-
1
lipiec. Bł. Antonio
Rosmini-Serbati
Czegoś takiego w historii
Kościoła jeszcze nie było.
Teolog potępiony oficjalnym
dekretem Świętego Oficjum,
którego tezy zostały uznane
za heretyckie i szkodliwe, a
książki umieszczone na
indeksie tytułów zakazanych,
120 lat później zostaje
zrehabilitowany, a nawet
ogłoszony błogosławionym.
-
- Zostaniesz pisarzem
Urodził się 24 marca 1797 r.
W latach 1816–1819 studiował
teologię na uniwersytecie w
Padwie. Studia ukończył
dyplomem z teologii i prawa
kanonicznego. Święcenia
kapłańskie przyjął w
katedrze w Chioggii.
Św. Jan Bosco powie o nim:
„Nie przypominam sobie, abym
widział jakiegoś księdza,
który by odprawiał Mszę z
taką pobożnością i troską
jak Rosmini. Widać w nim
było żywą wiarę, z której
czerpał miłość, łagodność,
skromność i zewnętrzną
powagę”.
W Mediolanie studiował
politologię. Prowadził też
działalność publicystyczną i
społeczną, którą nagle
przerwał, wycofując się na
kilka miesięcy odosobnienia
(od lutego do listopada 1828
r.) w okolice Domodossola,
na wzgórze zwane Kalwarią.
Tam nabierze wyrazu jego
życiowa opcja preferencyjna:
„Przedkładaj to, co wieczne,
nad to, co tymczasowe, abyś
mógł zbudować najpierw
fundament, a potem budynek…
najpierw miłość, a potem
wiedzę”. Ks. Antonio z
pewnością nie przypuszczał,
jak brzemienna w
konsekwencje okaże się jego
pierwsza podróż do Rzymu. W
trakcie audiencji u papieża
Piusa VIII 32-letni kapłan z
Rovereto usłyszy: „Jest wolą
Bożą, abyś się zajął
pisaniem książek. Takie jest
twoje powołanie. Kościół
dzisiejszy ma pilną potrzebę
pisarzy”.
- Zraniony Kościół
Geniusz intelektualny
Rosminiego, wsparty zachętą
ze strony papieża, zaczyna
przygotowywać „umysłowe
lekarstwo” na zagrożenia
myślenia ideologicznego
epoki. Powstaje cała seria
książek. Za jedną z nich,
napisaną w 1848 r., pt. „O
pięciu ranach Kościoła
świętego”, zapłaci najwyższą
cenę szykan i uprzedzeń.
Jakie problemy, według
Rosminiego, najdotkliwiej
ranią Kościół? Po pierwsze,
poczucie wyobcowania między
duchownymi i świeckimi,
zwłaszcza w sprawowaniu
liturgii. Dlatego ks.
Rosmini domaga się, by
łacińskie teksty liturgiczne
przetłumaczyć na języki
współczesne. Po drugie, brak
odpowiedniej formacji
duchowej kapłanów.
Odpowiedzialność za
formowanie kapłanów spoczywa
na biskupach, ale „troska o
formację kapłańską w
biskupach zmalała” –
zauważył ks. Rosmini.
Krytykował odebranie księżom
i wiernym prawa do
nominowania swoich biskupów
oraz zbyt duży udział
polityki w tych kwestiach. W
uczniach Chrystusa
dostrzegał zbytnie
zniewolenie dobrami
kościelnymi oraz „ducha
feudalizmu”.
Wkrótce miało się okazać, że
zamiast poruszyć wewnętrzny
dialog w Kościele, jego
poglądy znalazły wielu
przeciwników.
- Fatalna misja w
Rzymie
Być może oczy wielu nie
skupiłyby się na
skrupulatnym wyszukiwaniu w
dziełach Rosminiego
argumentów do użycia
przeciwko niemu, gdyby nie
autorytet i zaufanie, jakie
„miał nieszczęście”
zaskarbić sobie u wielkich
tego świata. W sierpniu 1848
roku rząd piemoncki prosi
ks. Antonia Rosminiego o
spełnienie pewnej
dyplomatycznej misji u Piusa
IX. Jej celem jest idea
powołania konfederacji
państw włoskich pod
przewodnictwem Ojca
Świętego. Rosmini zostaje
przyjęty przez papieża.
Niespodziewanie Pius IX
prosi go o pozostanie w
Watykanie i zajęcie się
bieżącymi sprawami polityki.
Obiecuje mu godność
kardynalską, a w przyszłości
stanowisko Sekretarza Stanu.
Pomysł zjednoczenia Włoch
nie może podobać się
Austrii.
Użyje ona wszelkich wpływów
dyplomatycznych, by
zniszczyć emisariusza tychże
idei, postrzeganego odtąd
jako niebezpieczny element w
otoczeniu głowy Kościoła.
Zawiąże się specyficzne
antyrosminiańskie przymierze
między dyplomacją Austrii a
Kurią Rzymską. Bieg wydarzeń
nabiera tempa: zmienia się
rząd w Piemoncie, toteż
Rosmini wycofuje się z
powierzonej mu misji.
Tymczasem w Rzymie, w
parlamencie, na jego oczach
zostaje zamordowany jeden z
najważniejszych ministrów.
Wybuchają zamieszki, w
wyniku których Pius IX musi
ratować się ucieczką do
Gaety. Rosmini mu
towarzyszy, nie
przypuszczając, jak czarne
są chmury, które zaczynają
gromadzić się nad jego
głową.
- Na Indeksie
Nagonka wybuchnie po
nieudanej misji rzymskiej.
Będzie nakierowana na
zdyskredytowanie Rosminiego
jako autorytetu, także w
oczach papieża, a zwłaszcza
na niedopuszczenie do
umocnienia jego pozycji
przez mianowanie go
kardynałem. W pośpiechu, w
maju 1849 r., zbierze się
Kongregacja Ksiąg
Zakazanych, by na Indeksie
umieścić dwie pozycje
Rosminiego, wśród nich – „O
pięciu ranach Kościoła
świętego”. Zarzuci mu błędne
twierdzenia w sprawie
Kościoła, biskupów i
liturgii. W tak delikatnym
momencie dziejów –
argumentuje – jego
reformistyczne idee mogą
wyrządzić krzywdę
Kościołowi, dostarczając
argumentów tym, którzy
zamierzają go zniszczyć.
Spodziewano się, że Rosmini
zaprotestuje, a on pokornie
poddaje się decyzji
Kościoła, mimo że jej nie
rozumie. „W podporządkowaniu
się – co uczyniłem z pełnym
przekonaniem – dekretowi
sporządzonemu przez
odpowiednie władze, choć
wydawał mi się zaskakujący i
nieoczekiwany, uczyniłem
jedynie to, co każdy syn
Kościoła, spośród których
jestem ostatni, winien w
prostocie podjąć. Z łaski
Boga zdarzenie to nie ujęło
mi ani na jotę pokoju. Bóg
jest mi świadkiem, że
napisałem to, mając na myśli
dobro świętego Kościoła oraz
bliźniego. Poddaję wszystko
pod najwyższy osąd Kościoła,
który w tych sprawach jest
prawdziwym arbitrem. Jeśli
zdecydował on, iż lepiej
będzie zabrać sprzed oczu
wiernych owe moje sugestie i
rady, niechże i tak będzie”.
Tymczasem ataki nasilają
się. Wielu zarzuca mu
odświeżenie niemalże
wszystkich herezji i schizm
z przeszłości. Przeciwnicy
szykują się do rozprawy
ostatecznej, która ma na
celu pogrzebanie na wieki
pamięci o niewygodnym
filozofie.
- Potępiony pośmiertnie
Rosmini umiera 1 lipca
1855 roku, po ciężkiej i
bolesnej chorobie.
Przypuszcza się, iż został
otruty przez jednego ze
swych krewnych, którzy nigdy
nie pogodzili się z faktem,
że cały rodzinny dobytek
przekazał na rzecz
założonego przez siebie
Instytutu Miłości.
Nieprzyjaciele jednak nie
ustają w wyszukiwaniu w
pismach Rosminiego „ziaren
zbłądzenia”. 14 grudnia 1887
r. Święte Oficjum przyjmuje
dekret „Post obitum”,
potępiający 40 tez
wyciągniętych z pism Antonia
Rosminiego. Dekret zostaje
zaaprobowany przez papieża i
opublikowany 7 marca 1888 r.
oraz umieszczony wśród
ostatecznych i
nieodwołalnych orzeczeń
Kongregacji Doktryny Wiary.
Tezy Rosminiego „nie wydają
się zbieżnymi z prawdą
katolicką” – zapada wyrok.
Profesorowie, zwolennicy
potępionego filozofa,
zostają usunięci z uczelni i
seminariów, instytuty
zakonne założone przez
„heretyka” tracą na
znaczeniu. Nieżyjący od
ponad 30 lat Rosmini nie
może się bronić. Wnet
wychodzi z mody, zapadając w
mroki zapomnienia.
- Wywyższenie
Pierwszy biograf
Rosminiego, o. Francesco
Paoli, opowiada, że zaraz po
jego śmierci stwierdzane są
liczne łaski doznawane za
wstawiennictwem zmarłego.
Zebrano ponad trzysta
świadectw o świętości życia
ks. Antonia. W roku 1928
zostają stwierdzone
przypadki uzdrowień za
przyczyną ks. Antonia.
Podjęta zostaje próba
rozpoczęcia procesu
informacyjnego. Kongregacja
Doktryny Wiary sugeruje, aby
„nie budzić dawnych sporów”.
Kolejna próba spotyka się z
negatywną reakcją w roku
1947. Do sprawy
bezskutecznie wracano
jeszcze w latach 1965 i
1974.
Wreszcie Kongregacja
Doktryny Wiary postanawia na
nowo przestudiować poglądy
ks. Rosminiego. Po czterech
latach wydaje postanowienie
„non obstare”, umożliwiające
podjęcie procesu
beatyfikacyjnego. Paweł VI
nakazuje usunięcie „O pięciu
ran Kościoła świętego” z
Indeksu. Sprawę ks.
Rosminiego Kongregacja Nauki
Wiary bada ponownie za
pontyfikatu Jana Pawła II. 1
lipca 2001 r. Kongregacja
odwołuje oskarżenie o
herezję i rehabilituje ks.
Antonia Rosminiego. Dokument
podpisuje kierujący
Kongregacją kard. Joseph
Ratzinger. Kilka lat
później, jako papież,
podpisuje dekret o
beatyfikacji.
Tekst pochodzi z Gościa
Niedzielnego
-
-
2
lipiec. NMP Kodeńskiej
Sanktuarium Matki Bożej
Jedności, Królowej Podlasia
w Kodniu.
- Po przejechaniu ponad
500 km bez błądzenia, na
ostatnim odcinku,
szczęśliwym trafem,
pomyliliśmy drogę.
Szczęśliwym, bo dojeżdżając
do Kodnia od strony Tucznej,
można zobaczyć bazylikę św.
Anny już z daleka. Choć
znużeni podróżą, odzyskujemy
siły. Przygotowujemy się na
spotkanie z Matką Bożą
Jedności w cudownym obrazie,
ukradzionym kiedyś z Rzymu.
Ojcowie Oblaci Maryi
Niepokalanej prowadzą w
Kodniu dom pielgrzyma.
- Godzina nie wystarczy
- Specyfiką tego miejsca
jest moim zdaniem to, iż
nikt nie przybywa tu po
drodze, przypadkiem - mówi
proboszcz parafii św. Anny i
kustosz sanktuarium Matki
Bożej Jedności w Kodniu o.
Stanisław Wódz. - Tu trzeba
się wybrać, chcieć zobaczyć
sanktuarium, bo przez Kodeń
nie prowadzą dziś żadne
szlaki. Mimo to, co roku
odwiedza nas spora grupa
pielgrzymów. Zapewne
przyciąga ich tajemnica
obrazu i jego nietypowa
historia, ale na pewno
również nienaruszona dzikość
krajobrazu.
Myli się, kto zamierza
zwiedzić to miejsce nie
zatrzymując się na dłużej.
Proboszcz opowiada o
ludziach, którzy podróżowali
na Białoruś i zajrzeli do
Kodnia wiedzeni ciekawością.
Kiedy dowiedział się, że
mają tylko godzinę, zapytał
po prostu: „Po coście w
ogóle skręcali?”.
- To tereny ludzi
wschodu
Dla nich czas płynie
wciąż jeszcze inaczej,
powoli, bez przymusu.
Zapytani o drogę, mogą przez
kwadrans opowiadać nie tylko
o tym, jak dojechać do celu,
ale także o ludziach, którzy
wcześniej w tym miejscu
pobłądzili, o stanie
nawierzchni dróg, o
okolicznych odpustach, a
nawet o tym, że córka
wychodzi jesienią za mąż, a
jej narzeczony pochodzi z
wioski, przez którą będziemy
przejeżdżać.
Niestety, dokonujące się w
Polsce przemiany dotknęły te
tereny chyba najboleśniej.
Pozamykano PGR-y, a ludzie
zostali bez pracy. Dziś w
Kodniu, gminie liczącej
około 5 tys. mieszkańców,
niewiele osób ma pracę.
Oblaci stali się więc ważnym
pracodawcą - w sezonie
zatrudniają około 20 osób -
przewodników,
recepcjonistów, pracownice
kawiarenki, sprzątaczki...
- Mamy fajną pracę,
spotykamy się z ludźmi z
całej Polski - mówi pani
Teresa. - Oblaci płacą
ubezpieczenie i składkę na
ZUS. Wszystkie jesteśmy
bardzo zadowolone, bo o
pracę u nas ciężko.
- Wciąż nie mogę przekonać
parafian do zarabiania na
pielgrzymach, nie mogą tego
zrozumieć - skarży się
ojciec proboszcz. -
Proponowałem, by
przygotowali bryczki i
wozili pielgrzymów do
letniej rezydencji Sapiehów,
ale mnie wyśmiali. Powoli
jednak ich przekonam. Już
dwie rodziny zajęły się
produkowaniem pamiątek i
dewocjonaliów.
Od 1999 roku w Kodniu
istnieje Muzeum Misyjne i
Ornitologiczne. Przewodnik
Alina Hordyjewicz,
emerytowana nauczycielka,
bardzo lubi opowiadać o jego
skarbach. Gdy tylko dojrzy
swymi piwnymi oczami spod
szkieł okularów
zainteresowanego słuchacza,
przestaje zwracać uwagę na
czas. Opowiada o o.
Kazimierzu Kozickim, który
jeszcze niedawno przemierzał
bezkresne pola wokół
sanktuarium w śmiesznej
czapeczce na głowie i
zbierał gniazda i jaja
ptaków. Wspomina historie,
jakie usłyszała od
misjonarzy. Jeden przekazał
do muzeum komplet łyżeczek
ozdobionych herbami
portowych miast. Łyżeczki te
zbierał pewien marynarz z
zamiarem ofiarowania
narzeczonej w dniu ślubu.
Niestety, dziewczyna
utonęła, a marynarz również
chciał popełnić samobójstwo.
Spotkał jednak na swej
drodze owego misjonarza i po
długiej, serdecznej rozmowie
odstąpił od tego zamiaru. W
dowód wdzięczności przekazał
oblatowi pieczołowicie
zbierane łyżeczki
W muzeum są też skóry
pytonów, murzyńskie stroje i
maski, naczynia i
najprzeróżniejsze pamiątki z
całego niemal świata. A pani
Alina o każdym przedmiocie
może opowiedzieć barwną
historię. Na Madagaskarze na
przykład, jak opowiadał
pewien misjonarz, są dwie
tylko pory roku - jedna
kiedy pada i druga, kiedy
leje...
- Papież rzucił klątwę
Legendę dotyczącą
cudownego obrazu Matki Bożej
Jedności opisała Zofia
Kossak w powieści
„Błogosławiona wina”. Czy ta
wersja wydarzeń jest
prawdziwa, czy nie - dziś
nikt nie jest w stanie
powiedzieć. Jedno jest
pewne: obraz przywiózł z
Rzymu do Kodnia Mikołaj
Sapieha, a ówczesnemu
papieżowi Urbanowi VIII nie
spodobało się to tak bardzo,
że rzucił klątwę na
Mikołaja. Dopiero po trzech
latach Urban VIII zdjął
klątwę i odstąpił od żądania
zwrotu obrazu do Rzymu.
Kolejne wieki historii
obrazu również obfitują w
wydarzenia niezwykłe i
niewytłumaczalne. Ziemia
podlaska była wszak sceną
niejednej wojny, a najazdy,
zniszczenia, rabunki i
pożary nie omijały również
Kodnia i sanktuarium. Obraz
jednak ocalał nienaruszony.
Nawet wtedy, kiedy w 1875
roku Rosjanie plądrowali
Kodeń, wywozili lub palili
obrazy z kościoła,
niespodzianie i nie wiadomo
dlaczego przyszedł nagle
rozkaz od cara, aby obraz
Matki Bożej przewieźć na
Jasną Górę. Na swoje miejsce
powrócił dopiero w 1927 roku
wraz z przybyciem oblatów...
- Cuda? Największe są wtedy,
gdy ktoś przeżyje duchowe
uzdrowienie, jak spowiada
się na przykład z całego
życia po dwudziestu,
trzydziestu czy czterdziestu
latach - o. Stanisław
zamyślił się i dodał -
zdarzają się i inne cuda,
ale nikt tego nie bada, ani
nie zapisuje...
- Oblackie uroczysko
Plany ojców oblatów są
imponujące. Zamierzają
stworzyć przy sanktuarium
ośrodek sportowo-rekreacyjny
z polem namiotowym,
amfiteatrem, boiskami do
piłki nożnej i tenisa. Może
uda się również zorganizować
spływ łodziami po Bugu.
Niedawno odzyskano ziemię,
zagarniętą po II wojnie
światowej, a o. Wódz już ma
pomysł, jak ją
zagospodarować.
- „Uroczysko oblackie” - tak
się będzie nazywało to
miejsce - wyjaśnia. - To
kilka kilometrów stąd. Jest
tam las, duża polana i
bobrowe żeremie.
Warunki do modlitwy i
wypoczynku są w okolicach
Kodnia rzeczywiście
wyjątkowe. Rozległe tereny
nad Bugiem pozwalają
spacerować do woli.
Ojcowie Oblaci Maryi
Niepokalanej są w Kodniu od
1927 roku. Dzięki ich
staraniom powstała tu
kalwaria ze stacjami Drogi
Krzyżowej oplatająca
zabytkowy kościół Świętego
Ducha i ruiny zamku
Sapiehów, ale przede
wszystkim stworzyli oni
zaplecze dla pielgrzymów:
dom pielgrzyma, kawiarenkę z
kuchnią, wydającą posiłki
oraz Muzeum Misyjne i
Ornitologiczne. W pobliskich
Kostomłotach można obejrzeć
jedyny w Polsce kościół
parafialny neounitów pw. św.
Nikity, w nieodległej
Jabłecznej - prawosławny
monastyr św. Onufrego
Pustelnika z bogatym
ikonostasem, w Pratulinie
można zadumać się nad
historią tych terenów przy
grobach męczenników
unickich, których Jan Paweł
II ogłosił błogosławionymi
podczas ostatniej
pielgrzymki do Polski.
-
-
3
lipiec. św. Tomasz Apostoł
Jest patronem niedowiarków?
Zgoda. Ale również patronem
tych, którzy bardzo chcą
"dotknąć" Boga żywego.
- Mówi się o nim
„niewierny”. Czy słusznie?
Jeśli z Ewangelii św. Jana
wypiszemy tych kilka słów,
które wypowiedział apostoł
Tomasz, zobaczymy drogę
rozwoju jego wiary.
„Chodźmy także i my, aby
razem z Nim umrzeć” (J
11,16) – zachęca Apostołów
Tomasz. A więc jest gotów
iść wszędzie za ukochanym
Mistrzem, nawet na śmierć.
Brzmi w tych słowach
gorliwość neofity. Nieraz
człowiekowi wydaje się, że
zrobi wszystko dla Boga. To
zazwyczaj autentyczne
pragnienie, może efekt
uniesienia czy żarliwości.
Życie na ogół weryfikuje te
obietnice. Nieraz bardzo
boleśnie. Ale wiara karmi
się także takim religijnym
zapałem.
„Panie, nie wiemy, dokąd
idziesz. Jak więc możemy
znać drogę?” (J 14,5) –
Tomasz wyrywa się z pytaniem
podczas Ostatniej Wieczerzy,
w momencie kiedy Jezus
zaczyna mówić o swoim
odejściu. Słowa Apostoła
zdradzają jakąś bezradność.
Są wołaniem o jasną
wskazówkę. Jakież to bliskie
wszystkim, którzy lękają się
utraty pewnych punktów
oparcia. Odpowiedź Jezusa:
„Ja jestem drogą, prawdą i
życiem” (J14,6) nie wyjaśnia
wszystkiego. To raczej
wezwanie do zaufania mimo
niepewności. Nie da się
wszystkiego wiedzieć. Wiara
ma w sobie coś ze skoku w
ciemność, jest ryzykiem
drogi w nieznane.
