INDEXPARAFIASTRONA GŁÓWNAOGŁOSZENIA PARAFIALNEINTENCJE MSZALNEWSKAZANIA LITURGICZNEGAZETA PARAFIALNACMENTARZ PARAFIALNYHISTORIA PARAFIIHISTORIA NA FOTOGRAFIIGRUPY PARAFIALNEAKCJA KATOLICKAKSMMINISTRANCIRÓŻE RÓŻAŃCOWEINNE GRUPYMUZYKA W PARAFIIDLA DUCHAŻYCIE KOŚCIOŁASERCE BOŻEZIARNO SŁOWAKALENDARZ LITURGICZNYLINKI RELIGIJNE

http://www.ak.przemyska.pl/foto/logo%20DIAK.jpg

http://www.ksmap.pl/static/img/logo.jpg


WYDARZENIA PARAFIALNE:  
2007 - 2008/1 - 2008/2 - 2009 - 2010 - 2011 - 2012 - 2013 - 2014 -
- 2015 - 2016 - 2017 - 2018 - 2019 - 2020 - 2021 - 2022 - 2023 - 2024 - 2025

OGŁOSZENIA PARAFIALNE-PATRON KWIECIEŃ


ŚWIĘTY NA KAŻDY DZIEŃ

kwiecień

KALENDARZ KOŚCIOŁA POWSZECHNEGO - ŚWIĘCI

styczeń luty marzec
kwiecień maj czerwiec
lipiec sierpień wrzesień
październik listopad grudzień
w poniedziałek, 20 marca - Św. Józefa, męża Maryi, opiekuna Pana Jezusa.

1 kwietnia - Święty Hugon: biskup, który chciał zostać mnichem

Można przypuszczać, że pragnienie porzucenia stanu świeckiego na rzecz kapłańskiego św. Hugon odziedziczył po ojcu.

Chłopiec urodził się we francuskiej miejscowości Chateauneuf d’Isère w 1053 r. Jego rodzinna pochodziła z książęcego rodu, nie przedkładała jednak pociech doczesnych nad wieczne. Ojciec Hugona tak bardzo pragnął poświęcić swe życie Bogu, że po zabezpieczeniu bytu swoim dzieciom wstąpił do nowopowstałego, surowego zakonu kartuzów.

Hugon został posłany do szkoły katedralnej w Walencji. Tam dał się poznać jako chłopiec skromny, łaknący wiedzy i bardzo pobożny. Swoje pozytywne cechy rozwijał w toku dalszej nauki. Po skończonych studiach zainteresowała się chłopcem miejscowy biskup Die - późniejszy arcybiskup Lyonu i kardynał - który uczynił go swoim sekretarzem. Widząc, że młodzieniec nie jest kimś przeciętnym biskup mianował go kanonikiem katedry. Wziął go też ze sobą na synod do Awinionu.

Zbieg okoliczności sprawił, że dla Hugona pojawiła się szansa na zrobienie kariery duchownej. Właśnie wakowało biskupstwo w Grenoble. Na synodzie w Awinionie powierzono je zaledwie 27- letniemu Hugonowi. Okazał się znakomitym zarządcą: przeprowadził w upadającej diecezji głębokie reformy, nie tylko kościelne, ale i gospodarcze, wznosząc m.in. szpitale (dla kobiet, mężczyzn oraz dla trędowatych) i mosty. Zdołał także wyjednać dla Grenoble od księżnej Matyldy status "wolnego miasta".

Tak związki świętego z Grenoble przybliżał Katolickiej Agencji Informacyjnej ks. Zbigniew Kapłański:

Przyszły święty prędko zdobył sobie zaufanie swoich wiernych. Z ich pomocą wprowadził w życie liczne reformy, które miały uzdrowić życie Kościoła. Nakłonił wielu kapłanów do oddalenia żon i dzieci po zabezpieczeniu dla nich koniecznych środków do życia, opornych deponował. Powołał przy miejscowej katedrze kapłańską wspólnotę kanoników regularnych i sam obrał podobny im styl życia. Po raz kolejny Hugon dał przykład wielkiej pokory i ufności wobec Boga.

Jednak na tak wysokim stanowisku kościelnym Hugon nie czuł się zbyt dobrze. W 1081 r. postanowił zrzec się godności biskupa i wstąpił do benedyktynów w Cluny. Wzbudziło to niezadowolenie papieża, który namówił Hugona do powrotu. Posłuszny sługa Boży wrócił więc do swej diecezji i kontynuował reformy, szczególną opieką otaczając bliskie mu zakony. Wspierał rozwój cystersów, pomagał św. Robertowi w dziele reformowania benedyktynów, a św. Brunona skierował do pustelni w masywie La Chartreuse, gdzie wkrótce powstała Wielka Kartuzja. Współpracował także ze św. Bernardem z Clairvaux: ich poparcie udzielone Innocentemu II zażegnało schizmę.

Mimo tak wielkiej zaradności, jaka wykazał się Hugon w roli biskupa, święty nie czuł, że jest to jego miejsce w Kościele. Upragnionego zwolnienia ze stanowiska biskupa doczekał się Hugon dopiero w 1132 roku z pozwolenia papieża Innocentego II. Tak więc dopiero po 45 latach rządów Hugon mógł spełnić swoje marzenia. Zdecydował się pójść w ślady ojca i udał się się do kartuzji w Chartreuse, w pobliżu Grenoble. Zmarł tam niebawem na rękach pustelników - 1 kwietnia 1132 roku.

Kanonizowano go już dwa lata po śmierci, a relikwie - złożone w ołtarzu głównym katedry w Grenoble - w 1562 r. zostały zniszczone przez hugenotów. W ikonografii św. Hugon przedstawiany jest w stroju biskupim lub w zakonnym habicie. Atrybutem Świętego jest Dzieciątko Jezus w kielichu, łabędź - symbol doskonałości, mądrości, umiejętności odróżniania spraw istotnych od nieistotnych, jaka go cechowała.


 

2 kwietnia - Święty Franciszek z Pauli

Urodził się 27 marca 1416 roku w Paoli (Pauli), leżącej we włoskiej Kalabrii. Starając się o potomka - bezskutecznie od 15 lat - jego rodzice modlili się gorliwie do świętego Franciszka z Asyżu, więc gdy dziecko przyszło wreszcie na świat, dali synowi na imię Franciszek.

Przebywając w Rzymie nie potrafił się pogodzić z faktem, iż część duchowieństwa żyje w niespotykanym przepychu, który nie miał nic wspólnego z ideą ewangelicznego ubóstwa.

Mając 14 lat wybrał życie pustelnicze i ascetyczne, zaś po czasie, gdy wokół jego osoby zgromadziło się wiele osób prowadzących podobny żywot, powstał Zakon Braci Najmniejszych zwanych też paulanami lub minimitami, który zatwierdzono w roku 1474. Franciszka uważano za cudotwórcę: miał przykładowo wskrzesić syna swej siostry lub - gdy nie chciano go wpuścić na pokład statku - przepłynąć na płaszczu drogę z Italii na Sycylię, gdzie założył nowy klasztor.

Od roku, 1483 jako królewski doradca, przebywał we Francji. Tam też ułożył regułę swojego zakonu, która w roku 1493 została zatwierdzona przez papieża Aleksandra VI, nawiązywała zaś surowością do eremitów wczesnochrześcijańskich. Zmarł 2 kwietnia 1507 roku w klasztorze Plessis-les-Torus w Dolinie Loary, który ufundował dla niego Karol VII. Tam też został pochowany. W roku 1519 papież Leon X ogłosił świętym.

W ikonografii przedstawia się go w habicie z kapturem i napisem „Charitas”. Jest patronem pustelników, rybaków i marynarzy włoskich, a także wielu południowoeuropejskich miast (m. in. Tours, Neapolu, Turynu, Genui, Sycylii). Dzień jego pamiątki niezwykle uroczyście obchodzi się na południu Włoch – urządza się tam przykładowo barwną procesję nad brzegiem morza z figurą świętego Franciszka z Pauli. W malarstwie, na swych obrazach, przedstawiał go między innym Rubbens.


 

3 kwietnia - Święty Ryszard z Chichester: Święty furman
 

Św. Ryszard z Chichester zmarł podczas kazania wygłaszanego przed jedną z wypraw krzyżowych, których był wielkim zwolennikiem.

Urodził się około 1198 roku w Droitwich. Po wieloletnich studiach prawniczych w Paryżu, Bolonii i Oxfordzie w 1235 roku stał się jednym z najbardziej poważanych wykładowców uniwersytetu w Oxfordzie, który - dzięki jego pomysłom i reformom - stał się czołowym ośrodkiem akademickim ówczesnej Europy.

Następnie mianowano go kanclerzem arcybiskupa - i późniejszego świętego - Edmunda Richa z Abingdon, z którym serdecznie się zaprzyjaźnił. Gdy ten umierał na jego rękach podczas podróży do Francji, Ryszard przysiągł mu, że uda na studia teologicznie, po czym zostanie księdzem.

W roku 1244 został powołany na urząd biskupa w Chichester, gdzie dał się zapamiętać jako osobowość skutecznie przeciwstawiająca się interwencjom, próbującego ingerować w sprawy Kościoła, króla Henryka III.

Król zresztą wcześniej przez długi czas blokował jego biskupią nominację, a po jej ogłoszeniu nie zgadzał się na objęcie wyznaczonego Ryszardowi stanowiska. Święty udał się więc do Rzymu, by papież Innocenty IV rozstrzygnął wszystkie sporne kwestie. Papież przyznał Ryszardowi rację, jednak król nadal nie ustępował, w związku z czym, po powrocie do Anglii, Ryszard został na pewien czas... furmanem. Między innymi w taki właśnie sposób pomagał na roli w gospodarstwie zaprzyjaźnionego z nim proboszcza i stąd też jest uznawany za patrona furmanów.

Gdy wreszcie było mu dane rozpocząć biskupią posługę – król pod groźbą ekskomuniki ustąpił – zabiegał Ryszard o to, by proboszczowie stale przebywali w swoich parafiach i zawsze nosili strój duchownego. Otoczył także szczególną troską i opieką księży-emerytów. Zmarł 3 kwietnia 1253 roku podczas kazania wygłaszanego przed jedną z wypraw krzyżowych, których był wielkim zwolennikiem. W 1262 roku ogłoszono go świętym.

Relikwiarz z jego szczątkami przez dziesięciolecia był obiektem szczególnego kultu, a do katedry w Chichester, w której się znajdował, ściągały każdego roku tłumy wiernych. Dopiero czasy reformacji położyły kres pielgrzymkom.


 


4 kwietnia - Święty Izydor: Łatwe wejście
 

Gdyby imię Izydor napisać z angielska (easy door), oznaczałoby „łatwe drzwi”. Czy to wystarczyło, aby średniowieczny biskup został patronem Internetu? Świętego wspominamy 4 kwietnia.

Hiszpańscy informatycy ze Służby Obserwacyjnej Internetu w Barcelonie, inspirowani wskazówkami i zaleceniami Papieskiej Rady Środków Społecznego Przekazu, uznali w 1999 roku żyjącego na przełomie VI i VII wieku biskupa Sewilli za patrona Internetu. Przemawiało za tym, ich zdaniem, najbardziej znane dzieło świętego - Etymologie - uporządkowany zbiór wiadomości z różnych dziedzin wiedzy i życia oraz umiejętności praktycznych, zorganizowany podobnie do współczesnych baz danych. W dwudziestu księgach Izydor zebrał całą dostępną wówczas wiedzę z wielu dziedzin, od gramatyki po pożywienie, narzędzia rolnicze i meble.

Cyberświęty

Izydora można również uznać za prekursora techniki linkowania i hipertekstu - zebrane przez siebie wiadomości przedstawiał w złożonych diagramach wizualnych, upowszechniając ten rodzaj ilustracji naukowej w późniejszych wiekach. W Etymologiach biskup z Sewilli linkuje również jedne słowa z innymi - w ten sposób dowodzi ich pochodzenia, niekiedy w całkiem karkołomny i zabawny sposób.

Papieska Rada do spraw Komunikacji Społecznej powołała kilka lat temu Służbę Obserwowania Internetu (SOI). Jak podkreślają eksperci SOI, Święty tworzył pomost kulturowy łączący świat starożytny z wiekami średnimi. Skoro więc myślimy o tej nowej epoce jako o cyberepoce, potrzebujemy cyberświętego.

Biskup erudyta

Izydor urodził się w szlacheckiej rodzinie hiszpańsko-rzymskiej, z której pochodzili także święci Leander, Fulgencjusz i Florentina. Ich ojcem był Severian, Rzymianin z Kartageny, blisko powiązany z królami wizygockimi. Choć Izydor ostatecznie stał się jednym z najwybitniejszych erudytów swych czasów, jako chłopiec nie cierpiał nauki - być może dlatego, że uczył go jego starszy brat, św. Leander, który jako nauczyciel był bardzo surowy! Ok. 600 roku objął po nim arcybiskupstwo Sewilli. Święty biskup władał biegle greką, łaciną i hebrajskim, rozwijał szkolnictwo, tworzył prawodawstwo. Wystarczy powiedzieć, że dzięki jego licznym pismom w Hiszpanii znano dzieła Arystotelesa, podczas gdy do pozostałych części Europy dotarły one znacznie później za pośrednictwem Arabów.

Izydor starał się sprawić, by w każdej diecezji hiszpańskiej powstawała szkoła przykatedralna. Dopiero kilka wieków później podobny dekret wydał dla Francji Karol Wielki. Uważał również, że należy nauczać prawa i medycyny, hebrajskiego i greki, a także klasyki. Szkoły te przypominały nieco dzisiejsze seminaria duchowne.

 

Nauczyciel wieków średnich

Podczas swego długiego biskupstwa Izydor umacniał Kościół w Hiszpanii, zwołując synody, tworząc szkoły i domy zakonne. Przewodniczył synodowi w Sewilli w 619 r. oraz w Toledo w 633, gdzie ze względu na jego wyjątkowe zasługi - jako najwybitniejszego nauczyciela wiary w Hiszpanii - udzielono mu pierwszeństwa przed arcybiskupem Toledo.

Uznawany jest za głównego przedstawiciela tzw. renesansu wizygockiego. Izydor pragnął nawrócić hiszpańskich Gotów, zwolenników herezji ariańskiej. W tym celu przeredagował księgi liturgiczne, znane jako ryt mozarabski. Przez całe wieki Izydor znany był jako „nauczyciel wieków średnich”. 20-tomowa Księga Etymologii czyli Początków (ORYGINUM SIVE ETYMOLOGIARUM LIBRII XX) prezentowała całość ówczesnej wiedzy świeckiej i duchowej, dostępnej w VII wieku w Europie. W innym dziele, Chronica Maiora, omawiał dzieje świata od stworzenia, czerpiąc z innych dzieł historyków kościelnych oraz własnej znajomości historii Hiszpanii.

Izydor uzupełniał także o postacie wybitnych Hiszpanów zbiór biografii stworzony przez św. Hieronima. Napisał historię Gotów, Wandalów i Swewów, traktat egzegetyczny „Questiones in Veterum Testaentum”. Był także autorem nowych reguł dla klasztorów, a także dzieł na tematy astronomiczne, geograficzne i teologiczne.

Z sercem otwartym

To był biskup z sercem szeroko otwartym na biednych. Pod koniec życia trudno było się dostać do jego domu w Sewilli z powodu tłumu żebraków i ludzi pokrzywdzonych przez los, stale przebywających w jego murach. Gdy Izydor zdał sobie sprawę z bliskości własnej śmierci, poprosił o przybycie dwóch biskupów. Udali się razem do kościoła i jeden z nich okrył Izydora worem, drugi zaś posypał mu głowę popiołem. Odziany w ubiór pokutny, podniósł dłonie w górę i modlił się o przebaczenie grzechów. Otrzymał następnie Wiatyk, poprosił o modlitwę wszystkich zgromadzonych, wybaczając tym, którzy zawinili coś przeciwko niemu, wezwał zgromadzonych do miłosierdzia, swe ziemskie dobra przekazał ubogim, a następnie oddał ducha Bogu.

Dla użytkowników Internetu otwiera swe podwoje Wirtualny Zakon św. Izydora, „upowszechniający ideały Rycerstwa Chrześcijańskiego poprzez medium Internetu”. Zakon rozbudowuje właśnie swoją globalną cyberstrukturę i zachęca przyszłych zakonników internetową modlitwą:

Wszechmocny i wieczny Boże, który nas stworzyłeś na swoje podobieństwo i nakazałeś szukać wszystkiego, co dobre, prawdziwe i piękne (...) daj nam, byśmy poprzez wstawiennictwo świętego Izydora, biskupa i doktora, podczas naszych wędrówek poprzez Internet kierowali swe dłonie i oczy tylko ku temu, co jest Tobie miłe, i traktowali z miłosierdziem i cierpliwością wszystkie dusze, jakie napotkamy. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.

"Herezja pochodzi od greckiego słowa oznaczającego „wybór”. Ale nie wolno nam wierzyć w cokolwiek, co tylko zechcemy uznać za stosowne, ani też wybierać tego, co ktoś inny uznał za godne wierzenia. Naszymi autorytetami są Apostołowie Boży, którzy nie wybierali tego, w co chcą wierzyć, ale wiernie przekazywali naukę Chrystusa. Tak więc nawet gdyby anioł z nieba nauczał czegoś innego, jest godzien wyklęcia" - św. Izydor.

Misja Kościoła w erze komputerów

"Z pewnością winniśmy być wdzięczni nowej technice, która pozwala nam gromadzić informacje w ogromnych systemach sztucznej pamięci stworzonych przez człowieka, umożliwiając przez to szeroki i bezpośredni dostęp do wiedzy stanowiącej nasze ludzkie dziedzictwo, do tradycji i nauczania Kościoła, do słów Pisma Świętego, do nauczania wielkich mistrzów duchowości, do historii i tradycji Kościołów lokalnych, do zakonów i instytutów świeckich, do idei i doświadczeń prekursorów i innowatorów, twórców instytucji dających nieustanne świadectwo obecności między nami, miłującymi Ojca, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare (por. Mt 13,52)" - fragment orędzia Jana Pawła II na XXIV Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu 1990 roku.

Patron internetu

Żył na przełomie VI i VII wieku. Ogrom jego dzieł zdumiewa. Św. Izydor nie był oryginalnym pisarzem, ale za to pracowitym do bólu. Jego księgi były na ogół wypisami z innych dzieł. Wiele miało charakter encyklopedii pisanych jasnym, zrozumiałym stylem. Jego prace wywarły wielki wpływ na średniowiecze i ocaliły wiele skarbów literatury antycznej. Największym dziełem były „Etymologie” – prawdziwa encyklopedia całej świeckiej i duchowej wiedzy ówczesnych czasów w dwudziestu (!) księgach. Ponadto Izydor był autorem wielu dzieł historycznych, teologicznych i egzegetycznych. Pisał także wiersze i listy.

Pochodził z Nowej Kartaginy ze znakomitej rodziny rzymsko-hiszpańskiej. Jego rodzice przenieśli się do Sewilli. Ponoć jako chłopiec nie lubił nauki. Po śmierci rodziców wychowaniem młodszego rodzeństwa zajął się najstarszy brat, św. Leander, który był wówczas arcybiskupem w Sewilli. Kiedy umarł, jego miejsce zajął św. Izydor. Rządząc metropolią przez 35 lat, umacniał Kościół w Hiszpanii. Zwoływał synody, zakładał szkoły biskupie i domy zakonne. Założył własną bibliotekę i skryptorium. Uważał, że należy kształcić młodzież oraz podnieść poziom moralny i intelektualny duchowieństwa. Przewodniczył IV Synodowi w Toledo (633), na którym ułożono symbol wiary i ustalono jednolitą liturgię.

Zasłynął jako mówca i kaznodzieja. Przed śmiercią publicznie wdział pokutny wór i błagał, aby mu odpuszczono jego winy i modlono się za niego. Zmarł 4 kwietnia 636 roku, w wieku 82 lat. W roku 1063 jego relikwie przeniesiono do miasta León, gdzie spoczywają do dziś. Św. Izydor z Sewilli uchodzi za najwybitniejszego z świętych biskupów, jakich wydała Hiszpania.

W roku 1999 Papieska Rada do spraw Środków Społecznego Przekazu ogłosiła św. Izydora z Sewilli patronem Internetu, ponieważ był twórcą pierwszych w historii baz danych. Izydor łączył najlepsze wartości antyku ze spuścizną Ojców Kocioła. Był pomostem między starożytnością a średniowieczem. Niesamowita jest ta historia. Nie dajmy sobie wmówić, że średniowiecze to tylko inkwizycja i wyprawy krzyżowe. Nie byłoby współczesnej Europy, a może i naszych komputerów, gdyby nie pracowitość, rozum i wiara ludzi takich jak św. Izydor. Patrona Internetu można prosić, byśmy przed naszymi komputerami mądrzeli, a nie głupieli.

Myśl: "Ucz się, jak gdybyś miał żyć wiecznie, żyj – jak gdybyś miał umrzeć jutro" (św. Izydor)


5 kwietnia - Święty Wincenty Ferreriusz: "Dziwny" kaznodzieja

Ferreriusz Wincenty, święty (5 kwietnia), z zakonu św. Dominika, najgłośniejszy i dziwny czasu swego kaznodzieja.” – tak pisano o św. Wincentym pod koniec wieku XIX w Encyklopedii Kościelnej.

Rzeczywiście żyjący w XIV wieku święty nie budził nigdy uczuć stonowanych. Wszędzie, gdzie się udawał spotykały go albo zachwyt, albo wrogość.

Wincenty urodził się ok. 1350 r. w Walencji, jako syn Konstancji i Wilhelma Ferrer. Gdy ukończył 17 lat wstąpił do zakonu dominikanów. W rok potem złożył śluby zakonne. Jako dominikanin Wincenty zobowiązał się do prowadzenia długoletnich studiów. Na skutek tego młodzieńca spotkać można było na uniwersytetach w Walencji, w Barcelonie i w Leridzie. Dopiero gdy ukończył naukę, otrzymał święcenia kapłańskie. Przyszły święty miał wtedy 25 lat.

Tak rozpoczęła się kariera duchowna św. Ferreriusza. Najpierw mianowano go nauczycielem filozofii, później kaznodzieję, by wreszcie nadać Wincentemu tytuł przeora. W końcu trafił na uniwersytet w Walencji jako wykładowca teologii. Tak prędki i znaczny awans był dla młodego wciąż mężczyzny wielkim sukcesem. Zajmował się też wieloma sprawami państwowymi i kościelnymi na polecenie kardynała legata Piotra de Luna oraz Jana I, króla Aragonii.

Wtedy też rozpoczął pracę jako kaznodzieja. Nauki głosił najpierw na dworze papieża w Awinionie, a później w południowej Francji i we Włoszech. Jednak w 1399 roku w życiu św. Wincentego nastąpił jednak znaczący przełom. Mężczyzna zapadł nagle na poważną chorobą. Wydawało się, że nic nie może go już uzdrowić. Stało się jednak inaczej – podczas widzenia ukazali się Wincentemu święci Dominik i Franciszek. Przynieśli choremu łaskę uzdrowienia i polecili mu głosić Ewangelię po świecie.

Od tego momentu w życiu dominikanina zmieniło się wszystko. Napisał natychmiast list do Benedykta XIII z prośbą o konieczne do nowej misji upoważnienia. Po ich otrzymaniu oddał się wyłącznie kaznodziejstwu wędrownemu. Wędrował m.in. po terenach obecnej Hiszpanii, Włoszech, Francji, Anglii, Irlandii i Szkocji. Występował przeciwko katarom i waldensom, głosił także nadejście Antychrysta czym zyskał sobie przydomek anioła Apokalipsy. Wszędzie, gdzie się pojawił, gromadziły się tłumy. Ludzie , którzy słuchali Wincentego nie mogli pomieścić się w kościołach. Mówiło się, że Wincenty jest obdarzony wielkimi darami Ducha Świętego, że tam, gdzie się pojawia, dzieją się cuda.

Oprócz wiernych zwolenników miał jednak Wincenty także przeciwników. Oskarżano go o demagogię i szerzenie niebezpiecznych poglądów. Zarzuty przeciwko wielkiemu kaznodziei wysuwano nawet i na soborze w Konstancji. Wincenty był również spowiednikiem antypapieża Benedykta XII, ale opuścił go, kiedy nie udało mu się nakłonić go do rezygnacji. Zmarł 5 kwietnia 1419 r. w Vannes we Francji. Pogrzeb świętego przeistoczył się w wielką manifestację. Przez trzy dni jego zwłoki były wystawione w katedrze, zanim je złożono między chórem a głównym ołtarzem.

Proces kanonizacyjny odbył się prędko. Papież Kalikst III 29 czerwca 1455 zezwolił na jego kult, a papież Pius II w trzy lata potem dokonał jego formalnej kanonizacji. Jego relikwie zostały w czasie rewolucji francuskiej (1789-1794) sprofanowane, ale nie zniszczone. Wincenty Ferreriusz zostawił po sobie kilka drobnych pism, m.in. Traktat przeciwko schizmie, Traktat przeciwko Żydom, Traktat dla tych, którzy cierpią pokusy przeciwko wierze.

Tak o świętym mówił Katolickiej Agencji Informacyjnej ks. Zbigniew Kapłański:


6 kwietnia - Święty Piotr z Werony

 

"Św. Piotr Męczennik", ok. 1493, olej na desce, 177 x 90 cm, Muzeum Prado (Madryt) Autor: Pedro de Berruguete, malarz hiszpański, ur. ok. 1450 w Paredes de Nava koło Palencii, zm. 1504 w Ávili koło Madrytu.

Artystyczna rodzina

Twórczość Pedra Berruguete jest typowa dla późnego gotyku i wczesnego renesansu. Artysta zajmował się rzeźbą i malarstwem. Pochodził z artystycznej rodziny. Malarzami i rzeźbiarzami byli także jego ojciec Pedro i syn Alonso.

Pedro Berruguete tworzył we Włoszech (w Urbino) oraz w Hiszpanii (m.in. w Toledo, Burgos, Palencii i Segovii). Był malarzem królów Hiszpanii. Jego najwybitniejsze obrazy powstały na zamówienie wielkiego inkwizytora Tomása de Torquemady dla dominikańskiego klasztoru św. Tomasza w Ávili. Jednym z tych dzieł jest "Św. Piotr Męczennik".

Męczennik z Werony

Św. Piotr Męczennik z Werony (1205-1252) był dominikaninem, sławnym kaznodzieją. Poświęcił życie nawracaniu katarów. W 1234 papież mianował go inkwizytorem generalnym Mediolanu. Zginął zamordowany przez jednego z katarów. Już rok po śmierci został kanonizowany.

Berruguete namalował go w habicie dominikańskim, na tle złotego baldachimu. Kolor złoty oznaczał w sztuce średniowiecznej świętość.

W prawej ręce św. Piotr z Werony trzyma palmę – symbol wszystkich męczenników. Palma jest otoczona trzema koronami, które święty miał otrzymać w niebie za swoje męczeństwo, czystość i wiarę.

Nóż w głowie, miecz w piersi

Morderca zadał świętemu ciosy nożem w głowę i mieczem w pierś. Z tymi atrybutami męczeństwa namalował inkwizytora z Werony Berruguete. Dlatego w głowie świętego tkwi nóż, a z piersi wystaje koniec ostrza miecza, wbitego przez plecy.

