jesteś Królem Izraela!» Odparł mu
Jezus: «Czy dlatego wierzysz, że
powiedziałem ci: Widziałem cię pod
drzewem figowym? Zobaczysz jeszcze
więcej niż to». Potem powiedział do
niego: «Zaprawdę, zaprawdę, powiadam
wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i
aniołów Bożych wstępujących i
zstępujących na Syna Człowieczego»"
(J 1,45–51).
Według starożytnych pisarzy
chrześcijańskich Bartłomiej po
Wniebowstąpieniu Chrystusa głosił
Ewangelię w najbardziej
barbarzyńskich krajach Wschodu.
Podobno dotarł aż do Indii, gdzie w
III stuleciu pokazywano św.
Pantenowi egzemplarz Ewangelii
spisany po hebrajsku, który miał tam
zostawić Bartłomiej. Według św. Jana
Chrystostoma św. Bartłomiej zaniósł
Dobrą Nowinę ludom Likaonii,
natomiast św. Grzegorz z Tones
podaje, że ostatnim miejscem jego
działalności apostolskiej była
Mezopotamia. Tam poniósł śmierć
męczeńską przez odarcie ze skóry lub
przez ukrzyżowanie.
Zaginiony Apostoł
Ks.
Artur Malina
„Oto prawdziwy Izraelita, w którym
nie ma podstępu” (J 1,47). Rozmówcą
Jezusa, który otrzymał tak wyjątkową
pochwałę, był Natanael. Niewiele
osób spotkało takie wyróżnienie. Jak
do tego doszło?
O życiu i działalności tego ucznia
Jezusa niewiele można dowiedzieć się
z tekstów biblijnych. Natanael jest
wzmiankowany tylko w jednej księdze
Nowego Testamentu. Imię to nie
pojawia się poza Ewangelią św. Jana.
Musiał zajmować ważną pozycję wśród
innych uczniów, ponieważ był zarówno
wśród pierwszych powołanych, jak i
wśród świadków ostatniego ukazania
się Zmartwychwstałego nad Jeziorem
Tyberiadzkim.
Pochodził z Kany Galilejskiej (J
21,2). Miasto to sąsiadowało z
Nazaretem. Nie dziwi zatem
sceptyczna reakcja Natanaela, a może
także niechęć – często
charakteryzująca mieszkańców
miejscowości położnych blisko siebie
– wyrażona pod adresem Jezusa: „Czyż
może być co dobrego z Nazaretu?” (J
1,46). Galilejski Nazaret jako
miejsce pochodzenia proroka lub
Mesjasza? Wątpliwości mogły mieć
uzasadnienie teologiczne. Uczone
autorytety w Jerozolimie
przypomniały pewnemu zwolennikowi
Jezusa: „Zbadaj, zobacz, że żaden
prorok nie powstaje z Galilei” (J
7,52).
Sceptyczny kandydat na ucznia
spotkał się jednak nie z naganą,
lecz pochwałą. Chociaż powitania na
Starożytnym Wschodzie często
polegały na przesadnych pochwałach,
wyrażanych przez nieznajomych
widzących się po raz pierwszy, słowa
uznania skierowane do Natanaela nie
były grzecznościowym zwrotem. Jezus
nie prawił tanich komplementów, a
kiedy trzeba było, nawet ganił
swoich rozmówców: „wiem o was, że
nie macie w sobie miłości Boga” (J
5,42). Zarówno wyrazy uznania, jak i
słowa nagany pochodziły bowiem od
Tego, który „wszystkich znał i nie
potrzebował niczyjego świadectwa o
człowieku. Sam bowiem wiedział, co w
człowieku się kryje” (J 2,25).
Trafne było zatem pytanie Natanaela:
„Skąd mnie znasz?”.
Dlaczego Natanael został natychmiast
przekonany przez odpowiedź:
„Widziałem cię, zanim cię zawołał
Filip, gdy byłeś pod drzewem
figowym” (J 1,48)? To tajemnicze
zdarzenie stało się przedmiotem
wielu interpretacji.
Rabini nauczali uczniów w cieniu
drzew. Niektórzy tłumaczą, że Filip
powiedział o Mesjaszu, kiedy
Natanael nauczał lub studiował Pismo
Święte pod drzewem figowym,
poświęcając się zajęciu prawdziwego
Izraelity, a więc zasługiwał na
pochwałę Jezusa. Według innych
interpretacji, chodziło o osobiste
praktyki lub przeżycia religijne.
Drzewo rajskie poznania dobra i zła
identyfikowano z drzewem figowym (na
podstawie opisu w Rdz 3,6–7).
Natanael pod drzewem figowym wyznał
Bogu swoje grzechy. Stąd słowa
Jezusa o braku jakiegokolwiek
podstępu, odpowiadające biblijnemu
błogosławieństwu: „szczęśliwy ten,
komu została odpuszczona nieprawość,
którego grzech został puszczony w
niepamięć. Szczęśliwy człowiek,
któremu Pan nie poczytuje winy, w
którego duszy nie kryje się podstęp”
(Ps 32,1–2). Przebywanie pod drzewem
figowym było też symbolem pokoju i
szczęścia Izraela, a więc obrazem
czasów mesjańskich: „Przez wszystkie
dni Salomona Juda i Izrael mieszkali
bezpiecznie, każdy pod swoją
winoroślą i pod swoim drzewem
figowym” (1 Krl 5,5); „Naród
przeciwko narodowi nie podniesie
miecza, nie będą się więcej
zaprawiać do wojny, lecz każdy
będzie siadywał pod swą winoroślą i
pod swym drzewem figowym” (Mi 4,4;
podobnie w Za 3,10).
W każdym razie chodziło o przeżycia
pod drzewem figowym znane tylko
Natanaelowi. Jezus zatem mu objawił,
że posiada Boską wiedzę
uzasadniającą wyjątkową pochwałę. Na
tym się nie skończyło jego
wyróżnienie: „Zobaczysz jeszcze
więcej niż to. […] Ujrzycie niebiosa
otwarte i aniołów Bożych
wstępujących i zstępujących na Syna
Człowieczego” (J 1,50–51). Natanael
miał stać się świadkiem całego życia
Jezusa, od początku Jego
działalności w Galilei aż do
śmierci, zmartwychwstania i
wniebowstąpienia.
Czy był zatem apostołem? Pozostałe
trzy Ewangelie nie wymieniają
apostoła o tym imieniu, kiedy podają
listę dwunastu najbliższych uczniów
Jezusa (Mt 10,2–4; Mk 3,16–19; Łk
6,3–16). Brak wzmianki o nim także w
Dziejach Apostolskich, chociaż ta
druga księga św. Łukasza wylicza
imiennie zgromadzonych na modlitwie
w Wieczerniku (Dz 1,13–14). W
ewangelicznych wykazach kolejność
jest stała, a w Ewangelii Mateusza i
Łukasza apostołowie wymienieni są
parami. Zwraca uwagę trzecia para, w
której pojawia się imię towarzysza
Natanaela, a zamiast jego samego
występuje inne imię: „Filip i
Bartłomiej”. Nieobecność Natanaela i
wzmiankowanie Bartłomieja
zastanawiają. Rodzi się pytanie: Kim
był Bartłomiej?
Imię to pojawia się tylko w
katalogach apostołów. Pisma Nowego
Testamentu nie przypisują mu żadnej
wyróżnionej roli ani w ziemskiej
działalności Jezusa, ani w misji
pierwotnego Kościoła. Mateusz, Marek
i Łukasz wymieniają go jednak na
wysokim, szóstym miejscu.
W historii chrześcijaństwa próbowano
dopowiedzieć coś o Bartłomieju. Z
pierwszych wieków pochodzi tradycja
o jego działalności w odległych
krajach Wschodu, aż po Indie, gdzie
miał być torturowany i zabity.
Euzebiusz z Cezarei, jeden z
pierwszych historyków Kościoła,
opowiada, że w Indiach przechowywano
hebrajski tekst Ewangelii Mateusza,
którą miał tam głosić Bartłomiej. To
połączenie Bartłomieja z Mateuszem
odpowiada wykazowi z Dziejów
Apostolskich, w którym ci dwaj
apostołowie są razem wymienieni (Dz
1,13).
Na marginesie ortodoksji
chrześcijańskiej powstawały też
pisma, które pretendowały do rangi
Ewangelii (tzw. apokryfy), podające
rzekomo tajemne nauczanie Jezusa. W
ostatnich wiekach odkryto rękopisy
greckie, łacińskie, koptyjskie i
starosłowiańskie, które zawierają
różne wersje długiego dialogu
Bartłomieja z Jezusem. Chociaż te
apokryfy nazwano Ewangeliami
Bartłomieja, rzeczywisty czas ich
powstania datowany jest najwcześniej
na dwa wieki po śmierci Bartłomieja.
W średniowieczu rozpowszechniła się
inna interpretacja tożsamości
Apostoła. Nie szukano o nim
informacji w apokryfach i legendach,
lecz czytano razem cztery Ewangelie,
wzajemnie uzupełniając i
harmonizując ich dane. Jeśli w
Ewangelii św. Jana Filip występuje z
Natanaelem, a w trzech innych
Ewangeliach obok Filipa wymieniany
jest Bartłomiej, zatem towarzysz
Filipa mógł mieć dwa imiona: imię
własne – Natanael (w języku
hebrajskim znaczy „Bóg dał”) oraz
imię wskazujące na ojca, czyli
określenie patronomiczne –
Bartłomiej (w aramejskim Bar Tholmai
oznacza „syn Tolmaja”). Liturgia
święta Bartłomieja przyjmuje właśnie
takie rozwiązanie kwestii tożsamości
Bartłomieja. Ewangelia Mszy świętej
tego dnia mówi o spotkaniu Natanaela
z Jezusem.
25
Sierpnia. Niekoronowany cesarz - św.
Ludwik IX
„Nie
można być bardziej doskonałym
człowiekiem niż Ludwik IX” – mówił o
świętym monarsze sam Volatire.
Na świat przyszedł 25 kwietnia 1214
roku we francuskiej miejscowości
Poissy. Po tym gdy jego ojciec –
król Ludwik VIII – zmarł, władzę, ze
względu na małoletniość następcy
tronu, przejęła jego matka, królowa
Blanka Kastylijska.
Gdy Ludwik IX zaczął wreszcie
zarządzać królestwem osobiści,
zainicjował wiele reform. Miedzy
innymi powołał parlament, a także
zajął się naprawą finansów,
sądownictwa i administracji.
Wspierał rozmaite dzieła
charytatywne i fundacje kościelne.
To właśnie z jego inicjatywy
powstała w Paryżu słynna
Saint-Chapelle, w której zaczęto
gromadzić najcenniejsze z relikwii,
w tym fragment korony cierniowej.
Ten wzorowy mąż i ojciec ukrócił w
latach 1242-1243 bunt akwitańskich
baronów oraz ich samowolę,
ujednolicił także francuski system
monetarny, dzięki czemu gospodarka
królestwa mogła rozkwitnąć.
„Wspierał rozwój miast i ich
działalność kupiecką, popierał
rozwój nauki (kolegium ufundowane
przez jego kapelana, Roberta de
Sorbon, dało początek paryskiej
Sorbonie)” – czytamy w PWN-owskiej
publikacji „Nasi Święci Patroni”.
Monarcha wsławił się także
uczestnictwem w pokojowych
pertraktacjach między papieżem i
cesarzem oraz udziałem w wyprawie
krzyżowej. W latach 1248-1254
przebywał między innymi w egipskiej
Damietcie oraz w Palestynie, z
której zmuszony był przedwcześnie
powrócić, ze względu na śmierć swej
matki, która pod jego nieobecność
ponownie zarządzała Francją.
W roku 1267 Ludwik wyruszył na
kolejną krucjatę – tym razem
zamierzał nawrócić sułtana Tunisu.
Niestety, na miejscu okazało się, iż
w królewskim obozowisku panuje
zaraza, a jej ofiarą padł również
sam Ludwik. Król zmarł w Tunisie 25
sierpnia 1270 roku. Szczątki
monarchy przewieziono do paryskiej
świątyni St-Denis, jego serce zaś
spoczęło na Sycylii.
Kanonizacja nastąpiła w roku 1297.
Co ciekawe, wszystkie kościoły
ambasad francuskich są pod wezwaniem
właśnie świętego Ludwika IX. Uchodzi
za patrona Paryża, Monachium,
Berlina, a także pielgrzymów,
kupców, naukowców i chorych na
dżumę.
Bł.
Maria od Jezusa ukrzyżowanego - Taka
mała
Mówiła o sobie: „jestem małym nic”.
Śpiewała… unosząc się nad lipami.
Żyła mimo poderżniętego gardła
i przebitego na wylot serca.
Widziała Ducha Świętego. Zdradził
jej sekret: jest ratunek dla
kapłanów.
Kim była? Opisanie w kilkudziesięciu
zdaniach absolutnie niezwykłego
życiorysu Palestynki
jest niewykonalne i grozi skrótem
myślowym w stylu szkolnego
streszczenia „Władcy Pierścieni”:
„Pewien hobbit musi wrzucić
pierścień do pewnej dziury. Idzie
w tym celu przez trzy kolejne tomy,
aż w końcu mu się to udaje”. Życie
Małej Arabki obfitowało w niezwykłe
wydarzenia, a ilością darów
i charyzmatów, jakimi została
obsypana, można by z powodzeniem
obdzieli
wszystkie grupy modlitewne w Europie
Środkowo-Wschodniej. Sama mówiła
o sobie: „Jestem małym nic”,
a znajomemu kapłanowi radziła:
„Proszę być małym, by nie wchodzić
samotnie do nieba. Proszę być małym,
a zdobędzie ksiądz dużą liczbę
dusz”.– Niespotykana w przypadku
innych świętych „inwazja
nadprzyrodzoności” w życiu Małej
Arabki jest świadectwem istnienia
innego świata, świadectwem, któremu
trudno się oprzeć, trudno
je zanegować, świadectwem budzącym
zakłopotanie sceptyków, zdumienie
agnostyków, irytację ateistów –
opowiada Rafał Tichy, scenarzysta
świetnego filmu „Mała Arabka i Matrix”.
– Już narodziny Mariam Baouardy
miały znamiona cudu. Przyszła
na świat między Nazaretem a Hajfą,
w małej i ubogiej wiosce Aberin.
Jej rodzice w kolejnych latach
małżeństwa musieli pogrzebać
dwanaścioro dzieci zmarłych
w kołysce z niewyjaśnionych
przyczyn. Udręczeni postanowili
pójść z pielgrzymką do oddalonego
o 170 km Betlejem, by tam w grocie
Bożego Narodzenia prosić Maryję
o dziecko. Zostali wysłuchani. 5
stycznia 1846 roku urodziła się im
córka, której na chrzcie nadali imię
Mariam.
Poderżnięte gardło
Po śmierci rodziców dziewczynka
trafiła do Aleksandrii do wuja. Gdy
jako 12-latka odrzuciła zaaranżowane
przez rodzinę zaręczyny, wybuchł
skandal. – Zalana łzami,
zamknęła się w pokoju i padła przed
ikoną Matki Bożej – opowiada Tichy.
– Praktycznie całą noc pozostała
na modlitwie. Zasnęła nad ranem.
We śnie ujrzała Maryję, która
szepnęła: „Mariam, posłuchaj
natchnienia, a ja ci pomogę.
Nie lękaj się niczego”.
Demonstracyjne zerwanie zaręczyn
rozwścieczyło wuja i zgorszyło całą
rodzinę. Mariam uciekła.
Od znajomego, u którego szukała
pomocy, usłyszała propozycję, by
została muzułmanką, wyszła za niego
i przyłączyła do jego rodziny.
Odpowiedziała zaskoczona: „Zostać
muzułmanką? Nigdy! Jestem córką
Kościoła katolickiego i mam
nadzieję, że pozostanę nią
na zawsze”. Mężczyzna wpadł w furię.
Wyciągnął kindżał i podciął
dziewczynie gardło, a przekonany,
że zmarła, zawinął ją w białe
prześcieradło i porzucił w jakimś
ciemnym zaułku.– Ślad podciętego
gardła pozostał u Mariam do końca
życia – wyjaśnia Tichy. – Była
to blizna 10-centymetrowej
długości, szeroka na centymetr.