„Jeżeli na rękach Jego nie
zobaczę śladu gwoździ i nie
włożę palca mego w miejsce
gwoździ, i nie włożę ręki
mojej do boku Jego, nie
uwierzę” (J 20,25) – krzyczy
do Apostołów Tomasz. Ileż tu
emocji: wściekłość, żal,
pretensje, zazdrość... Inni
widzieli Zmartwychwstałego,
a ja nie. Gdzie tu
sprawiedliwość? Potem jednak
czekał z innymi i modlił
się. Któż nie chciałby być
bliżej Boga, przekonać się
na 100 procent, że to
wszystko prawda? Kto nie
chciałby złapać Boga za
nogi?
„Pan mój i Bóg mój” (J
20,28) – wyznaje Tomasz,
pokonany przez Jezusa.
Całkowity pokój, starta
pycha, wyciszone żądania
umysłu, mądra zgoda na to,
że wiara jest powierzeniem
się tajemnicy większej od
człowieka. Dzięki Tomaszowi
usłyszeliśmy
błogosławieństwo:
„Błogosławieni, którzy nie
widzieli, a uwierzyli”. Jako
komentarz wypisuję słowa
Benedykta XVI: „Wiara to
obcowanie z tajemnicą Boga,
a uwierzyć – to znaczy
»powierzyć siebie« samej
istotnej prawdzie słów Boga
żywego. (…) Bóg skrywa się w
tajemnicy: usiłowanie
zrozumienia Go oznaczałoby
próbę zamknięcia Go w
naszych pojęciach, w naszej
wiedzy, a to ostatecznie
prowadziłoby do utracenia
Go. Poprzez wiarę możemy
przebić się przez pojęcia
(…) i »dotknąć« Boga
żywego”.
Starożytna tradycja mówi, że
św. Tomasz dotarł aż do
Indii, głosząc Ewangelię.
Tam też oddał życie za
wiarę. Stał się patronem
Indii. W pobliżu miasta
Madras znajduje się Góra św.
Tomasza, na której do dziś
jest jego sanktuarium.
Jest patronem niedowiarków?
Zgoda. Ale również patronem
tych, którzy bardzo chcą
„dotknąć” Boga żywego.
-
4
lipiec. św. Elżbieta
Portugalska
Urodziła się w 1271 roku w
Saragossie. Była córką króla
Aragonii, Piotra III i
Konstatncji – córki monarchy
Sycylii, a co za tym idzie
bratanicą świętej Elżbiety z
Turyngii. W bardzo młodym
wieku wyszła za mąż za króla
Portugalii, Dionizego.
- W 1283 roku przeniosła
się na dwór królewski do
Bragi, gdzie odbyła się
uroczysta ceremonia ślubna
młodej, królewskiej pary.
Jednym z potomków Elżbiety
(zwanej także Izabelą) i
Dioizego był Alfons –
późniejszy następca
portugalskiego tronu.
Elżbieta była całkowitym
przeciwieństwem swego męża.
Podczas gdy on prowadził
rozwiązły tryb życia,
wypełniając wolny czas
niekończącymi się biesiadami
i wyprawami na polowania,
ona oddawała się modlitwie,
pracom charytatywnym i
wychowywaniu dzieci – także
tych, które Dionizy miał ze
swymi licznymi kochankami.
Wspierała również dotacjami
kościoły i klasztory,
budowała domy dziecka,
szpitale i przytułki. Sporą
część swego majątku rozdała
najuboższym. Gdy Alfons
dorósł, obawiał się, że to
nie on, a któreś z dzieci z
nieprawego łoża odziedziczy
tron po Dionizym. Dlatego
też postanowił zapobiec
ewentualnemu pominięciu go w
testamencie i wypowiedział
wciąż panującemu ojcu wojnę.
Wtedy to Elżbieta wkroczyła
do akcji, robiąc wszystko,
by pogodzić zwaśnione strony
i nie dopuścić do wybuchu
wojny domowej.
Dionizy – podejrzewając
spisek – na pewien czas
uwięził swą małżonkę. Mimo
to udało jej się zapobiec
konfliktowi i to
niejednokrotnie. Król
Portugalii wszedł bowiem w
zatarg także i z władcą
Kastylii, Ferdynandem IV
(prywatnie swym zięciem).
Również i w tym przypadku
późniejsza święta wykazała
się talentem negocjatorskim,
przez co zaczęła uchodzić za
„anioła pokoju”.
Po śmierci męża w 1325 roku
została franciszkańską
tercjarką. Udała się także
na pieszą pielgrzymkę do
Comopstelli. W 1336 ponownie
przyszło jej godzić
szykujące się do militarnego
starcia strony. Tym razem
przeciwko sobie wystąpili
wspomniany tu już syn,
Alfons IV Dzielny oraz wnuk
Elżbiety, król kastylijski,
Alfons XI. I tym razem udało
jej się przeszkodzić
rozlewowi krwi.
Wkrótce potem - 4 lipca 1336
roku - zmarła w
portugalskiej miejscowości
Estremoz. Pochowaną ją w
klasztorze świętej Klary w
Coimbrze, którego była
zresztą fundatorką.
Beatyfikowano ją w 1516,
kanonizowano natomiast w
1625 roku w czasie
pontyfikatu papieża Urbana
VIII. Jest między innymi
patronką Portugalii i
Saragossy. Wzywa się ją
także podczas zagrożeń
wojennych.
-
-
Św. Ulryk
Laureatami Europejskiej
Nagrody im. św. Ulryka są m.
in. Lech Wałęsa, Helmut Kohl,
czy arcybiskup Alfons
Nossol. Wszyscy doskonale
znamy te nazwiska. Ale czy
wiemy kim był św. Ulryk?
- Pomnik przed katedrą w
Augsburgu
W Kościele katolickim co
roku wspomina się go 4
lipca. Na świat przyszedł w
bawarskim Augsburgu w roku
890. Był synem szlachetnie
urodzonego Hubalda z
Dillingen.
Najprawdopodobniej od
dziesiątego roku życia
kształcił się w klasztorze
St. Gallen.
W 923 roku uzyskał nominację
na biskupa Augsburga z rąk
króla Henryka I. Wiemy, że
przyjaźnił się z cesarzem
Ottonem I, Wolfgangiem z
Ratyzbony, a także – co
ciekawe – kierował obroną
Augsburga, gdy Węgrzy
próbowali zdobyć miasto w
955 roku i ostatecznie
polegli w starciu z Niemcami
w bitwie nad rzeką Lech.
Założył tam klasztor św.
Stefana. Za jego czasów
odbudowano liczne opactwa,
powstały też nowe szpitale,
hospicja, kościoły.
Jak głoś legenda: pewnego
czwartkowego wieczora Ulryk
zasiedział się do późna w
czasie dysputy z biskupem
Konradem z Konstancji.
Duchowni na kolację jedli
pieczoną gęś. Gdy – już
piątkowego ranka – przybył
do nich książęcy posłaniec,
Ulryk zaproponował mu, by
posilił się resztkami ze
stołu. Oburzony posłaniec
doniósł księciu, że święty
chciał mu podać gęsinę w
czasie, gdy obowiązuje
piątkowy post. Na dowód miał
zabrać gęsie udko, które
chciał pokazać władcy. Kiedy
jednak miał to zrobić,
okazało się, że trzyma w
ręce… rybę.
Ulryk zmarł 4 lipca 973
roku. Pochowano go w
kościele św. Afry w
Augsburgu.
Dwadzieścia lat później
dokonano jego kanonizacji –
„była to pierwsza formalna
kanonizacja. Przez wiele
wieków Ulryka uważano za
największego biskupa
niemieckiego i szczególnie
czczono; jego relikwie
dotarły do wielu kościołów i
klasztorów. Z osobą biskupa
wiązał się w Niemczech
bogaty obyczaj, np. krzyże
Ulryka pomagały w kłopotach,
woda ze studzienki Ulryka
leczyła choroby, a ziemia z
grobu Ulryka przeciwdziałała
pladze szczurów i myszy” –
piszą Vera Schauber i Hanns
Michael Schindler na kartach
„Ilustrowanego leksykonu
świętych”.
-
5
lipca. św. Maria Goretti
Na moje zachowanie wpływ
miał druk, mass media i złe
przykłady, które większość
młodych ludzi bezmyślnie
naśladuje – wyznał po latach
zabójca nastolatki.
Odwagi, mamusiu! Bóg nas nie
opuści!
Upoluj go (ją) latem! Jak
poznać i poderwać
superfaceta (superdziewczynę)
na wakacjach? – krzyczą
tytuły z okładek kolorowych
pisemek dla młodzieży. Czym
się to kończy? Często
tragedią, przetrąconą
młodością, złamanym życiem.
O tym tego typu pisma
milczą.
Aleksander Serenelli
wychowywany był tylko przez
ojca. Od dłuższego czasu
wodził wzrokiem za
dziewczyną z sąsiedztwa,
Marią Goretti. On miał 20
lat, ona niecałe 12. Chłopak
szukał okazji. Kilkakrotnie
próbował nakłonić dziewczynę
do seksu. Zastraszona
nastolatka nie mówiła nic
matce, która i tak miała
dość na głowie. Ojciec Marii
zmarł 3 lata wcześniej.
Dramat rozegrał się latem 5
lipca 1902 roku. Matka
wyszła do pracy w polu.
Maria pozostała w domu,
pilnując czwórki młodszego
rodzeństwa. Aleksander po
raz kolejny próbował namówić
Marię do współżycia. Kiedy
dziewczyna kategorycznie
odmówiła, rozjuszony
młodzieniec zakneblował jej
usta i zadał 14 ciosów
nożem. Sądził, że nie żyje.
Było inaczej. Matka
zobaczyła konającą córkę w
kałuży krwi. Marię
przewieziono do szpitala.
Rany okazały się jednak tak
głębokie, że lekarze
rozłożyli bezradnie ręce.
Bolesna agonia trwała 24
godziny. Na łożu śmierci
mała Goretti przyjęła
sakramenty, przebaczyła
mordercy. Zbrodnia
wstrząsnęła mieszkańcami
Nettuno. W pogrzebie
dziewczyny uczestniczyły
tłumy. Powszechne były dwa
uczucia: wściekłość na
mordercę i przekonanie o
świętości Marii.
Serenelli został skazany na
30 lat więzienia. Pierwsze 6
lat odsiadki to czas
wyniszczającej wściekłości,
rozpaczy, buntu. Reaguje
agresją na księdza, który
odwiedza go w celi. Pewnego
dnia we śnie ukazuje mu się
Maria. To moment przełomu.
Aleksander spowiada się i
zaczyna nowe życie. Za dobre
zachowanie kara zostaje
skrócona. Wychodzi na
wolność po 27 latach.
Pierwsze kroki kieruje do
matki Marii, prosząc o
wybaczenie. „Ponieważ Maria
ci wybaczyła, dlaczego ja
nie miałabym tego uczynić?”
– słyszy. Uczestniczy we
Mszy św. w Nettuno w dzień
Bożego Narodzenia. Wyznaje
swój grzech przed całą
parafią, w której wciąż żywe
były bolesne wspomnienia.
Zostaje tercjarzem
franciszkańskim i do końca
życia pracuje jako ogrodnik
w klasztorze kapucynów w
Macerta. W 1947 roku Pius
XII ogłasza Marię Goretti
błogosławioną, a 24 czerwca
1950 r. świętą. W
kanonizacji na Placu św.
Piotra w Rzymie uczestniczy
matka Marii oraz Aleksander
Serenelli.
Jako 80-latek brat
Aleksander pisze
list-świadectwo:
„Spoglądając wstecz na moją
przeszłość, widzę, że w
młodości wybrałem złą
ścieżkę, która doprowadziła
mnie do ruiny. Na moje
zachowanie wpływ miał druk,
mass media i złe przykłady,
które większość młodych
ludzi bezmyślnie naśladuje.
Ja robiłem tak samo, nie
martwiłem się. Wokół mnie
było mnóstwo ofiarnych i
pobożnych ludzi, ale ja ich
nie zauważałem, bo ślepa
przemoc zaślepiła mnie i
pchnęła na złą drogę. (…)
Czuję, że religia ze swoimi
przykazaniami jest czymś,
bez czego nie da się żyć,
jest autentycznym
pocieszeniem, prawdziwą siłą
w życiu i jedyną bezpieczną
drogą w każdych
okolicznościach, nawet w
najbardziej bolesnym życiu”.
Msza św. koncelebrowana pod
przewodnictwem ordynariusza
Latiny bp. G. Petrochiego w
kościele pw. św. Marii
Goretti w Nettuno rozpoczęła
obchody 100. rocznicy
śmierci 12-letniej świętej,
która życiem przypłaciła
obronę swej czci.
Po nabożeństwie wierni udali
się w pielgrzymce z kościoła
na miejsce jej męczeńskiej
śmierci, które Jan Paweł II
odwiedził 29 IX 1991 r. W
kolejnych miesiącach trumna
z ciałem świętej odwiedziła
jej rodzinne miasteczko
Corinale w regionie Marche,
zaś na rzymskim
Uniwersytecie Antonianum
odbyło się sympozjum naukowe
na temat sytuacji
współczesnej młodzieży.
Św. Maria Goretti urodziła
się w Corinale k. Ankony 16
października 1890 r. Po
kilku latach rodzina
przeniosła się do wsi
położonej w pobliżu
miasteczka Nettuno,
słynącego z sanktuarium
Matki Bożej Łaskawej.
Rodzina żyła w trudnych
warunkach materialnych.
Po śmierci ojca, gdy Maria
miała 10 lat, matka i bracia
pracowali w polu i w
winnicach zarabiając na
utrzymanie. Dziewczynkę
coraz częściej napastował,
grożąc jej nawet śmiercią,
18-letni syn sąsiada
Aleksander Serenelli. 5
lipca 1902 r. napadł ją i
próbował zgwałcić. Gdy
stawiała opór, rozjuszony
napastnik wielokrotnie
zranił ją nożem. Powracająca
z pracy rodzina zastała
Marię w agonii. Opatrzona
sakramentami, zmarła
6.07.1902 r. w szpitalu.
Przed śmiercią przebaczyła
swemu zabójcy. Lekarze
stwierdzili, że miała na
ciele 14 ran. W pogrzebie
uczestniczyły tysiące ludzi.
Już od pogrzebu mówiono, że
jest „świętą Agnieszką XX
wieku”. Proces kanoniczny
Marii Goretti rozpoczął się
w 1935 r., 27. 04. 1947 r.
papież Pius XII ogłosił ją
błogosławioną, a kanonizował
24. 06. 1950 r. Aleksander,
po odbyciu kary 26 lat
więzienia, wstąpił do
kapucynów w Macerata, gdzie
jako brat zakonny prowadził
pokutnicze życie. Doroczne
wspomnienie św. Marii
Goretti obchodzone jest w
Kościele 6 lipca.
W odległości 64 km na
południe od Rzymu nad Morzem
Tyrreńskim, na skalnym
cyplu, wysuniętym daleko w
morze, leży starożytne
miasteczko Antium (Anzio), w
którym urodził się cesarz
Neron. Tuż obok tego
miasteczka jest Nettuno,
słynne z sanktuarium Matki
Bożej Łaskawej. Od roku 1884
nad tym sanktuarium mają
pieczę pasjoniści. Obecną
świątynię ukończono w roku
1969.
A jednak nie cudowna figura
Matki Bożej ściąga do
Nettuno rocznie setki
tysięcy pielgrzymów, ale
kaplica, w której znajdują
się śmiertelne szczątki
dwunastoletniej dziewczynki,
która w obronie swojej
niewinności oddała młode
życie. Jest nią Maria
Goretti. Leży w kryształowej
trumnie, jakby co dopiero
położyła się do snu. Na
ścianach kaplicy mnóstwo wot.
Św. Maria Goretti przyszła
na świat w Corinaldo,
niedaleko Ankony, dnia 16
października 1890 roku.
Rodzice jej: Alojzy i
Assunta Carlini przynieśli
dziecię do Chrztu świętego w
dniu jego urodzin i wybrali
dla swojej córki imię Maria.
Jako 6-letnie dziecko
otrzymała sakrament
Bierzmowania z rąk kardynała
Juliusza Boschi (1896).
W tym czasie rodzina
przeniosła się znad Morza
Adriatyckiego nad Morze
Tyrreńskie. Najpierw
zatrzymała się w Colle
Gianturo, a potem w Ferriere
di Conca, wsi odległej 10 km
od Nettuno. W roku 1900
umarł ojciec i cały ciężar
utrzymania rodziny spadł na
matkę. Dziesięcioletnia
Marysia pocieszała mamę:
"Odwagi, mamusiu! Bóg nas
nie opuści!" Pobożne
dziewczę brało często
różaniec do rąk, modląc się
o spokój duszy ojca.
Kiedy starsi bracia musieli
zarabiać na utrzymanie pracą
u sąsiadów, w polu lub w
winnicy, Maria pomagała
mamie przy sprzątaniu i w
zajęciach domowych. Kiedy
pewnego dnia Maria
usłyszała, jak zepsuci
chłopcy powtarzali
nieskromne żarty, zawołała:
"Wolałabym raczej umrzeć,
niż takie słowa powtarzać".
Nie spodziewała się, że tak
rychło jej przyjdzie krwią i
życiem przypieczętować te
słowa. Dom Gorettich
zajmowała także rodzina
Serenellich - ojciec z
synem. Chłopiec Aleksander
Serenelli miał 18 lat, kiedy
zapłonął ku Marii przewrotną
żądzą. Zaczął też napastować
coraz nachalniej Goretti,
grożąc jej nawet śmiercią.
Dziewczę umiało się zawsze
skutecznie od napastnika
uwolnić, ratując się
ucieczką i omijając go. Nie
mówiła jednak o tym nikomu w
rodzinie, by nie pogłębiać
przepaści niechęci
Serenellich do Gorettich.
Dnia 5 lipca 1902 roku
rodzina Gorettich i
Serenellich była zajęta
zbieraniem bobu. Dziewczę
zostało w domu i tylko ze
schodków obserwowało
pracowników. Zauważył ją
Aleksander i pod pretekstem,
że musi wyjść na chwilę,
udał się do domu i siłą
wciągnął dziewczę do kuchni,
która była przy drzwiach, i
usiłował ją zmusić do
grzechu. Kiedy zaś Maria
stawiła mu gwałtowny opór,
rozjuszony wyrostek chwycił
nóż i zaczął nim żgać
dziewczę. Maria wołała
tylko: "Co robisz,
Aleksandrze? Pójdziesz do
piekła!". Szczegóły te podał
sam morderca przed sądem.
Powracająca z pracy rodzina
znalazła Marię już w stanie
agonii. Natychmiast
odwieziono ją do szpitala,
gdzie zaopatrzona świętymi
Sakramentami zmarła 6 lipca.
Przed śmiercią darowała winę
swojemu zabójcy. Lekarze
stwierdzili, że miała na
ciele 14 ran.
Zbrodnią poruszona została
cała okolica. Dziewczę miało
iście królewski pogrzeb.
Wzięło w nim udział wiele
tysięcy ludzi, setki
kapłanów i biskup. Z
balkonów i z okien na białą
trumienkę padał deszcz róż i
innych kwiatów. Zaczęto ją
nazywać "Św. Agnieszką XX
wieku".
Dzięki staraniom pasjonistów
w 1935 roku, rozpoczął się
proces kanoniczny Marii
Goretti. 27 kwietnia 1947
roku papież Pius XII
zaliczył uroczyście Marię
Goretti w poczet
błogosławionych, a 24
czerwca 1950 roku tenże
papież w roku świętym
jubileuszowym zaliczył ją do
chwały świętych. Tak w
czasie beatyfikacji, jak i
kanonizacji własnej córki
miała szczęście uczestniczyć
matka.
Aleksander po odbyciu wielu
lat więzienia wstąpił do
kapucynów w Macerata, gdzie
jako brat zakonny prowadził
życie pokutnicze. W taki to
sposób Święta wyjednała
swojemu zabójcy nawrócenie.
Aleksander Serenelli rozstał
się z ziemią, by spotkać się
w chwale niebieskiej z Marią
Goretti, 6 maja 1970 roku w
wieku 88 lat. Przy jego
śmierci znaleziono testament
duchowy brata, który napisał
5 maja 1961 roku. Oto jego
fragmenty: "Jestem już
stary, prawie 80-letni, u
schyłku życia. Spoglądając
na moją przeszłość muszę
stwierdzić, że w mojej
młodości wszedłem na złą
drogę (...). Miałem obok
siebie osoby wierzące,
żyjące zgodnie z wiarą, ale
nie doceniałem ich rad ani
przykładu. Mając 20 lat, w
przypływie namiętności
dopuściłem się zbrodni.