Tuż przed śmiercią ranny Piotr napisał swoją krwią na ziemi słowa "Credo in Deum" – wierzę w Boga. Dlatego na obrazie hiszpańskiego artysty trzyma w lewej ręce księgę otwartą na Credo – wyznaniu wiary.


 

7 kwietnia - Święty Jan Chrzciciel de la Salle: Ucz się, Jasiu!
 

Krewni byli przerażeni. Jan oszalał. A oni widzieli w nim już samego kardynała!

Piął się w górę. Wielu zazdrościło mu takiej kariery. Jan Chrzciciel de la Salle pochodził ze starej książęcej rodziny. Jego ojciec Ludwik był radcą Reims, a matka Nicoletta jedną z najznakomitszych dam miasta.

Młodziutki Jan wyjechał do Paryża. Zaczął studiować teologię, chciał zostać księdzem. W 1678 roku dwudziestosiedmiolatek otrzymał święcenia kapłańskie. Już w trzy lata później obronił doktorat z teologii. Błyskawicznie został proboszczem. Lada chwila, a będzie kardynałem – zacierali ręce krewni. Nie mogło być inaczej. Gdy się jest synem samego radcy Reims?

I wtedy Jan wykonał ruch, którego kompletnie nie rozumieli. Wykształcony, świetnie zapowiadający się kapłan zaczął otaczać się ludźmi, których bogate społeczeństwo zepchnęło na margines. Nie mogło być inaczej. Skoro jest się synem samego Boga? – śmiał się młodziutki proboszcz.

Na plebanię przychodziło coraz więcej sierot z najuboższych rodzin miasta. Nie chodzili do żadnej szkoły – te zarezerwowane były tylko dla bogatych. W 1679 r. Jan de la Salle wykonał pionierski gest: założył szkołę dla chłopców (wcześniej pomagał w utworzeniu podobnej dla dziewcząt). Nauczycieli, którzy zdecydowali się uczyć sieroty, gościł i żywił w swoim domu. Gdy zobaczył, że zabiegają o własne utrzymanie, sam zrezygnował z godności kanonika. Oznaczało to też rezygnację z całkiem sporych dochodów. W czasie klęski głodu zimą 1684/85 r. rozdał cały swój majątek ubogim.

Krewni byli przerażeni. Jan oszalał. A oni widzieli w nim już samego kardynała!

Tymczasem plebania pękała w szwach. Zmieniła się w szkolę dla bezdomnych i ubogich dzieci. Gdy budynek okazał się zbyt mały, Jan oddał na ten cel swój dom rodzinny. Czy można się dziwić, że tego ogołacającego się księdza otaczał wianuszek ludzi, którzy zafascynowani jego stylem życia postanowili jak on poświęcić się kształceniu dzieci? Niebawem znaleźli się nauczyciele, a gospodynie domowe zgłaszały się, by gotować sierotom obiady. Z tych pomocników wyłoniło się z czasem nowe zgromadzenie zakonne Braci Szkół Chrześcijańskich. Gdy powstało w 1684 roku, Jan miał 31 lat.

Ruszyła szkoła z prawdziwego zdarzenia. Prawdziwą nowością (na skalę światową!) było to, że nauka była bezpłatna. Były to początki szkoły podstawowej we Francji. Nauczano w języku narodowym (nie jak dotąd po łacinie). W celu kształcenia braci – przyszłych nauczycieli – Jan tworzył seminaria nauczycielskie. W samej Francji do czasu wybuchu rewolucji działało aż 126 szkół i ponad 1000 braci szkolnych.

Swoje dzieło św. Jan okupił wielkim cierpieniem. Pomysł darmowych szkół dla najuboższych nie podobał się wyraźnie tym, którzy czerpali z edukacji dzieci spore zyski. Dzieło braci szkolnych o mało nie legło w gruzach. Było jednak dziełem Bożym. Dlatego przetrwało.


8 kwietnia - Święty Walter: Opat, który się wymigiwał
 

Urodził się w XI wieku we francuskiej miejscowości Andainville w Pikardii. Był benedyktyńskim mnichem w klasztorze w Rebais.

Sprawował funkcję profesora filozofii i retoryki zanim mianowano go opatem nowej benedyktyńskiej fundacji w Pontoise, leżącej na północ od Paryża. Nie było to spełnienie marzeń Waltera.

Miał on raczej samotniczą naturę pustelnika i ostatnią rzeczą, jaką chciał się w życiu zajmować, było „zarządzanie zasobami ludzkimi” w ówczesnym, średniowiecznym klasztorze, zwłaszcza, że niezdyscyplinowani braciszkowie przysparzali mu każdego dnia nie lada problemów.

Walter kilkakrotnie próbował zrzec się powierzonej mu funkcji, a nawet oddalił się pewnego razu samowolnie do opactwa w Cluny. Na jego pobyt tam papież Grzegorz VII nie wyraził jednak zgody i nakazał świętemu wracać do Pontoise.

Po powrocie na miejsce opat zabrał się wreszcie za niesfornych zakonników i choć Ci raz uwięzili go nawet w celi, to koniec końców Walterowi udało się zapanować nad rozbestwionymi współbraćmi, a nawet pomógł przy zakładaniu nowego opactwa - tym razem benedyktynek - w miejscowości Béaucourt, leżącej niedaleko Amiens.

Zmarł 8 kwietnia 1099 roku. Pochowano go w przyklasztornym kościele w Pontoise. W czasie Rewolucji Francuskiej jego szczątki miały zostać przeniesione na miejski cmentarz, gdzie znajdują się do dziś, choć nie jest wiadome, w którym dokładnie grobowcu obecnie spoczywają.

Jest uznawany między innymi za patrona jeńców. Zgodnie bowiem z legendą pewnego razu, jeszcze w czasie swego nowicjatu, tak bardzo zrobiło mu się żal przetrzymywanych w klasztornym areszcie więźniów, że postanowił ulitować się nad nimi i... dopomógł im w ucieczce.


9 kwietnia - Święta Maria Kleofasowa
 

Niewiele o niej wiemy. Była żoną Kleofasa. Należała do rodziny Maryi. Jej synami byli: Jakub, Józef i Juda Tadeusz, których Ewangelie nazywają „braćmi”, czyli krewnymi Jezusa. Maria Kleofasowa wiernie towarzyszyła Jezusowi w Jego wędrówkach. „Szła za Nim z Galilei i usługiwała Mu”. Gotowała, prała, sprzątała.

Była tuż przy Mistrzu w najbardziej dramatycznych chwilach Jego życia. Nawet, gdy przerażeni Apostołowie zwiali spod krzyża, stała na Golgocie. Zadrżała, gdy w chwili śmierci Jezusa zatrzęsła się ziemia. Ta niemal anonimowa kobieta jako pierwsza zobaczyła pusty grób. Czy któryś z Apostołów dostąpił tego zaszczytu? Nie! Jak bardzo Bóg wynagrodził pokorną służbę Marii, skoro dopuścił ją do udziału w wydarzeniach, które wstrząsnęły światem. Gdy o poranku biegła do grobu, by namaścić ciało Jezusa olejkami, znów zatrzęsła się ziemia. „Anioł Pański zstąpił z nieba, podszedł, odsunął kamień i usiadł na nim. Postać jego jaśniała jak błyskawica, a szaty jego były białe jak śnieg”.

Spotkałem już kilka Marii. Jeżdżę z mikrofonem i rozmawiam z ludźmi, często z pierwszych stron gazet. Bardzo często wskazują na anonimowe „Marie, żony Kleofasa”. Siostra Anna Bałchan, pracująca z kobietami wykorzystywanymi do prostytucji, powiedziała mi wprost: Nie czuję się gigantem duchowym. Nie pracuję sama: jest ze mną siostra Barbara. Cichutko robi swoje, ma znakomity kontakt z Panem Bogiem, a nie jest na pierwszych stronach gazet. A ja? Jestem medialna, bo mam niewyparzoną gębę. Jak miała na imię dominikanka, która zaparzyła mi na Świętej Annie herbatę?

Kim była mniszka w czerwonym welonie, która w Rybnie poczęstowała mnie ciastem? Niewiele wiem o siostrze Milenie, która dowiedziawszy się, że mam urodziny, podała mi bułkę (był akurat dzień postu), do której powbijała mnóstwo świeczek. To nie są postacie stojące w świetle reflektorów. To „błogosławieni cisi”. A my? Nie lubimy, gdy streszczają nas w jednym zdaniu. Wolimy dłuższe notki biograficzne. Jesteśmy skromni i… jesteśmy z tego dumni. Nasza pokora znana jest w kraju i za granicą.

Nie lubimy, gdy streszczają nas w jednym zdaniu. Wolimy dłuższe notki biograficzne. Jesteśmy skromni i… jesteśmy z tego dumni. Nasza pokora znana jest w kraju i za granicą.


10 kwietnia - Święty Fulbert: Biedak biskupem
Germańskie imię Fulbert znaczy tyle, co „pochodzący ze sławnego rodu”. Dlatego nieco dziwić może fakt, że święty, noszący to imię pochodził z bardzo ubogiej rodziny.

Jeszcze bardziej dziwić może to, iż został biskupem, mimo że godność ta w tamtych czasach zarezerwowana była dla rodzin magnackich.

Święty urodził się ok. 960 roku. Prawdopodobnie pochodził z Poitiers. W młodości pobierał naukę w Reims, w słynnej szkole, którą prowadził Gerbert, późniejszy papież Sylwester II. Po jej ukończeniu udał się do Chartres, gdzie został mianowany kanonikiem i kanclerzem kurii biskupiej. Po śmierci tamtejszego biskupa jego wybrano jako następcę.

Wybór ten okazał się bardzo trafny. Fulbert dobrze zarządzał swoją diecezją. Dbał o podniesienie szkolnictwa, zwoływał synody. Po pożarze, jaki nawiedził katedrę, odnowił ją tak okazale, że do dziś podziwiana jest jako arcydzieło budownictwa sakralnego. Wyróżniał się szczególnym darem jednania zwaśnionych. Dlatego często brano go jako sędziego w różnych sporach. Jego rady zasięgał nieraz sam król francuski- Robert II Pobożny.

Postawa biskupa szybko zjednała mu serca wiernych i duchowieństwa. Odznaczał się szczególnym nabożeństwem do Matki Bożej, która wymodliła mu zdrowie w ciężkiej chorobie. Święty pozostawił po sobie wiele cennych pism. Wśród nich są kazania, traktaty teologiczne i listy. Fulbert zmarł w wieku ok. 68 lat, 10 kwietnia 1028.


11 kwietnia - Święty Leon I: Pierwszy Wielki
"Choć cały Kościół Boży został uporządkowany według stopni, tak aby różnorodność członków przyczyniała się do zachowania całości Mistycznego Ciała, to jednak – jak powiada Apostoł – wszyscy stanowimy jedno w Chrystusie".

Kierował Kościołem w czasach licznych sporów teologicznych i sporego zamieszania wśród hierarchii kościelnej. Jednak przez dwadzieścia jeden lat swego pontyfikatu nie miał wątpliwości, że jedność Kościoła musi być zachowana. Dlatego papież Leon Wielki nie ustawał w działaniach na rzecz jej ocalenia.

Urodził się około roku 400 w Turcji, choć istnieją źródła, które podają jako miejsce jego urodzenia Toskanię. Papież Celestyn I mianował go archidiakonem. Spełniał funkcję legata papieskiego. Gdy wybrano go na Stolicę Piotrową, przebywał w Galii.

Jako papież zwalczał wytrwale liczne wówczas błędy w wierze. Dużo uwagi poświęcał umacnianiu wewnątrzkościelnej dyscypliny. Przeciwstawiał się odśrodkowym tendencjom, które pojawiły się w lokalnych Kościołach w Afryce Północnej i w Galii. Co prawda nie uczestniczył osobiście w Soborze w Chalcedonie (451 r.), ale wysłał tam swoich legatów.

Miał również ogromne zasługi na polu zachowania pokoju - bronił Rzymu przed najazdami barbarzyńców. Nie zawahał się wyjechać naprzeciw zagrażającym Rzymowi wojskom króla Hunów, Attyli i króla Wandalów, Genzeryka i prosić ich o zachowanie miasta od zniszczenia.

Był znakomitym teologiem, który potrafił nauczać w piękny sposób. Do naszych czasów zachowało się około 200 listów i około 100 mów wygłoszonych przez Leona Wielkiego.

Zmarł 10 listopada 461 roku.

Jedną z jego najbardziej znanych mów jest kazanie o Narodzeniu Pana Jezusa, w którym apelował: "Poznaj swoją godność, chrześcijaninie! Stałeś się uczestnikiem Boskiej natury, porzuć więc wyrodne obyczaje dawnego upodlenia i już do nich nie powracaj. Pomnij, jakiej to Głowy i jakiego Ciała jesteś członkiem. Pamiętaj, że zostałeś wydarty mocom ciemności i przeniesiony do światła i królestwa Bożego. Przez chrzest stałeś się przybytkiem Ducha Świętego, nie wypędzaj Go więc z twego serca przez niegodne życie, nie oddawaj się ponownie w niewolę szatana, bo twoją ceną jest Kraw Chrystusa".

Na własnej skórze doświadczał konsekwencji przysłowia: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Trudno znaleźć bardziej burzliwy pontyfikat.

Jego imię budziło grozę na rzymskich ulicach. Attyla – wódz wojowniczych Hunów zbliżał się do Wiecznego Miasta. Po domach opowiadano o potężnym wodzu zwanym „Biczem Bożym”, o jego niezliczonych bogactwach, trzystu żonach, o tym, że zamordował własnego brata, z którym dzielił władzę. Hunowie, których imperium sięgało od Danii po Bałkany i od Renu aż po Morze Kaspijskie, byli coraz bliżej. Historyk rzymski Ammianus Marcellinus straszył: „Mają grube kończyny, umięśnione plecy, a ich wygląd jest tak odpychający, że przypomina raczej dwunożne zwierzęta”.Gdy wojownicy zbliżyli się do Rzymu, na ich spotkanie wyjechał papież Leon I. Wszedł do namiotu Attyli i zaczął rozmowę. Rzym, który miał być zrównany z ziemią, ocalał. Gdy w 455 r. miastu zagrażali Wandalowie, Leon I ponownie wyjechał konno na spotkanie ich wodza, Genzeryka. Długo rozmawiali. I choć Wandalowie nie dotrzymali słowa i złupili Rzym, miasto uniknęło rzezi.

Papież Leon na własnej skórze doświadczał konsekwencji przysłowia: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Trudno znaleźć bardziej burzliwy pontyfikat. I nie chodziło jedynie o zewnętrznych wrogów, z którymi trzeba było negocjować. Pochodzący najprawdopodobniej z Toskanii, starannie wykształcony w rzymskiej retoryce teolog, na każdym kroku bronił czystości wiary. Był to czas wielu gorących sporów, herezji i zamieszania. Leon wykazywał błędy: manichejczyków (równoważenie działania potęgi dobra i zła, ciało i materia są złe z natury), pelagian (człowiek może osiągnąć zbawienie i doskonałość moralną o własnych siłach), nestorian (Maryja była tylko matką Jezusa-człowieka, nie można nazywać Jej Matką Boga).

Poprzez swych legatów brał udział w osądzeniu Eutychiusza. Poglądy tego mnicha, głoszącego, że w Chrystusie jest tylko jedna natura (Bosko-ludzka), doprowadziły do zwołania Soboru Chalcedońskiego w 451 roku. – Czyż może być coś bardziej szkodliwego, niż wymyślać rzeczy bezbożne i nie ustępować przed mądrzejszymi i bardziej uczonymi? – pisał Leon, a odpowiadając na zarzuty Eutychiusza, wyjaśniał: – Syn w niczym nie różni się od Ojca, ponieważ jest Bogiem z Boga, Wszechmogącym z Wszechmogącego, Współwiecznym, zrodzonym z Wiecznego.

Do dziś cytuje się słowa Leona I, pięknie wyjaśniającego, dlaczego Bóg stał się człowiekiem: „Poddał się On słabości nie dlatego, że miał udział w naszych przewinieniach. Przyjął postać sługi bez zmazy grzechu, wywyższając to, co ludzkie, nie umniejszając zaś tego, co Boże, ponieważ to uniżenie, przez które niewidzialny objawił się jako widzialny, a Stwórca oraz Pan wszystkich rzeczy zechciał stać się jednym ze śmiertelnych, było pochyleniem się ku nam miłosierdzia, a nie wyrzeczeniem się mocy”.

Leon zmarł 10 listopada 461 r. w opinii świętości. Był prawdziwym pasterzem – z dumą opowiadali o nim chrześcijanie. Kościół nazwał go jako pierwszego „Wielkim”. Jako pierwszy został też pochowany w Bazylice św. Piotra.


12 kwietnia - Święty Zenon: Biskup wędkarzem?
 

Werona słynie przede wszystkim z perypetii dwojga kochanków- Romea i Julii, ale niewiele osób wie, że miasto to może poszczycić się dużą ilością świętych. Wymienia się ich kilkudziesięciu. Wśród nich pierwsze miejsce zajmuje św. Zenon.

Zenon pochodził z Cezarei Mauretańskiej (obecnie teren Maroka). Jako młodzieniec był świadkiem męczeństwa św. Arkadiusza. Nie wiemy w jakich okolicznościach znalazł się nasz święty w Weronie. Wiemy natomiast, że właśnie tu został wyświęcony na kapłana, a w roku 362 został biskupem tegoż miasta.

Jako gorliwy pasterz starał się Zenon zwalczać słowem i piórem herezję ariańską. Za jego czasów diecezja miała jeszcze sporo pogan. Zabiegał więc, żeby pozyskać ich dla Chrystusa. Nauczanie wiary uważał za swój pierwszy i najważniejszy obowiązek. Bardziej jednak uczył swoich wiernych przykładem własnego życia niż słowami.

Pobożny biskup zmarł w 375 roku. Kult świętego rozpoczął się zaraz po jego śmierci. Czczony był jako męczennik. Nie jest to wykluczone, ponieważ gdy szalał arianizm, popierany przez cesarzy, nie wahano się podnieść ręki nawet na dostojników. Sama Wrona wystawiła ku czci Zenona 8 kościołów.

Święty przedstawiany jest zwykle w stroju biskupa, z wędką w ręce. Tradycja bowiem głosi, że po rozdaniu swoich dóbr ubogim żył tak biednie, iż żywił się jedynie rybami. Obraz ten symbolizować może także cud, jaki dokonał się za przyczyną Zenona. Święty Grzegorz wspomina, że w czasie wylewu Adygi, dopływu Padu, ludzie modlili się do patrona diecezji. Wierzyli, że to właśnie dzięki jego wstawiennictwu rozszalałe wody, które zalały miasto, oszczędziły katedrę.


13 kwietnia - Święty Marcin I: Porwanie papieża
 

Przyszedł na świat w Todi, miejscowości leżącej we włoskiej Umbrii, jako syn Fabrycjusza. Na papieża wybrano go w 649 roku.

Wcześniej przebywał jako tak zwany apokryzjariusz – dziś powiedzielibyśmy pewnie legat papieski - na dworze cesarskim w Konstantynopolu, zaś po śmierci swego zwierzchnika, papieża Teodora I, to właśnie Marcina wyświęcono na jego następcę.

Doszło do tego bez zgody ówczesnego cesarza Konstansa II, przez co relacje Marcina z bizantyjskim władcą nie były najlepsze.

Uległy one dalszemu pogorszeniu, gdy w 649 roku, podczas obrad synodu laterańskiego w kościele Zbawiciela papież potępił ideę monoteletyzmu, głoszącą, iż Chrystus mimo posiadania boskiej i ludzkiej natury, posiada jednocześnie tylko jedną (boską) wolę. Edykt głoszący owe tezy wydał nie kto inny, jak właśnie Konstans II, w związku z czym 17 czerwca 653 roku cesarz nakazał swemu egzarsze (namiestnikowi) Teodorowi Kalliopasowi, aby uwięził papieża na Lateranie, następnie zaś drogą morską dostarczył więźnia do Konstantynopola.

Na miejscu wydano na papieża wyrok śmierci, jako uzasadnienie go podano zaś fakt rzekomej zdrady stanu. Po procesie Marcina publicznie rozebrano z biskupich szat i skutego kajdanami poprowadzono przez miasto na miejsce, w którym miała zostać wykonana egzekucja.

Dzięki wstawiennictwu patriarchy Konstantynopola, Pawła II, karę śmierci zamieniono Marcinowi w ostatniej chwili na wygnanie, w związku, z czym przewieziono go na Krym. W tym czasie rzymski kler obrał nowym papieżem Eugeniusza I, co niebywale zasmuciło opuszczonego przez wszystkich Marcina, który opisał swe rozczarowanie zaistniałą sytuacją w zachowanych po dziś dzień listach z wygnania.

Święty Marcin I zmarł 16 września 655 roku w Chersonezie, czyli dzisiejszym Sewastopolu na Krymie.


14 kwietnia - Święta Ludwina: Cicha męczennica
Naszą świętą możemy uznać za przykład ukrytej męczennicy. Ludwina pochodziła z Holandii. Urodziła się w miasteczku Schiedam koło Rotterdamu w 1380 r.

Należała do najurodziwszych dziewczyn miasta, dlatego wielu ubiegało się o jej rękę. Jednak Ludwina już w wieku 7 lat złożyła Bogu ślub dozgonnej czystości.

W piętnastym roku życia dziewczyna uległa nieszczęśliwemu wypadkowi. W czasie zabawy na lodzie upadła i uszkodziła sobie kość pacierzową. Wtedy to właśnie rozpoczęło się jej długie, bo trwające 38 lat męczeństwo. Przez ten czas Ludwina nie opuszczała łóżka. Do tej pory pogodna, otoczona adoratorami, nagle stała się przedmiotem odrazy. Widok ran odstraszał od niej nawet najodważniejszych. Lekarze nie potrafili jej pomóc. Stosowali eksperymentalne zabiegi, które jednak nie tylko nie przynosiły ulgi, ale jeszcze bardziej zaostrzały sytuację. Paraliż tak ją obezwładnił, że mogła poruszać jedynie głową i lewą ręką.

Początkowo nieszczęśliwa przeklinała swój los i pragnęła śmierci. Dopiero po wizycie spowiednika, który przypomniał jej mękę i śmierć Chrystusa, zaczęła święta cicho i bohatersko znosić cierpienie. Swoje męczeństwo uznała za rodzaj apostolstwa. Zapragnęła w ten sposób nawrócić jak najwięcej grzeszników. Ta ofiara musiała być bardzo miła Bogu, bo wkrótce przy jej łożu zaczęły dziać się cuda. Tłum z całej okolicy zbierał się, aby prosić ją o modlitwę i radę. Dary jakie jej składano oddawała ubogim. Od swojego Oblubieńca otrzymała Ludwina duchowe pociechy, wizje, a nawet dar ekstazy. W ostatnich latach żyła wyłącznie Komunią świętą.

Tuż przed śmiercią zjawił się jej sam Chrystus z piękną koroną, w której jednak brakowało kilku klejnotów. Rzekł do niej: „Córko, potrzeba je dopełnić jeszcze”. W kilka dni później napadli na nią bandyci i doszczętnie ograbili. Dnia 14 kwietnia 1433 roku święta odeszła do Pana po obiecaną koronę. W 1890 roku papież Leon XIII zatwierdził jej kult.


15 kwietnia - Święty Damian de Veuster
Józef de Veuster (lub Deveuster) urodził się 3 stycznia 1840 r. we flamandzkim miasteczku Tremelo w rodzinie handlarza zbożem.

Po nauce w szkole podstawowej w stronach rodzinnych pomagał w pracach domowych, po czym w wieku 18 lat rozpoczął naukę języka francuskiego. Tam też obudziło się w nim powołanie kapłańskie.

Za przykładem starszego brata – Pamfila wstąpił do Zgromadzenia Najświętszych Serc Jezusa i Maryi i Wieczystej Adoracji Najświętszego Sakramentu Ołtarza, przyjmując imię Damiana. Początkowo nie chciano go wyświęcić na kapłana, bo prawie nie znał łaciny i słabo mówił po francusku. Ale młody brat zakonny usilnie pracował nad sobą, nie rezygnując z myśli o kapłaństwie. W 1863 grupa ojców i braci, w tym o. Pamfil, miała wyjechać do pracy misyjnej na Hawaje. W ostatniej chwili do grupy tej trafił Damian, gdyż jego starszy brat zachorował na tyfus.

Po czteromiesięcznej podróży statkiem misjonarze dotarli na miejsce i tam na wyspie Oahu w 1864, w wieku 24 lat Józef-Damian przyjął święcenia kapłańskie. Rozpoczął intensywną posługę jako misjonarz, szybko opanował z grubsza używane tam języki hiszpański, portugalski i hawajski i pracował nad nawracaniem miejscowych mieszkańców. Budował świątynie, nauczał, a wszystko to robił z dużym poczuciem humoru; często był to humor niezamierzony, gdyż o. Damian, nie znając wystarczająco dobrze miejscowych języków, mylił słowa, wywołując śmiech swych podopiecznych.

Mając 33 lata dobrowolnie wyjechał jako duszpasterz na wchodzącą w skład archipelagu Hawajów wyspę Molokai, gdzie na półwyspie Kalaupapa od 1866 r. znajdowała się kolonia trędowatych. Nikt ze zdrowych ludzi nie chciał tam żyć i pracować, a na wyspie – obok choroby – szerzyły się bezprawie i demoralizacja. Nowo przybyły kapłan w niezwykle trudnych warunkach rozpoczął posługę wśród miejscowej ludności. Potrafił uporządkować wiele spraw, m.in. udało mu się znacznie zmniejszyć przestępczość i ogromnie ożywić życie religijne. Pomagał ludziom jako kapłan, nauczyciel i lekarz. W sumie przepracował tam 11 lat, poświęcając się chorym i umierającym w nieludzkich warunkach tubylcom. Zmarł 15 kwietnia 1889 roku, sam zaraziwszy się trądem 6 lat wcześniej.

Przed niemal siedemdziesięciu laty trumnę z jego prochami sprowadzono z najwyższymi honorami do Belgii. 4 czerwca 1995 roku, podczas swej drugiej pielgrzymki do Belgii, Jan Paweł II ogłosił w Brukseli o. Damiana de Veustera błogosławionym.

W 2005 roku telewidzowie flamandzcy wybrali „Apostoła trędowatych” "największym Belgiem wszech czasów" spośród 111 kandydatów. Podkreślono, że przez pracę na Molokai bł. o. Damian stał się symbolem miłości bliźniego. Wyprzedził on tak znanych swoich rodaków, jak flamandzkiego malarza Petera Paula Rubensa (1577-1640), surrealistę René Magritte’a (1898-1967), urodzonego w 1945 r. kolarskiego mistrza świata zawodowców Eddy Merckxa i piosenkarza Jacquesa Brela (1929-78).

11 października 2009 roku o. Damian de Veuster został ogłoszony przez papieża Benedykta XVI świętym. Św. Damian uchodzi m. in. za patrona chorych na trąd, AIDS oraz amerykańskiego stanu Hawaje.


16 kwietnia - Święta Bernadeta Soubirous: Cud dla każdego
Był 11 lutego 1858 roku. W skromnym domu rodziny Soubirous zabrakło drewna na opał. Najmłodsza córka Maria wraz z koleżanką z sąsiedztwa wybrała się nad pobliską rzekę Gave, by nazbierać chrustu.