Po wielu latach życia Mariam
w Karmelu lekarz ateista stwierdził,
że ma uszkodzonych kilka kręgów
tchawicy i że osoba z tego typu
raną nie miała prawa przeżyć. Było
to dla niego tak zaskakujące,
że uznał to za dowód na istnienie
jakiejś ponadnaturalnej
rzeczywistości. Dziewczyna została
porzucona na ulicy z poderżniętym
gardłem. I wówczas nastąpił splot
wydarzeń, wobec których nauka
jest całkowicie bezradna. Mariam
wspomina, że gdy straciła
przytomność, znalazła się
w obliczu aniołów. Ujrzała rodziców,
wielu świętych, a nawet całą Trójcę
Świętą. Kiedy ocknęła się,
spostrzegła, że znajduje się
w jakiejś nieznanej grocie, a tuż
obok niej krząta się tajemnicza,
ubrana w lazurową suknię kobieta.
Mała Arabka często wspominała,
że jej opiekunka gotowała zupę tak
smaczną, jakiej nigdy w życiu
nie spożywała. Kiedy pewnego razu
dziewczynka prosiła o kolejne
dokładki, usłyszała: „Mariam,
pamiętaj, zadowalaj się zawsze tym,
co konieczne. Nie proś o więcej. Bóg
ci zawsze da to, co niezbędne,
ale nie jesteś w stanie przyjąć
całego oceanu”. Nie prosi
o więcej.
Tajemnicza opiekunka
zaprowadziła dziewczynę do kościoła
i odeszła. Mariam zaczęła pracować
jako służąca. Ukrywała się przed
rodziną. W maju 1863 r. trafiła
do Marsylii. Dwa lata później
została przyjęta do postulatu sióstr
św. Józefa. Rada zgromadzenia
jest bezradna wobec ogromu
nadprzyrodzonych darów, którymi
zostaje obsypana Palestynka.
21-letnia Mariam zamyka się
za murami Karmelu. Przyjmuje imię
Maria od Jezusa Ukrzyżowanego.
Walka o ogień
Potężny głos muezina budzi senne
uliczki Betlejem. Za wysokim murem
straganiarze otwierają swe sklepy
z kardamonem i oliwkami. Nad domami
górują minarety 86 meczetów,
a z wypłowiałych plakatów spoglądają
twarze zabitych islamskich
chłopaków. Wchodzę do spalonego
słońcem betlejemskiego klasztoru
karmelitanek. Wygląda jak solidna,
warowna twierdza. Jego położenie,
konstrukcja zapisane były
w odgórnych planach, a Mariam
pilnowała, by zrealizować co do joty
założenia Głównego Architekta. Gdy
trafiła do Ziemi Świętej, usłyszała:
„W kolebce ojca mojego, Dawida,
postawisz mi dom”. W czasie modlitwy
ujrzała w Betlejem na wzgórzu
przeciwległym do wzgórza bazyliki
Bożego Narodzenia stado gołębi.
„To tam zbudujemy klasztor” –
zawołała. Mniszki nie miały dotąd
pojęcia, że miejsce to od wieków
jest nazywane wzgórzem Dawidowym,
bo znajduje się na nim grota,
w której Dawid został namaszczony
na króla. Na spieczonej słońcem
ziemi wyrasta klasztor, swym
kształtem przypominający wieżę
Dawidową. – Pod ołtarzem (wejście
od strony klauzury) znajduje się
grota, gdzie Dawid był namaszczony
na króla – s. Maria Lucyna od Krzyża
oprowadza nas po Karmelu. –
Tu gdzieś stał dom Jessego! Mariam
proroczo to widziała. Widziała też,
że dokładnie w tym miejscu
odpoczywała Maryja, zanim porodziła
Jezusa, że tu przychodził sam Jezus
przed 40-dniowym postem.
To miejsce walki. Dawid przebywał
tu przed walką z Goliatem, Jezus
przed zmaganiem z demonem
na pustyni… – Już we francuskim
Karmelu Mariam doświadczyła daru
lewitacji. Pewnego dnia, gdy
siostry jadły kolację, przeorysza
z mistrzynią nowicjatu zauważyły,
że Mariam zniknęła. Gdzie się
podziała? – zachodziły w głowę.
Szukały jej po całym klasztorze.
Nagle usłyszały dobiegające gdzieś
z ogrodu: „L’amour, l’amour” –
„O miłości, o miłości”. Wybiegły
na zewnątrz i przetarły oczy
ze zdumienia. Mariam unosiła się nad
potężnymi lipami. We Francji
powtórzyło się to tylko osiem razy –
uśmiecha się s. Maria Lucyna. –
Co to oznacza? Że ta dziewczyna była
tak porwana przez miłość,
że wszelkie prawa natury pryskały
jak mydlana bańka. Pozwalała się
unieść miłości. Jedną z łask
nadprzyrodzonych, otrzymanych przez
Palestynkę, były stygmaty oraz
przeżywanie wydarzeń z Golgoty.
„Całe jej ciało przeszywały wstrząsy
i drżenia. Sam ten widok rozdzierał
nam serca. Często powtarzała słowa:
»Boże mój, nie opuszczaj mnie; Boże
mój, wszystko Tobie składam
w ofierze«. Kwadrans po drugiej
po południu zaczęła się agonia;
wszystkie siostry zgromadziły się
wokół cierpiącej. Nogi
jej zesztywniały z wyciągniętymi
stopami, założonymi jedna
na drugiej. Ręce, rozwarte
w kształcie krzyża, podtrzymywane
były przez dwie siostry. Klatka
piersiowa nadęła się, a z ust
wypływały westchnienia niejako
oddające duszę” – notowały
karmelitanki. Mariam wielokrotnie
przechodziła przez piekło.
Doświadczała na własnej skórze
bolesnych lekcji oczyszczenia. Demon
chciał usłyszeć sączące się
z jej ust bluźnierstwo.
Bezskutecznie. Sponiewierana mniszka
mdlała wyczerpana atakami z piekła
rodem, ale nigdy nie przeklęła
Baranka.
Koło ratunkowe
Jej relacja z Duchem Świętym
zawstydzała otoczenie. Widziała Go,
rozmawiała z Nim jak z bratem. –
Dziś rano – opowiadała 14 listopada
1871 r. – Cierpiałam, ponieważ
nie czułam Boga. Moje serce było
jakby z żelaza. Nie mogłam myśleć
o Bogu, wezwałam Ducha Świętego
i powiedziałam: „To Ty dajesz nam
poznać Chrystusa. Apostołowie
pozostawali długo razem z Nim,
nie rozumiejąc Go, ale jedna kropla
Ciebie wystarczyła, aby
Go zrozumieli. Kropla Ciebie
wystarczy mi, byś pokazał mi Jezusa
takim, jakim jest”.
– Pan pokazał mi wszystko –
opowiadała. – Widziałam przede mną
Synogarlicę, a nad nią
przelewający się kielich, tak jakby
było w nim źródło. To,
co wylewało się z kielicha, zraszało
Synogarlicę i obmywało ją.
Usłyszałam głos, który wychodził
z tego wspaniałego światła.
Powiedział: „Ktokolwiek będzie
wzywał Ducha Świętego (…) znajdzie
mnie przez Niego. Jego świadomość
będzie delikatna jak polny kwiat.
Jeżeli będzie to ojciec lub matka,
to pokój zapanuje w jego rodzinie.
Pokój będzie w jego sercu zarówno
w tym, jak i w przyszłym świecie.
Nie umrze w ciemności, ale w pokoju.
Żarliwie pragnę, byś powiedziała,
że wszyscy kapłani, którzy odprawią
raz w miesiącu Mszę świętą o Duchu
Świętym, uczczą mnie. A ktokolwiek
mnie uczci i będzie uczestniczył
w tej Mszy świętej, będzie uczczony
przez samego Ducha Świętego;
i będzie miał w sobie światło;
w głębi jego duszy będzie pokój.
To On przyjdzie uleczyć chorych
i obudzić tych, którzy śpią.
Na dowód tego ci wszyscy, którzy
będą odprawiać tę Mszę świętą, albo
będą w niej uczestniczyć, i którzy
będą wzywać Ducha Świętego,
nie wyjdą z tej Mszy świętej,
nie doznawszy tego pokoju w głębi
swej duszy. I nie umrą
w ciemnościach”.
Konkretne koło ratunkowe. Jedna Msza
w miesiącu. – Widziałam tyle rzeczy
na temat tego nabożeństwa, że można
by napisać grube tomy – opowiadała
Mała Arabka – ale ja nie potrafię
o tym mówić. Jestem nieuczona, która
nie umie ani czytać, ani pisać. Pan
odkryje to światło temu, komu
zechce... Dlaczego nie mielibyśmy
uwierzy jej na słowo?
26
Sierpnia. NMP Częstochowska
Na częstochowskim obrazie Matka Boża
przedstawiona jest jako Hodegetria -
z Dzieciątkiem na lewej ręce, prawą
ma ułożoną na piersiach w taki
sposób, jakby wskazywała na Syna.
Wiesława Dąbrowska-Macura
Był rok 1382 lub 1384. Książę
Władysław Opolczyk podróżował do
Opola, wioząc na załadowanym po
brzegi wozie znaleziony na zamku
księcia ruskiego Lwa Daniłowicza w
Bełzie obraz Matki Boskiej z
Dzieciątkiem. W pobliżu Częstochowy
konie nagle zatrzymały się i nie
chciały ruszyć z miejsca. A książę
we śnie otrzymał polecenie, by
przewożony obraz umieścić w
pobliskim klasztorze. Od tej pory
Jasna Góra staje się miejscem
wyjątkowego kultu Matki Bożej, a Jej
wizerunek, nazywany jasnogórskim,
otaczany jest szczególną czcią przez
wiele pokoleń Polaków. W roku 1931,
na skutek starań generała paulinów
Piotra Markiewicza, watykańska
Kongregacja Obrzędów ustanowiła
święto Matki Boskiej
Częstochowskiej, które jest
obchodzone 26 sierpnia.
Nie ustalono, gdzie i kiedy powstał
obraz Matki Boskiej Częstochowskiej,
mimo że całe pokolenia badaczy
trudzą się nad wyjaśnieniem tych
kwestii. Według jednej z legend,
obraz miał wykonać św. Łukasz
Ewangelista na desce pochodzącej ze
stołu stojącego w nazaretańskim domu
Świętej Rodziny. Św. Helena
przywiozła go z Jerozolimy do
Konstantynopola i podarowała swemu
synowi Konstantynowi Wielkiemu.
Potem należał on do cesarza Karola
Wielkiego, a wreszcie trafił do rąk
księcia ruskiego Lwa Daniłowicza,
który ukrył obraz w zamku w Bełzie,
skąd zabrał go Władysław Opolczyk.
Obraz jasnogórski podobny jest do
ikon, na których Matka Boska
przedstawiana jest z Dzieciątkiem na
lewym ramieniu jako Hodegetria,
czyli Przewodniczka, Wskazująca
Drogę. W ikonografii terminem tym
określa się konkretny sposób
przedstawiania Maryi z Dzieciątkiem,
który obrazuje dogmat o wcieleniu
Syna Bożego dla zbawienia człowieka
(w odróżnieniu od ikon
przedstawiających macierzyńskie
uczucia Maryi wobec Syna, bardziej
eksponujących człowieczeństwo
Chrystusa, określanych mianem Eleusa,
Galaktotrofusa lub Kykkotissa).
Na częstochowskim obrazie Matka Boża
przedstawiona jest więc jako
Hodegetria - z Dzieciątkiem na lewej
ręce, prawą ma ułożoną na piersiach
w taki sposób, jakby wskazywała na
Syna. Ona nie skupia uwagi na sobie
ani nie tuli zaborczo Dziecka, ale
wskazuje na Syna jako na Emmanuela,
przez którego człowiek wraca do
Boga, dostępuje zbawienia. Maryja
przyniosła światu Zbawcę, nie
zatrzymuje Jezusa dla siebie, ale
oddaje Go człowiekowi. Ułożenie
prawej dłoni Madonny wyraża prawdę o
tym, że jest Ona przewodniczką w
wierze, że prowadzi do Syna. Na
twarzy widoczny jest smutek, a
jednocześnie jakaś łagodność i
spokój, co podkreśla godność
Boskiego macierzyństwa Maryi.
Sposób przedstawienia Dzieciątka
charakterystyczny dla tego typu ikon
- z główką lekko uniesioną w stronę
Matki, ale nie przytuloną do Niej,
wzrokiem skierowanym na wprost, w
lewej ręce trzymającego zwój lub
księgę Ewangelii, a prawą uniesioną
w geście błogosławieństwa - wyraża
prawdę, że Chrystus, chociaż
wcielony, a więc wyobrażalny, jest
zarazem Bogiem. Jego Boski majestat
symbolizuje gest błogosławieństwa i
pełen godności wyraz twarzy, a także
księga w lewej dłoni - symbol Słowa
(Logosu), które stało się Ciałem,
jak czytamy w Ewangelii wg św. Jana
(zob. J1,1). Wyniosła postawa
przypomina o wyjątkowej misji, jaką
ma do spełnienia na ziemi Syn Boży -
zbawienia świata.
Sposób ukazywania postaci Madonny i
Dzieciątka podkreśla prawdę, że
macierzyństwo Maryi jest wyjątkowe,
że jest Ona przede wszystkim Matką
Boga.
W 1430 roku na jasnogórski klasztor
napadła banda zbójców. Zrabowali
naczynia liturgiczne i klasztorne
skarby. Wdarli się do kaplicy z
Cudownym Obrazem, który po odarciu z
kosztowności sprofanowali. Twarz
Madonny została pocięta mieczem, a w
końcu ikona rozbita. Obraz został
poddany renowacji, jednak, aby
zachować pamięć o tym smutnym
wydarzeniu, pozostawiono blizny na
twarzy Matki Bożej.
Są obrazy o tematyce religijnej,
które nawet podobają się oglądającym
je, są uznawane za arcydzieła,
dostrzega się w nich talent artysty,
ale nie wpływają na ich wiarę czy
pobożność. A są obrazy cudowne,
słynące łaskami, których twórcom
udało się uchwycić i wyrazić
Tajemnice, które zbliżają do Boga,
przemieniają serce człowieka. Takim
obrazem jest wizerunek Czarnej
Madonny z Jasnej Góry.
Papieskie miejsce zawierzenia
ks.
Marek Łuczak
Wędrowanie na Jasną Górę towarzyszy
Polakom od wieków. Idąc szlakiem w
kierunku duchowej stolicy Polski,
pielgrzymi zmierzają niejako w głąb
swojej historii. Obecność Papieża
Polaka w paulińskim sanktuarium była
więc koniecznością, w pewnym sensie
też naturalną konsekwencją wielkiej
narodowej tradycji.
Królowa Polski
W historii polskiego narodu można
wyróżnić okresy, kiedy pobożność
maryjna ulegała szczególnej
transformacji. Barok nazywany jest
"stuleciem maryjnym". To lata
wprowadzenia uchwał Soboru
Trydenckiego, a także czas
kontrreformacji i wojen religijnych.
W dziejach różnie się kształtowało
wyobrażenie Maryi. Inaczej nazywali
Jasnogórską Panią chłopi, inaczej
szlachta, magnaci, żołnierze,
powstańcy i zwykli, pobożni
katolicy. Dla jednych byłą Królową,
dla innych Opiekunką Sierot, Dobrą
Matuchną czy Pocieszycielką.
Przez Maryję do Chrystusa
W historii zmieniał się charakter
pielgrzymowania, które z
indywidualnego aktu chrześcijańskiej
ascezy przeradzało się w masową
praktykę. W słowniku pojawiły się
nowe pojęcia: duszpasterstwo
pielgrzymkowe czy religijna albo
sanktuaryjna turystyka. Zmieniała
się liczebność pielgrzymek, ich
charakter, sposób dotarcia do celu i
motywacje. Doszło do pogłębienia
treści związanych z
pielgrzymowaniem. Nastąpiło odejście
od charakteru wotywnego do
pogłębionej teologicznie motywacji.
Ludzie w miejscach kultu, a
szczególnie na Jasnej Górze,
dostrzegają wagę chrystocentrycznego
sensu pobożności maryjnej. Na Jasnej
Górze można spotkać pątników, którzy
nie tylko oddają cześć Cudownej
Ikonie, ale przede wszystkim
gromadzą się w długich kolejkach do
konfesjonału i w wielkich tłumach
wokół Eucharystii.
Ta prawidłowość jest zgodna z
właściwą teologią maryjnego kultu.