Obecnie wzdrygam się na samą
myśl o niej. Maria Goretti
teraz jest Świętą, była
jakby dobrym aniołem dla
mnie, przysłanym przez
Opatrzność Bożą, aby mnie
ratować. Jeszcze teraz
słyszę w sercu moim słowa
jej przebaczenia. Modliła
się za mnie, orędowała za
swoim zabójcą. Skazano mnie
na 30 lat więzienia. Gdybym
nie był tak młody, skazano
by mnie na dożywocie (...).
Za jej pomocą przeżyłem 26
lat więzienia (...).
Kapucyni z Macerata, synowie
św. Franciszka, przyjęli
mnie do siebie nie jako
sługę, ale jako brata (...)
Ci, którzy będą czytać ten
list, niech z niego
zaczerpną tę zbawczą naukę,
że trzeba strzec się zła, a
zawsze szukać dobra, i to
już od dzieciństwa" (...).
Doroczne wspomnienie Marii
Goretti przypada 6 lipca, w
dniu jej śmierci.
-
6
lipca. bł. Maria Teresa
Ledóchowska
Nigdy nie była na Czarnym
Lądzie, ale wielu czci ją
jako Matkę Afrykanów.
- Nikt nie rozumiał,
dlaczego młoda, świetnie
zapowiadająca się hrabianka
opuściła dwór, by zamieszkać
w małym pokoiku obok domu
starców. Sam cesarz uczynił
ją damą dworu, a teraz
zbiegła z salonów i
poświęciła się ratowaniu
czarnych afrykańskich
niewolników? Dlaczego
zdobyła się na tak szalony
krok? To wariactwo? Albo
inaczej: świętość.
Hrabia Antoni Ledóchowski po
śmierci żony był kompletnie
załamany. Nigdzie nie
potrafił znaleźć sobie
miejsca. Pewnego dnia
spotkał hrabinę Józefinę
Salis Zizers. Stali się
sobie bardzo bliscy. Dwoje
nieszczęśliwych ludzi
zaczęło z dnia na dzień
odkrywać szczęście. Pobrali
się, a Pan Bóg obdarzył ich
aż dziewięciorgiem dzieci.
Dwie córki, Maria Teresa i
Urszula, zostały ogłoszone
błogosławionymi, syn
Włodzimierz jest kandydatem
na ołtarze.
Maria Teresa wychowywała się
w Austrii, w domu starannie
pielęgnowano jednak tradycje
narodowe. Gdy jako
nastolatka po raz pierwszy
odwiedziła Polskę,
oczarowana ojczyzną napisała
o niej książkę… po
niemiecku. Była niesamowicie
zdolna. Już jako pięcioletni
brzdąc napisała krótki utwór
dla najbliższej rodziny, a
kilka lat później jej pasją
było pisanie wierszy. Była
ambitna. Na profesorze
botaniki wymogła, by napisał
jej 300 łacińskich nazw
rozmaitych roślin, a potem
wyuczyła się ich na pamięć.
Gdy rodzina przeniosła się
do Polski, jak grom z
jasnego nieba spadła na nią
ospa. Ojciec zmarł, Maria
Teresa cudem wyzdrowiała.
Potraktowała to jak
dotknięcie Boga. Ciągle
szukała swego miejsca w
życiu. Nieustannie pisała.
Literatura pochłonęła ją na
dobre.
Została damą dworu wielkiej
księżnej Toskanii, a jednak,
ku zdumieniu znajomych,
opuściła salony Salzburga.
„Czuję, że Jezus chce mnie
coraz więcej dla siebie” –
pisała. Otoczenie drwiło:
„Hrabina opuściła dwór i
poświęciła się całkowicie
zwariowanej idei”. Jakiej?
Afryce. Pochłonęła ją na
dobre. Ogromne cierpienia
niewolników Czarnego Lądu
spędzały jej sen z powiek.
Zaczęła wydawać pismo „Echo
z Afryki”. Po kilku latach
nakład wynosił już 100
tysięcy egzemplarzy!
Powstała drukarnia. Maria
Teresa napisała setki
listów, artykułów, założyła
Sodalicję św. Piotra Klawera,
niosącą pomoc misjonarzom na
Czarnym Lądzie. Rocznie
wysyłali do Afryki
kilkadziesiąt tysięcy paczek
z pomocą. Po śmierci
Ledóchowskiej praca trwała
nadal. Wydano ponad 40
milionów książek w 189
afrykańskich narzeczach,
przesłano niezliczoną liczbę
paczek, wykupiono z niewoli
ogromną liczbę murzyńskich
dzieci. Hmmm, a gdyby
hrabianka pozostała na
austriackim dworze?
-
7
lipca. Bł. Benedykt XI
Urodził się jako Niccolo
Boccasini w Treviso w 1240.
Jego ojcem był miejscowy
notariusz.
- W 1254 roku Niccolo
wstąpił do dominikanów.
Zajął się studiowaniem
teologii i filozofii w
Mediolanie i Wenecji,
następnie zaś został
wykładowcą - między innymi w
Trewirze i w Genewie. W tym
okresie swego życia napisał
między innymi komentarze do
psalmów, Apokalipsy i Księgi
Hioba. W latach 1282-1296
pełnił funkcję prowincjała
dominikanów w Lombardii.
W 1297 roku papież Bonifacy
VIII wysłał go w pokojową
misję dyplomatyczną, mającą
zapobiec konfliktowi między
Anglią i Francją. W rok
później Niccolo został
kardynałem Ostii. Na
początku XIV stulecia pełnił
funkcję legata papieskiego
na Węgrzech, w Dalmacji,
Serbii, Chorwacji i w
Polsce. Był jedynym
kardynałem, który pozostał
przy Bonifacym VIII, gdy ten
został pojmany i uwięziony
przez króla francuskiego,
Filipa IV Pięknego.
Po śmierci papieża to
właśnie Niccolo został
wybrany na nowego następcę
świętego Piotra. Przyjął
imię Benedykt na pamiątkę po
zmarłym Bonifacym VIII,
który na chrzcie otrzymał
miano Benedetto.
W czasie jego pontyfikatu
Rzym był targany wewnętrznym
konfliktem pomiędzy możnymi
rodami Gactanich i Colonnów,
dlatego też nowy papież
postanowił w 1304 roku
przenieść się w
bezpieczniejsze miejsce, a
mianowicie do Perugii... Nie
udało mu się zaprowadzić
pokoju we Florencji i
Toskanii. Wzmocnił za to
rolę kolegium
kardynalskiego, którego się
często w rozmaitych sprawach
radził. Kilku nowych
członków kolegium wywodziło
się z zakonów żebraczych.
Benedykt XI planował między
innymi nową wyprawę krzyżową
oraz misje wśród Tatarów.
Próbował także ukarać
winnych porwania i zamachu
na Bonifacego VIII. Agent
królewski Guillaume de
Nogaret, który dopuścił się
tamtych czynów, miał się
nawet pod groźbą ekskomuniki
stawić się przed sądem
papieskim – niestety, śmierć
przeszkodziła Benedyktowi XI
w wymierzeniu
sprawiedliwości. Zmarł 7
lipca 1304 w Perugii. W 1736
papież Klemens XII ogłosił
go błogosławionym.
-
-
8
lipca. św. Jana z Dukli i
nie tylko
Mieszkańcy Lwowa i jego
okolic zaczęli otaczać
kultem Jana z Dukli wkrótce
po jego śmierci. Wzywano
jego pomocy i wstawiennictwa
w różnych potrzebach.
- Znane są liczne
przypadki uzdrowień za jego
przyczyną. W 1615 roku abp
lwowski Jan Próchnicki
rozpoczął proces
informacyjny Jana z Dukli.
21 stycznia 1733 roku papież
Klemens XII ogłosił go
błogosławionym,
potwierdzając tym aktem kult
błogosławionego zakonnika z
Dukli. Na prośbę króla
Polski Augusta III w 1739
roku Ojciec Święty ogłosił
bł. Jana z Dukli patronem
Korony i Litwy.
W 1947 roku rozpoczął się
proces kanonizacyjny, który
został zakończony w 1995
roku. Uroczystej kanonizacji
bł. Jana z Dukli dokonał
Ojciec Święty Jan Paweł II
10 czerwca 1997 roku. W
uroczystości uczestniczyło
około 600 tysięcy wiernych.
Podczas kanonizacji Papież
powiedział: „Jest św. Jan z
Dukli patronem miasta Lwowa
i całej lwowskiej ziemi.
Dzięki kanonizacji będzie
już na zawsze związany nie
tylko z miastem, gdzie ta
kanonizacja się odbywa - z
Krosnem nad Wisłokiem, ale
także z Przemyślem i
archidiecezją przemyską”.
Po kanonizacji relikwie św.
Jana z Dukli pielgrzymowały
po parafiach archidiecezji
przemyskiej. W Roku
Jubileuszowym 2000 wraz z
grupą misjonarzy
bernardyńskich dotarły na
Ukrainę. „Odwiedziły” 138
parafii rzymskokatolickich w
diecezjach:
żytomiersko-kijowskiej,
lwowskiej i
kamienieckopodolskiej. W
2001 roku po peregrynacji
relikwie wróciły do
lwowskiej katedry. Tu modlił
się przed nimi za Kościół na
Ukrainie Jan Paweł II
podczas swojej pielgrzymki
do tego kraju. Już
wcześniej, w 1999 roku w
czasie wizyty biskupów
ukraińskich ad limina
apostolorum, Ojciec Święty
nazwał św. Jana z Dukli
patronem Kościoła
rzymskokatolickiego na
Ukrainie.
Kult św. Jana z Dukli
rozwija się też w różnych
regionach Polski. W
Częstochowie powstaje nowy
zespół klasztorny i kościół
pod jego wezwaniem. Ta nowa
placówka franciszkańska ma
przypominać o bogatych
tradycjach bernardyńskich na
polskiej ziemi, których
początek jest związany z
Krakowem, do którego w 1453
roku przybył włoski
franciszkanin św. Jan
Kapistran. W tym roku nasza
prowincja bernardyńska
będzie obchodziła pięćsetną
rocznicę swojej obecności na
naszych ziemiach. 8 lipca
2003 roku, we wspomnienie
św. Jana z Dukli, od 1997
roku patrona parafii, w
Częstochowie na Zawodziu
zostanie odprawiona
uroczysta Suma odpustowa w
intencji wszystkich
dobrodziejów - franciszkanów
świeckich rejonu
częstochowskiego. Początek
nabożeństwa o godz. 18.00.
Przez Kurię Prowincjalną
Ojców Bernardynów zostałem
powołany na urząd
prowincjalnego animatora
kultu świętych i
błogosławionych. Moim
zadaniem jest gromadzenie
informacji o przejawach
kultu św. Franciszka z
Asyżu, św. Antoniego z
Padwy, św. Bernardyna ze
Sieny, św. Jana z Dukli, bł.
Władysława z Gielniowa, bł.
Szymona z Lipnicy, bł.
Anastazego Pankiewicza oraz
Sługi Bożego Rafała z
Proszowic. Zapraszam do
współpracy, spisywania i
przysyłania świadectw kultu
wymienionych osób i modlitwy
za ich wstawiennictwem.
Ważnym przejawem czci
świętych i błogosławionych
są różnego rodzaju
przedmioty kultu, takie jak:
figury, obrazy, ołtarze,
kaplice, świątynie.
Świadectwa i opisy form
kultu świętych i
błogosławionych z naszej
prowincji zostaną
wykorzystane w opracowaniu
na temat żywotności życia
zakonnego i wzoru świętości
w obecnych czasach. Zebrane
świadectwa zostaną
opublikowane w
przygotowywanej książce na
ten temat.
Święty Jan z Dukli był
XV-wiecznym pustelnikiem,
franciszkaninem i
bernardynem. Miał nawrócić
na katolicyzm wielu
schizmatyków. Słynął z
niespotykanych wręcz
zdolności kaznodziejskich.
Jego niezwykle poruszające
modlitwy i homilie miały
zostać spisane, ale ów
legendarny zbiór tekstów nie
zachował się do naszych
czasów. Święty jest
szczególnie czczony we
Lwowie, gdyż właśnie to
miasto miał za sprawą swej
cudownej interwencji
uchronić, gdy oblegali je
Kozacy pod wodzą
Chmielnickiego.
-
-
9
lipca. Św. Augustyn Zhao
Rong i Towarzysze
Jan Paweł II wyniósł w 2000
roku na ołtarze 120
chińskich męczenników.
Znalazł się w tym gronie
między innymi pierwszy
zamęczony ksiądz chińskiego
pochodzenia...
- Męczeństwo po chińsku
Augustyn Zhao Rong urodził
się w 1746 w prowincji
Syczuan w Chinach. W
młodości sprawował funkcję
strażnika więziennego,
eskortującego i
nadzorującego miedzy innymi
chrześcijańskich misjonarzy,
których od początku XVIII
stulecia zaczęto w „kraju
smoka” prześladować.
Źródła różnie podają: że
miał się zafascynować
chrześcijaństwem, gdy ujrzał
emanującego niezwykłym
spokojem podczas
aresztowania świętego Jana
Dufresse, lub też po
poznaniu ojca Martinusa Moye,
zwanego ojcem Mei, którego
miał pilnować w areszcie.
Wiemy, że w 1779 roku
Augustyn starał się walczyć
z klęską głodu i zarazą w
prowincji Syczuan, a
jednocześnie nauczał
Chińczyków wiary
chrześcijańskiej. Na kapłana
wyświęcono go 10 maja 1781.
W roku 1815 roku, gdy
prześladowania religijne
ponownie się nasiliły,
Augustyn został aresztowany
i w wyniku ran odniesionych
podczas tortur zmarł 27
stycznia, będąc pierwszym
księdzem chińskiego
pochodzenia, który został
męczennikiem.
Beatyfikowany został 27 maja
1900 roku przez papieża
Leona XIII. Natomiast
kanonizował go Jan Paweł II
1 października 2000 roku,
wraz z grupą 119 innych,
chińskich męczenników. Warto
zaznaczyć, iż nie wszyscy
wyniesieni wówczas na
ołtarze przez polskiego
papieża święci, byli z
pochodzenia Chińczykami.
Wśród nich znajdowało się
także wielu misjonarzy, ale
i osoby świeckie, które
zginęły w Chinach w latach
1648-1930.
Jednym z „towarzyszy”
Augustyna Zhao Rang jest
święty Franciszek de
Capillas, który urodził się
14 sierpnia 1607 w
hiszpańskiej miejscowości
Baquerín de Campos. Ten
dominikanin został
wyświęcony na kapłana w
Manili, do której wysłano go
z Valladolid w 1632 roku.
Następnie przeniósł się do
prowincji Fujian, gdzie
podczas najazdu Tatarów
został pojmany, torturowany
i kuszony obietnicą wyjścia
na wolność, jeśli tylko
zgodzi się wyrzec wiary
chrześcijańskiej.
Jako, że Franciszek nie
skorzystał z "propozycji"
swych prześladowców, a czas
spędzony w celi więziennej
wykorzystywał na głoszenie
nauk chrześcijańskich
współwięźniom, został 15
stycznia 1648 roku ścięty i
uchodzi dziś za pierwszego z
chińskich męczenników.
- Męczeństwo po chińsku
Każdy kawałek mojego
ciała będzie wam
przypominać, że jestem
chrześcijaninem - św. Xi
Guizi
Kanonizowanych 120
męczenników reprezentuje
znacznie większą liczbę
chrześcijan, którzy oddali
życie za Chrystusa w różnych
epokach i okolicznościach
historii Kościoła w Chinach.
Wśród nich 87 to chińscy
katolicy (najmłodszy miał
zaledwie 9 lat!), a 33 to
misjonarze i misjonarki z
Zachodu. Pierwszym
męczennikiem Chin jest o.
Franciszek Fernández de
Capillas, hiszpański
dominikanin, umęczony w 1648
r. Największa rzeź
wierzących miała miejsce w
czasie tzw. powstania
bokserów (1899–1900).
Zamordowano wtedy 5
biskupów, 29 księży, 9
zakonnic i 30 000 świeckich.
Listę męczenników otwiera
ks. Augustyn Zhao Rong,
ponieważ był on pierwszym
księdzem, Chińczykiem, który
poniósł śmierć męczeńską.
Pochodził z prowincji
Syczuan. W młodości
prowadził rozpustny tryb
życia. W wieku 20 lat zaczął
pracować jako strażnik w
więzieniu. W 1772 r.
rozpoczęły się
prześladowania religijne, w
czasie których aresztowano
wielu katolików. Jednym z
więźniów był misjonarz o.
Martinus Moye.
Zhao Rong, który pilnował
uwięzionych katolików, był
pod wrażeniem ich postawy i
zaczął interesować się wiarą
katolicką. Ojciec Moye po
zwolnieniu z więzienia
spotykał się z Zhao Rongiem
i nakłonił go do przyjęcia
wiary. Augustyn Zhao Rong
wkrótce po chrzcie stał się
katechistą, a po
przygotowaniu kapłanem
katolickim. Przez wiele lat
pełnił swoją posługę.
Podczas kolejnych
prześladowań w 1815 r.
został aresztowany w czasie
udzielania sakramentu
choremu. Skazano go na karę
60 razów kijem bambusowym w
kostki i 80 policzków
skórzaną podeszwą. Ks.
Augustyn miał wtedy 69 lat,
nie przeżył tej kary.
Chińscy męczennicy zostali
kanonizowani przez Jan Pawła
II w 2000 roku. Papież w
kazaniu przypomniał
14-letnią Annę Wang, która
tuż przed ścięciem
powiedziała do oprawcy:
„Brama niebios otwarta jest
dla wszystkich” i
trzykrotnie szeptem wezwała
imię Jezus. Z kolei 18-letni
Xi Guizi zawołał do tych,
którzy odcięli mu prawą rękę
i próbowali żywcem obedrzeć
go ze skóry: „Każdy kawałek
mojego ciała, każda kropla
mojej krwi będzie wam
przypominać, że jestem
chrześcijaninem”. Do listy
chińskich męczenników
Kościół dopisze zapewne
kiedyś zamęczonych przez
reżim komunistyczny. Mimo
wciąż trwających represji
liczba chrześcijan w Chinach
rośnie. Szacuje się, że żyje
tam dziś 7 mln katolików i
15 mln protestantów.
-
-
10
lipca. Św. Kanut IV -
Ostatni z Wikingów
Święty Kanut IV urodził się
około 1043 roku. Był synem
króla duńskiego, Swena II
Estrydsena. Niektóre źródła
historyczne podają, że Kanut
miał być jednym z
dowodzących łupieżczym
najazdem Wikingów na Anglię
w 1075 roku.
- W czasie powrotu z
tamtej "angielskiej"
wyprawy, duńscy rabusie
mieli zatrzymać się we
Flandrii. Jej mieszkańcy
także byli wrogo nastawieni
do Anglików, stąd też
późniejsza żona świętego
Kanuta – Adela – pochodziła
właśnie z Flandrii. Była
córką tamtejszego księcia,
Roberta I, małżeństwo to
było natomiast swoistym
przypieczętowaniem sojuszu
między Duńczykami i
flandryjskimi przodkami
dzisiejszych Belgów.
Do ślubu Adeli z Kanutem
doszło, gdy ten ostatni
otrzymał koronę duńską w
1080 roku, po śmierci swego
brata Haralda III Heina. Na
tronie zasiadał przez
ostatnich sześć lat swojego
życia. Adela urodziła mu
syna, Karola I Dobrego –
późniejszego
błogosławionego.
Kanut w trakcie swego
krótkiego panowania nad
Danią, starał się wzmacniać
władzę monarszą w
królestwie, wspierając
jednocześnie duński Kościół.
Fundował nowe opactwa i
kościoły, troszczył się o
najuboższych mieszkańców
swego kraju. To właśnie
Kanut, jako pierwszy, miał
sprowadzić do Danii
angielskich benedyktynów.
Jeden z nich – pochodzący z
Canterbury brat Ailnoth –
spisał po latach żywot
świętego, dzięki czemu mamy
tak wiele informacji
biograficznych dotyczących
Kanuta IV.
Wiemy na przykład, że Kanut
IV zabiegał dla siebie o
angielską koronę, jako
potomek (wnuk) Kanuta I
Wielkiego, który zasiadał na
tronach Anglii, Norwegii i
Danii, a także zarządzał
Pomorzem i Szlezwikiem. Nie
udało mu się jednak pójść w
ślady słynnego dziadka.
Potężna flota, którą Kanut
IV zgromadził przeciw
Anglikom, ostatecznie nigdy
nie wypłynęła w kierunku
Brytanii, król zaś zmuszony
był uciekać przed
niezgadzającymi się na jego
rządy buntownikami, wśród
których był także jego brat,
Olaf I Głód.
Wikingowie nigdy potem nie
odbudowali już swej potęgi,
natomiast Kanut, wraz z
towarzyszącymi mu kompanami
został zamordowany 10 lipca
1086 w kościele pod
wezwaniem świętego Albana w
Odense. W niespełna 20 lat
po śmierci został
kanonizowany i uznany za
patrona Danii.
-
-
11
lipiec. Św. Benedykt -
Reguła nie tylko dla mnichów
Życie bardzo łatwo
przeistacza się w chaos.