 

Z dziewczętami poszła też Bernadetta – starsza córka państwa Soubirous. Chorowała na astmę, dlatego matka niechętnie zgodziła się, by towarzyszyła siostrze.

W pobliżu skał Massabielle Maria i Janina boso przeszły na drugi brzeg rzeki i zajęły się zbieraniem gałęzi. Bernadetta wahała się, czy zamoczenie nóg w lodowatej wodzie nie spowoduje nawrotu choroby. Wtedy usłyszała hałas przypominający szum wiatru, a po chwili w wyżłobionej w skale grocie zobaczyła postać niezwykle pięknej, młodej kobiety. Odruchowo upadła na kolana i zaczęła odmawiać różaniec. Pani także przesuwała paciorki różańca, nie poruszając wargami. Po modlitwie znikła.

Bernadetta spotkała się z Maryją 18 razy. Podczas dziewiątego objawienia, 25 lutego, w grocie wytrysło źródełko, które bije tam do dziś. Szybko się okazało, że wypływająca z niego woda ma uzdrawiającą moc. Już cztery lata po objawieniach specjalna komisja powołana przez Kościół do zbadania uzdrowień ogłosiła, że 7 z 18 przeanalizowanych przypadków to „cudowne uzdrowienia uzyskane w wyniku stosowania wody z groty Massabielle”. Do Lourdes zaczęło przybywać coraz więcej liczących na cud chorych.

Także dziś do Lourdes raczej nie przyjeżdżają zwykli turyści. Oprócz zamku i górującego nad miasteczkiem szczytu Pic du Jer, niewiele jest tu do zwiedzania. Tłumy pielgrzymów przyciąga tu massabielska grota i sława otrzymanych łask i cudów. Tego miejsca nie można zrozumieć bez chorych. Przywożą tu strach przed śmiercią, ogromny nieraz bagaż bólu, cierpienia, kalectwa, choroby, gorycz samotności, czasem bunt przeciw swojemu losowi.

Modlą się przed grotą, w której objawiła się Matka Boża, piją wodę z cudownego źródełka lub zanurzają się w wypełnionym nią basenie. Czasem nie prosząc o zabranie cierpienia, ale o siłę do znoszenia go. Każdy wyjeżdża stąd z jakimś własnym cudem: zrozumienia sensu życia, cierpienia, choroby, z którą się zmaga, odzyskania wiary, a nierzadko i powrotu do zdrowia. Dlatego, kiedy Jan Paweł II, chcąc zwrócić uwagę Kościoła na wartość cierpienia ludzi zmagających się z kalectwem, niepełnosprawnością czy chorobą, w 1992 roku ustanowił Światowy Dzień Chorego, postanowił, że będzie on obchodzony 11 lutego. W dniu, w którym Kościół wspomina NMP z Lourdes.


17 kwietnia - Święty Robert: Założyciel cystersów
Święty Robert urodził się około 1042 roku w Szampanii we Francji. Jego rodzicami byli pochodzący ze znakomitych rodów Ermenegarda i Teodoryk.

W wieku 15 lat wstąpić miał Robert do benedyktyńskiego klasztoru w Mortier la Cella, gdzie wkrótce potem został przeorem zgromadzenia.

Podobną, zaszczytną funkcję pełnił następnie w klasztorze pod wezwaniem świętego Michała w Tonnere. Nie było to jednak miejsce, które późniejszy święty wspominać miał najprzyjemniej. Niepokorni mnisi nie chcieli podporządkować jego zarządzeniom, dlatego też Robert szybko opuścił Tonnere i przeniósł się do Aigult.

Stamtąd Robert trafia – na prośbę papieża, Urbana II – do miejscowości Calon, gdzie zostaje przełożonym pustelniczego odłamu benedyktynów. To właśnie spośród mnichów zgromadzonych w Calon – którzy z czasem przenieśli się do Citeaux w Burgundii - wyewoluować miała niebawem pierwsza na świecie wspólnota cystersów... Jak pisał ksiądz Wincenty Zaleski w publikacji „Święci na każdy dzień”: „duchowi synowie św. Roberta wyróżniali się wśród benedyktyńskich swoich braci tym, że żyli w zupełnym ubóstwie, utrzymując się pracą swoich rąk; zachowywali stałe milczenie i otworzyli szeroko bramy dla braci konwersów. Ci właśnie jako fachowcy w różnych dziedzinach (w rzemiośle, w rolnictwie, w pasterstwie, przemyśle, sadownictwie) przyczynili się do podniesienia kultury lokalnej i ogólnoeuropejskiej”.

Zmarł Robert 17 kwietnia 1111 roku. Wraz ze świętymi Stefanem i Alberykiem, jest założycielem zakonu cystersów.


18 kwietnia - Święty Apoloniusz: Rzymski senator przed sądem
Apoloniusz urodził się ponoć w Aleksandrii. Był szanowanym obywatelem i dostojnikiem w antycznym Rzymie - miał nawet zasiadać w ławach senackich najwyższego zgromadzenia cesarstwa.

Żył w II wieku naszej ery. Po zapoznaniu się z ideami chrześcijaństwa porzucił wierzenia w rzymskie bóstwa i zaprzestał składania im hołdów. Nawiązał natomiast znajomość z ówczesnym papieżem Euleteriuszem i sukcesywnie pogłębiał swoją wiarę, co z czasem stało się przyczyną poważnych problemów, w jakie Apoloniusz popadł.

Jeden z jego niewolników o imieniu Sewer doniósł bowiem na swojego pana prefektowi gwardii przybocznej cesarza Kommodusa, iż Apoloniusz jest wyznawcą nowej, zakazanej wówczas w imperium religii. Święty stanąć musiał przed sądem senatu rzymskiego, gdzie zażądano od niego wyjaśnień, następnie zaś zagrożono, że jeśli nie wyrzeknie się wiary w Chrystusa, zostanie pozbawiony życia.

Apoloniusz wygłosił wówczas płomienną mowę, przepełnioną filozoficznych argumentami, która przeszła do historii – wspominał o niej między innymi święty Hieronim – a która uzmysłowić miała pozostałym rzymskim senatorom, jak płytka i w gruncie rzeczy zabobonna jest ich wiara, w znane nam z mitologii bóstwa, czy też w kolejnych imperatorów, których dekretami deifikacyjnymi jeszcze za ich życia wprowadzano na panteon.

Przewodniczący rozprawie prokonsul Azji Perennis, starał się kolejnymi sugestiami i podchwytliwymi zapytaniami zbić Apoloniusza z tropu i nakłonić go do oddania czci boskiemu cesarzowi Kommodusowi. Święty jednak nie dawała za wygraną i swą przemowę wykorzystał do wyłożenia senatorom zasad wiary chrześcijan.

Stwierdził także, iż nie będzie modlił się do cesarza, złotych posążków, ani uznawał za święte zwierząt, czy też czosnku i cebuli, jak to mieli w zwyczaju mieszkańcy egipskiego Peluzjum oraz, że nie boi się oddać życia za wiarę w swego Stwórcę, gdyż po śmierci czeka go zmartwychwstanie i życie wieczne.

Wyrok na Apoloniusza wydano około 184 roku naszej ery. Ścięto go mieczem. Ciało miało zostać przewiezione do Bolonii, głowa zaś do Ebory - ważnej w starożytności ze względów strategicznych, portugalskiej miejscowości.


19 kwietnia - Święty Leon IX: Graf z Watykanu
Urodził się 21 czerwca 1002 w Egisheim w Alzacji, w hrabiowskiej rodzinie, jako Bruno von Egisheim-Dagsburg.

Był duchownym na dworze cesarza Konrda II, a gdy skończył 24 lata mianowano go biskupem Toul we Francji. Tam pełnił swą posługę w niebywale aktywny sposób, próbując reformować podległą mu diecezję w duchu kluniackim, co zaowocowało tym, że cesarz Henryk III wyznaczył go w 1048 roku na sejmie w Wormancji na papieża.

Po przybyciu do Rzymu w stroju pątnika, Bruno najpierw boso udał się do grobu świętego Piotra, 12 lutego 1049 roku oficjalnie został zaś wybrany na stolicę Piotrową i przyjął miano Leona IX.

Jako głowa Kościoła nie zrezygnował ze swych reformatorskich zapędów. Odnowa moralna społeczeństwa oraz kleru szczególnie leżała mu na sercu, dzięki czemu uznaje się go dziś za prekursora reformy gregoriańskiej, wprowadzonej w pełni podczas pontyfikatu Grzegorza VII. Zreorganizował Leon IX papieską kurię, powołał także do życia kolegium kardynalskie, które liczyło wówczas siedemdziesięciu dostojników, co wynikało z uwarunkowań historycznych – tylu bowiem członków miała liczyć rada starszych w Izraelu.

Nazywano Leona „papieżem podróżującym” z uwagi na fakt, iż często przebywał poza Watykanem. Uważał bowiem, że papież powinien głosić światu Dobrą Nowinę osobiście, dlatego też bardzo często brał udział w uroczystościach wyświęcania nowych kościołów, a także od czasu do czasu, kierowany nostalgią, udawał się z powrotem w swoje rodzinne, niemieckie strony.

Czasy, w których przyszło mu żyć nie należały do najspokojniejszych. Z jednej strony Cesarstwo Niemieckie nie godziło się na dominującą rolę papieża w Italii, z drugiej zaś zagrożeniem byli Normanowie, którzy wcześniej służyli jako zaciężni żołnierze w Bizancjum podczas walk z Arabami, teraz zaś próbowali utworzyć własne państwo, grabiąc i plądrując ziemie należące do Państwa Kościelnego.

Leon IX wyruszył nawet na wyprawę przeciw najeźdźcom, nie otrzymał jednak obiecanego, militarnego wsparcia wojsk bizantyjskich, w związku z czym przegrał bitwę pod Civitate w 1053 roku i dostał się do niewoli. Fiaskiem zakończył się więc jego plan zakładający trójstronny sojusz pomiędzy papieżem, cesarzem niemieckim i bizantyjskim, który miał być skierowany przeciw Normanom. Co gorsza, istniejące wcześniej konflikty między kościelnymi dostojnikami ze Wschodu i Zachodu, zaczęły za jego pontyfikatu narastać jeszcze bardziej.

Ciężko chory – najprawdopodobniej na malarię – został Leon po dziewięciu miesiącach zwolniony z niewoli, po czy wkrótce, 19 kwietnia 1054 roku zmarł.


20 kwietnia - Święta Agnieszka z Montepulciano: Mistyczka z Toskanii
Agnieszka przyszła na świat w 1268 roku w Gracciano Vecchio – miejscowości leżącej nieopodal Montepulciano w Toskanii. Jej rodzicami byli Lorenzo i Maria ze szlacheckiego rodu de Segni.

Już w dzieciństwie cechować miała ją wielka pobożność. Ponoć godzinami potrafiła przebywać w odosobnieniu, spędzając czas na modlitwie. Mając 9 lat Agnieszka postanowiła wstąpić do klasztoru dominikanek, co początkowo spotkało się ze sprzeciwem jej rodziców i dopiero niecodzienne, znane nam dzięki legendom wydarzenie spowodowało, iż zmienili oni zdanie.

Otóż razu pewnego Agnieszka wraz z ojcem wybrała się do Montepulciano. W drodze dziewczynka została zaatakowana przez stado kruków, które nadleciały ze znajdującego się na pobliskim wzgórzu domu schadzek. Bliscy zinterpretowali to zdarzenie, jako szatańską ingerencję, po której nie wahali się już dłużej i błyskawicznie wyrazili zgodę, na wstąpienie 9-letniej Agnieszki do zakonu.

W 5 lat później, udzielając specjalnego pozwolenia, papież mianował ją przełożoną klasztoru koło Viterbo, którego była zresztą współzałożycielką. 14-letnia wówczas święta czuwała nie tylko nad finansami zgromadzenia, ale także doświadczała stanów mistycznych, dzięki niezwykle głębokim modłom kontemplacyjnym. Zdumiewało to współczesnych jej ludzi, którzy nie dowierzali, iż osoba w jej wieku może dostąpić takiego stopnia zjednoczenia z Bogiem.

Wiodła niezwykle skromny i prosty żywot. Po latach, w 1306 roku, powróciła do toskańskiego Montepulciano – co zresztą stało się na prośbę mieszańców jej rodzinnej miejscowości – by także tam założyć klasztorne zgromadzenie, którego została przeoryszą.

Z legend wiemy, iż parcelę pod budowę klasztoru Santa Maria Novella miała Agnieszka zakupić wówczas od dwóch kobiet, które prowadził dom schadzek – ten sam, z dachu, którego nadleciały kruki, atakujące świętą w dzieciństwie.

Gdy w 1317 roku była umierająca, stwierdziła na łożu śmierci, iż nigdy wcześniej nie doświadczała tak wielkiej duchowej radości, jak w chwili agonii.

„Chlubna matka” – tak Agnieszkę określała święta Katarzyna ze Sieny - zmarła 20 kwietnia 1317 roku. Beatyfikował ją papież Klemens VII w 1532 roku, kanonizował zaś Benedykt XIII 10 grudnia 1726 roku.


21 kwietnia - Święty Anzelm: Dwa skrzydła
Wiara nie jest aktem ślepego posłuszeństwa. Nie boi się pytań czy wątpliwości. Wiara bez rozumu przekształca się łatwo w mit czy przesąd. Z kolei rozum, który odcina się od wiary, karłowacieje.

Nie bez racji nazywa się św. Anzelma ojcem scholastyki. Jego dewiza fides queres intellectum (wiara szukająca zrozumienia) stała się drogowskazem dla dojrzałej filozoficznej i teologicznej myśli średniowiecza. „Wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy” – napisał kilkaset lat później Jan Paweł II w encyklice Fides et ratio. Św. Anzelm, jeśli w niebie mógł zerknąć na papieski tekst, to zapewne się uśmiechnął. Podpisałby się pod nim obiema rękami.

Przyszedł na świat w Aoście w roku 1033. Jako dwudziestolatek podróżował, szukając swojego miejsca w życiu. Dotarł do benedyktyńskiego opactwa Bec w Normandii. Głębokie wrażenie wywarło na nim spotkanie z opatem Lanfrankiem, uczonym erudytą. Ten przekonał Anzelma, by został mnichem. W klasztorze znalazł znakomite miejsce dla swoich studiów. Już po trzech latach został przeorem, a później opatem. W 1093 roku jego spokój został zburzony. Powołano go na arcybiskupa Canterbury. Walczył o wolność Kościoła od nacisków politycznych kolejnych królów Anglii. Dwukrotnie skazywano go na wygnanie. Zmarł w 1109 roku w Canterbury.

Anzelm głosił potrzebę współdziałania wiary i rozumu. Wiara jest zawsze punktem wyjścia. „Wydaje mi się niedbałością – pisał – nie przykładać się, po utwierdzeniu w wierze, do zrozumienia tego, w co wierzymy”. Rozum ma za zadanie objaśniać prawdy objawione. Rozum pozostaje więc na usługach wiary. Najsłynniejszym z Anzelmowych rozumowań jest tzw. ontologiczny dowód na istnienie Boga. W uproszczeniu przedstawia się on następująco. Posiadamy pojęcie istoty najdoskonalszej. Gdyby istniała ona tylko w naszej myśli, to nie byłaby najdoskonalsza. Zatem istota najdoskonalsza musi istnieć także w rzeczywistości. Z samego pojęcia Boga wynika więc fakt Jego istnienia. Ten dowód, choć później wielokrotnie krytykowany, wpisał się na trwałe do historii filozofii chrześcijańskiej. W dziedzinie teologii Anzelm zasłynął najbardziej dziełem pt. Cur Deus homo (Dlaczego Bóg stał się człowiekiem). Rozwinął w nim ideę tzw. zadośćuczynienia zastępczego. Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu, aby zadośćuczynić Bogu za obrazę spowodowaną grzechami ludzi.

Nieprzemijająca mądrość św. Anzelma to wezwanie do budowania syntezy wiary i rozumu. Wiara nie jest aktem ślepego posłuszeństwa, nie boi się pytań czy wątpliwości. Wiara bez rozumu przekształca się łatwo w mit czy przesąd. Z kolei rozum, który programowo odcina się od wiary, karłowacieje, zamyka się w prawdach cząstkowych, ucieka od pytań o sens całości. Zapatrzony w siebie rozum obraca się przeciwko człowiekowi. Papież Jan Paweł II, sam z wykształcenia filozof, ubolewał nad rozdziałem między wiarą i rozumem panującym we współczesnej kulturze. Wzywał do odwagi wiary i odwagi rozumu. Wiara, która może oprzeć się różnym współczesnym fałszywym prorokom, musi być wiarą inteligentną, uzasadnioną.

Blask średniowiecza

Jest niedbałością nie przykładać się do zrozumienia tego, w co wierzymy...

Święty Anzelm jest świetnym przykładem geniuszu średniowiecznej Europy. Był benedyktyńskim mnichem, teologiem, mistykiem, wychowawcą, erudytą. Choć pochodził z Italii, został arcybiskupem Canterbury w Anglii. Bronił Kościół przed wpływami świeckiej władzy. Jego słowa o „wierze szukającej zrozumienia” stały się dewizą scholastyki. „Wydaje mi się niedbałością – pisał uczony benedyktyn – nie przykładać się, po utwierdzeniu w wierze, do zrozumienia tego, w co wierzymy”.

Urodził się w 1033 r. we włoskiej Aoście. Matka powierzyła jego kształcenie benedyktynom. Gdy miał piętnaście lat, poprosił o przyjęcie do zakonu. Ojciec jednak skutecznie sprzeciwił się temu. Anzelm porzucił wtedy dom i zaczął włóczęgę po Francji, szukając miejsca w życiu. Dotarł znowu do benedyktynów. Tym razem do opactwa Bec w Normandii, pociągnięty sławą przeora Lanfranka. Pod jego wpływem Anzelm w wieku 27 lat wstąpił do zakonu i przyjął święcenia. Asceza i studium otworzyły przed nim nowe horyzonty. Już po trzech latach życia w klasztorze został jego przeorem. W 1093 roku powołano go na arcybiskupa Canterbury, gdzie skutecznie walczył o wolność Kościoła od nacisków politycznych króla Anglii. Dwukrotnie skazywano go na wygnanie. Zmarł w 1109 roku w Canterbury.

Święty Anzelm przeszedł do historii filozofii jako twórca tzw. ontologicznego dowodu na istnienie Boga. W uproszczeniu przedstawia się on tak: posiadamy pojęcie Boga, którego cechą jest absolutna doskonałość. Jeśli jest doskonały, to nie może mu brakować ważnej właściwości – istnienia. Musi więc istnieć. To rozumowanie jest ciekawym argumentem za. Jako teolog Anzelm zasłynął dziełem „Cur Deus homo” (Dlaczego Bóg stał się człowiekiem), w którym rozwinął ideę tzw. zadośćuczynienia zastępczego.

Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu, aby zadośćuczynić Bogu za obrazę spowodowaną grzechami ludzi. Św. Anzelm był przekonany o racjonalności świata i Boga. Wiara posługuje się rozumem, choć nie przestaje być aktem zawierzenia. „Błagam Cię, Boże, obym mógł Cię poznać, obym Cię kochał, bym mógł się Tobą radować. A jeżeli nie mogę w całej pełni w tym życiu, niech przynajmniej stale postępuję naprzód, aż nadejdzie to w pełni”. Te słowa św. Anzelma ilustrują pasję szukania Boga, która przenikała całe średniowiecze. Pewnie dlatego tyle w nim blasku.


22 kwietnia - Święty Agapit I: Marzenie o Bibliotece Aleksandryjskiej
Przyszedł na świat jako potomek zamożnego, rzymskiego rodu Anicjuszów. Jego ojciec – Gordian - został zamordowany przez ludzi sprzyjających antypapieżowi Wawrzyńcowi w 502 roku.

Agapit został papieżem 13 maja 535 roku. Wkrótce potem jednoznacznie opowiedział się za procedurą wybieralności papieża, nie zaś nominacjom na Stolicę Piotrową przez poprzedników. Zmuszony był także zapłacić ostrogockiemu władcy Teodahadowi sumę 3 tysięcy solidów w złocie, za to, iż król wybór uznał za prawomocny.

Bronił Agapit I prawa papieży do powoływania i odwoływania biskupów. Ostro sprzeciwiał się sytuacjom, w których świeccy zajmowali się nauczaniem w świątyniach. Gdy z Północnej Afryki wyparto Wandali i przywrócono na tamtejszych terytoriach katolicyzm, nie wyraził zgody na pełnienie posługi kapłańskiej nawróconym arianom.

Kiedy między Teodahadem i cesarzem Bizancjum Justnianem I doszło do konfliktu zbrojnego, papież starał się mediować i pośredniczyć w pokojowych rokowaniach. Po licznych klęskach zadanych armii Teodahada, ten ostatni zamordował własna żonę i zagroził, że jeśli Justynian nie zaprzestanie dalszych działań wojennych, w podobny sposób zginą wszyscy rzymscy senatorowie oraz ich żony i dzieci, po czym zmusił papieża Agapita do udania się w podróż do Konstantynopola, by ten uświadomił cesarzowi ową groźbę.

Mimo owacji tłumów po przybyciu do miasta, jego wizyta w lutym 536 roku nie okazała się zbyt owocna. Nie udało mu się zapobiec kolejnym zbrojnym wyprawom bizantyjskiego generała Belizariusza do Italii. Zatwierdził za to jedną z formuł mnichów scytyjskich jako prawowierną, której jego poprzednik, papież Hormizadas zaakceptować nie chciał.

Swą rzymską, domową posiadłość leżącą na wzgórzu celiańskim zamienił Agapit w bibliotekę, która miała wejść w skład zakładanego przez niego Uniwersytetu Rzymskiego, a której struktura wzorowana była na słynnej bibliotece z Aleksandrii.

Agapit I zmarł w Konstantynopolu 22 kwietnia 536 roku. Stamtąd przetransportowano jego ciało do Rzymu, po czym złożono je w portyku Bazyliki świętego Piotra.


23 kwietnia - Święty Wojciech: Patron nie tylko Polski
Mnich i biskup. Przyjaciel cesarza i królów. Skromny pielgrzym i misjonarz. Męczennik Kościoła. Św. Wojciech Sławnikowic. Obok Matki Bożej Królowej Polski, św. Stanisława i św. Andrzeja Boboli jeden z głównych patronów naszego kraju. Choć nie był Polakiem, to jemu Polska zawdzięcza powstanie organizacji kościelnej.

Przyszły biskup Pragi przyszedł na świat jako szósty z siedmiu synów czeskiego możnowładcy Sławnika. Urodziny miały miejsce ok. 956 r. Rodzice nadali dziecku imię Vojtiech, co znaczy pociecha, radość wojowników. Zostało więc przeznaczone na żołnierza. Średniowieczne żywoty biskupa (zachowały się aż trzy) podają, że niemowlę ciężko zachorowało. By przebłagać Boga, rodzice obiecali, że syn zostanie duchownym. Wtedy wyzdrowiał.

Gdy skończył 16 lat, został wysłany na naukę do Magdeburga w Niemczech, gdzie właśnie stworzono archidiecezję z abp. Adalbertem. Miasto słynęło ze szkoły katedralnej, prowadzonej przez benedyktyna Otryka. W niej Święty zdobył wykształcenie. Podobno był uczniem zdolnym, ale niezbyt pilnym i często opuszczał lekcje. Podczas pobytu w szkole jego najważniejszym przewodnikiem duchowym i wzorem do naśladowania pozostawał Arcybiskup - znany z gorliwości w nawracaniu i ascetyzmu. Te cechy przejął od niego późniejszy święty. Z szacunku dla niego w czasie bierzmowania wybrał imię Adalbertus. Pod nim jest czczony w krajach zachodnich, chociaż nie ma ono żadnego związku znaczeniowego ze słowiańskim „Wojciech”.

Do domu wrócił w 981 r., kiedy umarli zarówno arcybiskup Magdeburga, jak i jego rodzony ojciec. Niedługo po nich, w styczniu następnego roku, odszedł do wieczności pierwszy biskup diecezji praskiej, Dmytryk. Wojciech był już wtedy kapłanem i na zjeździe magnaterii czeskiej w Levym Hradcu został wybrany na następcę zmarłego. W pracy duszpasterskiej cechowały go pokora i wytrwałość w dążeniu do celu. Jak podaje jeden z żywotów, zamiast organizować huczną inaugurację swojego urzędowania, objął godność biskupią boso. W 988 r. Wojciech musiał uchodzić z Czech. Udał się do Rzymu, gdzie został serdecznie przyjęty przez papieża Jana XV. Zamieszkał w klasztorze Benedyktynów na Awentynie.

Był rok 995. Przyszły święty poprosił papieża o zgodę na wyprawę misyjną. Po jej uzyskaniu pojechał do Moguncji, gdzie przebywał właśnie młody cesarz Otton III. Monarcha był pod wielkim wrażeniem duchowej siły kapłana. Został jego przyjacielem i duchowym uczniem. Z Moguncji Biskup skierował się na pielgrzymkę do grobów świętych patronów Francji - Marcina w Tours, Benedykta we Fleury i Dionizego w St. Denis pod Paryżem. Po zakończeniu tej podróży ruszył przez Węgry do państwa Polan. W Gnieźnie, gdzie gościnnie przyjął go Bolesław Chrobry, pojawił się najpóźniej w styczniu 997 r. Nie został tu długo. Chciał nawracać pogańskich Prusów. Książę Polan przydzielił mu więc drużynę 30 zbrojnych.

Wyprawa misyjna rozpoczęła się w marcu, ale Biskup zatrzymał się w Gdańsku, nawracając wielu ludzi, którzy dotąd żyli w pogaństwie. Stamtąd, w pierwszej połowie kwietnia, wypłynął łodzią przez Pregołę na tereny zamieszkane przez Prusów (dzisiejsza północno-wschodnia Polska i obw. kaliningradzki). Towarzyszył mu przyrodni brat, zakonnik Radzim i mnich Bogusza.

Na brzegu Wojciech oddalił zbrojnych, przeczuwając, że mogą źle usposobić pogan. Od początku napotykał opór. Nie poddawał się nawet wtedy, gdy kazano mu opuścić ziemię Prusów. W dwunastym dniu misji, 23 kwietnia, duchowni zostali zaatakowani. Wojciecha przebił włócznią pruski kapłan. Właśnie w rocznicę tego wydarzenia Kościół wspomina postać Świętego. Głowa Biskupa Pragi oraz jego członki zostały odrąbane od ciała i wbite na pal. Towarzyszy Męczennika wypuszczono, w nadziei uzyskania okupu za ciało. Rzeczywiście, Chrobry wykupił je za tyle złota, ile ważył Męczennik.

Święty Wojciech został kanonizowany już w dwa lata później przez papieża Sylwestra II. Jednocześnie stał się głównym patronem nowo utworzonej archidiecezji gnieźnieńskiej. Już po śmierci połączył dwóch ze swoich licznych przyjaciół - cesarza Ottona i księcia Bolesława. Spotkali się przy jego grobie w marcu roku 1000, by rozmawiać o koncepcji nowej, pokojowej Europy, połączonej współpracą poszczególnych krajów.

Europejczyk prawdziwy

Dziś, gdy w słowach Europa, Europejczyk, europejski, powtarzanych aż do znudzenia, dostrzegamy głównie sens polityczno-gospodarczy, z mroku dziejów wyłania się postać przypominająca o znacznie głębszym wymiarze europejskości. W 1997 roku obchodziliśmy uroczyście tysiąclecie męczeńskiej śmierci św. Wojciecha - misjonarza, biskupa, zakonnika, uczonego, poety. Był przyjacielem zarówno cesarza, jak i ludzi ubogich, pokrzywdzonych.