Można się jej nauczyć z
częstochowskiej ikony. Czarna
Madonna jedną ręką trzyma Dzieciątko
Jezus, a drugą ręką wskazuje na
Boga-Człowieka. Nikt nie może
swojego wzroku zatrzymać jedynie na
Świętej. Jej kult musi prowadzić do
uwielbienia Syna.
Człowiek zawierzenia
Ojciec Święty tak pisze o "maryjnym
wątku" kapłańskiego powołania w
książce "Dar i Tajemnica": "Mówiąc o
źródłach swego powołania
kapłańskiego nie mogę oczywiście
zapomnieć o wątku maryjnym.
Nabożeństwo do Matki Bożej w postaci
tradycyjniej wyniosłem z domu
rodzinnego i z parafii wadowickiej.
W kościele parafialnym pamiętam
boczną kaplicę Matki Bożej
Nieustającej Pomocy, do której rano
przed lekcjami ciągnęli
gimnazjaliści". Papież wspomina też
swoje doświadczenia z Żywym Różańcem
czy lekturą książeczki św. Ludwika
Marii Grigniona pt: "Traktat o
prawdziwym nabożeństwie do
Najświętszej Maryi Panny", gdzie
młody Karol Wojtyła znalazł treści,
które zawarł w swoim późniejszym
papieskim zawołaniu "Totus Tuus".
Czarna Madonna z Częstochowy - jak
zauważa biograf Jana Pawła II George
Weigel - towarzyszy modlitwie
Papieża w kaplicy przy jego
prywatnych apartamentach w
Watykanie, tak jak towarzyszy jego
pracy w prywatnym gabinecie.
"Podczas ponad dwudziestu lat
pontyfikatu, który zmienił bieg
historii Kościoła i świata - zauważa
George Weigel - ten człowiek
zawierzenia w swojej modlitwie nadal
jest synem Jasnej Góry".
Na Jasnej Górze 4 czerwca 1979 r.,
podczas historycznej pierwszej
pielgrzymki do Polski, Jan Paweł II
powiedział: "Jestem człowiekiem
zawierzenia. Nauczyłem się nim być
tutaj".
Nauczycielka wolności
Jasnogórskie nauczanie Jana Pawła II
nie tylko ogarniało historyczne
dziedzictwo tego miejsca, lecz
również bezpośrednio nawiązywało do
współczesnych problemów Polaków.
"Chrystus obecny wraz ze swoją Matką
w polskiej Kanie - napominał Jan
Paweł II w 1983 roku - stawia przed
nami z pokolenia na pokolenie wielką
sprawę wolności. Wolność jest dana
człowiekowi od Boga jako miara jego
godności".
Nie może więc dziwić fakt, że na
Jasnej Górze Polacy zawsze mieli
prawo czuć się wolni. Papież tę
wolność interpretował z Maryjnego
przesłania, które wskazuje na
Chrystusa. Dlatego w okresie
jasnogórskiego jubileuszu (1983)
zaprosił Chrystusa wraz z Maryją w
dzieje swojego narodu.
"O Matko! - modlił się Papież. -
Pomóż nam przejść z Ewangelią w
sercu poprzez nasze trudne ?dziś? w
tę przyszłość, w którą zaprosiliśmy
Chrystusa".
Papież wówczas zaczął swoje
przemówienie od Inwokacji: "Panno
Święta, co Jasnej bronisz
Częstochowy". Ponad milion Polaków
słuchało jego wyznania, które
wypowiedział ze wzruszeniem: "Jakże
mógłbym nie przybyć do tego
sanktuarium wielkiej nadziei, gdzie
mogę powtórzyć tylko Totus Tuus
przed wizerunkiem Maryi. Jakże
mógłbym nie przybyć, aby usłyszeć,
jak bije serce Kościoła i serce
Ojczyzny w Sercu Matki?... Tutaj
można się dowiedzieć, jaka jest
Polska i kim naprawdę są Polacy". Ta
refleksja pozostaje aktualna także w
naszych czasach. Po tę prawdę od
wieków zmierzają na Jasną Górę
tysiące pielgrzymów ze wszystkich
stron Polski i coraz liczniej z
całego świata.
Cały Twój
Sebastian Musioł
Jan Paweł II pielgrzymował przed
ikonę Czarnej Madonny
sześciokrotnie. Z Jasnogórskich
Wałów Papież wskazywał na Matkę
Jezusa, jako na wzór całkowitego
umiłowania Chrystusa i poświęcenia
się Jego Ewangelii. Wstawiennictwu
Matki Bożej zawierza on od ćwierć
wieku wszystkie sprawy - wielkie i
małe - Kościoła i świata.
Dla Polaków obecność Papieża w tym
sanktuarium wciąż nosi znamiona
symbolu. Naród, który zawierzył swe
losy Maryi, z dumą spogląda na
Rodaka na Stolicy Piotrowej. Trzeba
go jeszcze słuchać, bo orędzie
papieskie głoszone z tego miejsca ma
szczególne znaczenie - dla
słuchaczy, a także dla samego Ojca
Świętego.
Symbol Maryi
Karol Wojtyła w dniu inauguracji
swego pontyfikatu oświadczył, że nie
byłoby Papieża Polaka, gdyby nie
było Jasnej Góry. Wcześniej
krakowski Biskup ponad sto razy
wygłaszał przemówienia i homilie do
pielgrzymów jasnogórskich. Gdy 16
października 1978 r. został powołany
na następcę św. Piotra, w swoim
herbie papieskim umieścił literę M -
symbol Maryi, oraz dewizę „Totus
Tuus” - „Cały Twój”. Jan Paweł II
niejednokrotnie podkreślał walory
uniwersalne jasnogórskiej pobożności
maryjnej. Wyrazem głębokiego
nabożeństwa do Matki Bożej
Częstochowskiej są Jej obraz w
prywatnej kaplicy na Watykanie oraz
wota - złota róża, złote serce,
kielich mszalny, świeca paschalna,
różaniec i przestrzelony pas
sutanny, jako wyraz wdzięczności za
ocalone życie 13 maja 1981 roku
podczas zamachu na Placu św. Piotra.
4 czerwca 1979 r. pierwszy w
historii Kościoła papież z rodu
Polaków Jan Paweł II przybył na
Jasną Górę. W ciągu trzech dni
pobytu w sanktuarium spotkało się z
Papieżem około 3,5 miliona wiernych.
Jan Paweł II w Akcie Zawierzenia
oddał Jasnogórskiej Matce Kościół
powszechny, Ojczyznę, wszystkich
ludzi i siebie samego, powtarzając
słowa oddania: „Matko! Jestem cały
Twój i wszystko, co moje, jest
Twoim”.
Jak w matczynym domu
W roku 1982 przypadało 600-lecia
Jasnej Góry. Z powodu stanu
wojennego Ojciec Święty nie mógł
przybyć na jubileusz. Obchodzono go
więc w czerwcu 1983 roku. Na Jasnej
Górze Papież przebywał 18 i 19
czerwca. Szczególnie przejmujące
było wieczorne spotkanie ze
zgromadzoną u stóp klasztoru
młodzieżą. Snując swe rozważania
wokół słów Apelu, Ojciec Święty
wezwał młodych do kierowania się
sumieniem, poczucia
odpowiedzialności za siebie i swych
bliskich oraz za ojczyznę.
Po raz trzeci Jan Paweł II gościł tu
w 1987 r. z okazji Ogólnopolskiego
Kongresu Eucharystycznego. Modlił
się, aby kryzys ekonomiczny i
polityczny nie doprowadził do utraty
wiary i nadziei na lepsze jutro.
W czasie czwartej (dwuetapowej)
pielgrzymki do ojczyzny Jan Paweł II
przewodniczył 14 sierpnia 1991 r. na
Wałach Jasnogórskich obchodom VI
Światowego Dnia Młodzieży.
Ponadpółtoramilionowa rzesza młodych
z całego świata czuwała wraz z Ojcem
Świętym przed Obliczem Madonny w
atmosferze radości, wielkiej zabawy,
ale i rozmodlenia. Swobodny nastrój
Papieża, nie po raz pierwszy
sprawił, że młodzież - przybyła po
raz pierwszy z krajów
postkomunistycznej Europy, a nawet z
dalekiego Laosu czy Wietnamu -
poczuła się tu jak w matczynym domu.
Maryja jest Matką Kościoła. 4
czerwca 1997 roku Jan Paweł II
przypomniał z częstochowskiego
wzgórza prawdę o Kościele, który
„niesie w sobie wszystkie ludzkie
ograniczenia i niedoskonałości”.
Jasna Góra - sanktuarium narodu,
konfesjonał i ołtarz - jest z kolei
miejscem duchowej przemiany i odnowy
życia Polaków. „Niech takim
pozostanie na zawsze” - wzywał
Papież. „Trzeba usłyszeć echo całego
życia Narodu w Sercu jego Matki i
Królowej! A jeśli bije ono tonem
niepokoju, jeśli odzywa się w nim
troska i wołanie o nawrócenie, o
umocnienie sumień, o uporządkowanie
życia rodzin, jednostek, środowisk -
trzeba przyjąć to wołanie” -
powtarzał własne słowa z 1979 roku.
Wymowne milczenie
Niekiedy szczególnie wymowne bywa
papieskie milczenie.
Kilkunastominutowa modlitwa w
Kaplicy Cudownego Obrazu 17 czerwca
1999 roku, kontynuowana na Wałach,
dodała nam odwagi, budziła ducha i
przypominała o odpowiedzialności.
Tamta cicha modlitwa była znakiem i
przykładem, byśmy nie dali się
pochłonąć hałaśliwemu światu, lecz
przemieniali go własnym życiem.
„Niech Maryja będzie przykładem i
przewodniczką w naszej codziennej i
szarej pracy. Niech wszystkim pomaga
wzrastać w miłości Boga i miłości
ludzi, budować wspólne dobro
Ojczyzny, wprowadzać i umacniać
sprawiedliwy pokój w naszych sercach
i środowiskach. Proszę Cię, Matko
Jasnogórska, Królowo Polski, abyś
cały mój Naród ogarnęła Twoim
macierzyńskim sercem. Dodawaj mu
odwagi i siły ducha, aby mógł
sprostać wielkiej odpowiedzialności,
jaka przed nim stoi” - modlił się
Jan Paweł II.
Od wielu lat Ojciec Święty każdej
większej pielgrzymce przekraczającej
bramy jasnogórskiego klasztoru
przesyła list z błogosławieństwem.
Jasna Góra została wymieniona przez
Ojca Świętego w encyklice maryjnej
Redemptoris Mater wśród największych
sanktuariów świata (RM 25). Z woli
Jana Pawła II 11 lutego 1994 roku
obchodzono tu II Światowy Dzień
Chorego. Pod przewodnictwem
kardynała Fiorenzo Angelini -
Przewodniczącego Papieskiej Rady
Służby Zdrowia, zgromadziło się
ponad 10 tysięcy chorych z krajów
Europy Środkowej i Wschodniej.
Jasna Góra? Nie, nie znam
Franciszek Kucharczak
Kto mówi „znam Jasną Górę”, jest
albo paulinem, albo nie wie,co mówi.
Zakonnicy siedzieli przy długich
stołach jasnogórskiego refektarza.
Nad wielką salą unosił się gwar
rozmów. – Silentium! – rozległ się
nagle donośny głos. Mnisi ucichli,
rozglądając się ze zdziwieniem, któż
to wzywa ich do uciszenia się. Po
chwili wrócili do przerwanych
pogawędek. – Silentium! – zabrzmiało
ponownie. Gdy sytuacja powtórzyła
się po raz trzeci, zdumieni paulini
dostrzegli, że to przemawia
ukrzyżowany Chrystus z umieszczonej
na ścianie figury. Zrozumieli, że
Jezus upomina ich przed zbliżającym
się Wielkim Piątkiem.
Dobrze tu umrzeć
–
To legenda, ale ona coś w sobie ma –
opowiada ojciec Stanisław Tomoń,
rzecznik Jasnej Góry. To „coś” to
duch zakonu, którego członkowie od
stuleci ożywiają starodawne mury
jasnogórskiego klasztoru. Mury w
części niedostępne dla zwykłych
śmiertelników. To dziwne uczucie,
gdy wkracza się do strefy ściśle
klasztornej. Sanktuarium, pełne
zazwyczaj zgiełku cisnących się
tłumów, tu ma zupełnie inne oblicze.
Za drzwiami furty jest cicho i
spokojnie. Tonącymi w półmroku
korytarzami przemykają z rzadka
postacie w białych habitach. Na
ścianach zabytkowe obrazy. Najwięcej
jest portretów kolejnych przeorów.
Wśród nich podobizna jednego z
naszych rozmówców, najstarszego
obecnie paulina, ojca Jerzego
Tomzińskiego. – Jestem podobny? –
śmieje się „oryginał”, stojąc pod
swoim wizerunkiem. – Patrzcie, już
mnie powiesili – żartuje.
Nie zawsze było mu wesoło. Musiał
stawić czoło ciężkim zagrożeniom.
Był tu w najtrudniejszych czasach
PRL i jako przeor, i jako generał
zakonu. – To też był potop. Bez
Jasnej Góry walka z komunizmem
byłaby znacznie trudniejsza – kiwa
głową.
– Jasna Góra ma w sobie tajemnicę –
powtarza. Jej część, chyba
najważniejsza, jest zastrzeżona
tylko dla spowiedników. Ojciec
Tomziński czasami radził księżom:
„Usiądź w konfesjonale i spowiadaj
tu przez sześć godzin albo więcej.
Wtedy poznasz Jasną Górę”. On sam,
bywało, siedział i po dwadzieścia
godzin. – Trzeba było, bo jak ryba
bierze, to się sieci nie zostawia. A
tu biorą grube szczupaki – wspomina.
Pamięta, że kiedyś przyszedł tu
człowiek, żeby umrzeć. – Wyspowiadał
się, patrzę: nieboszczyk! – uśmiecha
się. Uśmiech jest tu na miejscu, bo
trudno wyobrazić sobie lepszą
śmierć. Zresztą, dobrze jest żyć
tam, gdzie inni życzyliby sobie
umierać.
Na Jasnej Górze przebywa około stu
paulinów, a każdy ma swoją celę. –
Tu mieszkam – otwiera drzwi z
numerem 34 ojciec Tomziński. Cela,
pomimo nazwy, nie jest zimnym i
odpychającym pomieszczeniem. To
nieduży, skromnie urządzony pokój z
łazienką. – Wszyscy mają podobnie –
wyjaśnia gospodarz. Jest to, co
potrzeba, i nic ponadto. – To jest
ten urok klasztoru. Jestem samotny,
mam przestrzeń, wychodzę i jestem
wśród ludzi – opowiada.
Sala ponad wszystkie
U końca korytarza okazalsze niż inne
drzwi refektarza, czyli klasztornej
jadalni. Wchodzimy... i stajemy z
otwartymi ustami, zaskoczeni
wspaniałością otwierającej się przed
nami przestrzeni. To wielka sala,
zastawiona nakrytymi stołami.
Barokowe freski o żywych kolorach
pokrywają całe sklepienie. U jednego
końca wisi potężny krzyż z misternie
rzeźbioną figurą Pana Jezusa, tą
właśnie, która strofowała
rozgadanych mnichów.
– Tam zasiadał Augustyn Kordecki–
ojciec Stanisław Tomoń wskazuje stół
ustawiony pod krzyżem, prostopadle
do pozostałych. To miejsce przeora,
od wieków zajmowane przez kolejnych
przełożonych klasztoru. Wrażenie
wzrasta, kiedy sobie człowiek
uświadomi, ilu to miejsce widziało
monarchów, prezydentów i premierów.
Z wyjątkiem ostatniego, byli tu
wszyscy polscy królowie, poczynając
od Michała Korybuta Wiśniowieckiego.
To on i jego goście spożyli tu
pierwszy posiłek, bo refektarz
oddano do użytku tuż przed ślubem,
który w kaplicy Cudownego Obrazu
Wiśniowiecki zawarł z
arcyksiężniczką austriacką.
Najwybitniejszym gościem był,
oczywiście, Jan Paweł II. Gdy gościł
na Jasnej Górze, wtedy to on
zajmował miejsce przeora. W czasie
jego pierwszej pielgrzymki do Polski
ojcowie ustąpili księżom. Zamiast
biało, zrobiło się czarno. – Jeden
siedział na drugim, ale zmieściło
się ich wtedy ze trzystu, bo każdy
chciał zjeść obiad z Janem Pawłem –
śmieje się ojciec Tomoń. Ale na co
dzień pełno tam gości w sutannach.