Narzucony sobie porządek
chroni od zagubienia, od
szaleństwa czy nerwowości,
która często udziela się
wszystkim wokół.
- Kardynał Ratzinger
wybierając swoje papieskie
imię, zwrócił uwagę świata
na jedną z najważniejszych
postaci europejskiej
historii. Św. Benedykt z
Nursji (ur. 480) żył na
przełomie starożytności i
średniowiecza. Stał się
pomostem spinającym kulturę
tych dwóch epok. Rozpoczął
studia w Rzymie... Przerwał
je, by podjąć życie
pustelnicze w Subiaco, 72 km
na wschód od Rzymu.
Okoliczni mnisi byli pod
takim wrażeniem jego
osobowości, że poprosili go,
by został ich opatem.
Wkrótce jednak zniechęcili
się wymaganiami i próbowali
go otruć. Benedykt powrócił
do samotni w Subiaco. Wokół
niego zaczęli znowu
gromadzić się uczniowie. Na
wzgórzu Monte Cassino,
miejscu pogańskich kultów,
założył klasztor. Tam
zredagował słynną regułę,
zaczynającą się słowami:
„Słuchaj, synu, nauk mistrza
i nakłoń ku nim ucho swego
serca”. Ten tekst na długie
wieki ukształtował styl
życia zakonnego na
Zachodzie.
Charakterystyczną cechą
reguły jest umiar. Wiele
innych reguł zakonnych
grzeszyło nadmierną
surowością. Reguła
wyznaczała harmonogram dnia:
posiłków, modlitwy i pracy –
w myśl słynnej dewizy „módl
się i pracuj”. Uczyła mądrej
równowagi. Praca fizyczna
była uzupełniana pracą
umysłową. To benedyktyńskim
mnichom zawdzięczamy
manuskrypty wielkich dzieł
starożytności.
„Przykład reguły św.
Benedykta dowodzi, że coś,
co jest prawdziwie ludzkie,
nigdy nie może się
zestarzeć. Forma życia,
która pochodzi z prawdziwych
głębi, zawsze pozostanie
aktualna” – mówił przed laty
kard. Ratzinger. Czy reguła
zakonna może nauczyć czegoś
ludzi żyjących w świecie,
pochłoniętych pracą, szkołą,
rodziną? Wbrew pozorom, tak.
Ewangelię trzeba przełożyć
na konkret codzienności. A
to bywa bardzo trudne. Kto
słucha słowa Bożego, nieraz
ma ochotę zawołać: „Boże!
Jakie to piękne, chciałbym
tak żyć!”.
Jeśli jednak ten szlachetny
poryw serca nie przełoży się
na prozę życia, na codzienną
wierność, wszystko
pozostanie w sferze „ochów”
i „achów”. Chrześcijanin
potrzebuje sformułowania
własnej reguły życia,
ustalenia rytmu pracy,
modlitwy, odpoczynku. Chodzi
o dobre wykorzystanie
najcenniejszego z Bożych
darów, jakim jest czas. Tu
gdzieś leży klucz do
wewnętrznej równowagi i
osobistego rozwoju. Reguła
jest też przejawem miłości
bliźniego. Oznacza bowiem np.
panowanie nad terminami,
punktualność, dotrzymywanie
obietnic, oddawanie
pożyczonych książek,
odpisywanie na listy czy
e-maile. Człowiek, który
żyje przyjętą regułą, jest
przewidywalny w czynieniu
dobra.
W 1964 roku papież Paweł VI
ogłosił Benedykta patronem
Europy. Święty umierał w
kaplicy klasztornej na Monte
Cassino w roku 543. Na
stojąco, podtrzymywany przez
braci, śpiewając psalm. Tak
żyć, tak umierać...
- Kryjówka św.
Benedykta
Benedyktyńskie opactwo w
Subiaco wrośnięte w skałę
jak jaskółcze gniazdo Dzień
przed śmiercią Jana Pawła II
kard. Joseph Ratzinger
odwiedził Subiaco. Stąd św.
Benedykt wyruszył w świat.
Niecałe trzy tygodnie
później został papieżem i
przybrał imię Benedykta XVI.
Mówił, że chciał naśladować
papieża pokoju, jakim był
Benedykt XV.
Nie sposób jednak oprzeć się
wrażeniu, iż bliski mu jest
także Patron Europy, który w
surowej grocie w Subiaco
zaczął tworzyć podwaliny
zakonu benedyktynów.
Minąwszy centrum leżącego 50
km na wschód od Rzymu
miasteczka, wspinam się
krętą drogą, kierując się
drogowskazem „San Benedetto”.
Mijam rozległy klasztor
świętej Scholastyki, w
którym drukowano pierwsze we
Włoszech książki. Droga
biegnie stromo pod górę.
Dębowa aleja prowadzi do
Sacro Speco – pierwszego
benedyktyńskiego klasztoru.
Po pokonaniu kilku stromych
schodków moim oczom ukazuje
się jakby wrośnięte w skałę
opactwo. „Jaskółcze gniazdo”
– jak miał o nim w 1461 roku
powiedzieć Pius II.
- Ucieczka przed
pokusami
Na wysypanym białymi
kamykami dziedzińcu
kilkunastu turystów.
Oglądają kupione w sklepiku
pamiątki, kosztują robionego
przez benedyktynów miodu.
Wysoki mnich z Australii
opowiada, że odkąd wybrano
nowego papieża, do Subiaco
przyjeżdżają pielgrzymi nie
tylko z Włoch. Spotykam
grupę turystów z Polski. Z
podziwem patrzę na Asię,
która mimo braku
jakichkolwiek ułatwień
dotarła tu na wózku
inwalidzkim.
W galerii prowadzącej do
górnego kościoła wita nas
fresk Matki Bożej z
Dzieciątkiem i postaci
czterech Ewangelistów. Z
okien roztacza się wspaniały
widok na okoliczną dolinę.
Gdzieś w dole znajduje się
grota, w której młody
Benedykt skrył się przed
pokusami świata i
przyjemnościami, których
zażywali żacy Wiecznego
Miasta.
– Benedykt urodził się w
Nursji, w zamożnej rodzinie
szlacheckiej. Jako młody
chłopak został wysłany do
szkoły w Rzymie. W wieku
około 20 lat postanowił
uciec od zgiełku wielkiego
miasta. Schronił się w
surowej grocie w Subiaco –
opowiada przewodnik, gdy
wchodzimy do kościoła. Na
ścianach Biblia pauperum
przedstawia sceny z życia
Jezusa. Pięknem i wymową
uderza Ukrzyżowanie. Obok
Matki Jezusa stoi Maria
Magdalena. Poniżej żołnierze
rzucają los o szatę Jezusa.
Po lewej stronie anioł
trzyma w dłoniach duszę
skruszonego łotra. Drugiemu
łotrowi diabeł wyrywa ją z
ust. W głębi kościoła freski
przedstawiające sceny z
życia Benedykta:Patron
Europy w szatach
pontyfikalnych w otoczeniu
świętych i dwa freski
ukazujące dokonane przez
niego cuda.
- Nieudany zamach
Benedykt mieszkał w
surowej grocie. Odwiedzał go
jedynie zaprzyjaźniony
mnich. Z biegiem czasu sława
jego świętości dotarła
jednak do pobliskiego
klasztoru w Vicovaro.
Mieszkający w nim mnisi
poprosili Benedykta, by
został ich opatem. Liczyli
na to, że jako asceta zatopi
się w modlitwie oraz
kontemplacji i nie będzie
się wtrącał w ich próżniacze
życie. Ale Benedykt postawił
podwładnym twarde warunki.
Fresk ukazuje scenę, jak
rozpasani braciszkowie
postanowili otruć nowego
opata. Przynieśli
Benedyktowi kielich z winem
zaprawionym trucizną. On
przeżegnał napój krzyżem, a
wtedy naczynie gwałtownie
pękło. Zabójcza ciecz
rozlała się na podłogę.
Benedykt opuścił ich
klasztor i wrócił do groty w
Subiaco.
Schodzimy do surowej groty.
Wita nas marmurowa postać
młodego Benedykta
wpatrzonego w krzyż. Tuż pod
sklepieniem groty kosz i
lina. Przypominają, że
Święty żywił się tylko tym,
co spuszczał mu z góry
zaprzyjaźniony mnich Roman.
Z biegiem czasu do Benedykta
zaczęli przychodzić po radę
okoliczni mieszkańcy i
księża. Przyjmował ich w
Grocie Pasterzy. Kiedyś
można było się do niej
dostać, pokonując strome
zbocze góry, dziś prowadzą
tam Święte Schody. Freski
wokół nich przypominają, że
po śmierci czeka nas życie u
boku Chrystusa. Z biegiem
czasu Benedykt zaczął
zakładać nowe klasztory.
- Przystanek na
Montorelli
W kościele uderza
przejmująca cisza. Przerywa
ją jedynie głos naszego
przewodnika. Kiedy z
entuzjazmem opowiada o
benedyktyńskiej regule,
której zarys św. Benedykt
zaczął tworzyć właśnie w
Subiaco, dobiega nas śpiew
modlitwy. Grupa włoskich
rodzin kończy właśnie
rekolekcje. Za chwilę
rozpocznie się Msza św.
Dołączamy do rozmodlonej
grupy. Jedno z wezwań w
modlitwie wiernych brzmi w
języku polskim.
Śladem św. Benedykta z
Subiaco jedziemy na
Montorellę. Mnich miał się
tu zatrzymać w drodze na
Monte Cassino. Podobno przez
jakiś czas mieszkał w
surowej grocie, później
nazwanej jego imieniem. Dziś
to miejsce kojarzone jest
głównie z Janem Pawłem II,
który zaraz po wyborze
wybrał się tu na pierwszą
wycieczkę, a potem
wielokrotnie wracał. Kiedy
słońce chowa się za górami,
zastanawiam się, jak ta
„benedyktyńska trasa” w
niezwykły sposób złączyła
losy dwóch papieży, którym
tak bardzo na sercu leży
dobro chrześcijańskiej
Europy.
- Ład i umiar
Człowiek, który panuje
nad swoim czasem, jest
przewidywalny w czynieniu
dobra...
Monte Cassino – wzgórze
górujące nad drogą łączącą
Rzym z Neapolem – kojarzy
się Polakom głównie ze
słynną bitwą w 1944 r.
Historia tego miejsca jest o
wiele bogatsza. Na tym
wzgórzu św. Benedykt założył
klasztor, który stał się
duchowym centrum życia
zakonnego na Zachodzie.
Patron Europy napisał tam
regułę określającą zasady
życia wspólnoty mnichów –
„szkoły służenia Bogu”. Ten
tekst wyznaczył na długie
wieki styl życia
europejskich klasztorów.
Początki klasztoru na Monte
Cassino datuje się na rok
529. W tym samym roku cesarz
Justynian zamknął słynną
szkołę filozoficzną w
Atenach. To wymowny symbol.
Duchowe przewodnictwo
przeszło od filozofii
klasycznej do nauki
chrześcijańskiej, przy czym
klasztory działające według
Reguły św. Benedykta
uratowały dla świata
tradycję kultury antycznej.
Dzięki mnichom przepisującym
księgi przetrwało wiele
starożytnych dzieł.
Święty Benedykt z Nursji
(ur. 480) żył na przełomie
starożytności i
średniowiecza. Rozpoczął
studia w Rzymie. Przerwał
je, by podjąć życie
pustelnicze w jaskini w
Subiaco. Mnisi żyjący w
pobliżu byli pod takim
wrażeniem jego osobowości,
że poprosili go, by został
ich opatem. Wkrótce jednak
zniechęcili się wymaganiami,
które im postawił, i
próbowali go otruć. Benedykt
przeniósł się na Monte
Cassino, gdzie założył
słynny klasztor. Jego reguła
określała rytm życia mnicha
w myśl słynnej dewizy „módl
się i pracuj”. Uczyła
równowagi. Praca fizyczna
była uzupełniana pracą
umysłową. Benedykt przy
całym swoim idealizmie
liczył się z ludzkimi
słabościami i dlatego starał
się zachować we wszystkim
właściwą miarę. Święty umarł
w kaplicy na Monte Cassino.
Umierał na stojąco,
podtrzymywany przez braci,
śpiewając psalm.
Czy reguła zakonna może być
inspirująca dla ludzi
pochłoniętych dziś pracą
zawodową, troską o rodzinę i
codzienny byt? Wszyscy
potrzebujemy pewnego ładu.
Korzystamy z terminarzy, z
notatników w komórkach, żeby
nie pogubić się w natłoku
spraw. Jak powiadają,
zachowaj porządek, a
porządek zachowa ciebie.
Człowiek potrzebuje
poszanowania zdrowego rytmu
pracy, modlitwy, odpoczynku.
Bez pewnej samodyscypliny do
życia łatwo wkrada się
chaos, nerwowość i gonitwa,
których pierwszą ofiarą pada
zwykle modlitwa, a potem
jego bliscy. Człowiek, który
panuje nad swoim czasem,
jest przewidywalny w
czynieniu dobra.
-
-
12
lipiec. Mnich, co upominał
cesarza - św. Brunon
Bonifacy
„Czy nie uważasz tego za
grzech, gdy chrześcijanina
zabija się na ofiarę pod
chorągwią demonów?” – pisał
ostro do cesarza św. Brunon.
- Ten święty pozostaje
ciągle mało znany. A szkoda.
Św. Brunon z Kwerfurtu
zasługuje bez wątpienia na
pamięć Polaków. Kapelan
mądrego cesarza Ottona III,
przyjaciel Bolesława
Chrobrego, człowiek
szerokich europejskich
horyzontów, misjonarz,
pierwszy pisarz na polskiej
ziemi.
Urodził się w 974 r. w
rodzinie grafów niemieckich
w Kwerfurcie. Kształcił się
w szkole katedralnej w
Magdeburgu, tam gdzie parę
lat wcześniej uczył się św.
Wojciech. Dostał się na dwór
cesarza Ottona III i
towarzyszył mu w podróży do
Rzymu. Tam wstąpił do
benedyktynów, przybierając
imię Bonifacy. W tym czasie
zetknął się ze św.
Romualdem, założycielem
kamedułów – wspólnoty
benedyktyńskiej o bardziej
surowej regule. Brunon
przyłączył się do tej nowej
wspólnoty w eremie Pereum
koło Rawenny. Na prośbę
Bolesława Chrobrego dwóch
mnichów z Pereum wysałano do
Polski. Ich misja zakończyła
się tragicznie w roku 1003,
kiedy to wraz z trzema
polskimi nowicjuszami
zostali zamordowani przez
rabusiów. W tej misji miał
też uczestniczyć Brunon.
Swoim braciom oddał hołd,
opisując ich męczeństwo w
dziele „Żywot pięciu braci
męczenników”. Sam Brunon
otrzymał od papieża
nominację na biskupa
misyjnego, ale sakrę przyjął
z kilkuletnim opóźnieniem, w
Magdeburgu. Konflikt między
cesarzem Henrykiem II a
Bolesławem Chrobrym opóźnił
jego przyjazd do Polski.
Ewangelizował na Węgrzech i
na Rusi. Dotarł nawet do
plemion Pieczyngów
zamieszkujących nad Morzem
Czarnym. Z Polski wysłał
także ekipę misjonarzy do
Szwecji. Napisał „Żywot św.
Wojciecha”. W 1009 roku udał
się z misją do plemion
pruskich i tam zginął z 18
towarzyszami, gdzieś w
okolicach Pojezierza
Suwalskiego. Bolesław
Chrobry wykupił jego ciało.
Niestety, ślad po relikwiach
męczennika zaginął. Tradycja
głosi, że został pochowany w
klasztorze na Świętym
Krzyżu.
Świadectwem klasy Brunona
jest słynny „List do cesarza
Henryka II” z roku 1008.
Święty mnich krytykował
cesarza za zawarcie sojuszu
z pogańskimi ludami, z
pomocą których atakował
polskiego, chrześcijańskiego
władcę. „Czy godzi się
prześladować lud
chrześcijański [Polaków], a
żyć w przyjaźni z pogańskim?
Co za ugoda Chrystusa z
Belialem? (…) Czy nie
uważasz tego za grzech, gdy
chrześcijanina – zgroza
mówić to – zabija się na
ofiarę pod chorągwią
demonów?” – pisał Brunon.
Historycy podkreślają, że
takie potępienie przez
Niemca polityki niemieckiego
władcy było czymś
niezwykłym. List Brunona,
jak i dwa żywoty polskich
męczenników, które zostawił
po sobie, są nie tylko
bezcennym źródłem wiedzy o
historii Polski. Są też
świadectwem, że Polska
Chrobrego weszła na trwałe w
orbitę chrześcijańskiej
Europy. Co więcej, stawała
się krajem odpowiedzialnym
za głoszenie Ewangelii u
pogańskich sąsiadów.
Ciekawostką jest fakt, że
cesarz Henryk II został
również świętym. Może w
dojściu do świętości pomogło
mu braterskie upomnienie św.
Brunona.
- Misjonarz
Nawracał najdziksze
plemiona Europy. Długo cudem
uchodził z życiem...
Bruno, jeden z
najwybitniejszych umysłów
Europy, był krewnym samego
niemieckiego cesarza.
Przemierzał kontynent w
prostym białym habicie. I
choć był Niemcem, wbrew
więzom krwi solidaryzował
się z Polakami. Wygarnął w
liście swojemu krewnemu,
niemieckiemu królowi
(późniejszemu cesarzowi)
Henrykowi II, za to, że
wspólnie z pogańskim
plemieniem Luciców
zaatakował Polaków. Odważył
się w nim napisać o
śmiertelnym wrogu Henryka
II, polskim Bolesławie
Chrobrym: „do tego księcia
odnoszę się z uczuciem
wierności i serdecznej
przyjaźni (...). Kocham go
jak duszę moją i więcej niż
życie moje”.
- Do dzikich plemion
Urodził się około 974
roku na zamku Kwerfurt w
Saksonii. Był kapelanem
cesarza Ottona III. Wstąpił
jednak do pustelni św.
Romualda, założyciela
kamedułów. – Żył bardzo
ubogo, ascetycznie. Myślał,
że pustelnia to będzie to. A
jednak czegoś mu tam
brakowało – mówi prof.
Grzegorz Białuński z
Uniwersytetu
Warmińsko-Mazurskiego w
Olsztynie. – Chciał wyjść do
ludzi i ich nawracać. Uznał,
że to jest jego
najważniejsze powołanie –
dodaje. W 997 roku po
chrześcijańskiej Europie
rozeszła się wieść o
męczeńskiej śmierci
słowiańskiego biskupa
Wojciecha. Zabili go
Prusowie, kiedy poszedł ich
nawracać. Cesarz Otton,
zapewne w porozumieniu z
zaprzyjaźnionym polskim
księciem Bolesławem
Chrobrym, postanowił wysłać
kolejnych misjonarzy nad
Bałtyk. Mieli założyć
klasztor w Polsce, a potem
nawracać pogańskich Słowian
połabskich. Bruno zapalił
się do tego pomysłu.
Zwłaszcza że ich włoska
pustelnia leżała nad
bagnistymi rozlewiskami
rzeki Pad, w bardzo
malarycznym klimacie, z
powodu którego bracia wciąż
chorowali. „Już nie zwlekaj,
ruszaj w drogę! Lepiej
będzie, jeśli głosząc
Chrystusa, umrzesz w kraju
pogan aniżeli pewnego dnia
bezowocnie tutaj, w tym
niezdrowym bagnie” –
powtarzał Bruno sobie i
przyjaciołom. Z dwoma innymi
braćmi zaczęli uczyć się
„słowiańskiego języka”.
Wkrótce Benedykt i Jan
ruszyli przodem, a Bruno
miał do nich dołączyć
później, po święceniach
biskupich. Niestety, w wieku
21 lat zmarł Otton III, a
wtedy sprawy się
skomplikowały. Wybuchła
wojna Niemców z Polakami.
Nowy cesarz Henryk II
zabronił Brunonowi wyjazdu.
Uratowało to świętemu życie.
Benedykt i Jan razem z
nowymi polskimi braćmi
zostali bowiem zamordowani w
swojej polskiej pustelni
przez rabusiów. Bruno opisał
wkrótce ich historię w
„Żywocie Pięciu Braci
Męczenników”. Napisał też
dwa żywoty świętego
Wojciecha. Ponieważ nie mógł
jechać do Polski,
ewangelizował plemiona
nazywane „Czarnymi Węgrami”.
Z Węgier ruszył na Ruś, skąd
chciał iść ku Morzu
Czarnemu, do plemienia
Pieczyngów. – Odwagi mu nie
brakowało. W Europie wtedy
uważano, że Pieczyngowie są
najbardziej dzikim
plemieniem, jakie istnieje –
mówi prof. Białuński.
- Stracisz młode życie
Książę kijowski
Włodzimierz Wielki „usilnie
zabiegał o to, abym nie
szedł do tak nierozumnego
ludu, gdzie dusz wcale nie
pozyskam, lecz znajdę
jedynie śmierć, i to
najhaniebniejszą” –
wspominał później Bruno.