Chluba narodu
Urodzony około roku 956 w miejscowości Libice we wschodnich Czechach, w siedzibie książęcego rodu Sławnikowiców, już jako mały chłopiec miał szczęście trafić na wybitnego protektora. Właśnie w Libicach w roku 961 zatrzymał się na krótko biskup Adalbert, który jedenaście lat później, jako arcybiskup Magdeburga, przyjmował u siebie Wojciecha, rozpoczynającego w stolicy Saksonii swoją zagraniczną, dziś powiedzielibyśmy - europejską - edukację.

Magdeburg był wówczas bardzo silnym ośrodkiem kultury: oprócz szkoły klasztornej istniała tam elitarna szkoła biskupia, w której kształciło się młode pokolenie książąt słowiańskich z ziem położonych po prawej stronie Łaby. Arcybiskup troskliwie zaopiekował się Wojciechem, dał mu na bierzmowanie swoje imię, i dlatego w wielu miejscach Europy Zachodniej chluba czeskiego rodu czczona jest pod obco dla nas brzmiącym imieniem Adalbert.

Ambitne plany
Późniejszy patron Czech, Polski i Węgier żył w czasach nazywanych przez historyków epoką renesansu ottońskiego, od imienia cesarza Ottona III, który zamierzał odbudować dawną potęgę rzymskiego imperium, opartą jednak na fundamencie wiary chrześcijańskiej. Otton gotów był porzucić dotychczasową ekspansywną politykę Cesarstwa Niemieckiego na rzecz utworzenia uniwersalistycznej federacji samodzielnych państw, uznających autorytet rzymskiego cesarza oraz papieża. Obok rzeszy niemieckiej istniały już bowiem nowe organizmy państwowe, które potrafiły obronić swoją suwerenność. Główne natchnienie dla swoich idei Otton III czerpał przede wszystkim ze słynnego dzieła św. Augustyna "O Państwie Bożym".

Z ambitnymi planami cesarza zbiegły się wielkie ruchy reformatorskie w Kościele. Szczególną rolę odegrało opactwo Benedyktynów w Cluny. W czasie licznych wędrówek po Europie św. Wojciech spotkał się m.in. z opatem Cluny, Majolem, oraz biskupem Gerardem z Tuluzy, czołowymi przedstawicielami reformy monastycznej. Pod ich wpływem przyjął ascezę jako najdoskonalszą drogę do osiągnięcia zbawienia wiecznego. Z Italii do Pragi wrócił niemal jak prawdziwy mnich, tyle że w biskupich szatach, zaś do katedry na wzgórzu hradczańskim wkraczał boso, z opuszczoną głową, nie zważając na entuzjastyczne powitania tłumu.

Rozmawiali do późna
- Jak wytłumaczyć - zastanawia się prof. Paweł Strzelczyk - ogromną siłę oddziaływania Wojciecha na niemal wszystkich, z którymi się spotykał? Na Ottona III, Stefana Wielkiego, Bolesława Chrobrego, a w gruncie rzeczy chyba także na Bolesława II czeskiego? I próbuje odpowiedzieć: - Wojciech oddziaływał na współczesnych przede wszystkim siłą charakteru i tymi cechami, które wówczas były rzadkością, zwłaszcza w sferach, z których Wojciech się wywodził i wśród których się obracał.

Przyjaźń między św. Wojciechem a cesarzem trwała aż do męczeńskiej śmierci Sławnikowica, i była bardzo głęboka. Otton odwiedzał Wojciecha już wcześniej, gdy ten przebywał w Rzymie, w benedyktyńskim klasztorze św. Aleksego. Jak piszą biografowie, również w czasie pobytu młodego biskupa w Moguncji cesarz poświęcał mu wiele czasu. Rozmawiali ze sobą niemal codziennie, do późna w nocy, o zaletach życia zakonnego, o chrześcijańskiej pokorze i marności dóbr doczesnych. Marzycielska i żarliwa natura Ottona skłonna była do mistycyzmu. Zdarzały się chwile, że odkładał koronę, zdejmował szaty i siadał u stóp braci mnichów, aby uczyć się od nich skromności i pokory. Marzył o zjednoczeniu Europy, a jednocześnie miał świadomość znikomości ziemskich potęg.

Kamienna studnia
- Święty Wojciech to mąż pokory, mąż krzyża - zauważa znany czeski teolog ks. Tomáš Halík. - W epoce rozkwitu bogactwa i świeckiej władzy Kościoła wkroczył bosymi nogami na swą stolicę biskupią na znak pokory i miłości do ubogiego Chrystusa. (...) Te bose nogi są wielkim testamentem dla naszych biskupów i naszego Kościoła.
W Rzymie na Isola Tiberina w kościele pw. św. Bartłomieja można oglądać niezwykły zabytek sztuki rzeźbiarskiej. Pośrodku schodów wiodących do głównego ołtarza stoi okrągły kamienny słup, wewnątrz wydrążony, a z zewnątrz ozdobiony płaskorzeźbami przedstawiającymi cztery postacie: Chrystusa, św. Bartłomieja, św. Wojciecha i cesarza Ottona. Jest to kamienna studnia z końca X wieku, na której znajduje się najstarszy w dziejach wizerunek św. Wojciecha w mnisim habicie, przepasanego paliuszem, z pastorałem w prawej ręce i księgą Pisma Świętego w lewej.

Ta studnia ma wielkie znaczenie historyczne i symboliczne zarazem, ponieważ w kapitalnym skrócie pokazuje Ottonową koncepcję zjednoczonej Europy. Położenie kościoła nawiązywało do faktu narodzin św. Wojciecha dla nieba. Jak wiadomo, zginął on przy ujściu Wisły, nad brzegiem morza, do którego wrzucono ciało. Rzymska świątynia otoczona wodami Tybru kojarzyła się z miejscem męczeńskiej śmierci Sławnikowica (podobny charakter miały także inne kościoły, zbudowane przez Ottona III ku czci praskiego biskupa, np. nad jeziorkiem w Subiaco czy na morskiej wyspie Pereum niedaleko Rawenny). Również faktowi wybudowania kościoła nad studnią cesarz przypisywał mistyczny sens. Oto ciało świętego męczennika, które leżało w wodzie, przyczyniło się do uświęcenia wszelkiej wody. W dodatku woda studzienna od czasu spotkania Chrystusa z Samarytanką przy studni Jakubowej stała się symbolem Słowa Bożego. Woda gasi pragnienie ciała, natomiast pragnienie prawdy o zbawieniu może być ugaszone jedynie Słowem Bożym, głoszonym przez apostołów oraz misjonarzy, czyli też apostołów, tyle że współczesnych.

Nie władza, lecz wzorce
Wydaje się, że zarówno św. Wojciech, jak i jego przyjaciel Otton, a także ówczesny papież Sylwester II daleko wyprzedzali swoją epokę. ”Zaszczepiali oni tamtej Europie - pisał przed kilku laty Stefan Bratkowski - ideę zapewne przedwczesną, którą ich epoka odrzuciła. Nie przegrali jednak - po tysiącu lat myśl ta zwycięża. (...) Chrześcijaństwo prawdziwe warte jest najwyższych poświęceń. Chrześcijaństwo; nie władza, lecz wzorce. Nie rządy, lecz współdziałanie ludzi dobrej woli”. Czyż ta właśnie idea, którą symbolizuje kamienna studnia sprzed tysiąca lat, nie legła u podstaw koncepcji zjednoczonej Europy - koncepcji, o jakiej marzyli jej wielcy ojcowie, Francuz - Robert Schuman, Włoch - Alcide de Gasperi i Niemiec - Konrad Adenauer?


24 kwietnia - Święty Fidelis z Sigmaringen: Zabójstwo prawnika
Leżąc w kałuży krwi, mnich pojął znaczenie każdego słowa Janowego proroctwa: „Bądź wierny aż do śmierci, a dam ci wieniec życia”.

Gdy Fidelis z Sigmaringen zaczął homilię od słów: „Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest”, ludzie niespokojnie poruszyli się w ławkach. Ale gdy kapucyn zaczął komentować kolejne zdania Listu do Efezjan, zawrzeli. Powietrze zrobiło się gęste od agresji. Niektórzy zerwali się z ławek i zaczęli rzucać przekleństwa. Ktoś wystrzelił nawet do kaznodziei, ale jego strzał chybił. Zakonnik zszedł z ambony i wyszedł z kościoła. Nie przypuszczał, że wpada właśnie w pułapkę. Przed świątynią czekał na niego rozwścieczony tłum, podburzony przez kilku kalwińskich fanatyków.

Ludzie rzucili się na kapucyna i brutalnymi ciosami chcieli wymusić na nim jedną deklarację. Miał publicznie wyrzec się katolicyzmu. Bity i maltretowany, bezradnie zawołał: Jezu, Maryjo! Boże, pośpiesz mi na pomoc!

Osunął się na ziemię. Przez jego głowę przelatywały setki myśli. Czy żałował, że przyjął zaproszenie parafii w Seewis? Miał dopiero 44 lata, życie stało przed nim otworem. Był wrażliwy, towarzyski, pogodny. Kochał muzykę, grał nawet na kilku instrumentach. Od dziesięciu lat był zakonnikiem. Wcześniej był wziętym prawnikiem. W 1611 roku uzyskawszy doktorat z prawa kanonicznego i cywilnego, podjął praktykę adwokacką, ale widząc ogromną korupcję paraliżującą środowisko, porzucił karierę prawnika i wstąpił do klasztoru. Wybrał kapucynów, wśród których przebywał już jego brat Jerzy.

Fidelis z zapałem bronił prawd wiary. W jego kazaniach nie było cienia złośliwości czy ironii. Po krótkich płomiennych homiliach powróciło do Kościoła katolickiego nawet kilku przywódców kalwińskich. Nic dziwnego, że niektórych doprowadzało to do furii. Przygotowali zasadzkę.

– Pytam po raz ostatni: wyprzesz się katolicyzmu? Zabrzmiał ostry głos. – Nie – szepnął kapucyn. Ludzie podnieśli noże i miecze. Zaczęli uderzać wijące się w konwulsjach ciało w brązowym habicie. Tuż przed śmiercią kapucyn przypomniał sobie słowa mistrza nowicjatu, który w chwili ślubów Fidelisa zacytował Apokalipsę. Teraz, leżąc w kałuży krwi przed kościołem w Seewis, mnich pojął znaczenie każdego słowa Janowego proroctwa: „Bądź wierny aż do śmierci, a dam ci wieniec życia”.

- Święty Jerzy: Wielki Męczennik
Pochodził z Liddy (Azja Mniejsza). Żył na przełomie III i IV stulecia. Zachowały się o nim bardzo nieliczne dane biograficzne, jednak posiadamy pewne wiadomości o sięgającym IV wieku kulcie świętego Jerzego jako męczennika.  

Najprawdopodobniej został oficerem w rzymskich legionach. Był chrześcijaninem. Podczas prześladowań za czasów cesarza Dioklecjana odmówił złożenia ofiary bóstwom rzymskim. Doznał tak okrutnych tortur, że nadano mu tytuł Wielkiego Męczennika. Umęczono go w Diospolis na terenie Palestyny.

Najbardziej znana jest legenda o św. Jerzym i smoku. Smok jest w niej symbolem ducha ciemności i pogaństwa. W "Złotej legendzie" Jakuba de Voragine czytamy m. in.:

"Jerzy, trybun wojskowy rodem z Kapadocji, przybył pewnego razu do prowincji Libii, do miasta zwanego Silena. W pobliżu tego miasta było jezioro na kształt morza, w którym miał siedzibę okropny smok. Smok ten nieraz już zmusił do ucieczki ludzi, którzy z bronią wyszli przeciw niemu, i podchodząc pod mury miasta zarażał wszystkich swoim oddechem...".

Mieszkańcy starali się go uspokoić, dając mu na pożarcie nie tylko owce, ale także ludzi. Kolejne codzienne ofiary wybierano przez losowanie. Pewnego razy los padł na córkę królewską...

"Św. Jerzy, który właśnie przechodził tamtędy, zobaczył ją płaczącą i zapytał, o co idzie... Gdy ona wszystko mu opowiedziała, rzekł: «Nie bój się, dziewczyno, bo ja w imię Chrystusa cię obronię»...

Jerzy wsiadł na konia i przeżegnawszy się odważnie uderzył na zbliżającego się doń smoka, a zawinąwszy silnie włócznią i polecając się Bogu, zranił go ciężko, obalił na ziemię i rzekł do panny: «Zarzuć bez obawy twój pasek na szyję smoka, dziewczyno». A gdy to uczyniła, smok poszedł za nią jak najłagodniejszy pies...

W niektórych jednak księgach czytamy, że gdy smok zbliżył się do panny, aby ją pożreć, Jerzy przeżegnał się i uderzył na smoka zabijając go".


Herb szwajcarskiego miasta Schlans, na którym widnieje św. Jerzy ze smokiem.


 

25 kwietnia - Święty Marek, Ewangelista: Patent na ewangelię
Są ludzie, którzy lubią błyszczeć. Zrobią prawie wszystko, by znaleźć się na pierwszych stronach gazet. Inni wolą swoje istnienie ukrywać przed światem i wieść spokojne życie. Święty Marek chyba nie należał ani do jednych, ani do drugich.  

Tak naprawdę nazywał się Jan. Markiem tylko go nazywano, nie bardzo wiadomo dlaczego. Nie należał do grona dwunastu Apostołów, choć zapewne znał pierwszych uczniów Jezusa. To w domu jego matki spotykała się pierwsza wspólnota chrześcijan w Jerozolimie.

Jeśli intuicja nie myli badaczy, był także świadkiem aresztowania Jezusa w Ogrodzie Oliwnym. Tylko w jego Ewangelii pojawia się tajemniczy młodzieniec, który owinięty jedynie w prześcieradło skradał się za pojmanym Jezusem. Wydaje się, że w tak zagadkowy sposób Marek zaznaczył swoją obecność w najważniejszym wydarzeniu historii świata. Był jednak za młody, by odgrywać wtedy jakąś ważną rolę. Jego czas jeszcze nie nadszedł... Cierpliwie pracował na swoją pozycję. Najpierw u boku Pawła i Barnaby w czasie wspólnej wyprawy misyjnej. Wyruszyli z Antiochii w 45 roku. Jednak kiedy dotarli do Perge, Marek postanowił zawrócić.

To nie spodobało się Pawłowi. Dlatego Apostoł Narodów nie zabrał go w następną podróż. Marek mimo to nie zrezygnował z pracy dla Chrystusa. Krótkie wzmianki o nim w Dziejach Apostolskich wskazują, że sporo dla Niego podróżował i ciągle był u boku wielkich: Pawła i Piotra. Dotarł z nimi aż do Rzymu, gdzie według tradycji jednego dnia ponieśli męczeńską śmierć. I pewnie na zawsze pozostałby jedną z wielu postaci wczesnego Kościoła, gdyby nie dokonał rzeczy niezwykłej: jako pierwszy napisał Ewangelię.

Dziś, gdy mamy cztery Ewangelie, gdy już wiemy, jak wyglądają, zadanie nie wydaje się trudne. Cóż to takiego spisać to wszystko, co opowiadali o Jezusie św. Piotr i inni Apostołowie? Ale jak to zrobić, gdy trudno precyzyjnie ustalić, co i w jakiej kolejności się działo? Jak połączyć mniej lub bardziej barwne opowieści o wydarzeniach i wspomnienia uczestników lub świadków z nauczaniem Jezusa? Trzeba było wymyślić nowy gatunek literacki. Marek wymyślił ewangelię. Potem jego śladem poszli inni.

Nie próbował się wymądrzać, dodając własne przemyślenia i interpretacje. Oszczędny w słowach, myśl wyrażał często tylko sposobem uporządkowania zebranego materiału. Tak zestawiał relacje i słowa, by fakty mówiły same za siebie. Cicho, niezauważalnie. Aby czytelnik sam doszedł do zrozumienia.

Co się z nim później stało? Podobno był biskupem najważniejszego po Rzymie miasta Imperium Rzymskiego – Aleksandrii w Egipcie. Tam miał zginąć śmiercią męczeńską, włóczony po ulicach miasta. On, ciągle na drugim planie, wtedy pokazany wszystkim.

Księga
Księga jest atrybutem każdego z czterech Ewangelistów, również św. Marka. Często przedstawia się go piszącego.

Lew
Iluminowany inicjał z francuskiego rękopisu, XIV w. Każdy Ewangelista ma swój symbol, nawiązujący do początku jego Ewangelii. U św. Marka jest to lew. Zaczyna on bowiem od św. Jana Chrzciciela na pustyni, a lew najbardziej kojarzył się wówczas z pustynią. Ciało św. Marka zostało w 828 r. sprowadzone do Wenecji, jest on obecnie patronem tego miasta. Wizerunek lwa św. Marka można w Wenecji spotkać w wielu miejscach. Zwykle trzyma on otwartą księgę ze słowami: "Pax tibi Marce, evangelista meus" (Pokój z tobą Marku, mój ewangelisto).

Żeglarze
Według tradycji św. Marek przepływał kiedyś w okolicach Wenecji i podczas sztormu udzielił pomocy miejscowym żeglarzom. Dlatego Wenecjanie obrali go za swojego patrona, sprowadzili ciało Ewangelisty do miasta i wybudowali na jego cześć wspaniałą bazylikę. W sztuce weneckiej często św. Marek jest ukazywany z żeglarzami.

Święty Marek, Ewangelista

W księgach Nowego Testamentu występuje pod imieniem Jan, Dzieje Apostolskie (Dz 12, 12) wspominają go jako "Jana zwanego Markiem", syn Marii, która prawdopodobnie była właścicielką domu, w którym odbyła się Ostatnia Wieczerza. Był Palestyńczykiem. Imienia jego ojca nie znamy. Zapewne, w czasach publicznej działalności Pana Jezusa matka jego, Maria, była wdową; pochodziła z Cypru.

Jest bardzo prawdopodobne, że matka jego była właścicielką Wieczernika, gdzie Chrystus spożył z Apostołami ostatnią wieczerzę. Jest bardzo również możliwe, że matka św. Marka była również właścicielką ogrodu Getsemani na Górze Oliwnej. Św. Marek bowiem w swojej Ewangelii podaje ciekawy szczegół, o którym żaden z Ewangelistów nie wspomina, że w czasie modlitwy Pana Jezusa w Ogrójcu znalazł się w nim (zapewne w budce czy też w małym domku, jaki się tam znajdował) pewien młodzieniec. Kiedy usłyszał krzyki zgrai żydowskiej, obudził się i owinięty jedynie prześcieradłem wybiegł na zewnątrz. Kiedy zobaczył, że Pana Jezusa zabierają oprawcy, zaczął krzyczeć. Wtedy ktoś ze służby świątyni podbiegł do niego, aby go pochwycić, ale on uciekł, zostawiając prześcieradło w rękach pachołka (Mk 14, 15).

Marek był uczniem św. Piotra. Prawdopodobnie zaraz po zesłaniu Ducha Świętego św. Piotr udzielił św. Markowi Chrztu świętego. Dlatego nazywa go swoim synem (1 P 5, 13). Wieczernik służył Apostołom za dom schronienia po śmierci Chrystusa Pana. Tam właśnie udał się książę Apostołów zaraz po swoim cudownym uwolnieniu przez anioła z więzienia (Dz 12, 11-17).

Kiedy w roku 44 św. Paweł i św. Barnaba przybyli do św. Piotra z jałmużną dla Kościoła w Jerozolimie, znaleźli św. Piotra i św. Jakuba w Wieczerniku. Barnaba był krewnym św. Marka. Marek towarzyszył Barnabie i Pawłowi w podróży do Antiochii, a potem w pierwszej podróży na Cypr. Kiedy zaś Paweł chciał iść w głąb małej Azji przez wysokie góry Tauru, Marek się sprzeciwił, co bardzo rozgniewało Apostoła Narodów. Marek nie czuł się zdolny ponosić trudów tak uciążliwej pieszej wyprawy i dlatego w roku 49 w Pergo zawrócił (Dz 12, 25; 13, 13).

Kiedy Paweł wybierał się z Barnabą w swą drugą podróż apostolską, Barnaba chciał zabrać ze sobą Marka, ale Apostoł Narodów się nie zgodził. Wtedy Barnaba opuścił Pawła, tak że ten odtąd sam w towarzystwie św. Łukasza Ewangelisty i innych odbywał swoje apostolskie podróże. Razem wówczas Barnaba i Marek udali się na Cypr. Była to wyspa rodzinna Barnaby, a być może, że również św. Marka (Dz 15, 35-40). W kilkanaście lat potem, w roku 61 widzimy ponownie św. Marka przy Pawle w Rzymie. Pisze o tym sam Apostoł w Liście do Kolosan i do Filemona (Kol 4, 10; Flm 24). Możliwe, że Marek wybierał się wtedy, wysłany przez św. Pawła, do wspomnianych adresatów, gdyż Apostoł Narodów żąda dla niego gościnnego przyjęcia. W Liście do Tymoteusza, który pisze z więzienia, Paweł prosi, aby przybył do niego także Marek, "jest mi bowiem przydatny do posługiwania" (2 Tm 4, 1).

Na tym urywają się wszelkie historyczne wiadomości o św. Marku. Nie wiemy nic pewnego o dalszych losach jego życia. Według tradycji miał być założycielem gminy chrześcijańskiej w Aleksandrii i jej pierwszym biskupem. Tam również miał ponieść śmierć męczeńską za panowania cesarza Nerona. Inni przesuwają słusznie datę jego śmierci do czasów cesarza Trajana (98-117). Odnośnie męczeństwa św. Marka nie mamy żadnych danych. Zastanawia, że o śmierci męczeńskiej św. Marka nic nie wie św. Hieronim. Tym większe zastrzeżenie budzi legenda, wg której Marek miał głosić Ewangelię w Akwilei, a nawet w Lorch (Austria).

Największą zasługą św. Marka jest to, że zostawił nam napisany zwięzły opis życia i nauki Pana Jezusa. Jego Ewangelia miała być wiernym echem katechezy św. Piotra. Napisał ją św. Marek przed rokiem 62, w którym ukazała się Ewangelia św. Łukasza. Mogła więc powstać w latach 50-60. Zaczyna on swoją Ewangelię od Chrztu Pana Jezusa i od powołania św. Piotra na Apostoła. Podaje on jako szczegół charakterystyczny: pobyt Pana Jezusa w domu św. Piotra i uzdrowienie jego teściowej (Mk 1, 29-31).

Święty Marek znał doskonale język aramajski i grecki. Ewangelię swoją pisał nie dla Żydów, gdyż często tłumaczy słowa aramajskie na język grecki (Mk 5, 4; 14, 36; 15, 22). Tłumaczy również zwyczaje żydowskie (Mk 7, 1-23; 14, 12). Ewangelię swoją pisał zapewne w Rzymie, gdyż przypomina znanych w Rzymie gminie chrześcijańskiej: Aleksandra i Rufusa (Mk 15, 21) jako świadków pośrednich męki Pańskiej.

Święty Marek jest patronem pisarzy, notariuszy, murarzy, koszykarzy i szklarzy oraz miast: Bergamo, Wenecji, a także Albanii. Przyzywany podczas siewów wiosennych oraz w sprawach pogody.


26 kwietnia - Święty Anaklet I: Budowniczy grobu św. Piotra
Grek? Rzymianin? Niewiele dziś wiemy o jednym z pierwszych następców świętego Piotra. Nie wiemy nawet, jakie naprawdę nosił imię. Klet? Kletus? Anaklet? Anenklet?

Okres jego pontyfikatu przypadł na drugą połowę I wieku. Był to czas wzmożonych prześladowań chrześcijan. Cesarzem rzymskim był wówczas Domicjan - syn Wespazjana - wywodzący się dynastii Falawiuszy.

Imperium nękane było w owej epoce nieustannymi najazdami z niemal z każdej strony. To właśnie wówczas rozpoczęto budowę umocnień granicznych w Germanii, które do historii przeszły pod nazwą Limes Germanicus, a które miały chronić rzymskie posiadłości przed barbarzyńskimi plemionami.

Dakowie, Jazygowie, Markomani, Kwadowie – długo można by wymieniać nazwy szczepów, które spędzały sen z powiek cesarskim oficerom i włodarzom w poszczególnych prowincjach. Nie dziwi więc fakt, że wobec zagrożenia z zewnątrz, równie podejrzliwie spoglądano na członków nowych sekt i ruchów religijnych, za jakich uznawano wówczas pierwszych chrześcijan. W mniemaniu rzymskich dostojników także oni stanowić mogli zagrożenie, tyle że wewnątrz imperium - stąd też ich prześladowania.

Ich ofiarą najpewniej padł również papież Anaklet I, który – jak podają niektóre źródła – zginął jako męczennik. Zanim jednak doszło do jego tragicznej śmierci, dokonać miał dwóch czynów, dzięki którym zapisał się w annałach chrześcijaństwa. Pierwszym było ustanowienie 25 prezbiterów w Rzymie, drugim zaś zbudowanie nagrobka w miejscu, w którym pochowano świętego Piotra.

Czy Anaklet mógł przeczuwać, że wokół grobowca wystawionego pierwszemu z papieży z czasem gromadzić będą się niezliczone tłumy wiernych, zaś powstała tam w XVI stuleciu bazylika stanie się jedną z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych budowli na świecie?

Tego zapewne nigdy się nie dowiemy - warto jednak pamiętać o tym tajemniczym Ojcu Święty, o którym tak niewiele mamy dokumentów historyczny, a który jednak znacząco przyczynił się do tego, iż wiara pierwszych chrześcijan przetrwała w niełatwych czasach I wieku naszej ery i trwa do dziś...


27 kwietnia - Święty Józef Moscati: Oniryczny święty
Giuseppe urodził się w 25 lipca 1880 roku Benewencie. Miał ośmioro rodzeństwa. Ojciec był urzędnikiem sądowym. Po pewnym czasie rodzina przeniosła się do Neapolu, gdzie Józef zdał egzamin dojrzałości.

W związku z wypadkiem jego brata Alberta, podczas defilady i późniejszą koniecznością opiekowania się nim w domu, Józef zaczął interesować się medycyną. Studia uniwersyteckie poświęcone tej właśnie specjalności ukończył w 1903 roku.

Podczas erupcji Wezuwiusza 8 kwietnia 1906 roku, Giuseppe brawurowo i z narażeniem życia pokierował ewakuacją jednego ze szpitali. Udało mu się uratować wszystkich pacjentów zanim budynek legł w gruzach. W pięć lat później, kiedy w mieście rozpanoszyła się epidemia cholery, zlecono mu zbadanie jej przyczyn i poproszono o przedstawienie ewentualnych sposobów zaradzenia jej.

Z czasem zdobywał kolejne szczeble kariery medycznej. Został zastępcą ordynatora, członkiem senatu Akademii Medycznej, wreszcie zaś doktoryzował się. Odpowiadał za Instytut Anatomii, kierował też szpitalem dla nieuleczalnie chorych. Kiedy jego matka umierała na cukrzycę, jako jeden z pierwszych w Neapolu zaczął stosować insulinę.