Paulini podejmują bowiem posiłkiem
każdego księdza-pielgrzyma, co
oznacza, że klasztorna kuchnia to
prawdziwy kombinat.
Ziemia jak formalina
Ojciec Stanisław Tomoń prowadzi nas
na zewnątrz. Przechodzimy przez plac
i wkraczamy w ciemną bramę budynku
przylegającego od strony klasztoru
do wałów. W głębi pracują robotnicy,
łatając ubytki ściany. Nieco dalej
otwiera się szersza i rozjaśniona
słońcem przestrzeń. Elegancko
wymurowane chodniki, pochylnie,
schody. Światło dochodzi tu przez
umieszczone wysoko szyby. Pada na
ścianę z cegieł, wydobywając
nierówności lica ceglanego muru. –
To są wały z czasów Kordeckiego –
mówi nasz przewodnik.
Niesamowite! Mamy przed sobą
oryginalne fortyfikacje, których
„burzące kolubryny”, dzięki opiece
Matki Bożej, nie zdołały skruszyć. A
kanonada musiała być wściekła. – Te
dziury to ślady po kulach armatnich
– pokazuje ojciec Stanisław.
Rzeczywiście, co chwilę widać wyrwę
w cegłach, jakby jakaś potężna
szczęka próbowała odgryźć kawałek
muru. To fantastyczne, móc oglądać
ślady wydarzeń sprzed 350 lat w ich
autentycznej surowości, bez żadnych
upiększeń.
Jak to możliwe? Nasz przewodnik
wyjaśnia, że po szwedzkim najeździe
rozbudowano fortyfikacje, dzięki
czemu „potopowe” zostały
przysłonięte. Podczas zaborów car
kazał rozebrać te późniejsze, a
resztę przysypać ziemią. Dzięki temu
część murów z 1655 roku została
przechowana w ziemi i na nowo
odkryta kilkanaście lat temu. To
wówczas powstał plan odsłonięcia
tajemnic, jakie skrywała tamta
forteca. Teraz prace dobiegają
końca. Gotowe są już pochylnie,
schody, posadzki, którymi będzie
można wędrować aż do dna dawnej
suchej fosy. – Te mury i tak były
wyższe o pięć do siedmiu metrów –
opowiada ojciec Stanisław Tomoń. –
Proszę sobie wyobrazić, jaka to była
wysokość! – wskazuje palcem koronę
muru.
Wszystko tu robi wrażenie. Zachowały
się otwory strzelnicze, sklepione
chodniki, czyli galerie strzeleckie,
kazamaty artyleryjskie, a nawet
komin wentylacyjny.
Zobaczymy skarby
Ojciec Jan Golonka, kustosz
jasnogórskich zbiorów wotywnych,
zapowiada, że 17 września, przy
okazji pielgrzymki świata pracy,
będzie już można wejść do tego
„świata zaginionego”. Ojciec Golonka
zamierza wykorzystać nowo powstałe
przestrzenie jako miejsce wystaw.
Chce między innymi pokazać wota,
jakie przez wieki składali Matce
Bożej pielgrzymi. Dotąd nie było
miejsca, żeby je wystawić. – To
będzie „skarbiec narodu wotami
pisany” – zapowiada. A jest co
pokazać, bo każda z tych rzeczy
niesie historię zaklętą w kamień,
kruszec lub tkaninę. Jest
monstrancja, podarowana przez
Zygmunta Starego, którą podczas
oblężenia obnosił wzdłuż wałów
przeor Kordecki, są bezcenne dzieła
złotników, darowane klasztorowi
przez Wazów, są obrazy i rzeźby
składane przez monarchów, hetmanów,
kanclerzy.
Ojciec kustosz organizuje na 18 i 19
listopada ekspozycję dokumentów.
Wśród nich będzie można zobaczyć
oryginały pism, które krążyły między
obrońcami a oblegającymi – także
wypożyczony ze Szwecji list przeora
Kordeckiego do generała Millera.
Betoniarka dozgonna
Wchodzący do klasztoru od strony
domu pielgrzyma widzą za bramą drzwi
z napisem „Sala o. Augustyna
Kordeckiego”. To nowe pomieszczenie,
przez kilka lat wykuwane w twardej,
jurajskiej skale, na której stoi
klasztor. To tej skały nie
sforsowali sprowadzeni przez Millera
olkuscy górnicy. Dzięki niej nie
dokonano podkopu i skończyło się na
nieskutecznych pogróżkach, że Jasna
Góra zostanie wysadzona. Teraz, po
wybraniu skały, klasztor uzyskał
wielką salę konferencyjną na dwa
tysiące miejsc. Na razie niewielu
ludzi ją widziało.
– Zapytałem kiedyś starszego ojca:
„Kiedy będzie koniec świata?” –
wspomina o. Tomoń, spoglądając z
wałów na robotników pracujących przy
remoncie jednego z bastionów. – I on
mi wtedy powiedział: „Jak na Jasnej
Górze przestanie pracować
betoniarka”.
Paulini rzeczywiście dwoją się i
troją, żeby nie zmarniał największy
skarb narodu, ale przede wszystkim
modlą się i udzielają sakramentów.
Bez nich umęczony Jezus, który do
dziś pochyla się nad klasztorną
jadalnią, byłby tylko kolejnym, choć
znakomitym zabytkiem. Ale nie jest.
Dzięki ich codziennej służbie Bożej
Jasna Góra jest czymś znacznie
więcej niż francuski Wersal i
madrycki Eskurial. Ona żyje.
Zagadki Czarnej Madonny
Najbardziej znany i najbardziej
tajemniczy obraz w Polsce
Wizerunek Matki Boskiej
Częstochowskiej zna każdy Polak. A
jednak ten powielany w setkach kopii
i reprodukcji symbol polskiego
katolicyzmu, badany przez wielu
uczonych, kryje wiele tajemnic.
Największą tajemnicą są oczywiście
łaski, którymi obraz słynie. Ale to
temat na osobne rozważanie. Tu
zajmiemy się wizerunkiem
Jasnogórskiej Pani wyłącznie jako
dziełem sztuki.
Kilka tygodni temu jeden z
internautów – czytelników naszego
portalu przysłał do działu "Zapytaj"
następujące pytanie: "Dlaczego Matka
Boska wraz z Dzieciątkiem Jezus na
obrazie Czarna Madonna są
czarnoskórzy? Przecież wiadomo, że
Jezus jak i Jego Matka byli rasy
białej. Dlaczego na owym obrazie nie
są zachowane proporcje postaci
(Dzieciątko Jezus jest
niewspółmiernie małe w stosunku do
Maryi)?"
Do tych pytań można dorzucić
kolejne, jak na przykład: skąd
wzięły się blizny na policzku Maryi?
A przede wszystkim kto i kiedy
namalował obraz? Bo nawet tego nie
wiemy...
Zagadka pierwsza: Tajemnica Świętego
Łukasza, czyli kiedy powstał obraz?
Matka Boska Częstochowska to obraz
malowany temperą na desce o
wymiarach: 122,2 cm (wysokość), 82,2
cm (szerokość), 3,5 cm (grubość).
Mimo wielu badań miejsce powstania
obrazu nie zostało ustalone.
Niektórzy uczeni twierdzili, że
dzieło namalowano w Bizancjum. Inni,
że na Rusi, na Bałkanach, lub w
Italii, znajdującej się na początku
średniowiecza pod wpływem sztuki
bizantyńskiej. Bezsporny jest tylko
wschodni charakter malowidła.
Jeszcze mniej wiadomo o dacie
powstania obrazu. Niektórzy wskazują
wiek VI lub VII, inni XIII lub XIV.
Kilkaset lat różnicy! Badania
utrudnia fakt, że obraz był
przemalowywany, być może
kilkakrotnie. Prawdopodobna jest
więc wersja, że pierwotny obraz z VI
lub VII wieku gruntownie
przemalowano w XII czy XIII
stuleciu. Czy tak było, nie wiadomo.
Nieznany jest też autor dzieła.
Według pobożnej tradycji obraz Matki
Bożej Jasnogórskiej został
namalowany przez świętego Łukasza
Ewangelistę na desce stołu, przy
którym Najświętsza Rodzina modliła
się i spożywała posiłki. Obraz,
według tej tradycji, został w IV
wieku przewieziony przez cesarza
Konstantyna Wielkiego z Jerozolimy
do Konstantynopola i złożony w
tamtejszej świątyni. Sześć wieków
później cesarz Bizancjum miał
podarować obraz księciu ruskiemu o
imieniu Lew, który przywiózł go na
Ruś. W XIV wieku obraz umieszczono w
zamku w Bełzie, oddalonym 40
kilometrów na północ od Lwowa. Tam
znalazł go książę Władysław Opolczyk.
I właściwie wtedy dopiero zaczynają
się znane nam dzieje obrazu,
poświadczone przez źródła
historyczne. Ale nie kończą się
zagadki. Władysław Opolczyk w 1382
roku sprowadził do Częstochowy
paulinów z węgierskiego sanktuarium
maryjnego w Márianosztra i przekazał
im kościół parafialny Narodzenia
Najświętszej Marii Panny. W
następnych latach paulini zbudowali
tam klasztor. Wiadomo, że Władysław
Opolczyk zabrał z Bełza obraz Matki
Bożej i przywiózł go do Częstochowy,
oddając pod opiekę paulinów. Nie
wiadomo jednak dokładnie kiedy to
się stało. Opolczyk był wielkorządcą
Rusi, wyznaczonym przez króla Węgier
i Polski, Ludwika Węgierskiego w
latach 1372-1378 i potem jeszcze
raz, już za Władysława Jagiełły, w
latach 1386-1387. Klasztor ufundował
więc w czasie, gdy na Rusi nie
przebywał. Nie wiadomo, czy
przywiózł obraz do swych dóbr już w
latach siedemdziesiątych z myślą o
założeniu klasztoru, czy też zwrócił
na niego uwagę dopiero w latach
1386-1387. Zachował się dokument
fundacyjny klasztoru, ale nie ma w
nim mowy o obrazie. Wiedzę o tym, że
obraz podarował Opolczyk, czerpiemy
z dzieła Jana Długosza.
Zagadka druga: Mało godny donator,
czyli dlaczego Opolczyk?
Gdyby człowiek, który ufundował
jasnogórski klasztor i wyposażył go
w cudowny obraz, był zasłużonym
patriotą, byłby teraz zapewne
czczony jak bohater narodowy.
Tymczasem pobożny donator mało
chwalebnie zapisał się w historii
Polski, był nawet jednym z autorów
planu rozbioru naszego państwa!
Władysław Opolczyk (ur. między 1326
a 1330 – zm. 1401), książę opolski
od 1356 r., był jednym z
najważniejszych urzędników króla
Węgier Ludwika I Wielkiego, zwanego
w Polsce Węgierskim. W latach
1367-1372 pełnił godność palatyna
(czyli zastępcy) tego monarchy.
W roku 1370, po śmierci Kazimierza
Wielkiego, zgodnie z wcześniejszą
umową sukcesyjną zawartą z polskim
królem, Ludwik I Wielki został
dziedzicem polskiej korony. Jego
matką była bowiem Elżbieta
Łokietkówna, siostra Kazimierza
Wielkiego. Wówczas Władysław
Opolczyk został przez Ludwika
obdarzony sowicie ziemiami
należącymi do Polski: wieluńską
(1372), karniowską (1375),
dobrzyńską i gniewkowską (1379).
Wszystkimi Opolczyk zarządzał jako
lennami Polski. Jednocześnie był
wielkorządcą Rusi Czerwonej, a w
roku 1377 nawet namiestnikiem
królewskim w Polsce. Ludwik
przebywał bowiem głównie na
Węgrzech.
Po oddaniu w zastaw Krzyżakom ziemi
dobrzyńskiej Opolczyk popadł w
konflikt z Polską. W 1392 r. z
inicjatywy Krzyżaków udał się na
dwór Zygmunta Luksemburskiego,
ówczesnego elektora brandenburskiego
i króla Węgier, gdzie prowadził
rozmowy w sprawie wspólnego
krzyżacko-węgiersko-brandenburskiego
uderzenia na Polskę i podziału jej
ziem pomiędzy Węgry, Brandenburgię i
państwo zakonne.
Władysław Jagiełło musiał prowadzić
przeciwko niemu działania wojenne. W
roku 1396 Opolczyk został pokonany i
utracił większość posiadanych dóbr.
Zadziwiające, że właśnie ten
człowiek przywiózł do Częstochowy
najświętszy dla Polaków obraz!
Zagadka trzecia: Pamiątka po
napadzie, czyli skąd się wzięły
blizny?
Prawy policzek Matki Bożej znaczą
dwie równolegle biegnące rysy,
przecięte trzecią na linii nosa. Na
szyi występuje sześć cięć, z których
dwa są widoczne dość wyraźnie,
cztery zaś pozostałe – słabiej.
W Wielkanoc 16 kwietnia 1430 r.
banda rabusiów z Czech, Moraw i
Śląska dokonała napadu na klasztor.
Być może byli to husyci, często
napadający wówczas na kościoły, być
może zwykli złodzieje. Po włamaniu
się do Kaplicy Matki Bożej pocięli
wizerunek mieczami i rozbili go na
kawałki.
Fakt jest dobrze znany i opisany.
Zgodnie z tradycją ślady cięcia
mieczem są pamiątką po tym napadzie.
Wiadomo też, że ponieważ już wówczas
obraz cieszył się wielkim kultem,
król Władysław Jagiełło nakazał jego
naprawę. Sprowadzeni przez króla
malarze (nie znamy ich imion, ani
miejsc skąd przybyli) skleili
rozbitą deskę. Nie znano wówczas
zasad prawidłowej konserwacji.
Prawdopodobnie po sklejeniu deski
obraz pociągnęli na nowo farbą.
Zapewne dlatego obecnie nie jest on
typową ikoną i nosi ślady
europejskiego malarstwa z okresu
schyłku średniowiecza.
Prawdopodobnie w tym okresie
"odziano" Matkę Bożą w granatową
suknię, ozdobioną złocistymi
liliami. Lilie to symbol czystości,
częsty atrybut maryjny. Ale lilie z
sukni Matki Bożej Częstochowskiej
mają charakterystyczny kształt,
identyczny jak lilie z herbu
dynastii Andegawenów. Z tej dynastii
pochodziła św. Jadwiga, pierwsza
żona Władysława Jagiełły. Umarła w
roku 1399 w opinii świętości. Być
może Jagiełło chciał w ten sposób
uczcić zmarłą małżonkę...
Ale dlaczego w takim razie malarze
nie usunęli śladów cięć? Według
tradycji próbowali je zamalować, ale
im się to nie udawało. Według innej
wersji pozostawili ślady na pamiątkę
dramatycznego wydarzenia.
Zagadka czwarta: Czarna Madonna,
czyli czemu tempera ciemnieje?
Oczywiście obraz jasnogórski nie
przedstawia osób czarnoskórych.
Wystarczy przyjrzeć się rysom
twarzy, aby się o tym przekonać.
Ciemny kolor skóry jest wynikiem
ściemnienia farby na obrazie.
Wrażenie, że twarze i dłonie są
ciemne, pogłębia kontrast z
błyszczącymi aureolami (dodanymi
zapewne podczas konserwacji w latach
1430-1434), koronami (obraz był
trzykrotnie koronowany, w 1717, 1910
i 1967 roku), jasnymi sukienkami, a
także tłem ze srebrnej, złoconej
blachy (dodanym w latach 1430-1434).
Gdyby tych dodatków nie było
zobaczylibyśmy, że pierwotny obraz
jest utrzymany w bardzo ciemnej
tonacji.
Jest to zagadka dla historyków
sztuki, bo obraz namalowano temperą,
a dobrze sporządzona tempera, w
odróżnieniu od farby olejnej, nie
ciemnieje. Najprawdopodobniej
przyczyną jest wspomniana już
konserwacja z lat 1430-1434.
Zapewne malarze naprawiający obraz
nie zagruntowali odpowiednio podłoża
(by nie zniszczyć resztek
oryginalnego dzieła). Na koniec
pokryli obraz ochronnym werniksem.
Mieszanka starej i nowej farby
zapewne zareagowała w ten sposób, że
malowidło z czasem ściemniało. W
dodatku wiadomo, że w XVIII stuleciu
obraz konserwowano, co polegało na
pokryciu go kolejną warstwą
werniksu, stopniowo ciemniejącego.