Książę powoływał się nawet
na jakieś senne widzenie,
które go przeraziło. W końcu
jednak odprowadził
misjonarzy aż do granicznych
fortyfikacji. „Wyszliśmy za
bramę (...). Niosłem krzyż
Chrystusa, objąwszy go
rękami, i śpiewałem wzniosłą
pieśń: Piotrze, miłujesz
mnie? Paś owce moje!” –
wspominał Bruno. Książę
przysłał mu jeszcze posłańca
ze słowami: „»Na Boga,
proszę cię, abyś na moją
hańbę nie tracił młodego
życia. Wiem, że jutro przed
trzecią godziną [dnia],
bezowocnie, bez powodu
zakosztujesz gorzkiej
śmierci«. Na to odparłem:
»Oby Bóg otworzył ci raj,
jak ty nam otworzyłeś drogę
do pogan«” – zapisał Bruno.
Misjonarze ruszyli przed
siebie. „Dwa dni szliśmy i
nikt nam nie szkodził.
Trzeciego dnia, to jest w
piątek, trzykrotnie, rano, w
południe, podczas nony,
wszystkich ze zgiętymi
karkami prowadzono na
stracenie; nas, którzy cudem
tylekroć uszliśmy rąk
spotykających nas wrogów –
tak rozkazał Bóg” – opisywał
Bruno.
W niedzielę zawleczono ich
na wielkie zgromadzenie.
„Smagają nas jak konie.
Nadbiega niezliczone
pospólstwo z oczyma krwi
żądnymi i wydaje przeraźliwy
krzyk: tysiącem toporów,
tysiącem mieczów dobytych z
pochwy nad naszymi karkami
grożą, że potną nas w
kawałki. Dręczono nas aż do
nocy, wleczono w różne
strony, dopóki możni [tego]
kraju, którzy w walce
wydarli nas z ich rąk,
wysłuchawszy naszego
oświadczenia, przekonali się
jako ludzie rozsądni, że
wkroczyliśmy do ich kraju w
dobrym zamiarze. Tak jak
rozkazał przedziwny Bóg” –
relacjonował misjonarz.
Przez następne 5 miesięcy
Bruno chodził po kraju i
opowiadał Pieczyngom o
Ewangelii. „Gdy
chrześcijaństwo przyjęło się
mniej więcej w trzydziestu
duszach, za zrządzeniem Boga
zawarliśmy pokój, którego,
jak oni mówili, nikt prócz
nas nie mógłby zawrzeć. »Ten
pokój – powiadają – jest
Twoim dziełem. Jeśli on
będzie trwały, jak
zapewniasz, wszyscy chętnie
zostaniemy chrześcijanami«”.
- Zgroza mówić to
Bruno wyświęcił wtedy
biskupa dla Pieczyngów i
poszedł dalej. Tym razem
zatrzymał się w Polsce. Nie
mógł jednak ewangelizować
Słowian połabskich, do czego
kiedyś się przygotował, bo
wciąż trwała wojna
polsko-niemiecka. To wtedy
napisał swój słynny list do
Henryka II. Przedziwny list.
Kiedy Bruno wspomina w tym
liście o Bogu, to nie są
jakieś wyuczone formułki.
Bruno pisze o Bogu jako o
Kimś, Kogo spotkał. Do
Henryka II zwraca się z
wielkim szacunkiem, ale też
ostro go... beszta za
skierowany przeciw Polsce
sojusz z poganami. Zresztą
trudno, żeby Bruno bał się
niemieckiego władcy po tym,
co przeżył u Pieczyngów.
„Oby bez utraty łaski króla
wolno było tak powiedzieć:
czy godzi się prześladować
lud chrześcijański, a żyć w
przyjaźni z pogańskim? Co za
ugoda Chrystusa z Belialem?
Jakie porównanie światła z
ciemnością? W jaki sposób
mogą zgodzić się diabeł
Swarożyc oraz wódz świętych,
wasz i nasz Maurycy? Jakim
czołem schodzą się święta
włócznia i chorągwie
diabelskie tych, którzy poją
się krwią ludzką? Czy nie
uważasz tego za grzech, gdy
chrześcijanina – zgroza
mówić to – zabija się na
ofiarę pod chorągwią
demonów?” – wygarnął
Henrykowi. Podziękował mu
jednak, że król troszczył
się, żeby Bruno nie zginął.
„Podczas mej nieobecności
wyśmiałeś wobec otaczających
Cię panów mnie i wiele moich
wad godnych wyśmiania.
Tych trzech uczuć, obawy,
gniewu i szyderstwa, nigdy
nie żywiłbyś względem mnie,
gdybyś mnie nie miłował, a
gdybyś nie był dobry, z
pewnością nigdy nie miałbyś
w nienawiści tego, co Ci się
we mnie złym wydawało. Na
pociechę mówię Ci, że o ile
święty Bóg raczy zmiłować
się za wstawiennictwem
błogosławionego Piotra, nie
chcę zginąć, gdyż będąc sam
w sobie nieobyczajnym i
złym, pragnąłbym z łaski
Bożej stać się dobrym.
Proszę jak w modlitwie, aby
wszechmocny i miłosierny Bóg
zarówno mnie, starego
grzesznika, poprawił, jak i
Ciebie z dnia na dzień coraz
lepszym czynił królem” –
napisał.
- Ostatni marsz
Niestety, list
misjonarza nic nie zmienił w
polityce. Niemcy i Polacy
nadal się wyrzynali. Zamiast
do Słowian połabskich, Bruno
wysłał więc misjonarzy do
Szwecji. Ich misja
zakończyła się ogromnym
sukcesem. A sam w 1009 r.
poszedł z Ewangelią do
Jaćwingów, czyli do plemion
bałtyjskich spokrewnionych z
Litwinami i Łotyszami,
zamieszkujących teren
dzisiejszej
północno-wschodniej Polski.
– Sądzę, że towarzyszyło mu
ponad 20 osób. Oprócz
misjonarzy byli to tłumacze
i służący – mówi prof.
Białuński. – Pierwszy etap
wyprawy był udany. Bruno
ochrzcił lokalnego władcę
Nehtimera i jego otoczenie –
dodaje. Było to podobno
około 300 osób. Bruno i
towarzysze ochrzcili ich w
jednym z jezior. I ruszyli
dalej, na ziemie następnego
władcy. Niestety, tam już
przyjęto ich wrogo. Mnich
Wibert, który podawał się za
towarzysza Brunona,
wspominał o reakcji „księcia
tej krainy”: „rozkazał, by
obcięto biskupowi głowę,
kapelanów powieszono, a mnie
oślepiono”. Prof. Białuński
wierzy w relację mnicha
Wiberta, bo w wielu
szczegółach potwierdza je
inne, niezależne źródło.
Głowę Brunona zabójcy
wrzucili do rzeki, której
nazwę zapisano po łacinie
jako Alstra. Gdzie to było?
– Mój doktorant zwrócił
uwagę na podobieństwo nazw
Ostryn, Ostryna i Ostrynka
na dzisiejszej Białorusi,
przy granicy z Polską i
Litwą. Jeśli wyrzucić z
nazwy Alstra literę „l”,
brzmi to prawie identycznie
– mówi prof. Białuński. –
Moim zdaniem, Bruno zginął
na pograniczu Rusi i Litwy.
A jego zabójcami byli
Jaćwingowie albo Litwini –
dodaje. Hipotez na temat
miejsca tej śmierci jest
kilka. – W maju będziemy się
o to spierać na sesji
naukowej w Olsztynie –
zapowiada ks. prof. Andrzej
Kopiczko, historyk Kościoła.
– Mamy pięć referatów, każdy
z hipotezą o miejscu
męczeństwa. Może były to
okolice Giżycka, może
Rajgrodu, a może tereny
dzisiejszej Litwy? – mówi.
Bruno przez kilka stuleci
był zapomnianym świętym.
Pamięć o nim odżyła w Polsce
dopiero w XVII wieku. – A
przecież Bruno jest
pierwszym pisarzem, który
pisał na ziemiach polskich –
przypomina prof. Białuński.
Bolesław Chrobry wykupił
ciało św. Brunona. Pochowano
go pod jakimś klasztorem w
Polsce. Źródła nie podają
konkretnego miejsca. Być
może chodzi o Przemyśl,
gdzie pod katedrą odkryto
szkielety 19 osób,
pochowanych w tym okresie.
Wiadomo, że Bruno zginął z
18 towarzyszami. Możliwe
też, że leży pod klasztorem
na Świętym Krzyżu. Zachował
się tam średniowieczny
fresk, przedstawiający
męczeństwo św. Brunona.
- Nie umieraj w bagnie
Tłum już misjonarza
linczował. Pieczyngowie nad
Morzem Czarnym smagali go,
wlekli po ziemi i ze zgiętym
karkiem prowadzili na
śmierć. Bruno przeżył i
niezrażony poszedł z
Ewangelią do kolejnych
dzikich plemion, na
dzisiejsze Mazury.
Właśnie trwają główne
uroczystości z okazji
tysiąclecia śmierci św.
Brunona. To szokujące, jak
mało wiedzą Polacy o
człowieku, który jako
pierwszy na ziemiach
polskich pisał księgi i
elokwentne listy. O Niemcu,
który w obronie Polaków
karcił samego niemieckiego
cesarza. Mało kto słyszał,
że w ogóle istniał jakiś
święty Bruno z Kwerfurtu.
Kiedy „Gość” poprzednio
napisał o Brunonie, zdumiona
czytelniczka napisała nam w
liście: „Gdzie dzisiaj są
tacy mężczyźni?”.
- Droga na Mazury
Bruno był jednym z
najwybitniejszych
Europejczyków przed tysiącem
lat. Ten około 35-letni,
wykształcony arystokrata i
biskup, zimą na przełomie
1008 i 1009 roku przedzierał
się przez zamarznięte
mazurskie bagna. Opowiadał o
Jezusie napotkanym ludziom,
których inni Europejczycy
uważali za dzikusów. I w
czasie tej misji został
zabity. Dzisiaj o św.
Brunonie próbują Polakom
przypomnieć katolickie
diecezje z
północno-wschodniej Polski.
W Łomży z okazji Roku św.
Brunona zaplanowano
Konferencję Episkopatu
Polski, a w Giżycku
spotkanie młodzieży na
wzgórzu św. Brunona. O
poprowadzenie nabożeństwa
poproszono o. Jana Górę.
Zaproszono też „Siewów
Lednicy” i Violę Brzezińską.
Bruno urodził się na zamku w
Kwerfurcie w Saksonii. Jako
młody chłopak był
dworzaninem niemieckiego
cesarza Ottona III. Później,
we Włoszech, wstąpił do
klasztoru i przybrał zakonne
imię Bonifacy.
Czegoś mu jednak w
klasztorze brakowało.
Podziwiał św. Wojciecha, o
którym z dalekiej Polski
docierały wieści, że poszedł
nawracać tajemnicze plemiona
Prusów i że zginął podczas
tej misji. Bruno-Bonifacy
chciał podjąć podobne
ryzyko. Zwłaszcza że
klasztor kamedułów, w którym
wtedy żył, stał w
rozlewiskach rzeki Pad. Z
powodu malarycznego klimatu
bracia ciągle tam chorowali.
Bruno miał tego dość.
Zaczął więc intensywnie
uczyć się „słowiańskiego
języka”, żeby pójść z
Ewangelią do pogańskich
Słowian Połabskich. „Już nie
zwlekaj, ruszaj w drogę!
Lepiej będzie, jeśli głosząc
Chrystusa umrzesz w kraju
pogan, aniżeli pewnego dnia
bezowocnie tutaj, w tym
niezdrowym bagnie!” –
powiedział przyjaciołom,
kamedułom Benedyktowi i
Janowi, którzy chcieli iść z
nim. Benedykt i Jan poszli
przodem, a Bruno miał do
nich dołączyć później. To
ocaliło mu życie. Benedykta
i Jana zabili bowiem w
Polsce bandyci, którzy
napadli na założony przez
nich klasztor. Nie zdążyli
dojść do Słowian Połabskich.
- Przeraźliwy krzyk
Bruno też nie mógł tam
pójść, bo na pograniczu
polsko-niemieckim wybuchła
wojna. Toczył ją Bolesław
Chrobry z nowym władcą
Niemiec Henrykiem II.
Zakonnik poszedł więc
nawracać plemiona nazywane
Czarnymi Węgrami, a później
Pieczyngów znad Morza
Czarnego. – Odwagi mu nie
brakowało. W Europie wtedy
uważano, że Pieczyngowie są
najdzikszym plemieniem,
jakie istnieje – mówi prof.
Grzegorz Białuński z
Uniwersytetu
Warmińsko-Mazurskiego w
Olsztynie, badacz losów
Brunona.
Książę kijowski Włodzimierz
Wielki ostrzegał Brunona,
żeby „nie szedł do tak
nierozumnego ludu”.
Powoływał się nawet na
jakieś senne widzenie
dotyczące misjonarza, które
podobno Włodzimierza
przestraszyło. „Na Boga,
proszę cię, abyś na moją
hańbę nie tracił młodego
życia. Wiem, że jutro przed
trzecią godziną bezowocnie,
bez powodu zakosztujesz
gorzkiej śmierci” –
powtarzał jeszcze przy
pożegnaniu. „Na to odparłem:
oby Bóg otworzył ci raj, jak
ty nam otworzyłeś drogę do
pogan” – zapisał Bruno. Mała
grupka misjonarzy odwróciła
się i ruszyła przez step ku
siedzibom Pieczyngów.
„Widzenie” księcia okazało
się bzdurą. Misjonarze przez
następne dwa dni bez
przeszkód maszerowali ku
siedzibom Pieczyngów.
Przeszkody pojawiły się...
dopiero trzeciego dnia.
Zostali uwięzieni.
Trzy razy prowadzono ich na
egzekucję. Ostatecznie
jednak „przedłużono [nam]
czas życia aż do chwili, gdy
zgromadzi się na zebranie
cały lud [zwołany] przez
gońców” – relacjonował
później Bruno. – „Smagają
nas jak konie. Nadbiega
niezliczone pospólstwo z
oczyma krwi żądnymi i wydaje
przeraźliwy krzyk: tysiącem
toporów, tysiącem mieczów
dobytych z pochwy nad
naszymi karkami grożą, że
potną nas w kawałki.
Dręczono nas aż do nocy,
wleczono w różne strony,
dopóki możni [tego] kraju,
którzy w walce wydarli nas z
ich rąk, wysłuchawszy
naszego oświadczenia,
przekonali się jako ludzie
rozsądni, że wkroczyliśmy do
ich kraju w dobrym zamiarze.
Tak jak rozkazał przedziwny
Bóg” – zapisał. Przez
następne 5 miesięcy Bruno
chodził po kraju i opowiadał
o Jezusie. Około 30
Pieczyngów zostało
chrześcijanami. Bruno
wyświęcił dla nich biskupa i
poszedł dalej. Przedtem
pomógł w zawarciu pokoju
między Pieczyngami a
księciem kijowskim.
- Przyjaciele Polacy
Następnym przystankiem
była Polska. Bruno nie mógł
jednak pójść dalej, do
Słowian Połabskich, bo w tym
rejonie wciąż trwała krwawa
wojna Polaków z Niemcami.
Niemcy walczyli w przymierzu
właśnie z pogańskimi
Słowianami Połabskimi. Bruno
napisał więc z Polski list
do niemieckiego króla
Henryka II. Zwracał się w
nim do Henryka z szacunkiem
i pokorą. Jednak kiedy
doszedł do sprawy Henryka z
Polakami, wybuchnął: „Lecz
oby bez utraty łaski króla
wolno było tak powiedzieć:
czy godzi się prześladować
lud chrześcijański, a żyć w
przyjaźni z pogańskim? Co za
ugoda Chrystusa z Belialem?
(...) Jakim czołem schodzą
się święta włócznia i
chorągwie diabelskie tych,
którzy poją się krwią
ludzką? Czy nie uważasz tego
za grzech, gdy
chrześcijanina – zgroza
mówić to – zabija się na
ofiarę pod chorągwią
demonów?”.
W liście tym Bruno napisał
też o swojej przyjaźni dla
polskiego księcia Bolesława
Chrobrego. Namawiał Henryka
do zgody z nim. Są też w
liście poruszające zdania
świadczące, że Bruno nie był
straceńcem szukającym
śmierci, a na misje gnało go
coś innego: „o ile święty
Bóg raczy zmiłować się za
wstawiennictwem
błogosławionego Piotra, nie
chcę zginąć, gdyż będąc sam
w sobie nieobyczajnym i
złym, pragnąłbym z łaski
Bożej stać się dobrym.
Proszę jak w modlitwie, aby
wszechmocny i miłosierny Bóg
zarówno mnie, starego
grzesznika, poprawił, jak i
Ciebie z dnia na dzień coraz
lepszym czynił królem, a
dobre dzieło oby nigdy nie
przepadło”. – Kto jest
odważny, ten ryzykuje.
Odwaga Brunona wynikała z
zawierzenia siebie Bogu –
mówi biskup ełcki Jerzy
Mazur, który chce
przypomnieć Polakom postać
św. Brunona. – To patron na
dzisiejsze czasy, bo nam też
trzeba odwagi, żeby dzisiaj
przyznawać się do wiary i
świadczyć o niej życiem.
Aktualne dzisiaj jest też
to, że św. Brunon dążył do
budowania jedności Europy na
wartościach ewangelicznych –
mówi z pasją.
- Głowa w rzece
Bruno bardzo nie chciał
umierać w łóżku. I taki los
nie był mu przeznaczony.
Zimą na przełomie 1008 i
1009 roku przeszedł przez
zamarznięte mazurskie bagna,
żeby dostać się do kraju
pogańskich Jaćwingów.
Towarzyszyli mu inni księża,
tłumacze, pewnie też
służący. W sumie było ich
18. Początek misji był
udany: Bruno ochrzcił w
którymś z mazurskich jezior
lokalnego władcę Nehtimera i
jego otoczenie. Podobno było
to około 300 osób. Stamtąd
misjonarze przeszli na
ziemie następnego władcy.
Jednak tym razem przyjęto
ich wrogo. Tubylcy zabili
wszystkich misjonarzy oprócz
jednego, którego oślepili i
puścili wolno. Odciętą głowę
Brunona z Kwerfurtu poganie
wrzucili do rzeki. Nie jest
pewne, czy chodzi o którąś z
mazurskich rzek, czy też
stało się to już dalej, na
pograniczu dzisiejszej
Białorusi i Litwy. Już się
tego nie dowiemy. Ciało
męczennika wykupił Bolesław
Chrobry i pochował pod
jednym z klasztorów. Nikt w
XI wieku nie zapisał, gdzie
konkretnie. Być może kości
św. Brunona leżą do dzisiaj
w Przemyślu albo w Górach
Świętokrzyskich, w
klasztorze na Świętym
Krzyżu.
-
13
lipiec. Święty Andrzej
Świerad
Przypuszczalnie
Andrzej Świerad krzewił
chrześcijaństwo na ziemi
sądeckiej - przebywał
prawdopodobnie w eremie koło
Tropia nad Dunajcem.
- Odbył pielgrzymkę do
Ziemi Świętej i tam zapoznał
się z ideałami ascezy
wschodniej. Później (998) z
uczniem Benedyktem przybył
do opactwa św. Hipolita na
górze Zabor koło Nitry
(Słowacja), gdzie wstąpił do
benedyktynów. Tutaj od opata
klasztoru Filipa otrzymał
habit i imię zakonne, pod
którym jest znany. W
klasztorze grupa mnichów
prowadziła życie według
reguły wschodnich
pustelników. Andrzej
najpierw spełniał posługi w
klasztorze, a po
przekroczeniu 40. roku życia
otrzymał pozwolenie na
spędzenie reszty życia w
pustelni, nieopodal
klasztoru.
Umartwienia
Jeszcze za jego życia
rozchodziła się wieść o
świętości i surowych
umartwieniach, którym się
oddawał. Jego głównym
zajęciem było karczowanie
lasu. Mimo ciężkiej pracy
pościł. Noce spędzał w
pozycji siedzącej, by
uniemożliwić sobie głębsze
zaśnięcie. Spędzał je na
dębowym pniu otoczonym
ostrymi prętami, a przez to
przechylenie się powodowało
przebudzenie i ostre
zranienia. Przyczyną śmierci
świętego był mosiężny
łańcuch, który nosił wokół
bioder. Z czasem obrósł on
skórą; dopiero po śmierci
Andrzeja opat, obmywając
jego ciało, zauważył
metalową obręcz. Spowodowała
ona prawdopodobnie pęknięcie
otrzewnej i gangrenę.