Po wybuchu I wojny światowej chciał wstąpić do wojska, jednak komisja poborowa miała wówczas uznać, że lepiej będzie, jeśli jako lekarz pomoże pielęgnować rannych na miejscu. W 1923 roku, już jako docent i wykładowca uniwersytecki, reprezentował Italię na edynburskim Międzynarodowym Kongresie Fizjologii.

Zmarł nagle 12 kwietnia 1927 roku. Ciało złożono najpierw na jednym z miejskich cmentarzy, z czasem zaś przeniesiono je do kościoła Gesu Nuovo. Cud kanonizacyjny Moscatiego to sen, w którym ukazał się on w lekarskim kitlu matce pewnego robotnika, chorego na białaczkę. Gdy ta rozpoznała jego twarz na jednym z wizerunków znajdujących się w kościele Gesu Nouvo, zaczęła intensywnie modlić się i prosić Giuseppe o wstawiennictwo. Wkrótce jej syn wyzdrowiał i powrócił do pełnienia obowiązków zawodowych w pełni sił.

Moscati został beatyfikowany 6 listopada 1975 roku przez papieża Pawła VI, kanonizowany zaś 25 października 1987 roku przez Jana Pawła II.


28 kwietnia - Święty Ludwik Maria Grignion de Montfort: Św. Ludwik od Totus Tuus

Spotkał na ulicy trędowatego i zaniósł do klasztoru, w którym wtedy mieszkał. Gdy drzwi były zamknięte, do skutku wołał: Otwórzcie drzwi Jezusowi Chrystusowi!

  Najsłynniejsze dzieło św. Ludwika Marii Grignion de Montfort (1673–1716) „Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny”, było nieznane przez ponad sto lat. Manuskrypt odkryto dopiero w roku 1842. Po opublikowaniu w 1843 r., traktat okazał się dziełem niezwykle popularnym. To z tej książeczki Jan Paweł II zaczerpnął swoją dewizę Totus Tuus (Cały Twój). W „Darze i tajemnicy” wyznaje: „Był taki moment, kiedy poniekąd zakwestionowałem swoją pobożność maryjną uważając, że posiada ona w sposób przesadny pierwszeństwo przed nabożeństwem do samego Chrystusa. Muszę przyznać, że wówczas z pomocą przyszła mi książeczka św. Ludwika (…). W niej znalazłem poniekąd gotową odpowiedź na moje pytania. Tak, Maryja prowadzi nas, przybliża do Jezusa, prowadzi nas do Niego, ale pod warunkiem, że przeżyjemy Jej tajemnicę w Chrystusie”.

Kim był św. Ludwik? Przede wszystkim gorliwym duszpasterzem francuskiej biedoty. Sam pochodził z ubogiej bretońskiej rodziny, liczącej 18 dzieci. Kształcił się u jezuitów w Rennes. Skończył seminarium duchowne w Paryżu. Przez 16 lat wędrował jako misjonarz w zachodniej Francji. Zmarł z wycieńczenia w 43. roku życia.

Słynął z ewangelicznego radykalizmu. Miał coś z gwałtowności Savonaroli. Jego pasją było ratowanie dusz z niewoli grzechu. Nie rozstawał się z różańcem, gdy mówił do tłumów, podnosił ponad głową wielki krucyfiks. Gromił grzech, słuchaczy pobudzał do płaczu nad Jezusem ukrzyżowanym i nad własnymi nędzami. Wdarł się nawet siłą do spelunki, w której błagał grzeszników, by się nawrócili i ratowali swe dusze. Podróżował pieszo, wygłosił około 200 rekolekcji i misji. Swoim radykalizmem ściągnął na siebie niechęć niektórych biskupów. Pewnego dnia spotkał na ulicy trędowatego biedaka, wziął go na ramiona i zaniósł do klasztoru, w którym wtedy mieszkał. Gdy drzwi były zamknięte, do skutku wołał: „Otwórzcie drzwi Jezusowi Chrystusowi!”. Czyżby słowa Jana Pawła II z inauguracji pontyfikatu: „Otwórzcie drzwi Chrystusowi” były także nawiązaniem do tego Bożego szaleńca?

Św. Ludwik dzięki swoim żarliwym pismom maryjnym stał się klasykiem maryjnej pobożności. W całym świecie można usłyszeć: „Poświęciłem się Maryi, tak jak nauczał św. Ludwik z Montfortu”. Sławnymi uczniami św. Ludwika byli m.in. św. Maksymilian Kolbe i Prymas Tysiąclecia. To z jego pism zaczerpnęli ideę niewolnictwa z miłości i oddania Maryi. Jan Paweł II zwracał uwagę, że „naukę montfortiańską należy dziś odczytywać i interpretować w świetle nauczania Soboru, przez co nie traci ona bynajmniej swej istotnej wartości”. W pismach św. Ludwika pojawia się nieraz pobożna przesada. Można chwilami odnieść wrażenie, że Maryja przesłania Chrystusa. A jednak sam św. Ludwik zapewnia: „Gdyby nabożeństwo do Najświętszej Panny oddalało nas od Chrystusa Pana, należałoby je odrzucić jako poduszczenie diabelskie. (…) Nabożeństwo to jest nam tylko i wyłącznie po to potrzebne, abyśmy mogli Chrystusa tym doskonalej znaleźć, tym czulej ukochać i tym wierniej Mu służyć”.


- Święta Joanna Beretta Molla

„Taka sobie rodzina” – napisał kardynał Martini, pokazując rodzinę Joanny jako wzór dla współczesnych rodzin.

 

Ojciec Albert Beretta pochodził z licznej rodziny. Urodził się w Magencie 23 września 1889 roku. Został osierocony w wieku czterech lat. Uczęszczał do diecezjalnego Kolegium Świętego Karola w Mediolanie. Wykształcenie bez wątpienia otrzymał dobre. Tym niemniej jako młody człowiek odczuwał brak intymności i rodzinnego ciepła. Z tego też względu, gdy w późniejszym czasie zdecydował się na założenie własnej rodziny, zawsze pragnął mieć dzieci blisko siebie.

Matka Maria De Micheli urodziła się 23 maja 1887 roku. Jako pierwsza z pięciorga dzieci brała udział w kursach uzupełniających, które w tamtej epoce były rodzajem przygotowania przed podjęciem przyszłego zawodu. Niestety, młodziutka Maria nigdy nie miała dość czasu na oficjalne zatrudnienie. Miejscem jej pracy był dom. Najpierw podjęła się opieki nad swoimi siostrami. Później, kiedy już wyszła za mąż, musiała zadbać o własną rodzinę. Ponadto od młodości myślała o życiu zakonnym, lecz po rozmowie ze swoim spowiednikiem zrozumiała, że miejscem dla niej przeznaczonym jest właśnie rodzina. Poznawszy Alberta, pod wpływem wielkiego, wzajemnego uczucia, jak również inspiracji duchowej, wyszła za niego 12 października 1908 roku.

Po ślubie małżonkowie zatrzymali się w Mediolanie. Wynajęli mieszkanie na Placu Risorgimento nieopodal klasztoru Ojców Kapucynów, który stał się ich punktem odniesienia, miejscem duchowego wsparcia. Tam także spotykali się z braćmi i pomagali bliźnim. Albert pracował w przędzalni bawełny Cantoni, gdzie, ze względu na swą rozwagę i pracowitość, zasłużył sobie na szacunek współpracowników.

"Mamusia Maria była naprawdę „kobietą silną”, o której mówi Pismo Święte. Swój dzień zaczynała wcześnie, o piątej rano, kiedy to tatuś wstawał, aby się udać na pierwszą Mszę świętą i zacząć dzień pracy przed Panem Jezusem i w Jego imię. Szedł sam. Mamusia zostawała w domu, by przygotować śniadanie i posiłek południowy, który pakowała mu do małej walizeczki.

Kiedy tatuś udawał się do pracy w Mediolanie, mamusia wchodziła do naszych pokoików i budziła nas, głaszcząc delikatnie nasze buzie. Wiedzieliśmy, że za chwilę będzie chciała wyjść na Mszę świętą, więc szybko się ubieraliśmy szczęśliwi, że będziemy mogli klęknąć obok niej, przygotowując się na przyjęcie Jezusa w Komunii świętej i wspólne dziękczynienie. Jakież cudowne były słowa, które nam sugerowała, żeby je mówić Jezusowi! Następnie wracaliśmy do domu na śniadanie, a po nim – w drogę do szkoły.

Mamusia, uporządkowawszy dom i nasze łóżka, siadywała w swoim fotelu, obok stawiała wielki kosz wypełniony bielizną wymagającą zszycia, zacerowania oraz skarpetami do połatania. Nigdy nie narzekała. Była stale uśmiechnięta i nie wyglądała w ogóle na zmęczoną. Przy wszystkich obowiązkach, jakie miała, znajdowała czas na chwile medytacji nad słowami książeczki pewnego franciszkanina pt. Dar siebie. Pewnego dnia, gdy książeczka ta wpadła mi w ręce i zacząłem ją czytać, wydawało mi się, że zrozumiałem, jak bardzo mamusia ją przemedytowała i wprowadziła w życie jej słowa.

A tatuś? Mężczyzna niewiele mówiący, a jeśli już, to słowa jego były owocem refleksji i mądrości. Nie mam wątpliwości co do jego zaufania i czci wobec mamusi. Był człowiekiem uczciwym, któremu można było zawierzyć z zamkniętymi oczyma. Do domu powracał z Mediolanu wieczorem, a my, we dwójkę lub trójkę, szliśmy mu na spotkanie na stację, gdzie docierała naziemna kolej linowa z Cittá Alty. Nieśliśmy jego walizeczkę i widzieliśmy, jak w gwarze naszych rozmów znikały z jego oblicza ślady zmęczenia. Wystarczało mu otworzyć drzwi domu, spotkać się z uśmiechem mamusi i radosnym przyjęciem wszystkich jego pociech, aby na powrót odzyskał całą pogodę ducha. Była to godzina kolacji i wszystko było już przygotowane. Po krótkiej modlitwie siadaliśmy z radością do tego długiego biesiadowania. Jak cudownie jest być w tak licznej gromadzie wokół swoich rodziców!

Rodzice lubili posłuchać, każdego po trochu, jak było w szkole, a kiedy wychodziła na jaw jakaś psota, pojawiało się na ich twarzach strapienie, które bez zbędnych słów dawało nam do zrozumienia, że to nie może się więcej powtórzyć. Po zakończeniu kolacji tatuś zapalał cygaro, a nasza starsza siostra Amalia, zdolna pianistka, dawała nam przyjemność słuchania najpiękniejszych utworów Chopina, Bacha i Beethovena. Następnie przychodził czas na kolejny ważny moment naszego rodzinnego życia. Chodzi o odmawianie różańca. Tatuś na stojąco, przed obrazem Matki Bożej, a obok niego starsze dzieci. Natomiast my, młodsi, obok mamy, która pomagała nam odpowiadać aż do chwili, dopóki nie zasnęliśmy wsparci o swoje kolanka".

Świadectwo Józefa Beretty, [w:] „Terra Ambrosiana”, 1(1994), s.33-34

Maria – o czym tak pięknie daje świadectwo jej syn ksiądz Józef Beretta – zawsze miała dziecko na ręku albo „siadywała na swoim fotelu obok przepełnionego kosza bielizny do prasowania lub cerowania oraz pończoch wymagających naprawy”.

W tamtych czasach nie mówiło się jeszcze o planowaniu rodziny, o odpowiedzialnym rodzicielstwie. Rodzice przyjmowali dzieci z rąk Boga i Jemu z ufnością zawierzali ich rozwój i edukację. Tak właśnie postępowali Albert i Maria, którzy mieli trzynaścioro dzieci. Troje: Dawida, Rosinę, Pierinę, zabrała tak zwana hiszpańska grypa. Natomiast Guglielmina i Anna Maria umarły jako jeszcze malutkie dzieci. Pozostałe ośmioro w kolejności wieku to: Amalia (zdrobniale Iucci) – pianistka, Franciszek – inżynier, Ferdynand – lekarz, Henryk – lekarz i kapłan Zakonu Ojców Kapucynów (ojciec Albert), Zyta – farmaceutka, Józef – inżynier i kapłan, Joanna – lekarka, Virginia – lekarka i siostra zakonna. Wszyscy razem chodzili często do klasztoru, aby się bawić i w praktyce doświadczyć dzieła miłości. Ich bliskimi przyjaciółmi byli Luigi i Mary Gedda.

Wybiegliśmy nieco za bardzo w przyszłość. Po to, żeby przezwyciężyć hiszpańską grypę, która zdziesiątkowała dzieci, ojciec zdecydował się na przeprowadzkę rodziny do Bergamo. Kupił ładny dom z ogrodem w wyżej położonej części Bergamo, niedaleko od domu dziadków ze strony mamy, i tam zamieszkał wraz z rodziną. Musiał codziennie pokonywać drogę z Mediolanu do Bergamo. Nie było to łatwe życie. Wstawał o piątej, by móc uczestniczyć we Mszy świętej, następnie szedł na pociąg, jechał do pracy i znów na pociąg, żeby powrócić do domu, gdzie zmęczenie i trud ustępowały miejsca radości doświadczenia rodziny.

Joanna przyszła na świat w Magencie (niedaleko Mediolanu), w domu dziadków ze strony ojca, 4 października (w święto świętego Franciszka) 1922 roku. Z tego też względu bywała nazywana Joanną Franciszką. Trzy lata później, w roku 1925, nastąpiła, wspomniana już wcześniej przeprowadzka do Bergamo. W tej dużej rodzinie istniały uprzywilejowane funkcje i odpowiednie do wieku relacje pomiędzy rodzeństwem. Amalia, dwudziestoletnia starsza siostra, przygotowywała małą Joannę do Pierwszej Komunii Świętej, która została ustalona na 14 kwietnia 1928 roku w parafii pod wezwaniem świętej Graty. Virginia, inaczej Ginia, młodsza siostra, to z kolei ta, która była Joannie najbliższa.

Jeśli chodzi o szkołę podstawową, to Joanna zmieniała ją kilkakrotnie. Największy wpływ miały na nią Siostry Kanoniczki, do których uczęszczała w ostatnich klasach. Ale i wówczas szkoła nie była środowiskiem, gdzie miała możliwość najlepiej rozwijać swoją osobowość. Joanna była szczęśliwa w rodzinie. Codziennie towarzyszyła mamie w drodze na Mszę świętą. Prócz tego od mamy i siostry uczyła się grać na pianinie. Cieszyła się z życia w kontakcie z naturą. Ukończywszy szkołę podstawową, została przyjęta w roku 1933 do liceum-gimnazjum Paolo Sarpi w Bergamo, gdzie uczęszczała przez pierwsze cztery klasy gimnazjalne, osiągając raczej nie najlepsze wyniki. W 1936 roku nie przeszła do następnej klasy z języka włoskiego oraz łaciny, dlatego groziło jej wydalenie ze szkoły.

W następnym roku w życiu Joanny, podobnie jak i całej rodziny Berettów, miał miejsce przełom. Umarła, chora już od pewnego czasu, najstarsza córka Amalia, mając zaledwie 26 lat. Ojciec Albert, pragnąc, aby dzieci uczęszczały na uniwersytet oraz aby utrzymać je w jedności, zwolnił się z pracy i przeniósł rodzinę do Genewy. Joanna uczęszczała do gimnazjum prowadzonego przez Siostry świętej Doroty. Tam właśnie dokonało się stopniowo pogłębienie jej religijnej edukacji. Wzrost wiary miał miejsce zwłaszcza w roku 1938. Wtedy właśnie dziewczyna wzięła udział w rekolekcjach prowadzonych przez jezuitę ojca Avedano. Teraz Joanna nie byłajuż małą dziewczynką z Akcji Katolickiej, która towarzyszy mamusi we Mszy świętej, lecz młodą kobietą, pragnącą wziąć we własne ręce swe przeznaczenie i w obliczu Boga dokonywać świadomych wyborów:

„Podejmuję świętą obietnicę czynić wszystko dla Jezusa. Wszystkie moje czyny, jakikolwiek trud, wszystko ofiaruję Jezusowi... Pragnę prosić Pana Jezusa, by mi dopomógł, żebym nie trafiła do piekła... Proszę Pana Jezusa, aby mi dał zrozumieć swe wielkie miłosierdzie”.
Można by rzec, iż Joanna opuściła w tym momencie środowisko wychowania otrzymanego w rodzinie, żeby móc kroczyć własnymi ścieżkami ku świętości. Nadal kontynuowała grę na instrumencie i malowała. Niestety, stan jej zdrowia nie był stabilny. Rodzice martwili się tym i dlatego w latach 1938-1939, zaraz po zakończeniu gimnazjum, zatrzymali córkę w domu. Dzięki temu Joanna znów była blisko rodziców. Miała możliwość lepiej ich poznać. Mogła w dalszym ciągu uczyć się gry na pianinie. Miała czas na praktyki religijne. Pod wpływem nowego księdza proboszcza i liturgisty prałata Maria Righettiego, zaczęła pojmować głęboki sens liturgii. Od tego czasu miała zwyczaj chodzenia na Mszę świętą, zabierając ze sobą mszalik ojca opata Carontiego.

Wszystko to czyniła po to, aby móc lepiej uczestniczyć w lekturze słowa Bożego i całej akcji liturgicznej. Gdy w następnych latach ponownie podjęła naukę, od razu było widoczne, że ta przerwa i pogłębienie życia duchowego były jej bardzo potrzebne. Rozpoczęła naukę w szkole z nowym rozmachem. Czyniła plany co do swej przyszłości. Myślała o powołaniu misjonarki i pragnęła żyć według zasad Ewangelii. Za przykładem mamy, którą prałat Righetti wytypował na przewodniczącą grupy kobiet, zaczęła prowadzić grupę najmłodszych dziewcząt Akcji Katolickiej i czyniła to – jak wspomina ksiądz proboszcz – z pełnym zaangażowaniem i sukcesem. Również Siostry świętej Doroty były z Joanny wielce zadowolone. Być może niejedna z nich widziała już w niej nowicjuszkę ich zgromadzenia. Wydaje się, iż był to wyjątkowy czas w historii rodziny Berettów. Franciszek, po śmierci Amalii najstarszy z rodzeństwa, został inżynierem, Ferdynand lekarzem, a Zyta farmaceutką. Henryk i Józef byli już studentami: pierwszy medycyny, drugi inżynierii. Natomiast Joanna i Virginia stały przed wyborem własnej drogi życia uniwersyteckiego. „Błogosławiony każdy, kto boi się Pana... Małżonka twoja jak płodny szczep winny we wnętrzu twojego domu. Synowie twoi jak sadzonki oliwki dokoła twojego stołu” (por. Ps 128).

W pierwszym momencie nawet wojna nie była w stanie zniszczyć tej harmonii. Niestety, zazdrosny nieprzyjaciel jest zawsze gotów zastawić sidła i posiać kąkol niezgody. W roku 1941 Genewa została bardzo poważnie zbombardowana. Było to bardzo ciężkie doświadczenie zwłaszcza dla mamy Marii, która była już wówczas chora na serce. W pośpiechu została podjęta decyzja o powrocie do domu. Było lato, więc wszyscy umówili się na krótkie spotkanie w domku nad Lago Maggiore. Okazało się, że była to wigilia przyszłej diaspory. Jesienią rodzice powrócili do Bergamo, gdzie zamieszkali w domu dziadków. Ferdynand musiał się zaciągnąć do wojska jako lekarz. Franciszek i Zyta podjęli pracę w swoim zawodzie (inżynier i farmaceutka). Natomiast Joanna i Virginia pozostały w Genewie, aby móc ukończyć liceum. Z rodzicami pozostali tylko Henryk i Józef.

Niestety, stan zdrowia taty Alberta pozostawiał wiele do życzenia. Ale to mama Maria jako pierwsza zeszła ze sceny tego świata. Opuściła rodzinę w nocy 1 maja 1942 roku. Powodem śmierci był udar mózgu. Stało się to wtedy, gdy Henryk jechał pociągiem do Genewy, by powiadomić Joannę i Ginię o chorobie matki. Kiedy wreszcie po długiej i smutnej podróży dojechali do Bergamo, dowiedzieli się, że mama już zmarła. Joanna i pozostałe rodzeństwo bardzo płakali. Tym niemniej ich ból był stonowany ze względu na podzielaną przez wszystkich pewność, że mama jest już raju. Cztery miesiące potem, 1 września, sytuacja się powtórzyła. Tym razem to właśnie tato Albert opuścił swe dzieci, ażeby dołączyć do swojej Marii.

Decyzją rodzeństwa, pomimo, iż pozostali sami, była ponowna zamiana mieszkania. Wyjechali do Magenty, gdzie był wolny dom dziadków ze strony ojca. Prócz tego, w tym samym właśnie roku 1942, Józef i Henryk opuścili rodzinę, gdyż pragnęli zostać kapłanami. Józef wstąpił do seminarium w Bergamo, zaś Henryk, już jako lekarz, do seminarium Ojców Kapucynów w Lovere. Franciszek, inżynier, przejmuje tymczasowo rolę głowy rodziny. Natomiast Joanna zapisała się na pierwszy rok medycyny najpierw w Mediolanie, a następnie w Pavie, gdzie dołączyła do niej także Virginia.

Czas studiów był dla Joanny wypełniony nauką oraz działalnością w Akcji Katolickiej. Wesołkowata i lekkomyślna dziewczyna z Bergamo przeobrażała się w młodą, poważną i zaangażowaną kobietę, która myślała o medycynie i chrześcijańskiej służbie na rzecz Akcji Katolickiej oraz formacji ludzi młodych. Było jednak również miejsce na wiele radości, choćby z powodu wypadów w okolice Viggiony i górskie wędrówki. Inne powody szczęścia pochodziły ze strony braci. W 1946 roku Józef został wyświęcony na kapłana w katedrze w Bergamo. Dwa lata później przyszedł czas na Henryka, który jako kapucyn przyjął imię zakonne – ojciec Albert i wyjechał do pracy misyjnej w Brazylii. Jego przykład to mocne wezwanie dla Joanny, która już od dawna zastanawiała się, czy nie powinna pójść w ślady brata. Tymczasem lata szybko mijały. W 1949 roku Joanna uzyskała dyplom z medycyny ogólnej i chirurgii. W następnym roku miał miejsce ślub Ferdynanda. Niemal jednocześnie dyplomowaną lekarką została również Virginia i zdecydowała się na służbę misyjną.

W 1952 roku Joanna zrobiła specjalizację z pediatrii. Kardynał Martini napisał tak: „Uderza mnie wielce fakt, że zarówno Joanna, jak i jej rodzeństwo, wszyscy osiągnęli fenomenalne kwalifikacje w swoich profesjach: dwóch inżynierów, czterech lekarzy, farmaceutka, artystka. Takie rezultaty to z pewnością świadectwo zdolności intelektualnych i wyjątkowej chęci każdego z nich oraz potwierdzenie możliwości ekonomicznych i mądrego gospodarowania nimi w całej rodzinie. Jednak sądzę, że podstawową rolę odegrał tu posłuch, jaki mieli rodzice”. Dzieci Berettów czuły się rozumiane i dowartościowane. Zwracano im uwagę na szacunek wobec siebie i bliźnich.

Przyglądając się życiu Joanny, doszliśmy niemal do momentu podjęcia wyjątkowej decyzji. Faktycznie bardzo serio myślała o naśladowaniu ojca Alberta w Brazylii. Niestety, jej kondycja fizyczna nie pozwalała na to, by mogła zostać misjonarką. Prosząc w tej sprawie o radę prałata Bernareggiego, biskupa Bergamo, otrzymała bardzo jasną odpowiedź: „Na tyle, na ile moje doświadczenie kapłańskie i biskupie nauczyło mnie, to wiem, że kiedy Pan wzywa jakąś duszę do pełnienia dzieła misyjnego, oprócz wielkiej wiary i szczególnej duchowości obdarza ją także siłą fizyczną, która pomoże znieść trudności i sytuacje, jakich tutaj nie jesteśmy w stanie sobie nawet wyobrazić. Ponieważ Ty, Joanno, nie masz tego daru, to właśnie dlatego myślę, że ta droga nie jest tą, na którą Pan Jezus Cię wzywa”.

Odsunąwszy na bok wszystko to, co wydawało się być jakąś zawadą, otwierała się przed Joanną droga życia rodzinnego. Na niej znajdzie swoje prawdziwe powołanie do dania świadectwa, że rodzina jest miejscem łaski i błogosławieństwa. „Również w naszych czasach Kościół nie przestaje ubogacać się świadectwem wielu kobiet, które realizują swoje powołanie do świętości. Święte kobiety są uosobieniem ideału kobiecości, ale są także wzorem dla wszystkich chrześcijan, wzorem «naśladowania Chrystusa», przykładem, jak Oblubienica winna odpowiadać na miłość Oblubieńca” (Mulieris dignitatem, nr 27). Oto życie, które właśnie teraz stało przed Joanną otworem.

Jak w historię dwóch źródeł, które łączą się w jedną rzekę, tak teraz powinniśmy choć na chwilę zerknąć na drugą gałąź rodziny, zanim odtworzymy wspólne życie małżeństwa Mollów.
Ojciec Piotra Molli miał na imię Luigi (1884-1956). Urodził się w Mesero, małej mieścinie pomiędzy Magentą a Busto Arsizio, w 1884 roku. Praktykując u szewca już w wieku 8 lat, mając zaledwie 21 lat został kierownikiem działu obuwniczego Parabiago w Mesero. Do dziś jeszcze znany jest w okolicy jako ten, który szył buty na cały tamtejszy region. W 1907 roku ożenił się z Marią Salmoiraghi (1885-1978), młodą kobietą, która była zatrudniona w przędzalni. Z ich małżeństwa urodziło się ośmioro dzieci, lecz pierwszych troje zmarło jeszcze w dzieciństwie. Pierwszym, który zdołał osiągnąć wiek dojrzały, był Piotr. Urodził się on w Mesero 1 lipca 1912 roku. Następnie przyszły na świat: Rosetta, Adelajda, Luigia i Teresina.

Ojciec Piotra pokładał wielkie nadzieje w synu. Marzył dla niego o profesji inżyniera i dlatego – pomimo dużego wysiłku i poświęceń finansowych – skierował go na studia. Pierwszą trudnością był fakt, iż w Mesero można było ukończyć zaledwie początkowe klasy szkoły podstawowej, podczas gdy aby móc kontynuować naukę na studiach, trzeba było zdać egzamin klasy piątej. Wsparty pomocą księdza proboszcza, ojciec Luigi zwrócił się do bardzo szlachetnych sióstr zakonnych, które dopiero niedawno przybyły w ich okolice. I to właśnie matka przełożona, siostra Giovanna Calloni, udzieliła chłopcu korepetycji z zakresu klasy piątej szkoły podstawowej. Jednocześnie uczyła go poświęcenia i szczodrobliwości.