Zagadka piąta: Dorosłe Dzieciątko,
czyli czemu Jezus ma małą głowę?
Jasnogórski obraz nawiązuje do
jednego z typów bizantyńskich ikon.
Malarze ikon tworzyli według ściśle
ustalonych wzorów i schematów.
Uważano bowiem, że ich rękoma
kieruje sam Bóg, tak jak kierował
Ewangelistami przy pisaniu
Ewangelii. Ikona (nazwa pochodzi od
greckiego słowa "eikon" czyli znak)
za pośrednictwem obrazu wyrażała to,
co Pismo Święte przekazało za
pośrednictwem słów.
Malarze ikon nie odtwarzali więc
widzianej rzeczywistości. Tak jak
malowali aureole nad głowami, które
przecież nie istniały w świecie
materialnym, tak nie zamierzali
odtwarzać prawidłowych proporcji
ciała. Zwłaszcza, że byłoby to dość
trudne, gdyż nie znali zasad
perspektywy wykreślnej.
Malarstwo bizantyńskie wypracowało
kilka typów wizerunków Matki Bożej.
Jednym z nich jest Hodegetria, czyli
"wskazująca drogę", od greckiego
słowa "hodos" oznaczającego drogę.
Do tego typu należy właśnie Matka
Boża Częstochowska. Drogą, jaką
wskazuje jest Chrystus, którego jako
Dzieciątko Maryja trzyma na lewej
ręce, pokazując Go prawą ręką.
Dlaczego Jezus wydaje się
nieproporcjonalnie mały? Dlatego, że
Jego proporcje nie są proporcjami
dziecka, tylko dorosłego człowieka.
Dziecko ma znacznie większą głowę w
stosunku do reszty ciała niż
człowiek dorosły. Autor obrazu, choć
namalował Chrystusa jako Dzieciątko,
to jednocześnie uczynił Go
człowiekiem dorosłym. Jezus siedzi
wyprostowany, zajmując pozycję
właściwą dorosłemu człowiekowi.
Prawą ręką błogosławi, a także
wskazuje na Maryję, pod opiekę
której nas powierza, w lewej ręce
zaś trzyma Księgę. Jego Oblicze,
chociaż dziecięce, jest pełne
wzniosłości i godności. Widzimy, że
świadomie występuje w roli
Zbawiciela. Jest Drogą, którą
wskazuje nam Maryja...
27
Sierpnia. Św. Monika - Matka
Nie potrafię wyrazić słowami, jak
bardzo mnie kochała – pisał po
latach jej syn, nad którym wylała
morze łez.
Święta Monika (332–387) nie miała
łatwego życia. Wydano ją młodo za
poganina, który okazał się
niewiernym mężem i człowiekiem
skorym do gniewu. Dodatkowym krzyżem
stała się wrogo nastawiona teściowa.
Cierpliwością i mądrością Monika
potrafiła okiełznać temperament męża
i zjednać przychylność teściowej.
Doprowadziła do nawrócenia męża,
który tuż przed śmiercią przyjął
chrzest. Pozostała do końca życia
wdową pochłoniętą troską o dzieci.
Miała ich troje: syna Nawigiusza,
córkę, której imienia nie znamy,
oraz syna Augustyna. Ten ostatni
przysporzył jej najwięcej zmartwień,
ale to on wystawił jej w swoich
„Wyznaniach” najpiękniejszy pomnik.
Młody Augustyn szukał prawdy w
sektach i modnych filozoficznych
trendach, a doczesnego szczęścia w
konkubinacie. Matka cierpiała. Łzy
zamieniała w modlitwę. Augustyn
wspomina chwilę, kiedy dopadła go
ciężka choroba. Nawet w
niebezpieczeństwie śmierci nie
poprosił o chrzest. Sam ocenia
siebie po latach, że zachował się
jak błazen. Wyznaje, że ocaliła go
miłość matki. „Gdybym umarł w tym
stanie, serce mojej matki już by
nigdy nie przestało krwawić po takim
ciosie. Nie potrafię wyrazić
słowami, jak bardzo mnie kochała i o
ile bardziej cierpiała, rodząc mnie
do życia duchowego, niż wtedy, gdy
mnie wydawała na świat. Czyżbyś Ty,
Boże, hojny w miłosierdziu, mógł
wzgardzić sercem skruszonym i
upokorzonym wdowy cnotliwej i
rozważnej?
Czy
mogłeś wzgardzić jej łzami, czy
mogłeś nie wysłuchać jej modlitw, w
których błagała Cię nie o srebro i
złoto, nie o jakiekolwiek dobra
zmienne i przemijające, lecz o
zbawienie duszy swego syna? Z Twojej
przecież łaski była taka, jaka była.
Nie mogłeś jej Panie odmówić
pomocy”.
Niepokój Moniki był tak wielki, że
opuściła rodzinne wybrzeże północnej
Afryki i podążyła za synem do
Mediolanu i Rzymu. Zastała go już w
pół drogi do nawrócenia, w stanie
ogólnego zwątpienia. Augustyn
wspomina: „Matka powiedziała mi – z
największym spokojem, z taką pogodą,
jaką daje zupełna ufność – iż
wierzy, że zanim odejdzie z tego
świata, ujrzy mnie wierzącym
katolikiem. Tyle do mnie rzekła. Do
Ciebie zaś, który zdrojem jesteś
miłosierdzia, jeszcze goręcej się
modliła, płacząc, prosiła, abyś jak
najrychlej wspomógł mnie i
rozświetlił moje ciemności Twoim
światłem”.
Monika doczekała się spełnienia
swych modlitw. Doprowadziła do
rozstania z kobietą, z którą
Augustyn żył w nielegalnym związku i
zatroszczyła się nawet o odpowiednią
kandydatkę na żonę. Nie
przypuszczała, że syn po nawróceniu
zostanie kapłanem. Zmarła krótko po
chrzcie Augustyna. W Ostii, gdzie
czekała na statek powrotny do
Afryki, przeżyła chwilę szczęścia,
spełnienia. To jedna z
najpiękniejszych kart „Wyznań”.
Matka i syn, oparci o okno, patrząc
na domowy ogród, rozmawiają długo ze
sobą, jak się okazało po raz
ostatni. Mówią o przebytej drodze i
o szczęściu, którym jest Bóg. „W
tęsknocie otwarliśmy nasze serca dla
niebiańskiego strumienia płynącego z
Twojego zdroju, zdroju życia, które
u Ciebie jest…”.
Wielka jest siła miłości matki.
28
Sierpnia. Św. Augustyn z Hippony
Znamy go jako filozofa, człowieka
poszukującego prawdy, wielkiego
konwertytę i teologa. Święty
Augustyn z Hippony był mistykiem
zakochanym w Bogu, duszpasterzem
zatroskanym o powierzony mu lud i
pisarzem, który pozostawił po sobie
przebogatą spuściznę. Obrazy
przedstawiają go najczęściej w roli
nauczyciela - jako wykładowcę
retoryki, potem na katedrze
biskupiej.
Jednak w dwóch znanych ikonografiach
pojawia się jako dziecko. Jeden z
tych obrazów przekazał sam Augustyn
w swoich Wyznaniach; drugi żyje w
legendzie z Żywotów świętych.
Wielki Bóg mówi ustami małych
Był sierpień 386 r. Mediolan.
Augustyn miał 32 lata, był
wykładowcą retoryki. Pod wrażeniem
opowieści o pustelniku Antonim z
Egiptu i jego naśladowcach rozmyślał
nad swoim dotychczasowym życiem i
toczył duchową walkę. Widział piękno
ideału, pragnął go, a jednocześnie
nie znajdował w sobie sił do
podjęcia ostatecznej decyzji. Pełen
wewnętrznej rozterki i cierpienia
płakał i modlił się w ogrodzie, u
stóp figowego drzewa.
Nagle usłyszał z sąsiedniego domu
dziecięcy głos, który co chwila
powtarzał słowa: Tolle, lege! Weź
to, czytaj! Tamto zdarzenie
potraktował jako nakaz Boży, aby
otworzyć książkę i przeczytać ten
fragment, na który natrafi. Słowa z
Listu św. Pawła do Rzymian
spowodowały przełom w jego życiu:
wyrzekł się małżeństwa, kariery,
bogactwa, sławy - wybrał nową drogę
życia bez reszty poświęconego Bogu.
Pokora dziecka
Kaznodzieje i malarze często
przedstawiają inną scenę. Rzecz
miała miejsce nad morzem. Św.
Augustyn już jako biskup Hippony,
przechadzając się samotnie po
piaszczystym brzegu, rozważał
tajemnicę Trójcy Świętej. Spotkał
dziecko bawiące się na plaży: mały
chłopiec czerpał muszlą wodę z morza
i wlewał ją do dziury wykopanej w
piasku. Augustyn zrozumiał, że
prędzej ono wyczerpie morze muszelką
i zmieści je w małym dołku, niż on
zrozumie i wyjaśni tajemnicę Trójcy.
Kończąc dwudziestoletnią pracę nad
traktatem „O Trójcy” - De Trinitate,
św. Augustyn napisał: W tym
wszystkim, o czym tak wiele mówiłem,
nie śmiem uznać, żebym powiedział
coś, co by było godne tej najwyższej
i niewyrażalnej Trójcy. Raczej
wyznaję, że to przedziwne poznanie
przewyższa moje siły.
Wzór wychowawców
Dla wspólnot augustiańskich święty
Augustyn jest szczególnie bliski
jako Ojciec i prawodawca. Zajmują
się one nauczaniem i wychowaniem
dzieci i młodzieży. Historia myśli
pedagogicznej dostrzega w Augustynie
przykład nowego podejścia do okresu
dzieciństwa, zainteresowania jego
bogactwem i złożonością. W swoich
Wyznaniach, które są niezwykłą
autobiografią - modlitwą, a także w
licznych kazaniach i komentarzach
biblijnych Augustyn podejmuje
tematykę związaną z dziecięcym
okresem życia.
Panie, nie wiem, skąd tu przybyłem -
modli się Augustyn. - Ukształtowałeś
mnie w czasie z ojca i matki, w
której łonie przebywałem. W Bogu,
który jest przed wszystkim,
odnajduje przyczynę i podstawę
wszelkiego stworzenia i swoją własną
tożsamość. Życie jest piękne, jest
darem Boga.
Ale Augustyn zaznacza też, że jest
ono biedne, pełne trudów i
niebezpieczeństw, nędzy i pokus.
Radość życia przeplata się z tym, co
należy opłakiwać. Mogłoby śmiać się
niemowlę, które się rodzi; czemu
zaczyna żyć z płaczem? Jeszcze nie
umie się śmiać, a już umie płakać?
Przychodząc na świat, dziecko
zaczyna kroczyć drogą pielgrzymów
zdążających do prawdziwej ojczyzny.
Tu jest miejsce płaczu, ale również
nadzieja radości.
Zatrważająca aktualność
Starożytna cywilizacja rzymska
doceniała potrzebę kształcenia
dzieci. Jednocześnie dopuszczała
takie praktyki jak dzieciobójstwo,
sprzedawanie dzieci, składanie ich w
ofierze bóstwom czy wykorzystywanie
seksualne. Dzieci, zwłaszcza
zrodzone z nieprawych związków, były
często porzucane. Pod wpływem
chrześcijaństwa pozycja dzieci
zaczęła się powoli poprawiać.
Porzucone dzieci znajdowały
wychowanie w klasztorach. Ci, którzy
adoptowali porzucone dzieci, a byli
ubodzy, mieli prawo do pieniężnych
zapomóg ze strony państwa. Augustyn
wypowiada piękne słowa o przybranej
matce, stawiając ją ponad rodzoną:
Porzuca ta, co urodziła, bierze ta,
co nie urodziła. Tamta wzgardziła,
ta ukochała. Tamta na próżno matką
ciałem, ta słuszniej uczuciem.
Przyjęcie dziecka z miłością przez
rodziców w życiu doczesnym jest dla
Augustyna obrazem całkowitego i
bezwarunkowego przyjęcia człowieka
przez Boga, którego dziećmi
jesteśmy.
Ludzie rodzą dzieci na własną
pociechę i na pomoc w starości -
pisze Augustyn. Zdarza się, że
myśląc tylko w kategoriach
doczesności, w dzieciach pokładają
całą nadzieję, dla nich tylko żyją i
pracują. Do takich Augustyn kieruje
uwagę o wyższości dóbr duchowych nad
doczesnymi: nie jest jeszcze
szczęściem mieć dzieci, ale mieć
dobre dzieci.
Małe dzieci, pieszczone przez
kochających rodziców, przypominają
dorosłym jeszcze jedną prawdę -
prawdę o przemijaniu. Czyż urodziły
ci się dzieci na ziemi po to, żeby z
tobą żyć, czy raczej po to, żeby
ciebie zastąpić i po tobie nastąpić?
Nikt rozsądny przecież nie pragnie,
aby zawsze pozostały dziećmi, każdy
życzy sobie, aby wzrastały, osiągały
dojrzałość. Także i same dzieci chcą
rosnąć, aby pozbyć się swej
zależności od starszych i cieszyć
się samodzielnością.
* * *
Wczytując się w dzieła Świętego z
Hippony, można odnieść wrażenie, że
nie tylko historia jest nauczycielką
życia. Z jednej strony nadzieją
napawa fakt, że jest wiele postaci,
których dzieła mogą wytyczać szlaki
dzisiejszemu człowiekowi, z drugiej
zaś daje do myślenia aktualność uwag
wypowiadanych przed wiekami.
Bardziej jesteśmy admiratorami
świętych niż ich naśladowcami.
Nawrócę się jutro
Andrzej Macura
Nadszedł dzień, w którym stanąłem
sam przed sobą obnażony. A sumienie
nie szczędziło mi chłosty. św.
Augustyn, 'Wyznania'
Jak na biskupa i świętego życiorys
miał niezbyt budujący. Dziś nie
przeszedłby pomyślnie żadnej
lustracji. Nieślubne dziecko,
konkubinat, długie hołdowanie
niebezpiecznej herezji i astrologii.
To tylko najbardziej znane spośród
grzechów św. Augustyna. Grzechów
burzliwej młodości, ale ta młodość
trwała bardzo długo.
Urodził się w połowie czwartego
wieku, w leżącej w północnej Afryce
Tagaście. Szybko stracił ojca.
Studiował, a później także nauczał
retoryki. Ciągle poszukiwał. W
książkach, wykładach, dysputach i
rozmowach. Szukał prawdy, a
jednocześnie próbował
usprawiedliwiać swoje słabości. Jego
sumieniem była matka, święta Monika.
Uciekł przed nią aż do Rzymu. Ale
Bóg powoli, krok po kroku,
przygotowywał go do przyjęcia
prawdy. Przez słuchanie kazań św.
Ambrożego, przez spotkanie z
sędziwym kapłanem Symplicjanem i
cesarskim urzędnikiem Pontycjanem,
przez rozmowy z przyjaciółmi
Alipiueszem i Nebrydiuszem. W końcu
też przez matkę, która podążyła za
nim, gorąco pragnąc, by w końcu się
ustatkował. Chrzest przyjął, dopiero
mając 33 lata.
Cztery lata później wyświęcono go na
kapłana, a po kolejnych pięciu
latach został biskupem Hippony.
Oszałamiająca kariera. Resztę swego
życia, ponad 30 lat, poświęcił pracy
dla Ewangelii. Świetnie
wykształcony, w sporach
teologicznych błyskotliwy. Jako
ekspert dyskutował z nieuznającymi
prawowitych biskupów donatystami.
Zwalczał herezję pelagianizmu.
Przyjmując u siebie uciekinierów z
walącego się pod wpływem
wewnętrznych walk i naporem
barbarzyńców cesarstwa, snuł w swoim
dziele „O państwie Bożym” wizję
nowego porządku świata. Jego myśl
zapłodniła umysły teologów wielu
wieków. Ale pozostawił po sobie coś
dla zwykłego człowieka znacznie
cenniejszego. Zapis swoich błędów.
„Wyznania”.