Kult
Najpierw ośrodkiem jego
kultu był klasztor na
Zaborze, gdzie został
pochowany. Tutaj też jako
cenną relikwię przechowywano
mosiężny łańcuch. Z czasem
ciało świętego przeniesiono
do katedry w Nitrze. Lokalny
kult świętego Andrzeja
zatwierdził papież Grzegorz
VII w 1083, a kilka lat
później król Władysław VII
rozszerzył go na całe Węgry.
Patron
Święty Andrzej Świerad jest
patronem młodzieży
chorwackiej, słowackiej i
węgierskiej. W ikonografii
przedstawiany jako
pustelnik. Do jego atrybutów
należą: wydrążony pień dębu,
orzechy — żywił się nimi
podczas Wielkiego Postu,
żuraw z rybą, krzyż.
Andrzej Świerad, Andrzej
Żurawek, łac. Zoerardus,
słowac. Svorad, gr. andréas
‘męski, mężny, dzielny,
odważny’ data ur. nieznana,
okolice Krakowa, zm. między
1030 a 1034, Zobor
(Słowacja), pustelnik,
asceta.
-
-
Barnaba, Sylas i Apollos
(...) W tej pierwszej misji
ewangelizacyjnej odnaleźli
oni sens swego życia, i jako
tacy stają przed nami jako
świetlany wzór
bezinteresowności i
wielkoduszności.
- Drodzy bracia i siostry,
kontynuując naszą podróż do
głównych postaci początków
chrześcijaństwa, zwracamy
dzisiaj uwagę na kilku
dalszych współpracowników
św. Pawła. Musimy przyznać,
że Apostoł jest wymownym
przykładem człowieka
otwartego na współpracę: nie
chce on w Kościele robić
wszystkiego samemu, ale
korzysta z licznych i
różnych kolegów. Nie możemy
zatrzymać się przy
wszystkich tych cennych
pomocnikach, ponieważ jest
ich wielu. Wymieńmy tylko
między innymi Epafrasa (por.
Kol 1,7; 4,12; Flm 23),
Epafrodyta (por. Flp 2,25;
4,18), Tychika (por. Dz
20,4; Ef 6,21; Kol 4,7; 2 Tm
4,12; Tt 3,12), Urbana (por.
Rz 16,9), Gajusa i
Arystarcha (por. Dz 19,29;
20,4; 27,2; Kol 4,10), a
także niewiasty, jak Febę
(por. Rz 16,1), Tryfenę i
Tryfozę (por. Rz 16,12),
Persydę, matkę Rufusa - o
której Paweł powiada: "jest
i moją matką" (por. Rz
16,12-13) - nie zapominając
o małżonkach Prysce i Akwili
(por. Rz 16,3; 1 Kor 16,19;
2 Tm 4,19). Dzisiaj, z tej
wielkiej rzeszy
współpracowników i
współpracownic św. Pawła
wybieramy trzy spośród tych
osób, które odegrały
szczególną rolę u początków
ewangelizacji: Barnabę,
Sylasa i Apollosa.
Imię Barnaba, oznaczające
"Syn Pocieszenia" (Dz 4,36),
jest przydomkiem żydowskiego
lewity rodem z Cypru.
Osiadłszy w Jerozolimie był
on jednym z pierwszych,
którzy przyjęli
chrześcijaństwo po
zmartwychwstaniu Pana.
Wielkodusznie sprzedał pole,
które było jego własnością,
a uzyskane pieniądze
przekazał Apostołom na
potrzeby Kościoła (por. Dz
4,37). To on był gwarantem
nawrócenia Szawła dla
wspólnoty chrześcijańskiej
Jerozolimy, która nie
dowierzała jeszcze dawnemu
prześladowcy (por. Dz 9,27).
Wysłany do Antiochii w
Syrii, udał się do Pawła do
Tarsu, dokąd się on wycofał,
i spędził z nim cały rok,
oddając się ewangelizacji
tego ważnego miasta, w
którego Kościele Barnaba
znany był jako prorok i
nauczyciel (por. Dz 13,1).
Tak więc Barnaba, w chwili
pierwszych nawróceń wśród
pogan, zrozumiał, że
nadszedł czas Szawła, który
schronił się w Tarsie, swoim
mieście. Udał się tam, aby
go szukać. I tak oto w tym
ważnym momencie przywrócił
niejako Pawła Kościołowi; w
tym sensie dał mu raz
jeszcze Apostoła Narodów.
Z Kościoła antiocheńskiego
Barnaba wysłany został w
misję wraz z Pawłem,
odbywając tak zwaną pierwszą
podróż misyjną Apostoła. W
rzeczywistości była to
podróż misyjna Barnaby,
ponieważ to on był
prawdziwym kierownikiem, do
którego Paweł dołączył jako
współpracownik, docierając
do rejonów Cypru i
Środkowo-Południowej
Anatolii, w dzisiejszej
Turcji, z takimi miastami
jak Attalia, Perge,
Antiochia Pizydyjska,
Ikonium, Listra i Derbe
(por. Dz 13-14). Razem z
Pawłem udał się następnie na
tzw. Sobór Jerozolimski, na
którym po dogłębnym
rozważeniu tego zagadnienia,
Apostołowie wraz ze
starszymi postanowili
oddzielić praktykę
obrzezania od tożsamości
chrześcijańskiej (por. Dz
15,1-35). Tylko w ten sposób
w końcu oficjalnie stał się
możliwy Kościół pogan,
Kościół bez obrzezania:
jesteśmy synami Abrahama po
prostu za sprawą wiary w
Chrystusa.
Obaj, Paweł i Barnaba,
toczyli później spór na
początku drugiej podróży
apostolskiej, gdyż Barnaba
zamierzał zabrać w
charakterze towarzysza Jana
Marka, podczas gdy Paweł nie
chciał, jako że młodzieniec
odłączył się od nich podczas
poprzedniej podróży (por. Dz
13,13; 15,36-40). A zatem
także wśród świętych możliwe
są spory, rozdźwięki i
zatargi. Mnie się wydaje to
bardzo pocieszające, widzimy
bowiem, że święci "nie
spadli z nieba". Są ludźmi
takimi jak my, mającymi
nawet złożone problemy.
Świętość nie polega na tym,
że nigdy się nie pobłądziło
czy zgrzeszyło. Świętość
wzrasta w zdolności do
nawrócenia, pokuty,
gotowości do rozpoczęcia od
nowa, przede wszystkim zaś
zależy od zdolności do
pojednania i przebaczenia. I
tak Paweł, który był dość
cierpki i przykry wobec
Marka, w końcu wyruszył z
nim. W ostatnich listach
Pawłowych: do Filemona i w
drugim do Tymoteusza,
właśnie Marek występuje jako
"mój współpracownik". Tak
więc nie to, że nigdy się
nie popełniło błędu, lecz
zdolność do pojednania i
przebaczenia czyni z nas
świętych. Wszyscy też możemy
nauczyć się tej drogi
świętości. W każdym razie
Barnaba wraz z Janem Markiem
wyruszył na Cypr (por. Dz
15,39) około roku 49. Od tej
chwili ślad po nim zaginął.
Tertulian przypisuje mu
autorstwo Listu do
Hebrajczyków, co jest nawet
prawdopodobne, ponieważ
pochodząc z plemienia
lewitów, Barnaba mógł być
zainteresowany tematem
kapłaństwa. A List do
Hebrajczyków wyjaśnia nam w
sposób niezwykły kapłaństwo
Jezusa.
Innym towarzyszem Pawła był
Sylas, którego imię jest
grecką formą jakiegoś
imienia hebrajskiego (być
może szeal, "prosić,
błagać", które ma ten sam
rdzeń, co "Saul" - Szaweł) i
które ma też formę łacińską
Sylwan. Imię Sylas występuje
jedynie w Dziejach
Apostolskich, podczas gdy
Sylwana znajdujemy tylko w
listach św. Pawła. Był on
Żydem z Jerozolimy, jednym z
pierwszych, którzy zostali
chrześcijanami, i w Kościele
tamtejszym cieszył się
wielkim szacunkiem (por. Dz
15,22), gdyż uchodził za
proroka (por. Dz 15,32).
Jego zadaniem było
przekazanie "braciom w
Antiochii, w Syrii i w
Cylicji" (Dz 15,23)
postanowień, podjętych na
Soborze Jerozolimskim i
wyjaśnienie ich.
Najwyraźniej uważano go za
zdolnego do podjęcia się
swego rodzaju pośrednictwa
między Jerozolimą a
Antiochią, między
judeochrześcijanami a
chrześcijanami pochodzenia
pogańskiego i przyczynienia
się w ten sposób do jedności
Kościoła w odmienności
obrzędów i pochodzenia.
Gdy Paweł rozstał się z
Barnabą, wybrał właśnie
Sylasa na nowego towarzysza
podróży (por. Dz 15,40). Z
Pawłem dotarł on do
Macedonii (do miast Filippi,
Tesaloniki i Berei), gdzie
się zatrzymał, podczas gdy
Paweł udał się dalej do
Aten, a następnie do
Koryntu. Sylas dołączył do
niego w Koryncie, gdzie
współpracował w głoszeniu
Ewangelii; mianowicie w
drugim Liście skierowanym
przez Pawła do tamtejszego
Kościoła, mowa jest o
"Chrystusie Jezusie, Tym,
którego głosiłem wam ja i
Sylwan, i Tymoteusz" (2 Kor
1,19). To wyjaśnia, dlaczego
występuje on jako
współnadawca, wraz z Pawłem
i Tymoteuszem, obu Listów do
Tesaloniczan. Również to
wydaje mi się istotne. Paweł
nie działa jako "solista",
jak zupełnie samodzielna
jednostka, ale razem ze
swymi współpracownikami jako
"my" Kościoła. Owo "ja"
Pawła nie jest odizolowanym
"ja", lecz "ja" w "my"
Kościoła, w "my" wiary
apostolskiej. Sylwan jest
też w końcu wspomniany w
Pierwszym Liście Piotra,
gdzie czytamy: "Krótko, jak
mi się wydaje, wam napisałem
przy pomocy Sylwana,
wiernego brata" (5,12). W
ten sposób widzimy też
jedność Apostołów. Sylwan
służy Pawłowi, służy
Piotrowi, albowiem Kościół
jest jeden i przepowiadanie
misyjne jest jedno.
Trzeci towarzysz Pawła,
którego chcemy przypomnieć,
nazywa się Apollos,
najprawdopodobniej jest to
skrót od Apolloniusza czy
Apollodora. Chociaż jest to
imię pochodzenia
pogańskiego, był on żarliwym
Żydem z Aleksandrii w
Egipcie. Łukasz w Dziejach
Apostolskich określa go jako
"człowieka uczonego,
znającego świetnie Pisma...
z wielkim zapałem" (18,
24-25). Wkroczenie Apollosa
na scenę pierwszej
ewangelizacji następuje w
Efezie: udał się on tam, by
przepowiadać i miał
szczęście spotkać się z
chrześcijańskimi małżonkami
Pryscyllą i Akwilą (por. Dz
18,26), którzy wprowadzili
go w pełne poznanie "drogi
Bożej"(por. Dz 18,26). Z
Efezu udał się do Achai,
docierając do Koryntu:
dotarł tu w następstwie
listu chrześcijan z Efezu,
którzy polecali Koryntianom,
by go dobrze przyjęli (por.
Dz 18, 27).
W Koryncie, jak pisze
Łukasz, "pomagał bardzo za
łaską Bożą tym, co
uwierzyli. Dzielnie uchylał
twierdzenia Żydów, wykazując
publicznie z Pism, że Jezus
jest Mesjaszem" (Dz
18,27-28). Ale jego
powodzenie w tym mieście
miało też aspekt
problematyczny, jako że było
kilku członów tamtejszego
Kościoła, którzy w jego
imię, zafascynowani jego
sposobem mówienia,
sprzeciwiali się innym (por.
1 Kor 1,12; 3,4-6; 4,6).
Paweł w Pierwszym Liście do
Koryntian wyraża uznanie dla
działalności Apollosa, ale
wypomina Koryntianom, że
ranią Ciało Chrystusa,
dzieląc się na przeciwne
frakcje. Wyciąga on ważną
naukę z tego wydarzenia: tak
ja, jak i Apollos - powiada
- nie jesteśmy nikim innym,
jak tylko diakonoi, czyli
prostymi sługami, przez
których uwierzyliście (por.
1 Kor 3,5). Każdy ma
odmienne zadanie na polu
Pańskim: "Ja siałem, Apollos
podlewał, lecz Bóg dał
wzrost... My bowiem jesteśmy
pomocnikami Boga, wy zaś
jesteście uprawną rolą Bożą
i Bożą budowlą" (1 Kor
3,6-9). Po powrocie do Efezu
Apollos opierał się
zaproszeniom Pawła, by
powrócił natychmiast do
Koryntu, odkładając podróż
na późniejszy termin,
którego nie znamy (por. 1
Kor 16,12). Nie mamy o nim
żadnych innych wiadomości,
chociaż niektórzy uczeni
przypuszczają, że to on może
być autorem Listu do
Hebrajczyków, który - według
Tertuliana - miał napisać
Barnaba.
Wszyscy ci trzej mężowie
jaśnieją na firmamencie
świadków Ewangelii ze
względu na to, co ich
łączyło, oprócz tego, co
charakteryzowało każdego z
nich. Wspólne, poza
pochodzeniem żydowskim, było
ich oddanie Jezusowi
Chrystusowi i Ewangelii,
wraz z faktem, że wszyscy
trzej byli współpracownikami
apostoła Pawła. W tej
pierwszej misji
ewangelizacyjnej odnaleźli
oni sens swego życia, i jako
tacy stają przed nami jako
świetlany wzór
bezinteresowności i
wielkoduszności. Przemyślmy
raz jeszcze na koniec to
zdanie św. Pawła: tak ja,
jak i Apollos, jesteśmy
sługami Jezusa, każdy na
swój sposób, ponieważ to Bóg
pozwala rosnąć. Słowa te są
aktualne także dzisiaj dla
wszystkich - czy to Papieża,
czy kardynałów, biskupów,
kapłanów i świeckich.
Wszyscy jesteśmy pokornymi
sługami Jezusa. Służmy
Ewangelii, jak możemy,
zgodnie z naszymi darami, i
prośmy Boga, by to On
pozwolił rosnąć dziś swej
Ewangelii, swojemu
Kościołowi.
-
-
14
lipiec. Święty Kamil de
Lellis
Był najemnym żołnierzem.
Namiętnie uprawiał hazard i
włóczył się po gospodach.
Roztrwonił swój majątek -
przegrał w karty nawet broń.
- Jan Paweł II przypomina
postać św. Kamila
Relikwiarz z sercem św.
Kamila przybył w sobotę 30
września 2006 do Zabrza.
Okazją była wówczas 10.
rocznica ogłoszenia świętego
patronem miasta. Wydarzenie
miało szczególną rangę, gdyż
po raz pierwszy relikwie św.
Kamila opuściły Włochy. Do
tej pory nawiedzały one
różne miejsca związane z
życiem i działalnością św.
Kamila w jego ojczyźnie.
Św. Kamil de Lellis
(1550–1614) urodził się w
małym miasteczku we
Włoszech. Jego ojciec był
oficerem.
Kamil poszedł w ślady ojca.
Stał się najemnym
żołnierzem. W tym czasie
namiętnie uprawiał hazard i
włóczył się po gospodach.
Roztrwonił swój majątek,
przegrał w karty nawet broń.
W drodze do klasztoru
kapucynów w San Giovanni
Rotondo przeżył nawrócenie.
Niegojąca się rana na nodze
zmusiła go do długiego
leczenia w szpitalu w
Rzymie. Szpital stał się
jego domem, a chorzy
rodziną. Postanowił odtąd
żyć tylko dla ludzi
cierpiących. Przyjął
święcenia kapłańskie i
założył Stowarzyszenie Sług
Chorych.
Znakiem rozpoznawczym
zakonników, zwanych później
kamilianami, stał się
czerwony krzyż wyszyty na
habicie. Po śmierci z ciała
Kamila wyjęto serce i
umieszczono w specjalnym
relikwiarzu. Jego
współbracia dosłownie
zrozumieli jego słowa, że
chce pozostawić serce
chorym. Papież Benedykt XIV
dokonał beatyfikacji, a w
1746 roku kanonizacji
Kamila. Ogłoszony został
patronem chorych i szpitali
na świecie oraz patronem i
opiekunem personelu
medycznego.
Nabożeństwo przywitania
relikwii „u bram miasta”
odbyło się na placu przy
kościele św. Jadwigi w
Zabrzu. Biskup Gerard Kusz
zwrócił wówczas uwagę, że
serce św. Kamila przybywa do
miasta, które słynie z
leczenia serc, a te
potrzebują uzdrowienia nie
tylko fizycznego, ale także
duchowego. Główne
uroczystości wokół relikwii
odbyły się w niedzielę 1
października w wypełnionym
po brzegi kościele
kamilianów, przy ul.
Dubiela.
We Mszy św., z licznym
udziałem duchowieństwa i
świeckich Zabrza,
uczestniczyły władze zakonu
z Rzymu, a także
przedstawiciele dyplomacji,
władz państwowych i
samorządowych.W Zabrzu
kamilianie prowadzą parafię
w centrum miasta oraz dwa
ośrodki – Zakład
Opiekuńczo-Leczniczy i Dom
Pomocy Społecznej. W
niedalekim Taciszowie k.
Pławniowic znajduje się
nowicjat kamilianów. Serce
św. Kamila pozostawało w
Zabrzu do 8 października.
Postać św. Kamila de Lellis,
założyciela zakonu
posługujących chorym, czyli
kamilianów, przypomniał 14
lipca Jan Paweł II w
rozważaniach przed modlitwą
Anioł Pański. Jak w każdą
niedzielę spotkał się on z
wiernymi, tym razem w swej
letniej rezydencji w Castel
Gandolfo. Po rozważaniach
Ojciec Święty, który był w
bardzo dobrej formie,
pozdrowił zgromadzonych na
dziedzińcu rezydencji
pielgrzymów z różnych
krajów.
Papież przypomniał, że
lipiec to dla wielu czas
urlopów i wakacji. Pozdrowił
wypoczywających, życząc im
„pogodnej i skutecznej
odbudowy sił fizycznych i
duchowych”. Jednocześnie
wspomniał tych, którzy nie
mogą udać się na wakacje,
zwłaszcza więźniów, chorych
i samotnych. Zapewnił ich,
że są mu bliscy i życzył,
aby nigdy nie zabrakło
ludzi, którzy im pomagają, a
których również serdecznie
pozdrowił.
W tym kontekście Ojciec
Święty przypomniał postać
św. Kamila de Lellis.
Zwrócił uwagę na to, że,
przyszły święty w młodości
był żołnierzem, ale
„Opatrzność posłużyła się
raną w nodze, aby znalazł
się on w szpitalu św. Jakuba
w Rzymie”, gdzie oddał się
posłudze chorym, zwłaszcza
tym najcięższym przypadkom,
w których widział Jezusa.
Założył potem zakon braci
posługujących chorym,
zwanych kamilianami, którzy
na swych habitach noszą
wielkie czerwone krzyże,
„aby przypominać samym sobie
i wszystkim, że Chrystus
jest Boskim lekarzem,
prawdziwym uzdrowicielem
ludzkości” - podkreślił
Papież.
-
-
15
lipiec. Św. Bonawentura -
Bonawentura, czyli dobry los
Karmieni na co dzień
tandetą, godzimy się z nią.
Kapitulujemy bez walki.
- Umrzyjmy zatem, wejdźmy
w ciemność – te słowa padają
w brewiarzowym czytaniu
dokładnie w środku lipcowej
kanikuły. Jak kij włożony w
szprychy pędzącego roweru.
Ilekroć je czytam, dostaję
gęsiej skórki. Dlaczego
wezwanie do umierania? W
porze, w której życie
smakuje najbardziej?
Wszystkiemu winien jest św.
Bonawentura. Żył w złotym
wieku średniowiecza (XIII).
Naprawdę nazywał się Jan
Fidanza. Jako dziecko ciężko
zachorował. Matka pojechała
z nim do św. Franciszka z
nadzieją, że
błogosławieństwo Świętego
przywróci mu zdrowie. Nie
pomyliła się. Mały Jan
wyzdrowiał. Umierający
Franciszek widząc zdrowego
chłopca, zawołał: oh buona
ventura (dobry los). Tak
powstało zakonne imię
przyszłego franciszkanina.
Studiował filozofię i
teologię na uniwersytecie w
Paryżu. Później sam wykładał
tam teologię. Mnóstwo pisał.
W końcu został generałem
franciszkanów, potem
biskupem i kardynałem.
Doprowadził do pojednania
braci spierających się o
ideał ubóstwa. Uważa się go
za drugiego założyciela
franciszkanów. Benedykt XVI
poświęcił jego myśli swoją
rozprawę habilitacyjną.
Jak inni giganci myśli
średniowiecznej, Bonawentura
szukał dróg prowadzących do
poznania Boga. Łączył
precyzję rozumowania z
doświadczeniem mistyka.
Legenda mówi, że odwiedził
go kiedyś św. Tomasz z
Akwinu. Chciał zobaczyć
bibliotekę, dzięki której
zdobył swoją wiedzę.