Po zaliczeniu klasy piątej, w czasie, gdy faszyzm zaczynał już umacniać swą dyktaturę, ojciec Luigi był zmuszony udać się do jakiegoś kolegium, ażeby syn został przyjęty do kolejnych pięciu klas gimnazjum. Wybór padł na Kolegium Villoresi Świętego Józefa w Monzie, prowadzonym wówczas przez Ojców Barnabitów. Panujący tam regulamin był bardzo surowy, ale Piotr zaangażował się w studia z całkiem dobrym rezultatem. Bardzo chciał ucieszyć ojca, który tak wielką ufność w nim pokładał. Nie sposób jednak nie odnieć wrażenia, że doskwierało mu przedwczesne oddalenie od rodziny. W Kolegium Świętego Józefa spotkał dobrych kapłanów, którzy nauczyli go łaciny i szacunku wobec bliźniego. Jednakże, w związku z tym, że dyscyplina kolegium była ostra, a edukacja przekazywana z położeniem wyjątkowego nacisku na obowiązek nauki i pracy, źle się to odbijało na zbyt młodych ludziach. Piotr znosił te trudności, szczęśliwy, że będzie mógł usatysfakcjonować ojca, który, jako osoba wielkiej uczciwości, cieszył się zaufaniem księdza proboszcza, powierzającego mu zadanie uzdrowienia zarządu katolickiej ubezpieczalni dla przebywających w szpitalu, oraz zaufaniem całej społeczności, obdarzającej go misją sędziego pokoju.

W 1928 roku Piotr, ukończywszy gimnazjum, pozostaje w kolegium Villoresi Świętego Józefa, gdzie podjął funkcję prefekta. Poza tym, co warto zaznaczyć, pełnił funkcję odpowiedzialnego za wychowanie grupy najmłodszych chłopców. Natomiast dla swojego dalszego rozwoju zapisał się do publicznego liceum Bartolomeo Zucchiego w Monzie. Nietrudno dociec przyczyny takich wyborów. Pragnieniem tego młodego człowieka było nie obciążać finansowo swoich najbliższych. Po maturze zdanej w 1931 roku Piotr mógł w końcu powrócić w rodzinne strony.

Pan Luigi był dumny ze swego syna, który mógł się pochwalić ukończonymi studiami. Nie sprzeciwiał się, kiedy Piotr zdawał na politechnikę, aby zostać inżynierem. W domu były kłopoty finansowe, tym niemniej Piotr mógł kontynuować studia. Jazda rowerem z Mesero do Magenty oraz pociągiem z Magenty do Mediolanu to dla niego zwykła błahostka. Musiał umieć przecież sprostać oczekiwaniom tak wielu. Chodzi tu na przykład o przewodniczenie partii, która wybrała go na przewodniczącego lokalnej komórki. Chodzi także o księdza proboszcza, który widział go w Akcji Katolickiej. Piotr, ze względu na stopień zaufania, jaki w nim pokładano, podjął obydwa wyzwania. Wprowadził system dystrybuowania pomocy rządowej dla rodzin co do produktów żywnościowych oparty na indywidualnym dopasowaniu potrzeb. Ujednolicił system przyznawania wsparcia z racji narodzin, uroczystości ślubnych i wyjazdów dzieci na obozy kolonijne. Na prośbę księdza proboszcza przychodził do parafii w niedzielę po południu, by prowadzić katechezy dla dorosłych.

Pomimo rozlicznych zajęć, które niejednokrotnie były dodatkowym obciążeniem w jego pracy, Piotr zdołał w 1936 roku ukończyć studia na Politechnice w Mediolanie i uzyskał tytuł inżyniera mechanika. Ponieważ w tamtym czasie nie było problemów z pracą dla absolwentów, nawiązał kontakt z Tosi. Ale już w tym samym roku 1936 przeszedł do Saffy – wielkiej fabryki zapałek z siedzibą w Ponte Nuovo w Magencie, zaledwie kilka kilometrów od domu. W roku 1938 został wicedyrektorem. Musiał umieć kierować osobami o wiele starszymi od siebie, które spędziły w Saffa całe swoje życie. Młody kierownik dał się poznać jako człowiek bardzo zaangażowany i wprowadzający w zakładzie nowe technologie.

„W porównaniu z Joanną, mój udział w środowisku ściśle związanym z Kościołem był raczej niewielki. Bardzo wiele pracowałem. To znaczy – i to faktycznie mogę potwierdzić – starałem się przez całe swe życie stwarzać nowe miejsca pracy. Taki był cel mojego życia”. Tak czy owak, to właśnie udział w Akcji Katolickiej uchronił Piotra od późniejszych wpływów ideologii faszystowskiej. Dysputy prowadzone pomiędzy Piusem XI a Mussolinim właśnie z powodu Akcji Katolickiej młodzieży nie miały wówczas jeszcze reperkusji w Mesero. Po wybuchu wojny wszystko stało się o wiele trudniejsze. W grudniu 1940 roku młody inżynier otrzymał trzy polecenia. W następującej kolejności przyszły komunikaty: anulowanie działalności zaangażowanych w partię i Dzieło Narodowe Balilla oraz obowiązek przywrócenia umundurowania w oddziałach akademickich. „Wszystko dlatego, że byłem członkiem Akcji Katolickiej. Jak tu nie widzieć znaku Bożej Opatrzności?”. W tamtym czasie, zaraz po chwilowym zamęcie, kierownik Saffy jeszcze bardziej zdecydowanie rzucił się w wir pracy. O ile to tylko możliwe, starał się rozwijać fabrykę. W praktyce chciał stosować ów szacunek wobec bliźniego, który jako najcenniejszy testament otrzymany od ojca, wielokrotnie mu pomagał, a nawet ratował życie.

Po raz pierwszy Piotr został aresztowany wraz z trzema swoimi pracownikami: komunistą Piotrem Gerassim i socjalistami Armandem Armim oraz Józefem Martinim w marcu 1944 roku. Po przeniesieniu do Magenta, zostali umieszczeni w autobusie, który miał odjechać do Niemiec, kiedy przybył zawiadomiony przez jednego z pracowników Saffy pan Umberto Parmigiani, przywódca lokalnej partii faszystów. Po długich negocjacjach udało się mu zwolnić młodego Mollę, znanego ze swej pracy kierowniczej w Mesero, jak i pozostałych trzech aresztantów.

Minęło zaledwie kilka miesięcy, gdy na Placu Loreto doszło do jeszcze bardziej dramatycznej sceny aresztowania. Tym razem inżynier Molla wspólnie z dyrektorem Saffy Franciszkiem siedzieli już w autokarze, który zbierał mężczyzn przeznaczonych do obozu koncentracyjnego, gdy ponownie przybył pan Parmigiani.

Doszło do podobnej zażartej dyskusji, dzięki której jeszcze raz zastało zażegnane niebezpieczeństwo. Ale wojna nie była jeszcze zakończona. Dwa dni po wyzwoleniu Mediolanu w niedalekiej odległości od Saffy, na moście nad Ticino, znajdowała się nadal niemiecka armata przeciwlotnicza. Sytuacja ta była o wiele bardziej powodem zdenerwowania niż obrazem kojarzonym z kapitulacją i klęską. Od strony Mediolanu z kolumną ciężkich armat, które były umieszczone w Novarze, docierali Amerykanie, gotowi przejść natychmiast do działania. Tymczasem znajdowali się tam pracownicy, ludność cywilna, obiekty chronione. Tym razem to inżynier Molla podjął się pertraktacji. Dzięki szczęśliwej obecności jednego ze swych współpracowników, Józefa Meglera, który mówił doskonale po niemiecku i angielsku, zaprosił przywódców dwóch stron do swego biura. Wysłał swojego kierowcę do Como, ażeby przy pomocy oficjalnego języka niemieckiego poprosić komendanta, generała Wolfa, o zatwierdzenie kapitulacji.

Dzięki cierpliwości i dobrej woli doszło do pomyślnego zakończenia: Niemcy skapitulowali, nie doszło do rozlewu krwi, fabryka została uratowana i wkrótce mogła znów zacząć funkcjonować. Wiadomo, iż w odniesieniu do całej wojny jest to raczej niewielki wycinek historii, jednak zimna krew i opanowanie nerwów wicedyrektora spowodowały, że Saffa mogła natychmiast podjąć działalność w nadchodzących latach odbudowy. Zresztą inżynier nie poprzestał na już osiągniętych rezultatach, lecz szybko zauważył, że nie może się ograniczać tylko do produkcji zapałek, i dlatego wciąż starał się szukać innych możliwości działania i pracy. Wiele podróżował po Italii oraz za granicą. Nade wszystko wizytował fabryki w Szwecji i Ameryce. Chłopiec, który przeżywał niegdyś czytając Drzewo dziwów („Zima udawała się bliżej gwiazd, aby się rozgrzać” – cytat z tejże historii) wędrówki do gwiazd, podróżował teraz po Europie i świecie, aby odnaleźć nowe sektory produkcji i zaawansowanych technologii.

W roku 1950 Piotr został mianowany głównym dyrektorem fabryki. W swej aktywności zawodowej nie ma czasu na uczucia i rozrywkę. Tym niemniej w tym samym roku cierpienie, jakie go doświadczyło, otwarło przed nim jeszcze jeden wymiar życia ludzkiego. Najmłodsza siostra Teresina zaczęła bardzo poważnie chorować. Okazało się, że niezdiagnozowana i odpowiednio leczona choroba wieku dziecięcego, czyli zapalenie nerek, sprawiła, iż ta młoda, 27-letnia dziewczyna, pomimo wszelkich możliwych zabiegów lekarki o nazwisku Beretta, umarła. W tych jakże smutnych okolicznościach dwoje młodych ludzi – Piotr i Joanna – nie mieli ani chwili, by zamienić ze sobą choć jedno słowo, aczkolwiek pozostał przynajmniej ślad prawdziwego spotkania. Już wkrótce drogi ich życia zbiegły się i zostały połączone przez sakrament, będący świadectwem oblubieńczej miłości Chrystusa i Kościoła, który rodzi nowe życie, pochodzące z płodności Boga Ojca, udzielającego ze źródła własnej miłości życia ludziom i wszelkiemu stworzeniu.

O Joannie i Piotrze, najpierw narzeczonych, a potem małżonkach, już wspomnieliśmy. Po kilku przypadkowych spotkaniach, tych dwoje młodych poznało się bliżej pod koniec roku 1954, przy okazji uroczystości prymicyjnych ojca Lina Garavaglia, obecnie biskupa Ceseny. Zrodziła się wówczas pomiędzy nimi głęboka przyjaźń oparta na wzajemnym szacunku, dzieleniu wspólnych ideałów życia (pracy, rodziny, miłości do bliźnich), planach założenia rodziny otwartej na Boga, dzieci, poświęcenie i cierpienie. Lecz nie było tam miejsca na żadną bigoterię.

Joanna to piękna kobieta o przenikliwych oczach, w których Piotr natychmiast się zakochał. Była osobą pociągającą, potrafiącą wyrwać narzeczonego z osamotnienia i monotonii życia w fabryce. Ze swej strony Piotr ofiarował młodej dziewczynie, pozostającej bez rodziców i od dawna poszukującej własnej drogi, pewność. Z dwóch dróg zaczęła tworzyć się jedna, która stała się przestrzenią dla życia i radości; przestrzenią dla wypraw w góry, na koncerty w La Scali i niedzielne spotkania.

Najdroższy Piotrze!
Dziś w południe, wróciwszy z wyprawy narciarskiej, otrzymałam Twój ekspres. Czy możesz sobie wyobrazić, jak wielką sprawił mi przyjemność. A wszystko to dzięki Twym jakże czułym i ciepłym słowom, z których bije cała miłość, jaką masz dla mnie. Dziękuję Ci, drogi Piotrze. Ja również mam moją miłość dla Ciebie i często myślę, że będziemy ją mieć zawsze. Masz tak dobry charakter i jesteś tak mądry, iż jestem przekonana, że my nie możemy nie żyć w zgodzie. Przykro mi, że w poniedziałek byłeś tak bardzo zapracowany. Towarzyszę Ci zawsze myślą, a jeśli mogłabym Ci pomóc, uczynię to z całego serca.

Dzień wczorajszy i dzisiejszy były tak cudownie słoneczne. Obudziłam się rano o 8.00 (Co za drańciuch ze mnie! Ty jesteś już wtedy w biurze!), ponieważ o 8.30 jest Msza święta. Uwierz, nigdy jeszcze nie przeżywałam tak Mszy świętej i Komunii jak właśnie w tych dniach. Kościółek, wyjątkowo piękny i spokojny, jest puściutki. Kapłan nie ma nawet ministranta. A zatem Pan Jezus jest cały dla mnie i dla Ciebie, Piotrze, albowiem tak już jest – gdzie jestem ja, tam jesteś ze mną również Ty.

Natychmiast po śniadaniu zabieramy nasze narty i w dół... na trasy narciarskie. Zwykle około godziny 11.00 rozpoczynam pod okiem instruktora krótki kurs i... bez fałszywej skromności, nauczyłam się nawet zjazdów nieco trudniejszych. Bądź jednak spokojny. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, albowiem tam, gdzie stok jest zbyt szybki, sam instruktor wybiera trasę nieco łatwiejszą. Jest naprawdę fantastycznie. Jakże się nie radować i uwielbiać Boga, kiedy się staje na górze, pod błękitem nieba, na iskrzącym, białym śniegu!

Piotrze, Ty już wiesz, że ja czuję się tak szczęśliwa, gdy jestem w kontakcie z tak piękną przyrodą, iż mogłabym spędzać całe godziny na jej kontemplacji.

Natomiast po obiedzie, zaraz po krótkim odpoczynku i spacerku, powracamy na trasy zjazdowe i jesteśmy tam od około 15.00 do 18.00. Później czas się jakby zatrzymuje. Na szczęście mam drogie mi towarzystwo Piery (bardzo wesoła osóbka), z którą wiele żartujemy!
I w ten oto sposób opisałam Ci mój dzień, nieco inny od Twego, mój biedny Piotrze, ciągle tak zapracowany.

Ale jeszcze tylko dwa dni i znów się zobaczymy. Cóż za radość!
Do zobaczenia, Piotrze. Pozdrów ode mnie serdecznie Twych rodziców i Twą siostrę Adelajdę oraz przyjmij mocne uściski od rozmiłowanej w Tobie
Joanny

Piera dziękuje Ci za pozdrowienia i je odwzajemnia.

List Joanny do Piotra Molla z 23 marca 1955 r.

Joanna planowała założenie rodziny chrześcijańskiej, rozumianej jako wieczernik zgromadzony wokół Jezusa. Piotr, który wzrastał w atmosferze etyki bliskiej jansenizmowi, po raz pierwszy czuł się uwolniony od ciążących na nim obowiązkach i był w stanie się uśmiechnąć oraz pożartować. Daty zaręczyn i zawarcia sakramentu małżeństwa przez tych dwojga to 11 kwietnia i 24 września 1955 roku. Są to dwa stałe punkty odniesienia, informacja dla wspólnot rodzinnych i braci, przy pewności, iż decyzja została podjęta w sercu, jako konsekwencja miłości, która nie zna ograniczeń czasu i jako sakrament uczestniczy w nieograniczonej miłości Chrystusa wobec swego Kościoła. „Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła!” (Ef 5,32). Z drugiej strony Joanna i Piotr to były osoby bardzo konkretne. Byli dwojgiem zakochanych w sobie młodych ludzi, przeżywających radość swojego narzeczeństwa i niecierpliwie oczekujących na dzień zaślubin. Dotyczyło to szczególnie Joanny. Była szczęśliwa i nie obawiała się okazywać swoich uczuć: wybierała meble do swego domu, kupowała nakrycia i sztućce na stół, myślała o sukience ślubnej. Wreszcie nadszedł oczekiwany 24 września. Joanna i Piotr stanęli przed ołtarzem.

Warto choćby na chwilkę zatrzymać się na tym wydarzeniu. „Joanna ubrana na biało, w błyszczącej satynie, z welonem z tiulu upiętym nad szyją, prowadzona pod rękę przez brata Ferdynanda, wchodzi do Bazyliki Świętego Marcina w Magencie”. Joanna była piękna jako wyobrażenie niewiasty i figura Kościoła, figura Oblubienicy, w której „wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki” (Pnp 8,7). Zaproszeni goście dostrzegli owo piękno, które rozbłysło nadzwyczajnym światłem, i objawili swój podziw spontanicznie wybuchającym aplauzem pośród ciszy świątyni. „Mój miły jest mój, a ja jestem jego, on stada swe pasie wśród lilii” (Pnp 2,6). Joanna i Piotr dość szybko mieli możliwość potwierdzić, że związek miłości, zawarty w tym dniu w obecności księdza Józefa, kapłana i brata, był silniejszy niż wszelkie trudności, a nawet śmierć.

Tymczasem świętowanie zaślubin było bardzo zwyczajne. Przedłużyło się w podróż poślubną na południe Włoch: Rzym, Neapol, Ischia, Taormina – to najważniejsze jej etapy. Po powrocie zaczęło się zwykłe, codzienne życie. Jednakże Joanna i Piotr nie narzekali na trudy dni powszednich, które w porównaniu do odpoczynku i święta wydawały się nigdy nie kończyć. Joanna – szczególnie ona – „to kobieta pogodna, spokojna, pełna radości. Radością, którą wyjątkowo promieniowała, wydawała się zarażać tych, którzy byli wokół”. Joanna w tym właśnie okresie była o wiele bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zaangażowana w pracy lekarza ogólnego i pediatry. Nie zapomniała również o Akcji Katolickiej Kobiet. Nie zaniedbywała też wielkiej rodziny Berettów, pisząc do braci, którzy byli daleko, oraz odwiedzając lub zapraszając tych, którzy byli bliżej, do swego domu.

Wkrótce Nando, bratu lekarzowi, z którym przez pewien czas wspólnie studiowała, urodziła się dziewczynka (na pamiątkę siostry Amelii nazywana Iucci). Stała się ona ukochaną cioci Joanny i dlatego, jak to tylko było możliwe, przebywały razem. Z drugiej strony własne macierzyństwo, wobec którego pani doktor Beretta Molla wydawała się mieć szczególne predyspozycje, nie mogło czekać. Wreszcie Joanna, nieco wstydliwie, ale jednocześnie z wielką radością, podzieliła się ze swoim mężem nowiną o oczekiwanym dziecku. Dnia 19 listopada 1956 roku przyszedł na świat pierworodny – Pierluigi. Jego chrzest i poświęcenie Matce Bożej Dobrej Rady rozpoczęło kontynuowaną w latach następnych rodzinną tradycję. Za rok (11 grudnia 1957 roku) nadszedł czas na Marię Zytę, nazywaną w rodzinie Marioliną. Dwa lata później urodziła się Laura (15 lipca 1959 roku).

Joanna, niestety, ciężko przechodzi czas oczekiwania na dziecko, a także sam poród. Tym niemniej cierpienia związane z macierzyństwem podejmowała chętnie, gdyż miała na uwadze wartość życia. „Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat” (J 16,21). Podobnie było z Joanną, która po każdym urodzeniu dziecka stawała się jeszcze bardziej promienna i wewnętrznie przekonana, że otrzymała możliwość udziału w najbardziej niezwykłym akcie historii, to znaczy, że powtarza akt stwórczy Boga. On stworzył niebo i ziemię, słońce i morze, i człowieka; „i widział, że było dobre”. Joanna dawała życie swym dzieciom, które były wezwane, aby odnowiły oblicze ziemi, i były gwarancją, że świat nie jest przeznaczony do skostnienia i starości, lecz odnowy i młodości oraz nowego życia w płodności i następstwie pokoleń.

Najdroższa Mariuccia!
Nie wiem, czy otrzymałaś już informację: w środę rano, o ósmej piętnaście, urodziła się Lauretta. Czy możesz sobie wyobrazić naszą radość przede wszystkim z tego powodu, że – dzięki Bogu – wszystko poszło dobrze, a poza tym dlatego, że dziewczynka jest piękna, grzeczna, zdrowa, a ponadto urodziła się właśnie dziewczynka. Ja przecież pragnęłam siostrzyczki dla Marioliny. Wiem z doświadczenia, jak cenne są siostry, i tak oto Pan Jezus wysłuchał moich modlitw.

W zeszłym miesiącu, dokładnie piętnastego, musiałam zostać natychmiast odwieziona do szpitala z powodu jakiegoś zatrucia. Bardzo, bardzo mnie bolało. Miałam ciągłe skurcze, gorączkę, torsje. Pojawiło się ryzyko utraty mojej dzieciny. Przerażona, posłuchałam Nando i zabrał mnie do Monza. Była już północ, gdy czekał na mnie nasz znajomy profesor Ostetrico. Przy pomocy tlenu, środków uspokajających i hipodermoklizie wszystko przeszło. Po dwóch dniach mogłam wyjechać na lotnisko Malpensa na spotkanie z Piotrem, który – niczego nie świadom – wracał z Ameryki. Myślałam o powrocie z noworodkiem, a tymczasem... mogłam kontynuować swój stan błogosławiony bez przeszkód aż do końca, uwzględniając moje zwykłe dziesięć dni opóźnienia. A teraz jestem tutaj razem z Laurettą, tak grzeczną. W te pierwsze trzy dni życia śpi, ssie pierś i prawie wcale nie płacze. Żałuję, że nie mogę Ci jej pokazać. Ma ciemne, a nawet prawie czarne włoski (jest o wiele ciemniejsza nawet od półtorarocznej Marioliny!), jasne oczka, a ważyła w dniu urodzin 3.950 kilograma. Buźkę ma raczej okrągłą. Jest bardziej podobna do Gigetto niż do córeczki. Oczekuję, że dziś wieczorem zobaczę moje dwa skarby, które już od piętnastu dni są w Courmayeur. Codziennie do mnie dzwonią, ponieważ w tym roku mogą mieć telefon w domku i są przeszczęśliwi, że mogą przybyć, aby poznać „nową siostrzyczkę” (tak ją właśnie nazywa Pierluigi). Prócz tego wczoraj wieczorem chciał, abym ją podała do telefonu: „Chcę rozmawiać z moją siostrzyczką”.

Czekam, żeby zobaczyć jego reakcję, gdy ją zobaczy i stanie koło jej kołyski. Powiedział już między innymi, że „podaruje nowemu dzidziusiowi beczułki, natomiast starszej dziewczynce... tak!”.

Wybacz, Mariucciona, to moje przydługie gadulstwo, lecz uważałam za słuszne, abyś tym razem wiedziała o tym wszystkim szczegółowo. Pozdrów ode mnie bardzo ciocię Nini. Wielkie całusy dla Twojego Pierangelo, który, jak sądzę, czuje się dobrze, jest rześki i zdrowy.

Serdeczne pozdrowienia dla Giampiero, a dla Ciebie mocne uściski.
Kochająca Cię Joanna

Pozdrowienia dla wszystkich od Zyty, która jak zawsze jest przy mnie, aby mi pomagać z wielką troską i czułością.

List Joanny do Mariucci Parmigiani z 18 lipca 1959 roku

„Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego obwieszcza nieboskłon” –mówi Psalm 18. Joanna była szczęśliwa, gdy wraz z dziećmi mogła jeździć do Courmayeur, gdzie było świeże powietrze. Lubiła jeździć na nartach i wędrować. Czuła się włączona w ową liturgię, która dzień i noc po szczytach i w dolinach objawia łaskę i miłosierdzie, a także piękno i Opatrzność Bożą. Podobnie jak Bóg, stworzywszy człowieka, podtrzymuje go w każdym momencie, gdyż „jest podobny do tchnienia wiatru, a dni jego jak cień mijają” (Ps 144,4), tak i rodzice są wezwani do daru bez końca, do przekazania swym dzieciom własnego oddechu życia. W liście apostolskim Mulieris dignitatem Jan Paweł II zaprezentował swoją interpretację słów Jezusa co do cierpień i radości kobiet po narodzeniu dziecka: „Słowa Chrystusa nawiązują najpierw do owych «boleści rodzenia», które stanowią część dziedzictwa pierworodnego grzechu. Równocześnie jednak wskazują na łączność kobiecego macierzyństwa z tajemnicą paschalną” (nr 19). To jest wszystko to, czego doświadcza każda kobieta przy porodzie, lecz Joanna zdawała się być wezwana w wyższym stopniu do zaświadczenia, do zanurzenia – jak mówi apostoł Paweł – w śmierci z Chrystusem, by potwierdzić nowe życie, zaświadczyć, że ze śmierci rodzi się życie, że nawet najbardziej przerażające i realne cierpienie to jeszcze nie ostatnie słowo, to nie przegrana, ale sytuacja, która musi ustąpić wobec nowego światła zmartwychwstania i życia w Bogu.

Po urodzinach Laury w 1959 roku Joanna napisała do swej przyjaciółki Mariucci o swym szczęściu, że mogła dać Mariolinie jakby towarzyszkę zabaw. Być może pragnęła ofiarować braciszka również Pierluigiemu. Może pragnęła licznej rodziny, jaką miała ona czy jej mąż. Jest faktem, że w drugiej połowie roku 1961 była ponownie w stanie błogosławionym. Początkowo trudności były identyczne, jak te z poprzednich miesięcy oczekiwania na dziecko, lecz dość szybko sytuacja stała się o wiele poważniejsza. Powodem był pewien rodzaj włókniaka, który zagrażał życiu dziecka i mamy. Rozwój sztuki medycznej był w tamtych czasach na tyle zaawansowany, że wystarczyłoby usunięcie włókniaka, aby wyeliminować wszelkie ryzyko dla matki. Tymczasem Joanna była temu przeciwna.

Wiedziała bardzo dokładnie o wszystkim, co mogło się stać, ale jej powołaniem jako lekarza i matki była ochrona życia, a nie uśmiercanie go. „Jako lekarka”, napisało wielu, na pierwszym planie postawiła życie dziecka. „Właśnie dlatego, że była lekarką”, chciałbym uściślić, czuła się upewniona w swoim wyborze matki i nakazała mężowi oraz lekarzowi zadbać bardziej o życie dziecka niż jej własne, aczkolwiek w tym momencie nie rozpoczęła się jeszcze ostateczna walka. Na początku września doszło do operacji, która wydawała się zakończyć sukcesem, gdyż uratowano zarazem życie dziecku, mogącemu się od tej pory dalej rozwijać.

Z pewnością w świadomości Joanny i Piotra, na dnie ich duszy, pojawiała się mroczna i groźna myśl o śmierci. Tym niemniej obydwoje małżonkowie stali na stanowisku, że tak należy uczynić: Joanna kochała życie, pragnęła towarzyszyć mężowi oraz swoim skarbom. Piotr powierzał się Opatrzności Bożej, która nie mogła opuścić rodziny, zanoszącej tak wiele modlitwy, pokładającej całą swą ufność w Bogu. Czyż nie powiedział pewnego dnia Pan Jezus, że jeśli dwaj będą zjednoczeni w imię Jego, to On będzie z nimi, a Ojciec ich wysłucha (por. Mt 18,19)? Lecz z Bogiem nie można się targować: Jego drogi nie są naszymi drogami.

Joanna przyjechała do szpitala 20 kwietnia 1962 roku. Nazajutrz rano urodziło się czwarte dziecko. Była to jeszcze jedna dziewczynka, która cieszyła się doskonałym zdrowiem. Zostało jej nadane imię Joanna Emanuela. Natomiast kondycja mamy stawała się stopniowo coraz gorsza. Zostalo zdiagnozowane zakaźne zapalenie otrzewnej, które stopniowo niszczyło system odpornościowy Joanny. Jej życie zgasło 28 kwietnia 1962 roku. Umarła w wielkim cierpieniu. Miała wówczas 39 lat. Pozostawiła owdowiałego męża i czwórkę dzieci: Cóż za szaleństwo! Tymczasem czyż to nie jest jakościowo ta sama niedorzeczność, co Jezusowa: „Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca” (por. Rz 6,3n).

A Piotr? Zastanawiam się, czy czytał poetycki szkic pewnego Lombarda żyjącego w ubiegłym stuleciu, wielkiego piewcy ufności w Opatrzność Bożą, który stworzył z okazji śmierci żony pomimo na próżno zanoszonej modlitwy o jej uzdrowienie. Manzoni napisał:

Ty, który jesteś straszny,
...
widzisz nasze łzy,
słyszysz nasze wołania,
nasza wola błaga,
a Twoja wola decyduje.