„Moja młodość była szczególnie
obłędna – pisze w »Wyznaniach« –
zwłaszcza zaś jej świt, gdy tak
Ciebie prosiłem o czystość
obyczajów: »Daj mi czystość i
umiarkowanie, ale jeszcze nie w tej
chwili«. Był we mnie lęk, że
mógł-byś mnie zbyt rychło wysłuchać
i od razu uleczyć z choroby
pożądania, które chciałem raczej
nasycić niż zgasić. (...) Udawałem
wobec samego siebie, że przyczyną,
dla której z dnia na dzień odkładam
chwilę odepchnięcia wszelkich rachub
doczesnych, aby pójść tylko za Tobą,
było to, iż mi się jeszcze nie
ukazała żadna pewność, ku której
mógłbym kroczyć. Lecz teraz nadszedł
dzień, w którym stanąłem sam przed
sobą obnażony. A sumienie nie
szczędziło mi chłosty. (...) [Moja
dusza] stanęła, nie chciała iść
naprzód, chociaż teraz nie miała już
żadnych usprawiedliwień. Rozpadły
się bowiem i rozwiały wszelkie jej
argumenty. Została tylko niema
trwoga. Bo niby śmierci lękała się
dusza oderwania od owego nurtu
przyzwyczajenia, który niósł ją ku
śmierci”. Od tamtego czasu niewiele
się zmieniło. Ludzkie serce jest
zawsze takie samo.
29
Sierpnia. Św. Jan Chrzciciel -
Prorok znad Jordanu
Wiele dzieci każdego dnia na świat
przychodzi. Ale nie każde jest
zapowiadane przez anioła. Wielu
ludzi świętuje swoje urodziny. Ale
nie wszystkie są wspominane przez
dwadzieścia wieków.
Gdy Archanioł oznajmił: „Nie bój się
Zachariaszu! Twoja prośba została
wysłuchana: żona twoja Elżbieta
urodzi ci syna, któremu nadasz imię
Jan” (Łk 1,13), wszystko zostało
między Archaniołem i Zachariaszem.
Dziewięć miesięcy później urodził
się zapowiedziany syn. Ewangelista
pisze: „W całej górskiej krainie
Judei rozpowiadano o tym wszystkim,
co się zdarzyło” (Łk 1,65). Ale
przecież cała ta „górska kraina” to
kilkanaście kilometrów w każdą
stronę, a wszystko razem bardzo
dalekie od głośnych spraw świata.
Dziwnie ułożył to Reżyser dziejów.
Ale bardzo konsekwentnie przygotował
On role wszystkim.
Bóg przeznaczył rolę Głosu
A była to rola niebagatelna. Bóg
jest Słowem. Słowem stwarza świat.
Słowem Dekalogu — jak mieczem —
kreśli granicę między dobrem i złem.
Słowem prorockiego napomnienia burzy
ludzkie knowania, a słowem pociechy
budzi nadzieję. Dlatego w Prologu
czwartej Ewangelii czytamy: „Na
początku było Słowo, a Słowo było u
Boga, i Bogiem było Słowo” (J 1,1).
Słowo, które stało się ciałem, zanim
przemówiło samo — potrzebowało
Głosu. Jan, syn Zachariasza, był
świadom tego. Gdy przyszli go
przepytywać, za kogo się uważa,
powiedział: „Jam głos wołającego na
pustyni: Prostujcie drogę Pańską,
jak powiedział prorok Izajasz” (J
1,23).
Ale dlaczego przyszli go pytać? Czym
zwrócił na siebie uwagę? Wyglądem?
Bez wątpienia tak: „Nosił odzienie z
sierści wielbłądziej i pas skórzany
około bioder, a jego pokarmem była
szarańcza i miód leśny” (Mt 3,4).
Dodajmy do tego niestrzyżone włosy —
znak człowieka Bogu poświęconego,
który wyrzekł się miłości do
kobiety, i wina. Gromił ów głos
srogo. Ale gdy czytam, że „ciągnęły
do niego Jerozolima oraz cała Judea
i cała okolica nad Jordanem” (Mt
3,5), domyślam się, że ludzi
przyciągała Janowa dobroć i
szlachetność. Proroków, których
głównym zajęciem jest karcenie i
łajanie, tłumy omijają. Wszak Bóg
jest dobrocią.
Dobroć Jana Chrzciciela była bardzo
konsekwentna
Nie była to dobroć pobłażania, lecz
dobroć stojąca na straży Dobra.
Potrzebna tu duża litera. Bo jest,
istnieje Dobro obiektywne, Dobro
będące najgłębszą i ostateczną normą
oraz wzorcem każdego dobra. Jezus
powiada: „Nikt nie jest dobry, tylko
sam Bóg” (Łk 18,19). Żywe Słowo
Boga, jak miecz obosieczny, przenika
wszystko (Hbr 4,12) i kreśli granice
dobra - zatem ten, który był Głosem,
musiał - i chciał - być wierny
Słowu. Dlatego poszedł do króla, by
mu powiedzieć: „Nie wolno ci mieć
żony twego brata”. Poszedł, by
położyć kres złu. Drogo to Jana
kosztowało. Czytamy w Ewangelii:
„Herod czuł lęk przed Janem, znając
go jako męża prawego i świętego, i
brał go w obronę. Ilekroć go
posłyszał, odczuwał duży niepokój, a
przecież chętnie go słuchał”.
Czyż to nie obraz każdego człowieka,
który wie, gdzie jest dobro - ale
nie ma dość siły, by je spełnić?
Herodiada też wiedziała, gdzie
przebiega granica między dobrem i
złem. Dlatego „zawzięła się na niego
i rada byłaby go zgładzić” (Mk
6,17nn). Czy tylko ona jedna chciała
uciszyć Głos? Ależ skąd! Każdego
dnia wielu ludzi próbuje zagłuszyć
głos swego sumienia. Różnych
sposobów imamy się wtedy. Tak, tak -
my... Bo któż z nas nie próbował
choć raz w życiu uciszyć głosu
sumienia?
Wskazać na Jezusa
Takiemu człowiekowi Bóg powierzył
misję wskazania na Jezusa jako na
Oczekiwanego. Spełnił to nad
Jordanem, gdy wśród tłumu
grzeszników rozpoznał Świętego.
Wzbraniając się, spełnił swą
powinność: obmył Jezusa wodą pokuty.
Na tę chwilę przygotował go Bóg. A
Jan został tej chwili wierny, tak
jak zawsze był wierny dobru. Tę
wierność przypłacił życiem. Jako
Głos do końca był wierny Słowu. Jako
człowiek zasłużył na jedyną w swoim
rodzaju pochwałę z ust Jezusa:
„Między narodzonymi z niewiast nie
ma większego od Jana” (Łk 7,28).
Wielki powołaniem, wielki
wiernością, wielki dobrocią Prorok
znad Jordanu. Zniknął w blasku
Jezusa - ale do tego został
powołany, aby Jezus wzrastał, a on
sam się umniejszał (J 3,30).
Popularny jak Jan
Niewątpliwie jest to najbardziej
znany święty. Ewangeliści poświęcają
mu niemal tyle miejsca, co samej
Najświętszej Maryi Pannie, bo aż 133
wierszy. A przecież jest także o nim
mowa: w Dziejach Apostolskich (Dz
1,13; 3,4; 8,14-15) i w Listach
Apostołów (Ga 2,9). Do dnia
dzisiejszego imię Jan należy do
najczęściej spotykanych. Kościół
wyniósł na ołtarze kilkuset Janów.
Papieży Janów było również najwięcej
- bo 23. W samej Polsce kościołów
pod wezwaniem św. Jana jest przeszło
350. To już samo mówi za siebie.
O tym, że św. Jan Chrzciciel w
hagiografii katolickiej zajmuje
szczególne miejsce, świadczy fakt,
że doroczną jego pamiątkę obchodzi
Kościół jako uroczystość- a więc w
rzędzie największych świąt. Nadto
jest jeszcze czczona pamiątka jego
śmierci męczeńskiej (29 sierpnia).
Historia św. Jana Chrzciciela według
Ewangelii
Imię Jan jest pochodzenia
hebrajskiego i oznacza tyle, co „Bóg
jest łaskawy”. Św. Jan był synem
kapłana Zachariasza i Elżbiety (Łk
1,5). Cudowne jego narodzenie i
posłannictwo zwiastował anioł
Gabriel Zachariaszowi, kiedy ten w
świątyni okadzał ołtarz (Łk 1,8-17).
Przyszedł na świat w sześć miesięcy
przed narodzeniem Pana Jezusa (Łk
1,36), prawdopodobnie w Ain Karim
leżącym ok. 7 km na zachód od
Jerozolimy. Wskazuje na to dawna
tradycja, o której po raz pierwszy
wspomina ok. roku 525 niejaki
Teodozjusz. Przy obrzezaniu
otrzymał, zgodnie z poleceniem
anioła, imię Jan, co znaczy: „Bóg
jest łaskawy” albo „Jahwe się
zmiłował”.
Z tej okazji Zachariasz wyśpiewał
kantyk, w którym sławi wypełnienie
się obietnic mesjańskich i wita go
jako proroka, który przed obliczem
Pana będzie szedł i gotował mu drogę
w sercach ludzkich (Łk 1,68-79).
Poprzez swoją matkę, Elżbietę, był
krewnym Pana Jezusa (Łk 1,36),
starszy od Niego o sześć miesięcy.
Zachariasz był niemy aż do nadania
imienia dziecku, gdyż nie chciał
uwierzyć obietnicy anioła i żądał
znaku. Cud odzyskania mowy przy
nadawaniu imienia Janowi rozsławił
imię dziecka.
Tajemnicze jest zdanie św. Łukasza,
że „Dziecię rosło i umacniało się w
duchu i przebywało na miejscach
pustynnych aż do czasu ukazania się
swego w Izraelu” (Łk 1,80). Można to
rozumieć w ten sposób, że po
wczesnej śmierci rodziców będących
już w wieku podeszłym, Jan pędził
żywot anachorety, pustelnika, sam
lub w towarzystwie innych. Nie jest
wykluczone, że mógł zetknąć się
także z Esseńczykami, którzy wówczas
mieli nad Morzem Martwym w Qumram
swoją wspólnotę.
Kiedy św. Jan miał lat 30, wtedy
wolno mu było według prawa
występować publicznie i nauczać. Tak
też uczynił, a było to w roku
piętnastym panowania cesarza
Tyberiusza (Łk 3,1), czyli w 30 roku
naszej ery według chronologii, którą
się zwykło podawać.
Według zgodnego świadectwa
Ewangelistów zjawienie się św. Jana
wywołało w Ziemi Świętej żywy
oddźwięk. Sprawiła to sama nowina,
jaką głosił, że Mesjasz oczekiwany
przez tak wiele lat, jest już
blisko. Niemniejsze wrażenie musiał
wywołać sam jego strój i tryb życia:
„Miał
bowiem za odzienie sierść wielbłąda
i pas skórzany na biodrach. Żywił
się zaś jedynie szarańczą i miodem
leśnym” (Łk 3,2-6; Mt 3,1-6). Jako
herold Mesjasza podkreślał z
naciskiem, że nie wystarczy cielesna
przynależność do pokolenia Abrahama,
ale trzeba czynić owoce pokuty,
trzeba wewnętrznego przeobrażenia.
Na znak skruchy i gotowości zmiany
życia udzielał w rzece Jordan chrztu
pokuty (Łk 3,7-14; M t 3,7-10; Mk
1,8).
Ruch religijny, zapoczątkowany przez
św. Jana, ogarnął całą Palestynę.
Garnęła się do niego; „Jerozolima i
cała Judea, i wszelka kraina wokół
Jordanu” (Mt 3,5; Mk1,5). Zaczęto
nawet go pytać, czy przypadkiem on
sam nie jest zapowiadanym Mesjaszem.
Św. Jan stanowczo rozwiewał
wątpliwości twierdząc, że „Ten,
który idzie za mną, mocniejszy jest
ode mnie: ja nie jestem godzien
nosić Mu sandałów”(Mt 3,11).
Pewnego dnia zjawił się nad rzeką
Jordan sam Jezus Chrystus: „żeby
przyjąć chrzest od niego. Lecz Jan
powstrzymał Go mówiąc: «To ja
potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty
przychodzisz do mnie?» (Mt 3,13-14).
Po przyjęciu chrztu z rąk św. Jana
Chrzciciela miała miejsce epifania
Trójcy Świętej. Jan niejeden raz
widział Chrystusa nad Jordanem i
świadczył o Nim wobec tłumu: „Oto
Baranek Boży, który gładzi grzechy
świata” (J 1,29.36). Wiemy, że na
skutek tego wyznania dwaj pierwsi
uczniowie zjawili się przy
Chrystusie Panu - Jan i Andrzej,
którzy dotąd byli uczniami św. Jana
(J 1,37-40).
Św. Jan Chrzciciel nauczał w pobliżu
miasta Jerycha, gdzie był bród.
Czasem jednak przenosił się do
innych miejsc np. Betanii (J 1,28) i
Enon (Ainon) w pobliżu Salim (/J
3,23).
Na działalność św. Jana zwrócili
baczną uwagę starsi ludu. Bali się
jednak jawnie przeciwko niemu
występować, woleli więc raczej zająć
stanowisko wyczekujące (J 1,19; Mt
3,7).
Osobą św. Jana zainteresował się
także władca Galilei. Kto wie, czy
sam nie wezwał św. Jana, aby go
wypytać, jaką to ma misję do
spełnienia. Był nim Herod II Antypas
(J 40), syn Heroda I Wielkiego,
który nakazał wymordować dzieci w
Betlejem. Ten to Antypas w trzy lata
potem wyśmieje Chrystusa wobec
swojego dworu i przyoblecze Go w
białą szatę głupca, szaleńca (Łk
23,8-12). Można się domyślać, że
Herod wezwał św. Jana do swojego
zamku, Macheront. Była to forteca
nadgraniczna, położona na wschód od
Morza Martwego, otoczona głębokimi
wąwozami. Wystawił ją Herod Wielki i
uczynił z niej twierdzę nie do
zdobycia. Z właściwym też przepychem
królewskim wyposażył wnętrze zamku.
Po swojej śmierci oddał Macheront
synowi, Herodowi Antypasowi, czyniąc
go dziedzicem Galilei i Perei - a
więc okolicy, w której znajdowała
się twierdza. Gorzko jednak żałował
Herod swojej ciekawości. Św. Jan
bowiem skorzystał z okazji, aby mu
prosto rzucić w oczy: „Nie wolno ci
mieć żony twego brata” (Mk 6,18).
Rozgniewany król z poduszczenia żony
brata Filipa, którą ku ogólnemu
oburzeniu Herod wziął za własną,
oddalając swoją żonę prawowitą,
nakazał św. Jana aresztować. W dniu
zaś urodzin swoich wydał ucztę, w
czasie której pijany pod przysięgą
zobowiązał się córce Herodiady,
Salome, dać wszystko cokolwiek
zażąda. Ta po naradzeniu się z matką
zażądała głowy św. Jana. Herod
nakazał katowi wykonać wyrok śmierci
na Janie i jego głowę przynieść na
misie dla Salome (Mt 14,1-12). W
taki to sposób do korony wyznawcy
dołączył św. Jan drugą - męczeństwa.
Jezus Chrystus wystawił św. Janowi
świadectwo, jakiego żaden człowiek z
Jego ust nie otrzymał: „Coście
wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę
kołyszącą się na wietrze? Ale coście
wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie
szaty ubranego? Oto w domach
królewskich są ci, którzy miękkie
szaty noszą. Po coście więc wyszli?
Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam,
nawet więcej niż proroka. On jest
tym, o którym napisano: - Oto ja
posyłam mego wysłańca przed Tobą,
aby Ci przygotował drogę - Zaprawdę
powiadam wam: Między narodzonymi z
niewiast nie powstał większy od Jana
Chrzciciela” (Mt 11,7-11; Łk
7,24-27).
Św. Jan działał także przez swoich
uczniów. Tworzyli oni prawdopodobnie
jakąś organizację religijną. Jest
bowiem mowa w Ewangeliach o postach
jego zwolenników (Mt 9,14; Mk 2,18)
i o pewnych formułach modlitw (Łk
11,1). Widzimy uczniów św. Jana
nawet daleko poza granicami
Palestyny jak np. w Efezie (Dz
19,1-7).
Kult św. Jana Chrzciciela
Kult św. Jana w Kościele jest bardzo
dawny. Sięga początków
chrześcijaństwa. Dowodem czci
szczególniejszej, jaką jego osobę
się otacza, jest sama klasa
dzisiejszego święta. Jest ono
zaliczane do uroczystości, a więc do
świąt klasy najwyższej. Od wieku IV
powstają świątynie ku czci św. Jana
Chrzciciela. Do najstarszych i
najsławniejszych należy Bazylika Św.