Bonawentura odsłonił zasłonę
i wskazał na ukrzyżowanego
Chrystusa.
Przytoczone na początku
słowa pochodzą z dzieła
„Droga duszy do Boga”.
Bonawentura mówi o trzech
etapach drogi ku Bogu:
oczyszczenie, oświecenie,
zjednoczenie. To klasyka
życia duchowego. Pisze:
„nakażmy milczenie troskom,
pożądliwościom, ułudom, z
Chrystusem ukrzyżowanym
przejdźmy z tego świata do
Ojca, abyśmy wpatrując się w
ojca wraz Filipem mogli
powiedzieć: wystarczy nam”.
To język mistyki. Trudny,
szokujący, niezrozumiały.
Tym bardziej dla nas, dla
których szczytem mistyki są
opowiadania Coelho.
Przyznaję, oprócz czytania z
brewiarza nie przeczytałem
nic więcej z dzieł św.
Bonawentury. Nie jestem
mistykiem. Widzę mizerię
mojej wiary, rutynowej
pobożności, zdawkowej
modlitwy. Karmieni na co
dzień tandetą, godzimy się z
nią. Kapitulujemy bez walki.
Za kilka dni wyruszam na
wakacje. Czego szukam?
Odpoczynku, słońca, pięknych
widoków, zabytków? A Bóg?
Czy choć trochę go szukam?
- Mądry i pokorny
We wstępie do jednego ze
swych dzieł wzywał
czytelnika, by uświadomił
sobie, że "nie wystarczy mu
lektura, której nie
towarzyszy skrucha, poznanie
bez pobożności, poszukiwanie
bez porywów zachwytu,
roztropność która nie
pozwala cieszyć się niczym
do końca, działanie oderwane
od religijności, wiedza
oddzielona od miłości,
inteligencja pozbawiona
pokory, nauka, której nie
wspomaga łaska Boża, i
refleksja nie oparta na
wiedzy natchnionej przez
Boga". Nazywał się Jan di
Fidanza. Czcimy go pod
imieniem Bonawentura.
Jan di Fidanza urodził się w
roku 1217 lub 1218 w
Bagnoregio koło Viterbo jako
syn lekarza. Studiował
filozofię i teologię w
Paryżu. Gdy miał 25 lat
wstąpił do Franciszkanów i
przyjął imię Bonawentura
(łac. bona ventura – dobra
przyszłość). W roku 1257
został generałem zakonu i
kierował nim tak dobrze, że
zasłużył na tytuł drugiego
założyciela. Łączył czynne
życie publiczne z bogatym
życiem wewnętrznym. Wielkim
nabożeństwem otaczał Mękę
Pańską. Był pokorny. Gdy
papież Grzegorz X mianował
go kardynałem, delegacja,
która przybyła z
wiadomością, zastała św.
Bonawenturę przy zmywaniu
naczyń w klasztorze.
Był człowiekiem dialogu.
Dowiódł tego między innymi
mediując w sprawie unii
Kościoła katolickiego z
greckim Kościołem
ortodoksyjnym oraz
przygotowując drugi sobór w
Lyonie (1274). Zmarł podczas
jego trwania 15 lipca 1274
roku.
Był jednym z
najwybitniejszych teologów
średniowiecznych. Pozostawił
liczne traktaty i dzieła
teologiczne.
- Rozum potrzebuje
wiary
„Nie ma prawdziwego
poznania bez umiłowania” -
św. Bonawentura.
Naprawdę nazywał się Jan
Fidanza. Legenda mówi, że
kiedy jako dziecko ciężko
zachorował, jego matka
wyprosiła u św. Franciszka
cud uzdrowienia. Umierający
Biedaczyna z Asyżu, widząc
zdrowego chłopca, miał
zawołać: buona ventura
(dobry los). Tak powstało
zakonne imię przyszłego
franciszkanina.
Bonawentura urodził się ok.
1217 roku w Bagnoregio w
środkowych Włoszech.
Studiował filozofię i
teologię na uniwersytecie w
Paryżu. Później sam wykładał
tam teologię. Okazał się
bardzo płodnym i
wszechstronnym kościelnym
pisarzem. Napisał około 65
dzieł. Obok św. Tomasza z
Akwinu był drugim gigantem
złotego wieku scholastyki.
Został generałem
franciszkanów, potem
biskupem Albano i
kardynałem. Doprowadził do
pojednania franciszkanów
pokłóconych o ideał ubóstwa.
Odegrał bardzo ważną rolę w
zorganizowaniu Soboru
Lyońskiego. Zmarł tydzień po
jego zakończeniu w 1274
roku.
Bonawentura łączył ducha
franciszkańskiego z
teologiczną spekulacją
właściwą dla scholastyki,
precyzję rozumowania z
doświadczeniem mistyka.
Cenił poznanie racjonalne,
ale uważał, że jest ono
niewystarczające do poznania
Boga i najważniejszych
problemów człowieka.
Podobnie jak św. Augustyn,
uważał, że do poznania tego,
co naprawdę ważne, konieczny
jest rozum oświecony wiarą.
Jego zdaniem, teologia musi
mieć charakter praktyczny,
czyli powinna prowadzić
człowieka do mądrości oraz
miłości Boga i bliźniego.
Znane jest jego powiedzenie:
„Nie ma prawdziwego poznania
bez umiłowania”.
Najgłębsze tajemnice (Boskie
i ludzkie) może poznać
jedynie ten, kto kocha. Nie
odrzucał rozumu, ale
pokazywał jego
niewystarczalność. Jego
najbardziej znane dzieło
„Wędrówka duszy do Boga”
jest zaproszeniem do wejścia
na drogę prowadzącą do
spotkania z Bogiem. Po
opisaniu tej drogi,
Bonawentura kończy swoje
dzieło: „Jeśli zatem pytasz,
jak to się dzieje, pytaj nie
nauki, lecz łaski; nie
umysłu, lecz pragnienia; nie
ćwiczeń dydaktycznych, lecz
błagalnej modlitwy; nie
mistrza, lecz oblubieńca;
nie człowieka, lecz Boga;
nie jasności, lecz
ciemności; nie światła już,
lecz ognia, który spala w
całości i całego człowieka
unosi ku Bogu”.
-
-
16
lipiec. NMP z Góry Karmel
Najbardziej do
spopularyzowania zakonu
karmelitów przyczynił się
właśnie szkaplerz
karmelitański. Według
podania miała go wręczyć św.
Szymonowi sama Matka Boża 16
lipca 1251 roku w Cambridge
i przyrzec, że kto będzie
nosił szatę Jej dzieci
duchowych, temu zapewnia
szczególną pomoc i opiekę za
życia, a przede wszystkim po
śmierci: nie umrze bez łaski
Bożej ten, kto szkaplerz ów
będzie wiernie nosił.
- Przez szkaplerz
rozumiemy szatę wierzchnią,
której używali dawni mnisi w
czasie codziennych zajęć,
aby nie brudzić habitu.
Spełniał więc szkaplerz rolę
fartucha gospodarczego.
Potem przez szkaplerz
rozumiano szatę nałożoną na
habit. Mówi o nim już reguła
św. Benedykta w kanonie 55
dotyczącym ubrania i obuwia
braci. Wszystkie dawne
zakony noszą po dzień
dzisiejszy szkaplerz.
Szkaplerz w znaczeniu
religijnym oznacza strój,
który jest znakiem
zewnętrznym przynależności
do bractwa, związanego z
jakimś konkretnym zakonem.
Tak więc istnieje szkaplerz:
brunatny - karmelitański (w.
XIII); czarny - serwitów (w.
XIV), od roku 1860
kamilianów; biały -
trynitarzy, mercedariuszów
(w. XIV), Niepokalanego
Serca Maryi (od roku 1900);
niebieski - teatynów (od
roku 1617) i Niepokalanego
Poczęcia Maryi (w. XIX);
czerwony - męki Pańskiej;
fioletowy - lazarystów
(1847) i żółty - św. Józefa
(w. XIX).
Ponieważ z noszeniem
szkaplerza były związane
szczególne odpusty i łaski
duchowe, było wielu
chętnych, którzy do
poszczególnych bractw
szkaplerznych się wpisywali
i w ten sposób rozszerzali
daną rodzinę zakonną.
Bractwa szkaplerzne
spełniały rolę III Zakonu
św. Franciszka czy też
oblatów. Mogli należeć do
nich ludzie świeccy
wszelkich stanów, a także
duchowni.
Ponieważ było niewygodnie
nosić szkaplerz taki, jaki
nosili przedstawiciele
danego zakonu, dlatego z
biegiem lat okrojono go do
dwóch małych płatków płótna,
zazwyczaj z odpowiednim
wizerunkiem na nich. Na
dwóch tasiemkach noszono go
w ten sposób, że jedno
płócienko było na plecach
(stąd nazwa łacińska
scapulare), a druga na
piersi. Taką formę zachowały
szkaplerze do dnia
dzisiejszego. Bywało i bywa
dotąd jeszcze, że osoby
pobożne należały do kilku
bractw i dlatego nosiły
kilka szkaplerzy, aby
cieszyć się większą ilością
duchowych przywilejów, o
które poszczególne zakony
pilnie zabiegały w Rzymie. W
roku 1910 papież św. Pius X
zezwolił ze względów
praktycznych na zastąpienie
szkaplerza medalikiem
szkaplerznym.
- Karmelitański, czyli
wyjątkowy
Szkaplerz karmelitański
tym się wyróżnia przed
wszystkimi innymi, że jest
maryjny, ku czci
Najświętszej Maryi Panny
oraz że historycznie jest
znany jako pierwszy wśród
szkaplerzy. Podanie głosi,
że pochodzi on od św.
Szymona Stocka (Szkota),
który w katalogu świętych
tego zakonu jest wymieniany
jako 9 w kolejności a 6 jako
przełożony generalny zakonu
karmelitów. Rządzić miał w
latach 1245-1265. Kiedy
Turcy zajęli ostatnią
twierdzę krzyżowców w Ziemi
Świętej, Acco (Akkon) w roku
1291, chrześcijanie zostali
całkowicie wyparci z
Palestyny. Już w roku 1244
Jerozolima została zdobyta
przez Turków. Wtedy to
karmelici musieli opuścić
Górę Karmel i udać się do
Europy. Długoletnie rządy
św. Szymona okazały się
błogosławione dla zakonu.
Karmelici bowiem, którzy
dotąd mieli tylko jeden
klasztor na Górze Karmel,
rychło rozszerzyli się po
Europie. Sprzyjał temu fakt,
że św. Szymon Stock zmienił
reguły zakonu,
przystosowując je do wymogów
współczesnych. Przede
wszystkim chociaż był to
zakon pustelniczy, nadał mu
charakter apostolski. Nadto
zakładał klasztory nie na
pustkowiach, ale w miastach.
Sam św. Szymon założył
klasztory w Oksfordzie, w
Cambridge, w Paryżu, Liege,
Brukseli, Utrechcie, w
Bolonii oraz w innych
miastach.
Jednak najbardziej do
spopularyzowania zakonu
karmelitów przyczynił się
właśnie szkaplerz
karmelitański. Według
podania miała go wręczyć św.
Szymonowi sama Matka Boża 16
lipca 1251 roku w Cambridge
i przyrzec, że kto będzie
nosił szatę Jej dzieci
duchowych, temu zapewnia
szczególną pomoc i opiekę za
życia, a przede wszystkim po
śmierci: nie umrze bez łaski
Bożej ten, kto szkaplerz ów
będzie wiernie nosił. Cały
szereg papieży wypowiedziało
się z pochwałami o tej
formie czci Maryi i
uposażyło to nabożeństwo
licznymi odpustami. Trudno
wymieniać wszystkich, gdyż
wydali oni ok. 40 encyklik i
innych pism urzędowych w tej
sprawie. Przytoczymy jedynie
słowa papieża Piusa XII,
skierowane do zakonu z
okazji 700-lecia istnienia
szkaplerza karmelitańskiego
(1251-1951): „Wiemy wszyscy
jak wiele do rozszerzenia
wiary i naprawy obyczajów
przyczyniło się nabożeństwo
do Matki Bożej, a nade
wszystko ta właśnie forma
nabożeństwa. Nabożeństwo św.
szkaplerza karmelitańskiego
idzie tu na pierwszym
miejscu, zlewając na
wiernych obfite owoce
duchowe”.
Do rozpowszechnienia
nabożeństwa do M.B.
Szkaplerznej w Polsce
najbardziej przyczyniło się
58 klasztorów
karmelitańskich. Szkaplerz
nosili królowie: Władysław
Jagiełło, Władysław IV i Jan
III Sobieski.
Do spopularyzowania
szkaplerza karmelitańskiego
przyczyniło się przekonanie,
że należących do bractwa
szkaplerza Maryja wybawi z
płomieni czyśćca w pierwszą
sobotę po ich śmierci. Tę
wiarę po części potwierdzili
papieże swoim najwyższym
autorytetem namiestników
Chrystusa: „Jest pobożnym
przekonaniem wiernych, że
Matka Boża wiernych swoich
czcicieli, którzy będą nosić
jej szkaplerz, jak
najszybciej wybawi z
płomieni czyśćcowych”. Takie
orzeczenie wydał jako
pierwszy Paweł V 29 czerwca
1609 roku, Benedykt XIV je
powtórzył (+1758). Podobnie
wypowiedział się papież Pius
XII we wspomnianym Liście do
przełożonych Karmelu z
okazji 700-lecia szkaplerza.
Wierni prawdzie musimy
stwierdzić, że nie ma ani
jednego aktu urzędowego
Stolicy Apostolskiej, który
by oficjalnie „przywilej
sobotni” aprobował. Bulla
Jana XXII jest
nieautentyczna. O przywileju
sobotnim milczą najstarsze
źródła karmelitańskie, mimo,
że Piotr Swanningot napisał
bardzo szczegółowy żywot św.
Szymona Stocka. Po raz
pierwszy wiadomość o
objawieniu szkaplerza
pojawia się dopiero w roku
1430 w dziełku Jana
Grossi'ego pod tytułem „Viridiarium”.
Wszystkie wypowiedzi papieży
ograniczają się do
ostrożnego sformułowania „pie
creditur” - „jest pobożnym
przekonaniem”. Sam jednak
fakt, że tak wiele razy
papieże w swoich
wypowiedziach zdają się
pochwalać tę wiarę,
wskazywałby na cichą
aprobatę.
Dawniej „przywilej sobotni”
mógł wydawać się szokujący.
Dzisiaj, kiedy weszła w
praktykę Komunia święta w
dziewięć pierwszych piątków
miesiąca dla wyproszenia
sobie łaski, by nie umrzeć w
stanie grzechu i Kościół tę
praktykę milcząco aprobuje,
to „przywilej sobotni”
wydaje się darem mniejszym
niż związany z praktyką
pierwszych piątków miesiąca,
zapewniający wiernym
zbawienie wieczne. Przywilej
ten pośrednio jednak
implikuje obietnicę
zbawienia. Jest godny
przyjęcia tym bardziej, że
zawiera trudne warunki i
zobowiązania: noszenie stałe
szkaplerza, zachowanie
czystości według stanu i
odmawianie codzienne małego
oficjum o Matce Bożej. Ta
ostatnia praktyka może być
zamieniona na inną. Takie
warunki podaje np.
instrukcja Św. Inkwizycji
dla karmelitów portugalskich
(15 II 1613).
Nabożeństwo szkaplerza
świętego należało kiedyś do
najpopularniejszych form
czci Matki Bożej. Jeszcze
dzisiaj spotykamy mnóstwo
obrazów Matki Bożej
Szkaplerznej (z Góry
Karmel), ołtarzy i
kościołów. W samej Italii
jest kilkaset kościołów
Matki Bożej z Góry Karmel, w
Polsce niespełna sto. Wiele
obrazów i figur pod tym
wezwaniem zasłynęło cudami,
tak iż są miejscami
pątniczymi. W Italii jest
ich 26. Niektóre z nich
zostały koronowane koronami
papieskimi.
Szkaplerz w obecnej formie
jest bardzo wygodny do
noszenia. Można nawet
zastąpić go medalikiem
szkaplerznym. Z całą
pewnością noszenie
szkaplerza mobilizuje i
przyczynia się do
powiększenia nabożeństwa ku
Najświętszej Maryi Pannie.
Tak jak strojem wyróżniają
się narody czy poszczególne
stany, każda nawet
organizacja ma swoje znaki i
emblematy rozpoznawcze, tak
Maryja poznaje swoje
ukochane dzieci po
szkaplerzu.
Święto Matki Bożej z Góry
Karmel obchodzili karmelici
od wieku XIV. Papież
Benedykt XIII (+1730)
zatwierdził je dla całego
Kościoła. W Polsce otrzymało
to święto nazwę Matki Bożej
Szkaplerznej.
- Zdarzyło się naprawdę
Słynny obraz Jana
Matejki: „Rejtan”
przedstawia bohatera w
momencie, kiedy rzucił się
do progu drzwi, aby po jego
ciele przechodzili ci,
którzy chcieli podpisać
haniebny akt zaprzedania
Polski. Rozpięta koszula
odkrywa pierś Rejtana, a na
niej szkaplerz Maryi.
Kazimierz Pułaski po jednej
ze zwycięskich bitew zgubił
szkaplerz. Zmartwiony szukał
go daremnie. Kiedy rotmistrz
Rogowski chciał pułkownikowi
ofiarować szkaplerz własny,
na to Pułaski miał
powiedzieć: „A waść go nie
potrzebujesz? Jeśli własnego
nie znajdę, to widać że
trzeba mi już się wybierać
do wieczności”. Tak się też
stało. Niebawem bowiem
zginął śmiercią bohaterską w
bitwie pod Sawannami w roku
1779 (Józef Makłowicz,
Przykłady ojczyste).
Legenda o św. Szymonie
Stocku głosi, że kiedy miał
odpłynąć statkiem do Rzymu z
Anglii (przez Francję),
wezwano go do umierającego
człowieka. Daremne jednak
były wysiłki, aby
umierającego pojednać z
Bogiem. Wtedy Święty nakrył
konającego swoim szkaplerzem
i zaczął gorąco modlić się
do Matki Bożej. Skutek był
taki, że umierający
wyzdrowiał i pełen
wdzięczności nawrócił się i
zmienił swoje dotychczasowe
życie.
Św. Alfons Liguori w dziele
„Uwielbienia Maryi”
przytacza, że do kapłana w
kościele Matki Bożej
Szkaplerznej przybył pewien
młody człowiek do spowiedzi.
Wyznał on, że sam nie wie,
jak się tu znalazł, gdyż
zwątpił zupełnie w
miłosierdzie Boże. Popełniał
grzechy nieczyste,
świętokradztwa, a nawet
zabójstwo. „Kiedy mam być
już potępiony, to niech wiem
za co” - powtarzał. I deptał
nawet we wściekłości krzyż.
Po spowiedzi kapłan zapytał,
czemu by mógł przypisać
swoje nawrócenie. Penitent
jednak nie umiał na to
odpowiedzieć. Przypadkowo
jednak kapłan dojrzał za
odpiętą koszulą na piersi
szkaplerz. Zrozumiał
wszystko. Kiedy to
powiedział młodzieńcowi, ten
się rozpłakał w głos. A na
to kapłan: „Widzisz synu,
nawet kościół Matki Bożej
Szkaplerznej, do którego tu
przybyłeś, dowodzi, że
Maryja cię uratowała za
noszenie Jej szkaplerza".
Młodzieniec rozpoczął nowe
życie.
Król Władysław Jagiełło w
czasie drogi był świadkiem
gwałtownej burzy. Przerażony
truchlał i za każdym
ukazaniem się błyskawicy
chwytał za swój szkaplerz. W
pewnej chwili piorun uderzył
w powóz królewski. Woźnica
padł nieżywy od pioruna, a
król ogłuszony również się
przewrócił. Podbiegli ludzie
z jego dworu, którzy jechali
w powozach dalszych.
Znaleźli króla
nieprzytomnego, jak trzymał
swój szkaplerz. Jednak
oprzytomniał po chwili. Nic
mu się nie stało (Józef
Makłowicz, Przykłady
ojczyste).
W 1902 r. w hiszpańskiej
wiosce Berlangas de Roa
powstał pożar. Silny wiatr
gnał ogień na domostwa.
Zagrożony był bezpośrednio
również kościół. Proboszcz
bierze swój szkaplerz,
zdejmuje go z szyi i rzuca w
płomienie palącego się tuż
domu. I oto zmienia się
kierunek wiatru. W ten
sposób kościół i reszta
domów ocalała. Mógł to być
przypadek, ale mieszkańcy
byli szczerze przekonani, że
była to niezwykła łaska Boża
za przyczyną Maryi.
W „Glosie Karmelu” podano,
że w czasie ostatniej wojny,
gdy miasto było kilkakrotnie
bardzo ciężko bombardowane,
jeden z ojców karmelitów
zawiesił przy swojej celi w
oknie szkaplerz. W czasie
nalotu bomba uderzyła w
klasztor i odrąbała całe
skrzydło do miejsca, gdzie
był zawieszony szkaplerz.