Autor Narzeczonych nie opublikował tej poezji, rozpoznając swe bluźnierstwo. Albowiem Bóg nie jest głuchy na modlitwy, niezdolny do miłosierdzia i współczucia, jak się zdaje w godzinie ciemności. On cierpi i umiera o wiele bardziej niż jakikolwiek człowiek, a nasze cierpienia i śmierć zbliżają do Niego, są objawieniem Jego miłości, uwielbieniem Jego chwały. Jakaż to niespodzianka, że do tego celu dochodzą ci wybrani, których Bóg najbardziej kocha; ci, którzy są Mu najdrożsi? „O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!” (Rz 11,33).

Joanna Beretta Molla została włączona w tajemnicę paschalną Chrystusa, aby dać świadectwo swej miłości i obecności wśród ludzi. Piękno Joanny jest drogą, która umożliwia spojrzenie na piękno Boga, na dramat Jego miłości.

***
Powyższy tekst jest fragmentem książki Joanna. Kobieta mężna wydanej nakładem Domu Wydawniczego Rafael.


- Święty Piotr Chanel

Był misjonarzem zaledwie trzy lata na małej wysepce. Stał się pierwszym męczennikiem i patronem Oceanii.

  Archiwum GN Męczeńska śmierć świętego przyspieszyła chrystianizację wyspy

Historie świętych zmuszają czasem do powtórki z geografii. Czy słyszeliście kiedykolwiek o wyspie Futuna? To maleńka wulkaniczna wysepka (83 km kw.) na Pacyfiku w Oceanii. Położona jest w dwóch trzecich drogi z Hawajów do Nowej Zelandii. Miejscowa ludność wysepki wsławiła się tym, że w XIX wieku dokonała najazdu na sąsiednią wysepkę Alofi i… zjadła wszystkich jej mieszkańców. Futuna razem z Wallis stanowi zamorskie terytorium Francji. Dzisiejsi mieszkańcy prawie w 100 proc. są katolikami. Przejście od kanibalizmu do katolicyzmu w tak krótkim czasie to dość ciekawa ewolucja. Jest ona w znacznej mierze zasługą jednego człowieka – francuskiego misjonarza św. Piotra Chanela (ur. 1803 r.).

Od dziecka chciał być misjonarzem. W młodości pasł owce, ale jego inteligencja i pobożność zwróciły uwagę miejscowego księdza ojca Trompiera, który zaczął uczyć go łaciny. Potem trafił do niższego, a następnie wyższego seminarium. W 1827 roku został księdzem. Otrzymał zaniedbaną parafię pod Paryżem, później został proboszczem pod Genewą. Nie opuszczała go myśl o pracy misyjnej, czytał namiętnie listy od misjonarzy. W roku 1831 wstąpił do nowo utworzonego zgromadzenia marystów, które zajmowało się misjami.

W końcu marzenie ks. Piotra się spełniło. W 1836 roku stanął na czele grupy misjonarzy, którzy wyruszyli z zamiarem ewangelizowania Oceanii. Piotr trafił wyspę Futuna, towarzyszył mu tylko jeden brat i jeden świecki Anglik. Początkowo miejscowy władca Tiuliki, który dopiero co zniósł kanibalizm, przyjął ich życzliwie. Kiedy jednak misjonarze opanowali język i zyskali zaufanie tubylców, władca zaczął obawiać się o swoją pozycję. Miara się przebrała, kiedy syn Tiuliki zdecydował się na chrzest. Kacyk wysłał wtedy siepaczy, by ucięli głowę misjonarzowi. Ojciec Piotr Chanel zginął męczeńską śmiercią 28 kwietnia 1841 roku.

Na wyspie spędził zaledwie trzy lata. Wydawać by się mogło, że poniósł klęskę. Tymczasem jego męczeńska śmierć przyspieszyła chrystianizację wyspy. W ciągu pięciu miesięcy wszyscy tubylcy przyjęli chrzest. Piotr Chanel został beatyfikowany w 1889 r., kanonizował go papież Pius XII w roku 1954, ogłaszając równocześnie pierwszym męczennikiem Oceanii i patronem tej części świata.

29 kwietnia - Święta Katarzyna ze Sieny: Mistrzyni dialogu
Niewiele jest świętych kobiet, które szczycą się takim uznaniem i taką czcią. Szacunkiem darzą ją zarówno duchowni, jak i rzesze ludzi świeckich. Święta Katarzyna ze Sieny była mistyczką, przewodniczką i matką duchową, opiekunką ludzi chorych i cierpiących, ale też doradcą i powiernikiem dostojników kościelnych.

Współpatronka Europy
Ojciec Święty Jan Paweł II ustanawiając św. Katarzynę ze Sieny Współpatronką Europy kierował się przede wszystkim uniwersalnym i ponadczasowym przesłaniem, jakie dla naszego kontynentu niesie ta niezwykła Włoszka. Żyła w czasach średniowiecza (1347-1380). Spełniała misję wobec Kościoła i papieża. Jej działalność jest przykładem pozytywnej roli, jaką może odegrać w szerokich kręgach kobieta.

Skoro św. Katarzyna ze Sieny została ogłoszona Współpatronką Europy, wypada dobrze się zastanowić nad tym faktem, a liturgiczne wspomnienie (29 kwietnia) wydaje się dobrym po temu pretekstem. W dzisiejszych czasach obserwujemy przecież bardzo szybko postępującą laicyzację życia oraz tendencję do traktowania ludzi tylko w kategoriach rynkowych, ekonomicznych. Coraz bardziej odchodzimy od duchowego prymatu życia ludzkiego, a tym samym od chrześcijańskiej myśli i chrześcijańskich wartości.

Między innymi z tych powodów współczesny świat potrzebuje mistrzów, przewodników, autorytetów i wzorów do naśladowania. Św. Katarzyna jest niewątpliwie wspaniałym przewodnikiem, zarówno dla osób duchownych, jak i świeckich, dla chrześcijan, jak i dla dyplomatów, polityków, mężów stanu. Jest autorytetem, wzorem postępowania dla wychowawców, nauczycieli, pielęgniarek (których również jest patronką), dla kobiet i mężczyzn różnego stanu, bez względu na ich status i wykształcenie.
Katarzyna Benincasa jako osoba święta nie uprawiała polityki partykularnej, nie dążyła do sławy i kariery, nie zabiegała o godności i bogactwo, lecz - w pełnym tego słowa znaczeniu - poświęciła się dla dobra swojej ojczyzny i Kościoła. Walcząc zaś o jedność Kościoła i jego wewnętrzną siłę, występowała tym samym o jedność chrześcijańskiej Europy. Ten fakt - jak się wydaje - zadecydował o postawieniu św. Katarzyny jako wzorca dla współczesnych polityków i stojących na czele państw.

W centrum wydarzeń
Ta prosta, niewykształcona sienenka, dominikańska tercjarka, obdarzona była licznymi łaskami i nadprzyrodzonymi darami, które z pożytkiem wykorzystywała dla dobra ludzi i całego Kościoła. Nie zważając na swoją małość i na swoje ludzkie ograniczenia, wyruszyła na ratunek zagrożonego i skompromitowanego w tym czasie Kościoła. Wielka schizma zachodnia sprawiła, że autorytet papieża, jak i całego duchowieństwa był mocno zachwiany. Św. Katarzyna w sprawy Kościoła zaangażowała się z całą swoją energią. Napisała mnóstwo listów do znanych osobistości, do samego papieża, do królów i rządów, do ludzi wpływowych, do każdej z zainteresowanych stron. Wyruszyła w dalekie podróże, by osobiście interweniować, pertraktować i służyć radą. Podjęła się nawet misji sprowadzenia papieża Grzegorza XI z Awinionu na Stolicę Piotrową w Rzymie.

Pragnienie pokoju
Św. Katarzyna z uporem nawoływała do pokoju, którego brakowało niemal na wszystkich szczeblach społecznych: od rodziny poczynając, a na stosunkach międzynarodowych kończąc. Zdawała sobie sprawę, iż zarówno dobro jednego człowieka, jak i większych społeczności zależy w dużej mierze od ładu i zgody, więc nie ustawała w staraniach, by głosić potrzebę pokoju i podejmować energiczne, zdecydowane i skuteczne działania, by go osiągnąć. Starała się uzmysłowić ludziom, że najlepszą gwarancją trwałego pokoju jest miłość i jedność w relacjach z innymi. O ten upragniony pokój apelowała do wszystkich, tak swoich współziomków, jak i do rządów innych republik, polityków, duchownych, królów i samego papieża.

Podkreślała przede wszystkim, jak ważną sprawą jest zawarcie pokoju z Bogiem. Bez tego pojednania nie ma bowiem żadnych szans na trwały pokój między ludźmi. Jest on tą wartością, którą zdobywać trzeba nieustannie. Nauczała też, że ów zewnętrzny pokój nie jest możliwy bez wewnętrznego pojednania z Bogiem i bliźnimi. I tę prawdę św. Katarzyna starała się wpoić zarówno swoim uczniom, jak i każdemu napotkanemu człowiekowi.

Wzór polityka i negocjatora
Czy św. Katarzynę można nazwać politykiem? We współczesnym rozumieniu tego pojęcia na pewno tak. Jednak podkreślić należy, że stanęła ona na tym polu jako mistyczka, świadek i narzędzie działania samego Boga. Dlatego mogła bez kompleksów i wręcz w zuchwały i apodyktyczny sposób wkroczyć w historię Kościoła i w historię Europy. Motywy jej działania są wyjątkowo wolne. Inspiracją Świętej była tylko i wyłącznie miłość Boga i bliźniego, a co za tym idzie, służba dobru człowieka i całego społeczeństwa. Pamiętać trzeba, że św. Katarzyną nie rządził żaden interes polityczny. Celem, o który jej chodziło, była walka o wewnętrzny rozwój człowieka, o jego dojście do zbawienia oraz o dobro Kościoła. Niezmordowanie przypominała, iż całą politykę należy podporządkować wartościom moralnym.

Była głęboko przekonana, że każdy człowiek jest ważniejszy od wszelkich struktur społecznych i politycznych, nie obawiała się stanąć przed papieżem i przed kardynałami, by im o tym powiedzieć. Z mocą wypływającą z mistycznego obcowania z Bogiem głosiła im, że naczelnym fundamentem ładu i pokoju jest uszanowanie godności każdego człowieka, a rządzenie ludźmi oznacza nic innego jak służenie im i ich szeroko rozumianemu dobru.

Święta m.in. napisała: Niechaj zatem wzrasta Europa, niech się rozwija jako Europa ducha, idąc śladem swojej najlepszej tradycji, której najwznioślejszym wyrazem jest właśnie świętość. Jedność kontynentu, dojrzewająca stopniowo w ludzkiej świadomości i nabierająca coraz bardziej wyrazistych kształtów również na płaszczyźnie politycznej, otwiera niewątpliwie rozległe perspektywy nadziei. Europejczycy są powołani, aby raz na zawsze zamknąć rozdział historycznych rywalizacji, które często były przyczyną krwawych wojen na kontynencie.

Jednocześnie winni tworzyć warunki dla ściślejszej jedności i współpracy między narodami. Wielkim wyzwaniem dla nich jest kształtowanie kultury i etyki jedności, bez nich bowiem wszelkie działania polityczne na rzecz jedności skazane są prędzej czy później na niepowodzenie.

Święta trudnych czasów

Dziwny jest ten świat. Można być analfabetą i mistykiem równocześnie. Bywa, że jedno nie przeszkadza drugiemu. Są ludzie i wydarzenie, które tak bardzo wyrastają ponad przeciętność, że dowiadując się o nich odnosi się wrażenie nieprawdopodobności, a jednak...

Wakacyjne zwiedzanie Włoch zaczęłam od Toskanii, najpiękniejszego zakątka Italii. Ta wspaniała prowincja łączy w sobie czar niezwykłych zabytków, zapierających dech w piersiach widoków, dziesiątków urokliwych wysepek i jednej, nieco krzywej, wieży. Każdy turysta bez względu na preferencje, znajdzie tu coś dla siebie – góry, morze, zabytkowe miasta, unikalne rezerwaty, wspaniałą włoską kuchnię i najlepsze wino, ciepły klimat i to „coś”, co sprawi, że pobyt tu zapadnie mu głęboko w pamięci.

Siena
Należy do jednych z najładniejszych miast we Włoszech. Przez prawie 100 lat zaliczała się do najważniejszych miast świata. Okres świetności przypadł na czasy zwycięskich wojen prowadzonych z Florencją. Niestety kilka tragedii w XIV i XVI wieku doprowadziło to ponad 100 tysięczne miasto do upadku i wyludnienia. Z tych dramatów Siena nigdy się już nie podniosła. Obecnie mieszka w niej ok. 60 tysięcy mieszkańców. Ale dla współczesnych jej historia i piękno jest niezrównane. Zahamowanie rozbudowy, gdy była u szczytu potęgi, wyjaśnia fakt istnienia w doskonałym obecnie stanie miasta średniowiecznego.

Od czasów średniowiecza nie wiele tu domów zostało wybudowanych, a jeszcze mniej zburzono. To sprawia niecodzienne wrażenie. Sienę cechuje niesamowity „klimat”, który promieniuje z każdego zakątka, kamienicy czy średniowiecznego pałacu. Można go doświadczyć spacerując chociażby po wybrukowanych bazaltową kostką ulicach czy robiąc zakupy na miejscowych kramach.

Według większości turystów absolutnie najważniejszym miejscem Sieny jest samo jej centrum, a konkretnie – wybrukowany czerwoną cegłą i marmurem Piazza del Campo, ponoć najpiękniejszy plac świata. Plac przypomina swym wyglądem wielką muszlę, wokół której kryje się mnóstwo atrakcji. W południowej części placu stoi przepiękny ratusz Palazzo Pubblico z charakterystyczną, wysoką wieżą, którą widać z kilku kilometrów od miasta. W pobliżu placu znajduje się najsłynniejszy z zabytków Sieny – XII wieczna Katedra zwana Duomo. Ale myli się ten, który uważa że Siena prócz bogactwa i zabytków „nie przysłużyła się” światu.

Tutaj bowiem w 1240 roku stworzono jeden z najstarszych w świecie uniwersytetów a na przełomie XIII/XIV wieku powstała sieneńska szkoła malarska. W Sienie również żyła i intensywnie działa św. Katarzyna. Jej to właśnie postać stała się przedmiotem mojej zadumy, gdy zwiedzałam imponującej wielkości Bazylikę św. Dominika, panującą nad sieneńskim wzgórzem, u którego stóp znajduje się Fonte Branda – ufortyfikowana fontanna. Na prawo od wejścia do bazyliki znajduje się rodzaj kaplicy z portretem i głową św. Katarzyny, a poniżej są schody i nisza, w której otrzymała stygmaty. A postać to niezwykła.

Gdyby żyła w dzisiejszych czasach wielu uznałoby ją za kobietę nieprzeciętną, pełną energii, dobrze zorganizowaną i zdyscyplinowaną o wyjątkowej charyźmie, inni zapewne posądzili by ją o schorzenia psychiczne i fantazję, doszukiwali by się kłamstw, oszust i manipulacji. Bo jakże to możliwe, że nieuczona i niepiśmienna córka farbiarza, pouczała listownie i osobiście biskupów, królów i papieży, walczyła o pokój w Europie, udzielała rad i wskazówek i godziła zwaśnione miasta, została stygmatykiem, mistykiem, a wizje i ekstazy były dla niej codziennym towarzyszem dnia.
Ale może po kolei …

Katarzyna
25 marca 1347 roku w rodzinie Benincasów odbywają się kolejne narodziny potomstwa. Rodzą się bliźniaki. Jedna dziewczynka umiera, druga przeżywa. To już 23 dziecko Jakuba i Mony. Nikt wówczas nie przypuszczał, że dziewczynkę czeka los nadzwyczajny, że stanie się jedną z wyjątkowych kobiet, która naznaczy swój czas szczególnym znaczeniem, do tego stopnia, że w 6 wieków później papież ogłosi ją Doktorem Kościoła.

Początkowo życie Katarzyny nie jest nadzwyczajne, choć cechuje je bardzo mocno ewangeliczna prostota. Bóg bardzo wcześnie dał znać o swoim zamyśle wobec tego dziecka. Ukazał się jej i zachwycił Sobą na całe życie. Gdy Katarzyna miała ok. 7 lat w jej życiu wiele się zmieniło. Wracając z bratem Stefanem od starszej siostry, nad kościołem Ojców Dominikanów ujrzała Jezusa Chrystusa zasiadającego na tronie. Obok niego zaś apostołów Piotra i Pawła, a także Jana Ewangelistę. Katarzyna straciła poczucie rzeczywistości i z zachwytem wpatrywała się w wizję, i wówczas Jezus spojrzał na nią z ogromną miłością, uśmiechnął się i pobłogosławił.

Tych kilka chwil pierwszej w jej życiu wizji całkowicie odmieniło dotychczasowy bieg wydarzeń. Rozmiłowana w Bogu ślubuje mu dozgonne dziewictwo. Budzi się w niej zamiłowanie do samotności, praktykowania cnót chrześcijańskich, częstej modlitwy i służby bliźniemu. O swym ślubie nie mówi nikomu. To tajemnica jej i Jego. W jej sercu rodzi się powołanie zakonne. Zaczyna – wbrew woli rodziców – marzyć o klasztorze. Ale jej matka ma inne plany. Mając zapewne poczciwe zamiary dla znalezienia jej dobrej pozycji, planuje jej zamążpójście i szuka odpowiedniego kandydata. Dochodzi do otwartego konfliktu. Życie pod wspólnym dachem staje się na tyle trudne i bolesne, że Katarzyna na 3 lata zamyka się w celi. Czas ten odmierza modlitwa, pokuta i doświadczenia mistyczne. To w samotności dorastania ujawniają się jej pierwsze oznaki cudownej bliskości z Sercem Jezusa. Uważne studium Jego Serca uczy ją żyć w coraz większej zgodzie z Bożym zamysłem.

To właśnie tu formują się podziemne wody, które wytrysną w ogrodach Kościoła 2 wieki później, by osiągnąć swój kulminacyjny punkt w objawieniach św. Małgorzaty Marii w Paray le_Monial. Tu mają początek wizje, nadprzyrodzone zjawiska i ekstazy, które pozostaną doświadczeniem Katarzyny do końca życia. Pod koniec 3 letniego okresu odosobnienia w celi doświadcza nadzwyczajnej łaski tj. „zaślubin w wierze” z Chrystusem. Trwałym znakiem tych zaślubin jest obrączka, którą zawsze nosi. Od tej pory ich więź jest ciągła a jedyną troską jest coraz większe zjednoczenie z Umiłowanym. Zgodnie ze sposobem myślenia wielu ludzi, po takich doświadczeniach Katarzyna winna wstąpić do zakonu. Ale ona przemierza drogę szczególną, pozostaje w świecie, bo właśnie tu – jak rozumie- będzie mogła więcej dusz przyprowadzać do Chrystusa. Wstępuje do Trzeciego Zakonu Dominikańskiego, zarezerwowanego zgodnie ze zwyczajem dla wdów i kobiet dojrzałych i choć ma zaledwie 18 lat, przyjmuje pokutny habit dominikański.

Jako nowicjuszka, nie oddaje się jak inne siostry dziełom miłosierdzia, ale usuwa się w zacisze własnej celi i godzinami modląc się poddaje się praktykom ascetycznym. Je niewiele, sypia mało, często biczuje się do krwi. W tej malutkiej domowej celi zjawia się jej Chrystus i święci. Po miesiącach odosobnienia, walki duchowej, spotkań z Bogiem i świętymi, Katarzyna staje wobec nowego wezwania swojego Oblubieńca. Oto żąda, by zerwała z samotnością, wyszła do rodziny i do tych, którzy potrzebują jej obecności i pomocy. Ta gorliwa dziewczyna początkowo nie chce o tym słyszeć, ale Chrystus nie zamierza ustąpić i w pełnych miłości perswazjach przekonuje ją do nowej drogi ku świętości. Katarzyna, nie mogąc Mu odmówić podejmuje to niespodziewane wezwanie. Rozpoczyna całkiem nowy okres w swoim życiu. Wychodzi ku ludziom pokrzywdzonym przez los, ku chorym, cierpiącym, ku ubogim i zagubionym.

Z poświęceniem udziela się w hospicjum „La Scala”. Idzie tam, gdzie już nikt nie ma ochoty ani odwagi pójść. Podejmuje się pielęgnacji trędowatych, chorych na raka w ostatnim stadium, zgorzkniałych, złośliwych i wulgarnych, którzy swoim zachowaniem zniechęcili nawet najbardziej cierpliwych. Katarzyna szybko zyskuje sławę jako miłosierna tercjarka, wspomożycielka najuboższych, wstawienniczka największych grzeszników. Skuteczność jej modlitw, liczne ekstazy, wizje, egzorcyzmy, uzdrowienia sprawiają, że staje się osobą znaną i wieść o tej niezwykłej, młodej sienence szybko rozchodzi się po świecie. Wraz z innymi tworzy grupę, w której przyjmuje rolę moderatorki. Ta nieformalna wspólnota zwana „la bella brigata” była swoistym odpowiednikiem dzisiejszych stowarzyszeń świeckich katolików. Cechą, która wyróżniła tę wspólnotę jest niezwykłe wręcz przywiązanie do Katarzyny, którą niezależnie od jej młodego wieku nazywają swoją „mamą”, a także gotowość, by uczestniczyć we wszystkich przedsięwzięciach, które proponuje, a jest ich sporo. Były i doświadczenia trudne w jej życiu.

Została oskarżona o niemoralne prowadzenie się. Potwarz ta, tak bardzo ją boli, że prosi Jezusa, by zsyłając na nią największe nawet cierpienia, tego jej oszczędził. W wieku lat 20, jest już w pełni ukształtowaną osobą, w dodatku mistyczką. Podczas gdy inni bawią się w karnawale, ona 1 kwietnia 1375 roku, podczas nocnej modlitwy otrzymuje stygmaty, które ukrywała przed światem aż do śmierci. Nie były one w postaci ran, lecz krwawych promieni. Po stygmatyzacji działalność Katarzyny przybiera na sile. Pełna wewnętrznej odwagi zabiera śmiało głos w sprawach Chrystusa. Przemawia i pisze listy do najznamienitszych osób ówczesnej Europy, tak duchownych jak i świeckich. Sformułowanie „pisze listy” jest pewnym uogólnieniem, Katarzyna bowiem jest niepiśmienna. Dyktuje ona po prostu swoje listy wykształconym zakonnikom. Skupia też przy sobie spore grono uczniów – elitę Sieny. Wspierana nadzwyczajnymi darami Ducha Świętego i posłuszna Jego natchnieniom łączy w swym życiu duchową kontemplacje Boga w „celi swego serca” z różnorodną działalnością apostolską. Z duchowych przeżyć rodzi się jej wielkie zaangażowanie w sprawy Kościoła i świata.

Zanim jednak Katarzyna weszła na arenę wielkiej polityki wydarzyło się coś bardzo znaczącego, co odcisnęło piętno na jej dalszym postępowaniu. To spotkanie z Rajmundem z Kapui. On to został ojcem duchownym i spowiednikiem świętej i do końca pozostał najbliższym przyjacielem i powiernikiem oraz doradcą, a po śmierci Katarzyny stał się głównym postulatorem jej kultu.. Ten roztropny, pobożny i wykształcony dominikanin towarzyszył jej we wszystkich przedsięwzięciach. Z perspektywy czasu trudno dziś nawet ocenić, kto z nich był uczniem, a kto mistrzem.
 Postawa i działalność przysparzają Katarzynie wielu wrogów. Wielu uważa za rzecz niespotykaną, by kobieta mogła tak odważnie przemawiać do kapłanów, biskupów a nawet papieża w imieniu Chrystusa, głosząc publicznie, że jest Jego posłanniczką. Pod naciskiem opinii zawezwana zostaje przed trybunał inkwizycji we Florencji. Przewód sądowy i kościelny odbywa się w klasztorze dominikanów przy kościele Santa Maria Novella. Ale nie dopatrzono się żadnej herezji ani błędów, tak w wypowiedziach, jak i w pismach. Może więc dalej działać swobodnie.
W świat wielkiej polityki Katarzyna zaangażowała się, by przerwać wojnę między Państwem Papieskim a Florencją. Wybuchła ona w lipcu 1375 roku, lecz jej źródła tkwiły w odległej przeszłości.

Włochy składały się wówczas z drobnych państewek, które prowadziły niezależną politykę. W każdym z tych państw istniały 2 partie polityczne (partia Gobelinów sprzyjająca Cesarzowi niemieckiemu i partia Gwelfów stojąca po stronie papieża). Względna równowaga między partiami została zakłócona przeniesieniem się papiestwa z Rzymu do Avinionu. Nieobecność papieży w Rzymie i okrucieństwo legatów, którzy w ich imieniu zarządzali Państwem Kościelnym, doprowadziły w końcu do otwartego buntu Florencji.

Katarzyna jako osoba wierząca i znana już w środowisku toskańskim nie może patrzeć obojętnie na konflikt i wydarzenia. Nie chcąc dopuścić do rozszerzenia się wojny, odbywa wiele podróży do Pizzy, Lukki, Sieny i Florencji mediując. Prosi i zaklina, by nikt więcej nie przyłączał się do buntu Florencji i namawia do przystąpienia do rozmów pokojowych. Wierzy w pokój i ma przekonanie, że papież okaże miłosierdzie zbuntowanym miastom, dlatego odważnie wstawia się za Florencją do Grzegorza XI, by nie okazywał się zbyt surowy względem buntowników. Jednak poświęcenie Katarzyny na niewiele się zdaje. Polityka kieruje się swoimi prawami. Florencja zdobywa militarną przewagę nad wojskami papieża.

Rozszerzanie się buntu i niepowodzenia militarne skłaniają do sięgnięcia po najsilniejszą broń, jaką dysponowali średniowieczni papieże tj. interdykt i ekskomunikę. 31 marca 1376 roku obie kary spadają na Florencję. Rezultat jest natychmiastowy! W przypływie rozpaczy lub raczej politycznej przebiegłości florentczycy zwracają się do Katarzyny z prośbą o mediację w ich sporze z papieżem. Okazuje się doskonałym rozjemcą i negocjatorem. I choć nie szukała rozgłosu jej osoba staje się znana, a głos wysłuchiwany i ceniony. Poznawszy jej talent mediacyjny, w kolejnych spawach o rozwiązanie problemu proszą ją zarówno najbiedniejsi, jak i patrycjusze sieneńscy, rządzący sąsiednimi republikami, a także sam papież Grzegorz XI. Katarzyna korzystając jakby z okazji, prócz pośrednictwa ws. pokoju dla Florencji, osobiście prosi Grzegorza XI o nieodkładanie spraw pilnych i ważnych dla Kościoła tj. reform wewnętrznych i powrotu do Rzymu.