Jana na Lateranie w Rzymie.
Do najwspanialszych budowli Damaszku
należy słynny meczet Dżamije
el-Oumawi. Stała tu kiedyś świątynia
rzymska, wzniesiona ku czci Jowisza.
Cesarz Teodozjusz I Wielki (379-395)
zamienił ją na Bazylikę Św. Jana
Chrzciciela. Turcy zamienili ją na
meczet. Liczy on 131 m długości i 38
m szerokości. W zachodniej części
tegoż meczetu znajdować się ma
według miejscowej tradycji głowa św.
Jana Chrzciciela w przepięknym
marmurowym grobowcu, gęsto
obwieszonym złotymi lampami. Turcy
bowiem czczą świętego Jana jako
jednego z proroków.
Powstały nawet zakony ku jego czci.
Najwięcej znany w historii Kościoła
- to Joannici. W początkach był to
zakon rycerski. Ich dom macierzysty
powstał przy kościele św. Jana
Chrzciciela w Amalfii w Italii w
roku 1048. Regułę zatwierdził papież
Innocenty II w roku 1130. Nosili oni
czarny płaszcz z krzyżem białym. Do
Polski sprowadził ich książę Henryk
Sandomierski. Mieli swój klasztor w
Zagościu. Potem mieli ich znacznie
więcej zwłaszcza na ziemiach
zachodnich. Po upadku Jerozolimy w
roku 1187 przenieśli się do twierdzy
Akko, a po jej upadku (1291) na
wyspę Rodos. W roku 1522 musieli
wyspę oddać Turkom i wtedy Joannici
przenieśli się na Maltę. Stąd znana
ich nazwa Kawalerów Maltańskich.
Sporo też kościołów chlubi się, że
posiada relikwie św. Jana
Chrzciciela, jak np: czaszka w
Amiens we Francji, relikwie kości w
drogocennym relikwiarzu w Katedrze w
Genui, duża kość w relikwiarzu
katedry w Brukseli, czy do roku 1596
pokazywana czaszka Świętego w
Toruniu. Już w V wieku pisze św.
Hieronim, że ciało Męczennika było w
wielkiej czci w Sebaście w Samarii.
Jego relację w tym samym czasie
potwierdza Rufin i Teodoret.
Pokazywano tam również przez wiele
lat ramię Świętego w relikwiarzu.
Posiadaniem głowy św. Jana szczycą
się nadto: bazylika Laterańska,
Lyon, Beauvais, Turyn, Nimes, Aosta,
Leon, Burgos. Można by wymienić
dosłownie kilkadziesiąt
miejscowości, które mają: głowę,
ramię, palec, zęby i inne relikwie.
Czym to tłumaczyć? Wielką
popularnością tego Świętego, którego
relikwie chciano mieć wszędzie. Jest
rzeczą pewną, że do naszych czasów
nie dochowała się żadna pamiątka po
św. Janie. Są one świadectwem
czasów, które nawet w wątpliwych
relikwiach widziały przypomnienie
wielkiego proroka Chrystusa i
szukały impulsu do jego szczególnej
czci.
Kult św. Jana w Polsce
O popularności imienia Jana w Polsce
świadczą liczne przysłowia:
-
-
Chrzest Jana w
deszczowej wodzie trzyma
zbiory na przeszkodzie.
-
-
Święty Jan przynosi
jagód dzban.
-
-
Jak się św. Jan
obwieści, takich będzie
dni czterdzieści.
-
-
Kiedy się Jasio
rozczuli, to go dopiero
Matka Boska utuli.
-
-
Jutro św. Janek, puść na
wodę wianek.
-
-
Już św. Jana, ruszajmy
do siana.
-
-
Patrzaj, jak wiele imion
masz z jednego Jana:
-
-
Janusza i Hanusa, Iwana,
Isztwana, Jaśka,
Jasinka, Jacha i
Jasiątko.
-
-
Jeden ród: wołek,
ciołek, krówka i
cielątko.
Wielu wybitnych Polaków nosiło w
przeszłości to imię.
A oto ważniejsi Polacy, którzy
nosili to imię: królowie polscy: Jan
I Olbracht (+ 1501); Jan II
Kazimierz Waza (+ 1672); Jan III
Sobieski (+ 1696); Janusz I (+
1429); książę mazowiecki; Janusz III
(+ 1526), ostatni książę mazowiecki;
Janko z Czarnkowa (+ ok. 1367),
kronikarz; Jan z Kolna (w. XV),
podróżnik, żeglarz; Jan Długosz (+
1480), pierwszy historyk polski; Jan
Kochanowski (+ 1584), poeta; Jan
Zamoyski (+ 1605), kanclerz wielki
koronny, założyciel Akademii
Zamojskiej; Jan Karol Chodkiewicz (+
1621), hetman wielki litewski; Jan
Chryzostom Pasek (+ ok. 1701),
pamiętnikarz; Jan Chrzciciel
Albertrandy (+ 1808), historyk,
pierwszy prezes Towarzystwa
Przyjaciół Nauk; Jan Henryk
Dąbrowski (+ 1818), generał, twórca
legionów polskich we Włoszech; Jan
Kiliński (+ 1819), przywódca
insurekcji warszawskiej; Jan Czeczot
(+ 1847), poeta, przyjaciel
Mickiewicza, współzałożyciel
Filomatów; Jan Nepomucen Kamiński (+
1855), aktor; Jan Leon Kozietulski
(+ 1821), pułkownik, dowódca pod
Samosierrą; Jan Matejko (+ 1893),
najwybitniejszy malarz historyczny;
Jan August Kisielewski (+ 1918),
dramaturg, krytyk literacki; Jan
Kasprowicz (+ 1926) poeta; Janusz
Kusociński (+ 1940), mistrz
olimpijski na 10 km (1932); Janusz
Korczak (+ 1942), pedagog, lekarz,
zginął dobrowolnie z dziećmi
żydowskimi w Treblince; Jan Bułhak
(+ 1950), twórca polskiej fotografii
artystycznej; Jan Adam Maklakiewicz
(+ 1954), kompozytor; Janusz Witold
Domaniewski (+ 1954), zoolog,
ornitolog; Jan Kiepura (+ 1966),
światowej sławy tenor; Jan
Czekanowski (+ 1965), antropolog i
etnolog; Jan Cybis (+ 1973), malarz;
Jan Lechoń (+ 1956), a właściwie
Leszek Serafinowicz, poeta.
Ilość miejsc pochodnych od imienia
Jana sięga do 670. Wśród nich jest
kilka miast np. Janowiec
Wielkopolski, Janów Lubelski i Janów
Podlaski.
Spośród kościołów wystawionych w
Polsce ku czci św. Jana (jest ich
ponad 350) wypada wymienić: katedrę
warszawską, wrocławską i w Kamieniu
Pomorskim, katedrę w Toruniu.
Postać św. Jana Chrzciciela widnieje
w herbie 18 miast i osad polskich.
Chlubią się nim jako swoim
szczególnym patronem: Bielsk,
Brzozów, Dobrzyce, Głowno, Kiszkowo,
Mysłowice, Nowe Miasto, Nysa, Łasin,
Pisz, Pluskowęsy, Proszowice,
Puchaczów, Radziejów, Skarszewy,
Włazów, Zalewo i Zduny.
Powiedzieli o Janie Chrzcicielu
Świadectwo Józefa Flawiusza (37-120)
o św. Janie: „Niektórzy
Judejczycy uważali, że to Bóg
wytracił wojsko Heroda,
sprawiedliwie wymierzając królowi
karę za zgładzenie Jana, zwanego
Chrzcicielem. Ów Jan, którego kazał
zabić Herod, był zacnym mężem.
Zachęcał Judejczyków, by kształcili
w sobie cnotę i by do chrztu
przystępowali zachowując
sprawiedliwość w stosunkach
wzajemnych, gorliwie czcząc Boga.
Miły Bogu będzie taki chrzest -
głosił - jeśli potraktują go nie
jako przebłaganie za jakieś
występki, ale jako oczyszczenie
ciała, duszę już przedtem dogłębnie
oczyściwszy sprawiedliwością. Gdy
zewsząd nadciągały rzesze, bo nauki
Jana roznieciły wśród ludzi
niesłychany entuzjazm, Herod uląkł
się, by tak wielki autorytet owego
męża nie popchnął ich do buntu
przeciw władzy. Wyglądało bowiem na
to, że na wezwanie Jana gotowi
byliby ważyć się na wszystko.
Dlatego wolał raczej pozbyć się go,
zanim zażegwi on jakiś niepokój w
państwie, niż potem wobec
nieodwołalnych już wydarzeń być
zmuszonym do zmiany postępowania. Z
powodu więc takiego podejrzenia
Heroda spętano Jana i zaprowadzono
do wyżej wspomnianej twierdzy
Macheront, gdzie go też zabito, a
Judejczycy potem uznali, że zagłada
wojska była pomstą Bożą na Herodzie
za śmierć męża” (Dawne Dzieje
Izraela, XVIII, 2).
Św. Ambroży: „Zrodziła
Elżbieta syna, a krewni jej tego
winszowali. Narodziny świętych budzą
radość u wielu, gdyż są wspólnym
dobrem. (...) Jan jest jego imię. A
więc nie my mu je nadajemy, gdyż je
od Boga otrzymał. Ma swoje imię,
które my przyjmujemy, ale którego
wybór nie zależał od nas. To jest
właśnie zasługą świętych, że imiona
swoje otrzymują od Boga. Tak np.
Jakub został nazwany Izraelem. Tak
Pan nasz został nazwany Jezusem,
zanim się narodził, któremu imię
nadał nie anioł, ale Ojciec (...)”.
Św. Augustyn: „Poza
narodzeniem świętym Pana nie
czytamy, by jako święto obchodzono
inne narodziny, jak Jana
Chrzciciela. U innych świętych i
wybrańców Bożych, wiemy, że obchodzi
się jako święto (czci się) dzień
końca ich trudów ziemskich i
triumfalnego zwycięstwa (...), co do
niego zaś pierwszy już dzień,
pierwsze początki ludzkiego
istnienia się konsekruje. (...)
Nienarodzony jeszcze a już z
tajemniczego łona matki przepowiada
i daje świadectwo o świetle, którego
sam doświadczył” (Sermo de Sanctis).
Piotr Skarga: „Gdy przyjść
miał z wysokości Bóg w ciele
ludzkim, aby nas oświecił w
ciemnościach i wyjął z niewoli
wiecznej i gniewu Boskiego -
rozgłosił przyjście swoje, dawne
obiecane u Proroków, przesławnym
Janem, jako przesłańcem swym, aby
się ludzie osłyszawszy do przyjęcia
tak niewysławionego dobrodziejstwa,
do zapoznania Króla, Zbawiciela i
Boga swego, w ciele i widomie
idącego, nagotować się mogli. Posłał
przed sobą wielką i głośną trąbę,
człowieka cudami dziwnymi przy
narodzeniu, żywotem niesłychanym i
nauką straszliwą wsławionego, iż
wszystka ziemia żydowska, która
najpierw Mesjasza czekała, oko i
uszy swoje podnieść na niego i
obrócić musiała” (Żywoty Świętych
Pańskich).
Fr.
M. Willam: „Św. Łukasz
wprowadza nas do świątyni w dniu,
gdy kapłan, imieniem Zachariasz,
wybrany został przez losowanie do
złożenia Bogu ofiary kadzielnej.
Szczególniejszy bieg miało życie
owego kapłana. Wszystkim pobożnym
Izraelitom przyobiecał Bóg
potomstwo, tak aby chociaż przez
przyszłe pokolenia mogli oglądać dni
przyjścia Zbawiciela świata. Zdawało
się, że Zachariasz zasłużył przez
pobożne życie, by spełniła się dla
niego obietnica Pańska. Jako młody
jeszcze kapłan pojął żonę z
wysokiego Aaronowego rodu
kapłańskiego i przestrzegał wspólnie
z nią wiernie i dokładnie przez cały
bieg długiego, bogobojnego życia,
wszelkich praw i przepisów Zakonu. A
przecież nie mieli syna. Teraz był
już w tak podeszłym wieku, że nie
mogli liczyć na potomstwo. Patrzano
w Izraelu z pogardą na bezdzietne
małżeństwa. (...) Kapłani mianowicie
byli podzieleni na 24 klasy, a każda
z tych zmian pełniła przez tydzień
służbę w świątyni dwa razy w roku.
(...) Naturalnym wynikiem tych
okoliczności było to, że kapłani
starali się mieszkać możliwie blisko
Jerozolimy” (Życie Jezusa).
J.
Ricciotti: „W ósmym dniu po
urodzeniu, jak tego wymagały
przepisy, należało obrzezać nowo
narodzonego oraz nadać mu imię. Ale
co do tej ostatniej kwestii wybuchł
spór. Zazwyczaj nadawało się dziecku
imię dziadka, by w ten sposób
zachować imię rodowe i uniknąć
mylenia syna z ojcem. W tym jednak
wypadku, ponieważ ojciec był niemy i
w wieku dziadka, można było odstąpić
od zwyczaju i ze względu na tradycje
rodu nadać synowi imię ojca. Jedynie
matka upierała się przy imieniu Jan
i dobrze wiedziała, dlaczego to
czyni. (...) Znak próby i
oczyszczenia, który zapowiedział
Zachariaszowi anioł, to jest utrata
mowy, nie był już potrzebny.
Wszystko co się stać miało, dokonało
się (...)” (Życie Jezusa Chrystusa).
Zwyczaje polskie
Trzeba przyznać, że żaden święty nie
wyrył w zwyczajach polskich tak
silnych śladów, jak św. Jan
Chrzciciel. Jego dzień przypada
właśnie wtedy, kiedy najdłuższy jest
dzień a noc najkrótsza. Ale też ze
św. Janem zaczyna się również
przesilenie i dzień staje się
krótszy, aż noc osiągnie swoje
apogeum 24 grudnia. Stąd już w
czasach pogańskich 23 czerwca (dzień
właściwego przesilenia) i 24 czerwca
urządzano uroczystości ku czci
ognia.
I takie jest przekonanie wśród ludu,
że przed 24 czerwca nie wolno się
kąpać w wodzie, bo jeszcze św. Jan
jej nie poświęcił. Noc z 23/24
czerwca - to noc nadziemskich potęg,
uczty czarownic, badania
przyszłości. Człowiek szuka sposobu,
aby się zabezpieczyć od czarów a
przygotować sobie szczęście. Stąd
baśń o kwiecie paproci, który
pokazuje się właśnie w tę noc i
obiecuje szczęście temu, kto go
znajdzie. Będzie miał bowiem dzięki
niemu wszystko, co tylko zapragnie.
Lud chodzi także i szuka niektórych
ziół, które zerwane tej nocy mają
szczególną moc leczniczą. Dziewczęta
sadowią się między dwoma
zwierciadłami, przy świecach w nocy
i szukają cienia swojego przyszłego
męża. Chłopcy na łódkach płyną rzeką
(stawem)ze światłem. Dziewczęta
puszczają wianki na wodę
przystrojone w świeczki i śledzą
pilnie ich bieg, kiedy zatoną i jak
długo będą świecić. Z tego wyciągają
wróżby. Chłopcy przechwytują je
jadąc na łódkach. Której dziewczynie
„rabuś” wianek pierwszy pochwyci, ta
ma pewność, że pierwsza będzie miała
wesele. Kolberg przytacza, że w
dawnej Warszawie puszczano tysiące
tych wianków na Wisłę ze świeczkami.
Niektóre z nich miały różne napisy i
wierszyki np. „Czy wolisz, panie
Janie, wianek mój ruciany, czy Zosi
dukatami worek wypychany". Albo „Mój
wianek różany pewno nie utonie,
Janeczek kochany ujmie w swoje
dłonie”.
W wigilię św. Jana po zachodzie
słońca był zwyczaj w niektórych
stronach, że zatykano w płoty i
wrota, w drzwi domów gałęzie
olszyny, które tkwiły tam do
25czerwca. Przed wschodem słońca
zebrane te gałązki miały mieć moc
odpędzania złych duchów i przynosić
szczęście. Wieczorem 24 czerwca
kobiety szły do obór z wiankami,
poświęconymi w Boże Ciało i na
rozpalonych węglach spalały je
wolno, okadzając wymiona krów, aby
dobrze dawały mleko i by były wolne
od chorób. W wigilię święta owijano
bydłu rogi gałązkami lipy lub bzu w
tym samym celu. Przystrajano figurki
przydrożne św. Jana w kwiaty i
śpiewano przy nich pieśni pobożne.
Najpopularniejszy zwyczaj obok
puszczania wianków - to w dawnych
wioskach „kupały” i „sobótki” czyli
palenie ognisk i skakanie przez nie.
Zwyczaj ten zachował się do dnia
dzisiejszego w Warszawie i Krakowie,
gdzie puszcza się tegoż dnia
sztuczne, barwne ognie, a na Wisłę
rzuca się wianki z zapalonymi
świeczkami. Wianek to symbol
dziewictwa. Dlatego mogły je
puszczać na wodę tylko panny w
nadziei i wróżbie szczęśliwego a
rychłego zamążpójścia. O sobótce
napisał wiersz Jan Kochanowski. Na
św. Jana dawniej w Polsce zawierano
umowy: o kupno, dzierżawę, pożyczkę
itp.
Program niezwykłego życia
Ks. Grzegorz Strzelczyk
”Między narodzonymi z niewiast nie
powstał większy od Jana Chrzciciela.
Lecz najmniejszy w królestwie
niebieskim większy jest niż on” (Mt
11,11) - trudno chyba sobie
wyobrazić bardziej paradoksalną
rekomendację od tej, jakiej udzielił
Jezus Janowi Chrzcicielowi; oddaje
jednak ona jakoś prawdę jego
powołania.
Narodziny, które są proroctwem
Jan Chrzciciel jest jedynym świętym
- oprócz Maryi - którego narodzenie
wspominamy w liturgii. Dzieje się
tak z dwóch powodów. Po pierwsze
opis jego narodzenia, ściśle
spleciony z opisem poczęcia samego
Jezusa, zajmuje poczesne miejsce w
pierwszym rozdziale Ewangelii wg św.
Łukasza. Po drugie, postać Jana
zajmuje w historii zbawienia miejsce
niezwykłe: stoi niejako pomiędzy
dwoma Przymierzami - o sześć
miesięcy starszy od Jezusa zachowuje
się i naucza jak prorok Starego
Testamentu, lecz już nie tylko
zapowiada Jego przyjście, ale
konkretnie wskazuje go ludowi; nie
dane jest mu jednak oglądać
dokonujące się zbawienie - ginie
wcześniej z rąk Heroda - tylko jego
uczniowie mogą być świadkami tryumfu
Chrystusa nad śmiercią.
Śledząc Łukaszowy opis wydarzeń,
towarzyszących poczęciu i narodzeniu
Jana Chrzciciela, trudno nie zapytać
wraz ze świadkami owych wydarzeń:
”Kimże będzie to dziecię?” (Łk
1,66). Żyjącym na co dzień Słowem
Bożym Starego Testamentu Żydom może
nieco łatwiej, niż nam dzisiaj,
przychodziło odczytanie głębszego
znaczenia owych wydarzeń - pasują
bowiem one do pewnego schematu opisu
narodzin wielkich mężów Bożych
Starego Przymierza. Schemat ten
składa się z trzech podstawowych
elementów:
-
Przyszli rodzice są zwykle w
podeszłym wieku i nie mogą mieć
dzieci - obdarzenie dzieckiem
niepłodnej pary jest szczególnym
znakiem Bożego miłosierdzia i
zwiastunem nowego życia, jakie
udzielone zostanie całemu
ludowi.
-
Bóg - zwykle przez swego anioła
- objawia się jednemu lub obojgu
małżonkom i zapowiada poczęcie
dziecka, wskazując jednocześnie
na jego przyszłą misję i
obiecując, że będzie mu
towarzyszył swoją obecnością i
mocą.
-
Sam Bóg nadaje imię dziecku, lub
też imię to zostaje wybrane ze
względu na objawienie się Boga.
Jest to imię w jakiś sposób
”programowe” - określające
istotę przyszłego posłannictwa
lub obietnicy, jaką Bóg składa
ludowi.
Elementy te - z drobnymi różnicami -
odnajdziemy w historiach narodzin
kluczowych postaci Starego
Testamentu, np. Izaaka, Samsona,
Samuela. Ale nie tylko. Także opis
narodzin Jezusa zbudowany jest
według tego schematu, przy czym w
miejsce motywu poczęcia niepłodnej
pojawia się cud nieskończenie
większy: poczęcie dziewicy z Ducha
Świętego.
Trudno więc się dziwić, że
świadkowie narodzenia Jana ”brali
sobie do serca” (Łk 1,66) to, co się
działo: niepłodna Elżbieta poczęła,
Zachariasz w wyniku widzenia
pozostał niemy i dopiero nadając
synowi niezwykłe dla swego rodu
imię, odzyskał mowę. A imię to -
”Jan”, ”Johhanan” - oznacza ”Bóg
jest łaskawy”. Wszystko wskazywało
na to, że Bóg pragnie rychło okazać
swą łaskawość ludowi. I że uczyni to
właśnie za pośrednictwem Jana.
Przygotujcie drogę Panu
Jednak ze wszystkich wydarzeń
towarzyszących narodzeniu
Chrzciciela trudno było odczytać
prawdziwą istotę jego misji. Mówiła
o niej jedynie krótka wzmianka w
hymnie, który wyśpiewał Zachariasz,
odzyskawszy mowę: ”pójdziesz przed
Panem przygotować mu drogi” (Łk
1,76). Powołanie dorosłego już Jana
Ewangeliści zgodnie określają przez
cytat z proroka Izajasza: ”Głos
wołającego na pustyni: Przygotujcie
drogę Panu, prostujcie ścieżki dla
Niego!” (30,3, por. Łk 3,4). Jego
nauczanie, chrzest pokuty i
nawrócenia, którego udzielał nad
Jordanem, nie miały innego celu, jak
przygotowanie ludzi do przyjęcia
doskonalszego nauczania i
skuteczniejszego chrztu - tych,
które miał przynieść Jezus Chrystus.
Jan Chrzciciel miał jasną świadomość
ograniczonego, czy podporządkowanego
charakteru własnego posłannictwa:
”Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia;
lecz Ten, który idzie za mną,
mocniejszy jest ode mnie; ja nie
jestem godzien nosić Mu sandałów. On
was chrzcić będzie Duchem Świętym i
ogniem” (Mt 3,11). W rzeczywistości
bowiem skuteczność tego, co czynił,
była wciąż ograniczona grzechem,
który nie został jeszcze
przezwyciężony. Uczynki pokutne,
post, jałmużna, sam chrzest w
Jordanie były znakami ludzkiego
nawrócenia, lecz nie mogły dawać
tego, co najcenniejsze: odpuszczenia
grzechów, odnowienia relacji z
Bogiem. Prawdziwe zbawienie miało
przyjść dopiero w Jezusie
Chrystusie! I wraz z Jego przyjściem
dobiegała też końca misja Jana. O
jego wielkości świadczy może przede
wszystkim umiejętność pokornego
uznania: ”Ja nie jestem Mesjaszem,
ale zostałem przed Nim posłany.
(...) Potrzeba, by On wzrastał, a ja
się umniejszał” (J 3,28.30).
Tylko Jezus zbawia
Czy jednak wszystko z nauczania i
posłannictwa Jana uległo
”przedawnieniu” wraz z przyjściem
Jezusa? Tak mogłoby się wydawać, bo
przecież z nauczania Jana przetrwały
tylko maleńkie fragmenty wobec
wielkiego bogactwa Ewangelii.
Chrzest Janowy został zastąpiony o
wiele skuteczniejszym chrztem w imię
Trójcy. Jego uczniowie stali się
uczniami i apostołami Jezusa… Na
pewno aktualne pozostało świadectwo
męczeństwa Jana w obronie
sprawiedliwości. Ale czy tylko?
Być może warto zwrócić uwagę na
jeszcze jeden aspekt. Jan Chrzciciel
z niezwykłą konsekwencją podkreślał,
iż prawdziwe zbawienie przychodzi
jedynie w osobie Jezusa Chrystusa.
Wszystko, co człowiek może uczynić
ze swej strony - wysiłek
doskonalenia życia, pokuta, post
itd. - ma swoją wartość i znaczenie,
ale zawsze i tylko jako
podprowadzenie do spotkania z
Chrystusem. Jan czuł wyraźnie, że
dopóki Jezus nie przyjdzie,
wszystko, co człowiek uczyni, by się
zbawić, pozostanie nieskuteczne. To
samo jednak dotyczy nas, którzy
żyjemy już po przyjściu Jezusa: nie
mogą nas zbawić nasze uczynki, jeśli
nie będziemy połączeni żywą więzią z
Jezusem Chrystusem. Nie zbawi nas
odmawianie pacierzy, jeśli nie
będziemy z Nim rozmawiać. Nie zbawi
nas chodzenie do kościoła, jeśli nie
będziemy się z Nim spotykać. Nie
zbawi nas spowiadanie się co
miesiąc, jeśli nie będzie w nas
pragnienia Jego przebaczenia. Nie
zbawi nas sponsorowanie organizacji
charytatywnych, jeśli nie
dostrzeżemy Jego oblicza w obliczach
ubogich. Tylko Jezusa zbawia. Postać
Jana Chrzciciela nie przestaje nam o
tym przypominać.
Boża logika Jana Chrzciciela
W Kościele katolickim 29 czerwca
wspominamy męczeństwo świętego Jana
Chrzciciela. Ktoś nieuważny i
powierzchowny mógłby powiedzieć, że
ten wyjątkowy człowiek, stojący na
pograniczu Starego i Nowego
testamentu zginął przez kobietę. To
Herodiada, którą Herod „odbił” swemu
bratu Filipowi, mimo że była jego
żoną, próbowała doprowadzić do
zgładzenia Jana Chrzciciela. W
relacji świętego Marka Ewangelisty
Herod wychodzi na kogoś, kto nie
jest całkiem zły, bo chociaż trzymał
Jana w więzieniu, to „przecież
chętnie go słuchał”. Jednak, jak
mówi jedna z moich koleżanek
redakcyjnych, słuchał ale nie
reagował. Jan mówił mu wyraźnie:
„Nie wolno ci mieć żony twego
brata”. A Herod nie tylko nie
oddalał Herodiady, lecz ulegał jej
we wszystkim. I właśnie z powodu
tego ulegania zginął Jan Chrzciciel.
A odbyło się to tak:
„Gdy w czasie uczty córka Herodiady
weszła i tańczyła, spodobała się
Herodowi i współbiesiadnikom. Król
rzekł do dziewczęcia: «Proś mię, o
co chcesz, a dam ci». Nawet jej
przysiągł: «Dam ci, o co tylko
poprosisz, nawet połowę mojego
królestwa». Ona wyszła i zapytała
swą matkę: «O co mam prosić?» Ta
odpowiedziała: «O głowę Jana
Chrzciciela». Natychmiast weszła z
pośpiechem do króla i prosiła:
«Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie
głowę Jana Chrzciciela». A król
bardzo się zasmucił, ale przez
wzgląd na przysięgę i na
biesiadników nie chciał jej odmówić.
Zaraz też król posłał kata i polecił
przynieść głowę jego. Ten poszedł,
ściął go w więzieniu i przyniósł
głowę jego na misie; dał ją
dziewczęciu, a dziewczę dało swej
matce”.
Wszyscy często doświadczamy, że
prawda jest niewygodna, a subtelne
kłamstwo wydaje się najlepszym
wyjściem. Nie jest to jednak logika
Boża. Ci, którzy są z Prawdy, zawsze
będą mieć przeciw sobie większość.
Jednak nie poniosą porażki, bo Bóg
ich ochrania. Święty Jan Chrzciciel
w oczach Heroda i jemu podobnych
przegrał swoje życie. Ocalił jednak
wszystko, co cenne i prawdziwe w
oczach Boga.
30
Sierpnia. Św. Małgorzata Ward -
Pechowa ucieczka
Nie znamy dokładnej daty urodzenia
świętej Małgorzaty Ward. Wiemy
natomiast, że miała pochodzić ze
stosunkowo zamożnej rodziny oraz
pełnić w Londynie funkcję damy dworu
księżnej Whitall.
Historia jej życia nierozerwalnie
wiążę się z losami księdza Williama
Watsona – autora pracy „Quodlibets”,
w której próbował rozprawić się z -
błędną według niego - argumentacją
zwolenników reform zapoczątkowanych
przez Henryka VIII. Jego,
popierający Kościół anglikański
przeciwnicy, pojmali go i uwięzili w
słynnej, londyńskiej Tower. Tam też
odwiedzała go Małgorzata, która
starała się dodawać mu otuchy, by
pod wpływem bestialskich tortur,
jakim go poddawano, nie wyrzekł się
swej wiary. Z czasem też postanowiła
dopomóc mu w ucieczce...
Oszukany strażnik więzienny,
przemycony do zakratowanej celi
sznur, dzięki któremu kapłan mógł
wydostać się na zewnątrz, czekający
w porcie statek, mający
przetransportować go w bezpieczne
miejsce... – wszystko to zdarzenia,
które – ma się wrażenie – pochodzą
ze scenariusz jakiegoś przygodowego
filmu spod znaku „płaszcza i
szpady”. Tymczasem miały one miejsce
naprawdę. Tyle tylko, że w przypadku
panny Ward nie zakończył się one
hollywoodzkim happy-endem.
Władze więzienia szybko zorientowały
się, że w ucieczce księdza pomóc
musiała Małgorzata – była jedyna
osobą, która przychodziła do niego w
odwiedziny. Zaczęto więc i ją
torturować, po czym zaproponowano,
że zostanie wypuszczona na wolność,
jeśli tylko wyrzeknie się swej
wiary. Po tym, gdy Małgorzata
odmówiła, została powieszona 30
sierpnia 1588 roku w podlondyńskim
Tyburn – miejscu gdzie tradycyjnie w
XVI wieku dokonywano egzekucji.
Beatyfikował ją Pius XI w 1929 roku,
kanonizował zaś Paweł VI w roku
1970.
31
Sierpnia. Św. Rajmund Nonnat -
Święty więzień
Przyszedł na świat około 1204 roku w
hiszpańskiej miejscowości Portello.
Przydomek „nonnat”, który daje się
przetłumaczyć jako „nienarodzony”
otrzymał, gdyż narodził się niezbyt
często spotykanych okolicznościach.
Został wyjęty z ciała swej martwej
już matki...
Był jednym z pierwszych członków
rycerskiego zakonu mercedariuszy,
czy też mercedarian, którzy
zajmowali się przede wszystkim
wykupem chrześcijan z niewoli u
Maurów. Z czasem został generałem
tego zgromadzenia. Do założonego
przez świętego Piotr Nolasco w 1218
roku Zakon Najświętszej Maryi Panny
Miłosierdzia dla Odkupienia
Niewolników, którego członków zwano
właśnie mercedariuszami, Rajmund
wstąpił około 1220 roku - zaraz po
ukończeniu studiów w Barcelonie.
Warto zaznaczyć, iż zakon ten
posiadał dwie swoiste gałęzie: jedną
duchowną i drugą, którą można by
określić jako rycerską.
Bracia-rycerze zobowiązywali się
specjalnym ślubem do prowadzenia
walk z Maurami i uwolnienia całej
Hiszpanii z ich rąk. Duchowni zaś,
przyrzekali, że jeśli zajdzie taka
potrzeba, oddadzą się w niewolę jako
zakładnicy, aby uratować tym samym
od muzułmańskiego więzienia innych
chrześcijan.
Taki właśnie los spotkał
późniejszego świętego. W roku 1229
udał się do Algierii, w 1231 do
Tunezji. Łącznie udało mu się
wydostać z niewoli około 500
chrześcijan. Pewnego jednak razu
trafił do saraceńskiego lochu, gdzie
miesiącami był torturowany – między
innymi nacięto mu usta, by następnie
je zakłódkować.
Z uwagi na jego oddanie sprawie,
papież Grzegorz IX mianował go
kardynałem i wezwał do Rzymu, gdzie
Rajmund miał pełnić rolę
watykańskiego doradcy. Niestety, w
trakcie podróży do „wiecznego
miasta” Nonnat zmarł. Jego zgon
nastąpił w hiszpańskiej Cardonie 31
sierpnia 1240 roku. Uchodzi za
patrona kobiet w ciąży, mamek,
położnych, a także osób niewinnie
oskarżonych.