Prosi listownie, by nie zwracał uwagi na zniewagi osobiste lecz by widział jedynie perspektywę zbawienia i chwały Bożej. Przy braku efektów tej korespondencji decyduje się na podróż do Avinionu, by osobiście błagać papieża o powrót do Rzymu. Po trzech miesiącach nieustannych rozmów Grzegorz XI niezdecydowany i przytłoczony daje się wreszcie zwyciężyć młodej misjonarce pełnej zapału i ognia, i powraca do Rzymu 15 stycznia 1377 roku, uroczyście wkraczając do bazyliki św. Piotra. Planuje rozpocząć reformy w Kościele, zahamować wrogość wobec Florencji oraz zmiany w administracji oraz zarządzaniu ziemiami należącymi do papiestwa. Niestety! Surowość zimowej podróży nadwyręża jego zdrowie. Umiera w rok, po swoim powrocie do Rzymu.
 Po konklawe i wyborze nowego papieża znów pojawiają się nowe, nieprawdopodobne i dramatyczne problemy. Wybucha tzw. wielka schizma zachodnia. Francuscy kardynałowie nie składają homagium nowo wybranemu papieżowi Urbanowi VI, zwołują własne konklawe i wybierają sobie antypapieża Klemensa VII. Serce Katarzyny krwawi, widząc rozłam Kościoła lecz gdy Urban VI wzywa ją do Rzymu, bez wahania żegna się na zawsze z ukochaną Sieną i wyrusza, by raz jeszcze wesprzeć Namiestnika Chrystusa i wstrząsnąć sumieniami odstępców oraz tych, którzy bali się, by zająć własne stanowisko wobec tego strasznego rozłamu. Niektórzy biografowie twierdza nawet, że był to czas, kiedy w dużej mierze współdzierżyła z papieżem ster Kościoła. Umiera po wielkich cierpieniach dnia 29 kwietnia 1380 roku, w wieku zaledwie 33 lat. Jej bezkrwawe męczeństwo złożone w intencjach Kościoła, posty, pokuty, modlitwy i wyrzeczenia zostały przyjęte.

Kult Katarzyny zaczyna się szerzyć zaraz po jej śmierci. Nagle wszyscy dostrzegają, jak wiele zrobiła dla Kościoła, jak były mądre jej rady. Zobaczywszy stygmaty uwierzyli, że była wybranką Boga i niewiastą opatrznościową dla Kościoła.

W 3 lata po jej śmierci, za zgodą Stolicy Apostolskiej, błogosławiony Rajmund, przełożony generalny dominikanów w Rzymie przeniósł jej ciało do kościoła Santa Maria della Minerva w Rzymie, gdzie nienaruszone przez cały czas jako relikwie spoczywa po dziś dzień w szklanej trumnie, pod mensą głównego ołtarza, natomiast głowa Świętej przechowywana jest w specjalnym relikwiarzu w kościele św. Dominika w Sienie.
Uroczystej kanonizacji Katarzyny dokonał papież Pius II dnia 26 czerwca 1461. Wielu zwie ją od tego czasu św. Katarzyną Wielką Sieneńską.

Papież Pius IX w 1866 roku ogłosił św. Katarzynę drugą, po św. Piotrze patronką Rzymu, a w 1939 roku papież Pius XII proklamował ją jako druga, po św. Franciszku z Asyżu patronką Italii. Tytuł Doktora Kościoła nadał jej papież Paweł VI dnia 4 października 1970 roku. Jest jedną z 3 kobiet, którym przyznano ten tytuł. I tak oto skromna mniszka ledwo co umiejąca czytać i pisać, zasiada w towarzystwie najwybitniejszych uczonych Kościoła. Jan Paweł II dnia 1 października 1999 roku ogłosił św. Katarzynę obok pozostałych niewiast (św. Brygidy Szwedzkiej, św. Teresy Benedykty od Krzyża – Edyty Stein) współpatronką Europy. Jest także patronką praczek, ludzi umierających, pielęgniarek, strażników, strażaków, tercjarek dominikańskich, uczonych, mędrców, studentów.

W ikonografii przedstawiana jest w stroju dominikanki, z pierścieniem na palcu. W ręce trzyma często lilię, serce, krzyż, księgę lub tiarę. Bywa przedstawiana także w koronie cierniowej albo z chorymi na dżumę, z krzyżem w dłoniach lub różańcem.

Pozostawiła po sobie 3 wielkie dzieła, które zawierają jej naukę: „Dialog o Bożej Opatrzności” czyli Księga Bożej Nauki, syntezy mistycznej wiedzy o Bogu i Jego relacji z człowiekiem, „Listy”-389 szt. i „Modlitwy”. „Dialog” oraz „Listy” zawierają głęboką doktrynę teologiczną - przez bogactwo myśli zalicza się je do klasycznych dzieł duchowości.

Imię Katarzyna wywodzi się z greckiego „kathros” co znaczy „czysty, bez skazy”.

Patrząc na jej głowę przechowywaną w kaplicy kościoła św. Dominika w Sienie wielu może zadać sobie pytanie: czy jej misja zakończyła się niepowodzeniem? W żadnym wypadku! W historii głos proroków rzadko prowadzi do zwycięstwa. Ich rola nie sprowadza się do bycia wodzem, lecz wartownikiem o świcie. Głos ten przestrzega przed tragicznymi konsekwencjami poczynań ludzi, którzy zeszli z drogi upragnionej przez Boga. Przypomina wolę Pana. To właśnie czyniła Katarzyna Sieneńska – dusza oczyszczona jak złoto w tyglu dobrowolnie przyjętego cierpienia.

Trzeba pamiętać, że głos proroków nie dotyczy jedynie epoki, w której żyją. Rozbrzmiewa on poprzez wieki, błagając całe narody i pojedynczych grzeszników o porzucenie krętych dróg. Tak samo ma się sprawa z błaganiami i radami świętej Katarzyny. Dotyczą nas one w takim samym stopniu jak ludzi czasu, w którym żyła !

Niewiele jest świętych kobiet, które szczycą się takim uznaniem i taką czcią. Szacunkiem darzą ją zarówno duchowni, jak i rzesze ludzi świeckich. Święta Katarzyna ze Sieny była mistyczką, przewodniczką i matką duchową, opiekunką ludzi chorych i cierpiących, ale też doradcą i powiernikiem dostojników kościelnych.

Mistyka i czyn

ks. Tomasz Jaklewicz

„Dusza, która boi się ludzi, nigdy niczego nie osiągnie...” - św. Katarzyna ze Sieny.

W Sienie czas stanął w miejscu na wysokości XIV wieku. To jedno z tych włoskich miast, w których można zakochać się od pierwszego wejrzenia. Tam urodziła się i wychowała św. Katarzyna, ogłoszona przez Jana Pawła II patronką Europy. Urodziła się w 1347 r. w rodzinie liczącej 26 dzieci. Już jako dziewczynka marzyła o oddaniu życia całkowicie Bogu. Naraziła się przez to matce, która chciała ją wydać za mąż.

Katarzyna jednak całe życie potrafiła walczyć o to, co uznała za wolę Boga. Jako 16-latka została tercjarką dominikańską. Była radykalną ascetką, doświadczała niezwykłych mistycznych darów: objawień, ekstaz, lewitacji, bilokacji, stygmatów. Ks. J. Pasierb w wierszu „Precyzja mistyki” pisał: „w Sienie w bazylice San Domenico niedaleko wejścia zaznaczono na posadzce gdzie podczas której wizji stał Chrystus a gdzie Katarzyna tu uprosiła od Niego krzyż tu mogła Go odziać a tutaj zabrał jej serce”.

Intensywne życie duchowe nie oznaczało oderwania od ziemskich spraw. Przeciwnie. Katarzyna zasłynęła jako kobieta czynu, energicznie i odważnie angażująca się w życie Kościoła. Przemawiała do księży, biskupów i papieży, ogłaszając się publicznie posłanką samego Chrystusa. Przesłuchiwał ją trybunał inkwizycyjny, który nie dopatrzył się u niej żadnej herezji. Zakonnik, który prowadził przesłuchanie, doznał pod jej wpływem głębokiego nawrócenia. Katarzyna walczyła z zapałem o odnowę Kościoła niszczonego przez podziały, intrygi, nepotyzm, symonię itd.

W Awinionie osobiście nakłaniała Grzegorza XI do powrotu do Rzymu. W listach zwracała się do niego poufale: „Bądź mężczyzną, Ojczulku”. Papież wrócił do Rzymu. Kościołem wstrząsały jednak dramatyczne podziały. W pewnym momencie było prócz papieża było jeszcze dwóch antypapieży. Katarzyna mówiła: „Pragnę oddać za Kościół życie, krew i całe ciało, aż do szpiku kości, mimo że nie jestem tego godna”. Brzydziła się służalczą bojaźnią, która „ucina rękę świętego pragnienia”. Zmarła w Rzymie w wieku 33 lat. Jej życie jest dowodem działania Ducha Świętego, który ciągle posyła do niego swoich proroków.


30 kwietnia - Święty Pius V: Pierwszy w bieli

Urodził się 17 stycznia 1504 roku we włoskiej miejscowości Bosco Marengo w Piemoncie. W dzieciństwie, jako, że pochodził z ubogiej rodziny, był pasterzem. W wieku lat 14 wstąpił do dominikanów, gdzie przybrał imię Michele.

 

Studia rozpoczął w Bolonii, później był wykładowcą teologii w Pawii. W 1551 roku papież Juliusz III powołał go na stanowisko komisarza generalnego Inkwizycji Rzymskiej.

Konklawe wybrało go na papieża 7 stycznia 1566 roku, dzięki intensywny zabiegom świętego Karola Boromeusza. Jako asceta i reformator wprowadzić pragnął w Watykanie klasztorne rygory. Domagał się między innymi usunięcia prostytutek z rażącego go niemoralnością Rzymu, zabronił też dzieciom kapłanów z nieprawego łoża możliwości dziedziczenia majątków kościelnych.

Wygnał z miasta mnichów, którzy od lat przebywali w stolicy, poza swymi macierzystymi zgromadzeniami, nie przestrzegając obowiązujących ich reguł klasztornych. Domagał się by każda diecezja posiadała własne seminarium dla wywodzących się z niej kleryków, nakazał też biskupom, by regularnie odwiedzali wszystkie swe parafie. Walczył z przestępczością, nie wahając się rozmaitych rzezimieszków zsyłać na galery. Usprawnił administrację Państwa Kościelnego. Przyczynił się do powstania licznych szpitali, szkół i przytułków.

Chcąc pozyskać greckich wyznawców prawosławia, ogłosił Doktorami Kościoła wywodzących się ze wschodu świętych: Grzegorza z Nazjanzu, Bazylego, Jana Złotoustego i Grzegorza z Nyssy, wprowadzając następnie ich imiona do łacińskiej liturgii. W sposób zdecydowany i stanowczy występował przeciw nadużyciom inkwizytorów hiszpańskich, czym naraził się królowi Filipowi II.

W dziedzinie polityki zagranicznej zainicjował działalność, skierowanej przeciw Turcji, Świętej Ligi, w skład, której wchodziły państwa chrześcijańskie, świętując z czasem jej wielki sukces militarny, kiedy to w 1571 roku pod Lepanto hiszpańsko-wenecka flota Ligi pod dowództwem cesarza Jana Austriackiego, pokonała w bitwie morskiej flotyllę sułtana Selima II. Rok wcześnie papież ekskomunikował Elżbietę I, królową angielską za apostazję oraz za prześladowanie ludności katolickiej.

To właśnie Pius V ogłosił świętego Tomasza z Akwinu Doktorem Kościoła i wydał wszystkie dzieła Akwinaty. Opublikował także nowy mszał, brewiarz, pierwszy w dziejach katechizm i wprowadził święto Matki Bożej Różańcowej do kalendarza liturgicznego. Jako pierwszy z papieży nosił białą sutannę, wzorowaną na dominikańskim habicie.

Zmarł 1 maja 1572 roku w Rzymie. Pochowano go w bazylice Santa Maria Maggiore (Świętej Maryi Większej). Kanonizowany został 22 maja 1712 roku. Jest patronem Kongregacji Nauki Wiary.


 

- Św. Józef Benedykt Cottolengo

Katecheza Benedykta XVI z 28 IV 2010 roku, poświęcona postaciom dwóch świętych włoskich kapłanów: Leonarda Murialdo i Józefa Benedykta Cottolengo.

 

 

 

 

 

Św. Leonard Murialdo

Podkreślając wielkość misji kapłana, który powinien „kontynuować dzieło Odkupienia, wielkie dzieło Jezusa Chrystusa, dzieło Zbawiciela świata”, to znaczy „zbawienia dusz”, św. Leonard zawsze przypominał sobie i współbraciom o odpowiedzialności za życie spójne z otrzymanym sakramentem. Miłość Boga i miłość do Boga: to właśnie stanowiło siłę jego drogi do świętości, prawo jego kapłaństwa, najgłębszy sens jego apostolstwa wśród ubogiej młodzieży i źródło jego modlitwy. Św. Leonard Murialdo powierzył siebie z ufnością Bożej Opatrzności, wielkodusznie wypełniając wolę Bożą, w kontakcie z Bogiem i poświęcając się ubogiej młodzieży. W ten sposób połączył kontemplacyjną ciszę z niestrudzonym zapałem działania, wierność codziennym obowiązkom z genialnością inicjatyw, moc w trudnościach z pogodą ducha. To jest jego drogą świętości, by żyć przykazaniem miłości do Boga i bliźniego.

 

Św. Józef Cottolengo

W tym samym duchu miłosierdzia żył, czterdzieści lat przed Murialdo, św. Jan Benedykt Cottolengo, założyciel dzieła, które on sam nazwał „Małym Domem Opatrzności Bożej” i które dziś jest nazywane także „Cottolengo”. W najbliższą niedzielę, w czasie swej wizyty duszpasterskiej w Turynie, będę miał okazję uczcić szczątki tego świętego i spotkać się z mieszkańcami „Małego Domu”.

Jan Benedykt Cottolengo urodził się w Bra – miasteczku w prowincji Cuneo – 3 maja 1786 jako pierwsze z 12 dzieci, z których sześcioro zmarło w młodym wieku. Od dzieciństwa okazywał wielką wrażliwość wobec ubogich. Obrał drogę kapłaństwa, na którą wstąpiło również dwóch jego braci. Lata jego młodości były czasami przygody napoleońskiej i wynikających z niej problemów w dziedzinie religijnej i społecznej. Cottolengo stał się dobrym kapłanem, poszukiwanym przez wielu penitentów, a w Turynie tamtych czasów głosicielem rekolekcji i konferencji dla studentów uniwersyteckich, gdzie odnosił zawsze znaczące sukcesy. W wieku 32 lat mianowano go kanonikiem od Trójcy Przenajświętszej – zgromadzenia kapłanów, które miało za zadanie pełnienie służby w kościele Bożego Ciała oraz nadawania blasku obrzędom religijnym w mieście, ale w tej roli czuł się nieswojo. Bóg przygotowywał go do szczególnego posłannictwa i właśnie w czasie niespodziewanego i rozstrzygającego spotkania, sprawił, że zrozumiał on, jakie miało być jego przyszłe przeznaczenie w posłudze kapłańskiej.

Drodzy bracia i siostry,

Zbliżamy się do zakończenia Roku Kapłańskiego i w tę ostatnią środę kwietnia chciałbym mówić o dwóch świętych kapłanach, stanowiących wzór ze względu na ich oddanie Bogu i świadectwo miłości, przeżywane w Kościele i ze względu na Kościół wobec najbardziej potrzebujących braci: o świętym Leonardzie Murialdo i świętym Józefie Benedykcie Cottolengo. Wspominamy 110 lat od śmierci i 40 lat od kanonizacji tego pierwszego; w przypadku drugiego rozpoczęły się obchody 200. rocznicy jego święceń kapłańskich... Murialdo urodził się w Turynie 26 października 1828 r. Turyn jest miastem św. Jana Bosco, wspomnianego Józefa Cottolengo, ziemią użyźnioną przez tak wiele przykładów świętości ludzi świeckich i duchownych. Leonard był ósmym synem zwykłej rodziny. Już jako dziecko wraz z bratem wstąpił do kolegium pijarów w Savonie, by zdobyć tam wykształcenie podstawowe, gimnazjalne i średnie. Spotkał tam dobrze przygotowanych wychowawców, zetknął się z atmosferą religijności, opartą na poważnej katechezie wraz z regularnymi praktykami religijnymi. W okresie dojrzewania przeżył jednak głęboki kryzys duchowy i egzystencjalny, który spowodował jego wcześniejszy powrót do rodziny i ukończenie studiów w Turynie, gdzie zapisał się na dwuletni kurs filozofii. „Powrót do światła” - jak to określił - nastąpił kilka miesięcy później, dzięki łasce spowiedzi generalnej, w której na nowo odkrył ogromne miłosierdzie Boga. Gdy miał 17 lat dojrzała w nim decyzja, by zostać księdzem - była to odpowiedź miłości do Boga, który porwał go swoją miłością.

  Archiwum GN Św. Józef Cottolengo Święcenia kapłańskie przyjął 20 września 1851 r. Właśnie w owym okresie, gdy pracował jako katecheta w Oratorium Anioła Stróża, poznał go i docenił ksiądz Bosco, który przekonał go do przyjęcia kierownictwa nowego Oratorium św. Ludwika w Porta Nuova, które piastował do 1865 roku. Zetknął się tam z poważnymi problemami warstw najuboższych, odwiedzał ich domy, umacniając swą głęboką wrażliwość społeczną, wychowawczą i apostolską. Doprowadziła go ona następnie do samodzielnego poświęcenia się różnym inicjatywom na rzecz młodzieży. U podstaw jego metody wychowawczej w oratorium leżały katecheza, szkoła i zajęcia rekreacyjne. Ks. Bosco chciał, aby Leonard towarzyszył mu w audiencji udzielonej im przez błogosławionego Piusa IX w 1858 roku.

W roku 1873 założył Zgromadzenie św. Józefa, którego celem apostolskim była od początku formacja młodzieży, zwłaszcza najuboższej i opuszczonej. Atmosferę Turynu owych czasów wyznaczał intensywny rozkwit dzieł i działań charytatywnych, krzewionych przez Murialdo aż do jego śmierci, 30 marca 1900 roku.

Chciałbym podkreślić, że istotą duchowości Murialdo jest przekonanie o miłosiernej miłości Boga: to Ojciec zawsze dobry, cierpliwy i wspaniałomyślny, ukazuje wielkość i bezmiar swego miłosierdzia przez przebaczenie. Św. Leonard doświadczał tej rzeczywistości na poziomie nie intelektualnym, lecz egzystencjalnym, dzięki żywemu spotkaniu z Panem. Zawsze uważał się za człowieka, obdarzonego łaską przez miłosiernego Boga. Z tego względu żył on radosnym poczuciem wdzięczności wobec Pana, pogodną świadomością własnych ograniczeń, żarliwym pragnieniem pokuty, stałym i wielkodusznym zobowiązaniem do nawrócenia. Całe swe życie postrzegał nie tylko jako oświecone, prowadzone i wspierane tą miłością, ale też jako nieustannie zanurzone w nieskończonym miłosierdziu Boga. W swoim Testamencie Duchowym napisał: „Otacza mnie Twoje miłosierdzie, Panie (...). Jak Bóg jest zawsze i wszędzie, tak też zawsze i wszędzie jest miłość, zawsze i wszędzie jest miłosierdzie”. Wspominając chwile młodzieńczego kryzysu, zauważył: „To dobry Bóg chciał, by ponownie zajaśniała w zupełnie wyjątkowy sposób Jego dobroć i wielkoduszność. Nie tylko dopuścił mnie na nowo do swojej przyjaźni, ale powołał mnie do szczególnie umiłowanego wyboru: powołał do kapłaństwa, i to zaledwie kilka miesięcy po moim powrocie do Niego”. Św. Leonard przeżywał więc swoje powołanie kapłańskie jako bezinteresowny dar Bożego miłosierdzia, w poczuciu wdzięczności, radości i miłości. Napisał też: „Bóg wybrał mnie! Wezwał mnie, zostałem nawet zmuszony do przyjęcia zaszczytu, chwały, niewysłowionego szczęścia bycia jego szafarzem, bycia «drugim Chrystusem» (...) A gdzie ja byłem, gdy szukałeś mnie, mój Boże? Na dnie przepaści! Byłem tam i tam zstąpił Bóg, aby mnie szukać; tam pozwolił mi słyszeć Jego głos...”

Podkreślając wielkość misji kapłana, który powinien „kontynuować dzieło Odkupienia, wielkie dzieło Jezusa Chrystusa, dzieło Zbawiciela świata”, to znaczy „zbawienia dusz”, św. Leonard zawsze przypominał sobie i współbraciom o odpowiedzialności za życie spójne z otrzymanym sakramentem. Miłość Boga i miłość do Boga: to właśnie stanowiło siłę jego drogi do świętości, prawo jego kapłaństwa, najgłębszy sens jego apostolstwa wśród ubogiej młodzieży i źródło jego modlitwy. Św. Leonard Murialdo powierzył siebie z ufnością Bożej Opatrzności, wielkodusznie wypełniając wolę Bożą, w kontakcie z Bogiem i poświęcając się ubogiej młodzieży. W ten sposób połączył kontemplacyjną ciszę z niestrudzonym zapałem działania, wierność codziennym obowiązkom z genialnością inicjatyw, moc w trudnościach z pogodą ducha. To jest jego drogą świętości, by żyć przykazaniem miłości do Boga i bliźniego.

Archiwum GN Św. Józef Cottolengo W tym samym duchu miłosierdzia żył, czterdzieści lat przed Murialdo, św. Jan Benedykt Cottolengo, założyciel dzieła, które on sam nazwał „Małym Domem Opatrzności Bożej” i które dziś jest nazywane także „Cottolengo”. W najbliższą niedzielę, w czasie swej wizyty duszpasterskiej w Turynie, będę miał okazję uczcić szczątki tego świętego i spotkać się z mieszkańcami „Małego Domu”.

Jan Benedykt Cottolengo urodził się w Bra – miasteczku w prowincji Cuneo – 3 maja 1786 jako pierwsze z 12 dzieci, z których sześcioro zmarło w młodym wieku. Od dzieciństwa okazywał wielką wrażliwość wobec ubogich. Obrał drogę kapłaństwa, na którą wstąpiło również dwóch jego braci. Lata jego młodości były czasami przygody napoleońskiej i wynikających z niej problemów w dziedzinie religijnej i społecznej. Cottolengo stał się dobrym kapłanem, poszukiwanym przez wielu penitentów, a w Turynie tamtych czasów głosicielem rekolekcji i konferencji dla studentów uniwersyteckich, gdzie odnosił zawsze znaczące sukcesy. W wieku 32 lat mianowano go kanonikiem od Trójcy Przenajświętszej – zgromadzenia kapłanów, które miało za zadanie pełnienie służby w kościele Bożego Ciała oraz nadawania blasku obrzędom religijnym w mieście, ale w tej roli czuł się nieswojo. Bóg przygotowywał go do szczególnego posłannictwa i właśnie w czasie niespodziewanego i rozstrzygającego spotkania, sprawił, że zrozumiał on, jakie miało być jego przyszłe przeznaczenie w posłudze kapłańskiej.

Pan stawia zawsze znaki na naszej drodze, aby prowadzić nas według swojej woli ku naszemu prawdziwemu dobru. Dla Cottolengo takim znakiem był w sposób dramatyczny niedzielny poranek 2 września 1827 r. Pochodząc z Mediolanu przybył do Turynu dyliżansem, zatłoczonym jak nigdy, w którym znajdowała się ściśnięta rodzina francuska, w tym kobieta z pięciorgiem dzieci, w zaawansowanej ciąży i z wysoką gorączką. Po błąkaniu się po różnych szpitalach rodzina ta znalazła schronienie w publicznej noclegowni, ale sytuacja kobiety nadal się pogarszała i niektórzy zaczęli szukać księdza. Tajemniczym zrządzeniem spotkali ks. Cottolengo i to właśnie on, z ciężkim i pełnym boleści sercem towarzyszył śmierci tej młodej matki wśród udręki całej rodziny. Wypełniwszy to bolesne zadanie, z cierpieniem w sercu, ukląkł przed Najświętszym Sakramentem i zapytał: "Boże mój, dlaczego? Dlaczego chciałeś, abym był świadkiem? Czego chcesz ode mnie? Trzeba coś zrobić!". Powstawszy, kazał bić we wszystkie dzwony, zapalić świece, a zdumionym ludziom w kościele powiedział: "Stała się łaska! Stała się łaska!". Od tej chwili Cottolengo się zmienił: wszystkie swe zdolności, zwłaszcza umiejętności ekonomiczne i organizacyjne wykorzystał, aby powołać do życia inicjatywy wspierające najbardziej potrzebujących.

Umiał włączyć w swe przedsięwzięcia dziesiątki współpracowników i wolontariuszy. Przeniósłszy się na przedmieście Turynu, aby rozszerzyć swe dzieło, utworzył rodzaj wioski, w której każdy budynek, jaki udało mu się zbudować, nosił znaczącą nazwę: "dom wiary", "dom nadziei", "dom miłosierdzia". Działał w stylu "rodzin", tworząc prawdziwe i właściwe wspólnoty osób, wolontariuszy i wolontariuszek, mężczyzn i kobiet, duchownych i świeckich, zjednoczonych, aby wspólnie podjąć i pokonać trudności, jakie się pojawiały. Każdy w tym Małym Domu Opatrzności Bożej miał ścisłe zadanie: jeden pracował, inny się modlił, jeszcze inny usługiwał, nauczał, zarządzał. Zdrowi i chorzy - wszyscy dzielili ten sam ciężar dnia codziennego. Również życie religijne wyróżniało się w owym czasie, stosownie do poszczególnych potrzeb i wymogów. Pomyślał nawet o własnym seminarium, by szczególnie formować kapłanów tego Dzieła. Był zawsze gotów naśladować i służyć Opatrzności Bożej, nigdy nie zadając Jej pytań. Mawiał: "Wcale nie jestem dobry i nawet nie wiem, co mam robić. Ale Opatrzność Boża z pewnością wie, czego chce. Mnie pozostaje tylko słuchać jej. Naprzód in Domino [w Panu]". Wobec swych ubogich i najbardziej potrzebujących będzie się zawsze określał jako "prosty robotnik Opatrzności Bożej".

Obok małych twierdz ufundował też pięć klasztorów sióstr kontemplacyjnych i jeden dla pustelników i uważał je za najważniejsze swe realizacje: rodzaj "serca", które winno bić dla całego Dzieła. Zmarł 30 kwietnia 1842 r., wypowiadając następujące słowa: "Misericordia, Domine; Misericordia, Domine. Dobra i Święta Opatrzności... Święta Dziewico, teraz Twoja kolej". Jego życie, jak napisał jeden z ówczesnych dzienników, było całe "intensywnym dniem miłości".

Drodzy przyjaciele, ci dwaj święci Kapłani, których pokrótce przedstawiłem, przeżyli swą posługę w całkowitym darze z życia najuboższym, najbardziej potrzebującym, ostatnim, znajdując zawsze głębokie korzenie, niewyczerpane źródło swych działań w kontakcie z Bogiem, czerpiąc z Jego miłości, w głębokim przekonaniu, że nie jest możliwe pełnienie miłosierdzia bez życia w Chrystusie i w Kościele. Niech ich wstawiennictwo i ich przykład nadal rozświetlają posługę tak wielu kapłanów, którzy poświęcają się wielkodusznie Bogu i powierzonej im owczarni oraz niech pomagają oddawać się z radością i wielkodusznością Bogu i bliźniemu.


 


 

   

 

 

www.stowledkidukielskie.dukla.org        2012           webmaster: kychen