Mógł to być przypadek.
Chociaż okoliczności
wskazywałyby raczej na
zjawisko niezwykłe.
Pius XII w liście z 11
listopada 1950 r. do
generałów zakonów karmelitów
trzewiczkowych i bosych z
okazji obchodów 700 lecia
Szkaplerza: „Z wielką
radością dowiedzieliśmy się,
że z okazji 700-lecia
istnienia Szkaplerza M.B. z
Góry Karmelu zakon
karmelitów (...) postanowił
uczcić specjalnymi
uroczystościami święto Matki
Bożej Szkaplerznej. Te
pobożne zamiary my z ochotą
popieramy, powodowani naszym
stałym nabożeństwem do
Bogurodzicy, a także i
dlatego, że od dzieciństwa
należymy do Bractwa
Szkaplerza Świętego”.
- Znak przynależności
do Maryi
Od siedmiu wieków
szkaplerz Dziewicy Maryi z
Góry Karmel jest znakiem
zaaprobowanym przez Kościół
i przyjętym przez zakon
karmelitański jako
zewnętrzny wyraz miłości do
Maryi, dziecięcego zaufania
Jej oraz zaangażowania się w
naśladowanie życia Matki
Pana.
Szkaplerzem nazywano kawałek
materiału, który mnisi
zakładali na habit zakonny
podczas pracy. Z czasem
słowo to nabrało
symbolicznego znaczenia:
naśladowanie Jezusa w
dźwiganiu codziennego
krzyża. W Karmelu szkaplerz
symbolizował szczególną więź
zakonników z Maryją, wyrażał
ufność w Jej matczyną opiekę
oraz pragnienie naśladowania
Jej życia. W ten sposób znak
ten zyskał charakter
maryjny.
Początki zakonu
karmelitańskiego w Europie
były bardzo trudne. Przybyli
z Palestyny mnisi spotkali
się z nieżyczliwym
przyjęciem. Niektórzy
uważali, że ich Reguła
została zatwierdzona jedynie
na terytorium Ziemi Świętej.
Przeciwnicy powoływali się
na uchwały Soboru
Laterańskiego IV z 1215 r.,
zakazujące powstawania
nowych zakonów. Rozpoczął
się czas „wojny prawniczej”
o przetrwanie zakonu.
Generał zakonu, angielski
karmelita Szymon Stock,
zachęcił współbraci do
zawierzenia się Maryi.
Prosił Ją, aby przez
udzielenie łaski zechciała
zachować zakon sobie
poświęcony i noszący Jej
imię w swej nazwie: Bracia
Najświętszej Maryi Panny z
Góry Karmel. Błagał też o
jego uznanie i określenie
miejsca w Kościele.
W nocy z 15 na 16 lipca 1251
r. w Aylesford Maryja
ukazała się generałowi w
otoczeniu aniołów. Wskazując
na szkaplerz, powiedziała:
To będzie przywilejem dla
ciebie i wszystkich
karmelitów - kto w nim
umrze, nie zazna ognia
piekielnego. "Szkaplerz
święty jest rzeczywiście
znakiem i gwarancją
szczególnej opieki
Najświętszej Dziewicy, ale
niech nikt nie sądzi, że
nosząc tę szatę, może oddać
się opieszałości serca i
obojętnym duchem czekać na
zbawienie" - wyjaśnia Papież
Pius XII.
Inną łaską dla zakonu jest
tzw. Bulla Sobotnia, którą
miał wydać papież Jan XXII 3
marca 1322 roku, mówiąca, iż
na prośbę Matki Jezusa w
pierwszą sobotę po śmierci
uwolnieni są z czyśćca
wszyscy noszący z wiarą
szkaplerz. Tekst ten budził
od dawna wiele zastrzeżeń co
do jego autentyczności. 12
sierpnia 1530 roku papież
Klemens VII potwierdził tzw.
przywilej sobotni bullą Ex
clementi ze słynnymi
słowami: „Dla pewności,
gdyby nigdy nie był
udzielony, przez tę bullę
niech będzie udzielony”.
Rolę Maryi w skracaniu mąk
czyśćcowy potwierdza
fragment Dzienniczka św.
Faustyny: „Widziałam Matkę
Bożą odwiedzającą dusze w
czyśćcu. Dusze nazywają
Maryję «Gwiazdą Morza». Ona
im przynosi ochłodę”.
Wierni szybko zrozumieli, że
przyjęcie szkaplerza oznacza
wejście do Rodziny Karmelu i
przynależność do Maryi.
Odpowiadając na miłość
Dziewicy, są pewni Jej
opieki w trudach życia i w
momencie śmierci, ufając
również, że i po śmierci
wstawi się za nami u swojego
Syna. Magisterium Kościoła
zatwierdziło nabożeństwo
szkaplerzne i zaliczyło je
do sakramentaliów. 16 lipca
został ustanowiony Świętem
Matki Bożej Szkaplerznej
jako wspomnienie
Najświętszej Maryi Panny z
Góry Karmel. Szczególnym
propagatorem duchowości
karmelitańskiej jest Ojciec
Święty Jan Paweł II, który
wielokrotnie przyznawał się
do noszenia szkaplerza i
otrzymywania wielkich łask
dzięki tej pobożności.
Trzeba pamiętać, iż
szkaplerz karmelitański,
zatwierdzony przez Kościół
jako znak chrześcijańskiej
wiary i znak Maryi, nie jest
jakimś amuletem czy
magicznym talizmanem. Samo
noszenie szkaplerza nie jest
również automatycznym
gwarantem naszego zbawienia
czy też wymówką, aby nie
podejmować życia
chrześcijańskiego.
Nabożeństwo szkaplerzne, tak
jak każde inne maryjne
nabożeństwo Kościoła, jeśli
jest poważnie traktowane i
praktykowane, wymaga trudu
współpracy z Tą, której się
powierzamy. Noszenie
szkaplerza powinno
przypominać nam o naszych
obowiązkach chrześcijańskich
jako warunku pewności, że
Matka Boża będzie wstawiać
się za nami. Szkaplerz
wyraża wiarę chrześcijanina
w spotkanie z Bogiem w życiu
wiecznym dzięki
wstawiennictwu i opiece
Maryi Dziewicy.
- Jan Paweł II o
szkaplerzu
W znaku Szkaplerza
zawiera się sugestywna
synteza maryjnej duchowości,
która ożywia pobożność ludzi
wierzących, pobudzając ich
wrażliwość na pełną miłości
obecność Maryi Panny Matki w
ich życiu. Szkaplerz w
istocie jest «habitem». Ten,
kto go przyjmuje, zostaje
włączony lub stowarzyszony w
mniej lub więcej ścisłym
stopniu z Zakonem Karmelu,
poświęconym służbie Matki
Najświętszej dla dobra
całego Kościoła (...). Ten,
kto przywdziewa Szkaplerz,
zostaje wprowadzony do ziemi
Karmelu, aby «spożywać jej
owoce i jej zasoby» (por. Jr
2,7) oraz doświadczać
słodkiej i macierzyńskiej
obecności Maryi w codziennym
trudzie, by wewnętrznie się
przyoblekać w Jezusa
Chrystusa i ukazywać Jego
życie w samym sobie dla
dobra Kościoła i całej
ludzkości (por. Formuła
nałożenia Szkaplerza).
Znak Szkaplerza przywołuje
zatem dwie prawdy: jedna z
nich mówi o ustawicznej
opiece Najświętszej Maryi
Panny, i to nie tylko na
drodze życia, ale także w
chwili przejścia ku pełni
wiecznej chwały; druga to
świadomość, że nabożeństwo
do Niej nie może ograniczać
się tylko do modlitw i
hołdów składanych Jej przy
określonych okazjach, ale
powinna stanowić «habit»,
czyli nadawać stały kierunek
chrześcijańskiemu
postępowaniu, opartemu na
modlitwie i życiu
wewnętrznym poprzez częste
przystępowanie do
sakramentów i konkretne
uczynki miłosierne co do
ciała i co do duszy. W ten
sposób Szkaplerz staje się
znakiem «przymierza» i
wzajemnej komunii pomiędzy
Maryją i wiernymi: wyraża
bowiem w sposób konkretny
dar, jaki na krzyżu Jezus
uczynił Janowi, a przez
niego nam wszystkim, ze
swojej Matki, oraz
przypomina o powierzeniu
umiłowanego apostoła i nas
Tej, którą ustanowił nasza
Matką duchową.
Z listu Jana Pawła II do
przełożonych generalnych
Zakonu Braci NMP z Góry
Karmel i Zakonu Braci Bosych
NMP z Góry Karmel
-
SZKAPLERZ
ZNAKIEM MARYJNYM
Od siedmiu wieków w
powszechnym użyciu jest
SZKAPLERZ NAJŚWIĘTSZEJ MARYI
DZIEWICY Z GÓRY KARMEL. Jest
to znak przyjęty przez Zakon
Karmelitański i zatwierdzony
przez Kościół jako
zewnętrzny wyraz
Macierzyńskiej Miłości Maryi
do nas, oraz naszego,
synowskiego przyjęcia tej
Miłości i jej
odwzajemnienia.
Materialnie słowo
"szkaplerz" oznacza szatę
wierzchnią, którą mnisi
przywdziewali na habit
zakonny w czasie ręcznej
pracy. Z biegiem czasu
nabrał on znaczenia
symbolicznego: wyrażał on
niesienie codziennego krzyża
przez uczniów i naśladowców
Pana Jezusa. W niektórych
zakonach, tak stało się w
Karmelu, szkaplerz stał się
znakiem własnej tożsamości i
życia.
Szkaplerz zaczął
symbolizować specjalną więź
Karmelitów z Maryją, Matką
Pana Jezusa i Patronką
Zakonu do czego przyczyniła
się wielowiekowa tradycja o
maryjnym objawieniu i
nadaniu przywilejów tym,
którzy ten szkaplerz noszą i
w nim umierają.
Od strony czcicieli Maryi
szkaplerz symbolizował
ufność pokładaną w Jej
Macierzyńskiej Miłości, co
prowadziło do skutecznego
wstawiennictwa przed Bogiem
w kwestii wiecznego
zbawienia a przyjmując Jej
Opiekę w całym życiu,
szkaplerz wyrażał pragnienie
naśladowania Jej stylu życia
i cnót, szczególnie cnoty
czystości przeżywanej według
własnego stanu. W ten sposób
Szkaplerz przeobraził się w
znak Maryjny.
- OD ZAKONU DO LUDU
BOŻEGO
W wiekach średnich wielu
chrześcijan chciało
przyłączyć się do Zakonów
wówczas powstałych:
Franciszkanów, Dominikanów,
Augustianów, Karmelitów.
Powstał laikat stowarzyszony
poprzez Bractwa.
Wszystkie Zakony chciały dać
osobom świeckim znak
przynależności i
uczestnictwa w swojej
duchowości i apostolacie.
Często znakiem tym była
jedna z części habitu
zakonnego: płaszcz, sznur,
szkaplerz...
Zakon Karmelitański
rozpowszechnił Szkaplerz w
zredukowanej formie jako
znak przynależności i jako
wyraz uczestnictwa w swojej
duchowości.
- WARTOŚĆ I ZNACZENIE
SZKAPLERZA KARMELU
Wychodząc z
wielowiekowej tradycji
Zakonu potwierdzonej przez
autorytet Kościoła SZKAPLERZ
wyraża komunię z Maryją
zobowiązując do naśladowania
Pana Jezusa jak to czyniła
Maryja, doskonały wzór
wszystkich uczniów
Chrystusa.
Dziewica Maryja uczy nas:
żyć w otwartości na
działanie Boga przyjmując w
życiu Jego wolę,
słuchać Słowa Bożego
przekazanego w Piśmie
Świętym i Tradycji Kościoła,
odkrywać Je w życiu,
przyjmować Je i wprowadzać w
czyn,
nieustannie modlić się
szukając i odkrywając Boga
obecnego we wszystkich
okolicznościach życia,
być blisko naszych braci i
sióstr znajdujących się w
potrzebie i solidaryzować
się z nimi.
SZKAPLERZ wprowadza w
bractwo Karmelu, wspólnotę
zakonników i zakonnic, i
zobowiązuje do życia według
charyzmatu tej rodziny
zakonnej, ukazuje przykład
Świętych Zakonu
Karmelitańskiego, z którymi
łączymy się duchowymi
więzami rodzinnymi, wyraża
ufność w opiekę Maryi i w
Jej skuteczność
wstawienniczej roli w
otrzymaniu łaski wiecznego
zbawienia i szybkiego
uwolnienia z czyśćca.
- NORMY PRAKTYCZNE
Szkaplerz Karmelitański
ma być wykonany z sukna
wełnianego koloru brązowego.
Na jednej części ma być
wizerunek Matki Bożej
Szkaplerznej, a na drugiej
wizerunek Najświętszego
Serca Pana Jezusa. Może on
być zastąpiony Medalikiem z
podobnymi wizerunkami.
Tylko za pierwszym razem
Szkaplerz ma być nałożony
według przewidzianego rytu
liturgicznego, przez
uprawnionego kapłana.
Szkaplerz, będący znakiem
maryjnym, zobowiązuje do
chrześcijańskiego życia, ze
szczególnym ukierunkowaniem
na pobożność maryjną.
Przemysław Kucharczak
- Po śmierci Papieża
kilkudziesięciu
gimnazjalistów ogłosiło: my
też chcemy przyjąć
szkaplerz!
To uczniowie z Gimnazjum nr
2 w Rydułtowach. O tym, że
Karol Wojtyła w młodości
przyjął szkaplerz i nosił aż
do chwili śmierci,
powiedziała im katechetka
Genowefa Szymura.
Opowiedziała też o łaskach,
które zyskują noszący
szkaplerz. Mówiła, że Maryja
nie dopuści, żeby umierający
ze szkaplerzem trafił do
piekła. I o obowiązkach,
które z noszeniem szkaplerza
się wiążą. Na koniec
zapytała, kto chciałby
szkaplerz przyjąć.
Najdziwniejsze było to, że
po tym pytaniu w górę
wystrzeliło mnóstwo rąk.
Zgłosiło się około stu
uczniów. – Sama nie wiem,
jak to się stało. Patrzę: i
ten chce, i ten, i tamten...
Dla mnie to był szok. Bo ja
sama wtedy nie byłam jeszcze
na sto procent zdecydowana,
czy przyjąć szkaplerz.
Uczniowie mnie pytali: „A
pani też go przyjmie?”. Ja
na to: „Jak wy, to ja też!”.
No więc teraz razem się do
tego przygotowujemy – mówi.
Przygotowania polegają
przede wszystkim na
spotkaniach w kościele.
Drugiego dnia każdego
miesiąca młodzież przychodzi
o godzinie 20. na adorację.
- Łobuzom zależy na
niebie
Katecheci przechodzą w
gimnazjach drogę przez mękę.
Oceny z „reli” nie liczą się
do średniej, więc niektórzy
uczniowie czują się w czasie
katechezy bezkarni. Głośno
kpią z katechetów, bywają
chamscy. Wystarczy kilku
takich na lekcji. Pozostali
uczniowie w takich
sytuacjach najczęściej
milczą. Każdy, kto trochę
zna dzisiejszą szkołę, wie
więc, jak bardzo niezwykła
jest akcja uczniów z
Rydułtów. I to tym bardziej
że wśród chętnych do
przyjęcia szkaplerza są nie
tylko uczniowie dobrze
ułożeni. Są też ci, którzy
sprawiają w szkole problemy.
– Mnie to aż tak bardzo nie
dziwi. Przecież łobuzom
zależy na niebie – wyjaśnia
spokojnie Genowefa Szymura.
– Śmierć Papieża bardzo nas,
młodych, zmieniła! Ona nas
natchnęła, żeby się z
Papieżem utożsamiać – ocenia
Sławek Duda, uczeń II B,
jeden z kandydatów do
szkaplerza. O rok starsza
gimnazjalistka Natalia
Pawelec dodaje: – Przed
pierwszym spotkaniem
przygotowującym w kościele
młodzież zawiadamiała się
SMS-ami, żeby o godzinie
21.37 zaśpiewać w kościele
„Barkę”. I cała młodzież po
zakończeniu adoracji
cierpliwe czekała na tę
godzinę. Pani Szymura też z
nami została. Nie mieliśmy
poczucia, że ktoś jest
lepszy, ktoś gorszy, wszyscy
byliśmy tam jedno –
wspomina.
Natalia i Sławek podają
konkretne przykłady na to,
że umieranie Jana Pawła II
Wielkiego odmieniło ich i
ich przyjaciół. – O, choćby
nasz kolega Misio. Choć
Misio nie był za bardzo
religijny, teraz jest
zdecydowany, żeby przyjąć
szkaplerz – mówi Natalia.
Sławek i Natalia są
harcerzami. W kwietniu na
ich zbiórce odczytano rozkaz
ze słowami: „dopiero teraz,
po śmierci Jana Pawła II,
przyjdzie nam zdać egzamin z
jego nauki”. – Przyjęcie
szkaplerza to część tego
egzaminu – wyjaśniają.
-
Szkaplerz
nie amulet
Typowy szkaplerz jest
zrobiony z płótna, ale może
mieć też formę medalika.
Wśród znanych ludzi, którzy
go noszą, jest na przykład
aktor Mel Gibson. Według
objawienia z 1251 roku,
szkaplerz gwarantuje
szczególną opiekę Matki
Bożej w trudnych sytuacjach.
Praktykującym szkaplerzne
nabożeństwo Maryja obiecała
zachowanie od potępienia.
Późniejsza tradycja
dołączyła do tego tzw.
przywilej sobotni. Według
niego, Maryja już w pierwszą
sobotę po śmierci wyrywa z
czyśćca do nieba człowieka,
który praktykował
nabożeństwo szkaplerzne.
Papieże wyrażali się o tej
tradycji z szacunkiem.
– A na mnie wrażenie zrobiło
także to, że Jan Paweł II
zmarł właśnie w sobotę. Tak,
jakby Matka Boża chciała nam
powiedzieć: „Biorę go prosto
do nieba, do Boga” – mówi
Genowefa Szymura. – Młodzi
wiedzą, że Jan Paweł jest
święty. Ja tylko tłumaczyłam
im, dlaczego był święty: bo
prowadziła go Matka Boża. On
nie miał własnej matki, więc
szczególnie zaufał Jej. I to
zaufanie tak zaowocowało –
dodaje.
– Ale czy młodych nie
odstraszą obowiązki związane
z noszeniem szkaplerza? –
pytam. – Rozmawiam z nimi o
obowiązkach. Oni tego chcą –
mówi katechetka.
Te obowiązki to przede
wszystkim codzienne
odmawianie maryjnej
modlitwy, którą wyznaczy
każdemu ksiądz przy
zakładaniu szkaplerza.
Najczęściej to „Pod Twoją
obronę” albo „Zdrowaś
Maryjo”. Noszący szkaplerz
ma też dbać o szerzenie czci
dla Matki Bożej. Sam
szkaplerz jest znakiem,
który ma o tych obowiązkach
przypominać. Bez ich
wypełniania pozostanie tylko
kawałkiem metalu. Bez wiary
i gorliwości medalik
zawieszony na szyi nic w
człowieku nie zmieni. –
Dlatego rozmawiam z
młodzieżą o tym, że
szkaplerz to nie jest amulet
– mówi pani Genowefa.
Szkaplerza nie można nałożyć
sobie samemu, trzeba go
przyjąć z rąk kapłana.
Młodzież z Rydułtów w
październiku pojedzie
przyjąć je do klasztoru
Karmelitów Bosych w Czernej
pod Krakowem.
- Kościół zamiast
treningu
Według katechetki,
niektórzy z zapisanych na
listę być może jeszcze się
wycofają. Do października
jest na razie daleko.
Zostaną najtwardsi. Ci,
którzy naprawdę tego chcą.
Na razie wygląda jednak, że
twardych jest wśród
młodzieży bardzo dużo. – Nie
zniechęcają cię obowiązki
związane ze szkaplerzem? –
pytam. – Nie. Myślę, że
wytrzymam. Chcę się w ten
sposób zbliżyć do Maryi, tak
jak Papież – wyjaśnia
ciemnowłosy Michał Mitręga z
I B. Michał już udowodnił,
że umie wyzwolić się od
wpływu swojego otoczenia, bo
w jego klasie zgłosił się
tylko on sam.
Podobny hart ducha wykazuje
Tomek Wójcik, żywy blondyn z
klasy I e, w której zgłosiło
się kilka osób. Tomek z
zapałem trenuje judo i
kung-fu. – W czasie tych
spotkań przygotowawczych w
kościele mam akurat treningi
judo. Ale to nic, i tak
przyjdę do kościoła. Chcę, i
to bardzo, zrezygnować wtedy
z treningu. Specjalnie dla
Maryi. Bo chcę być bardziej
taki, jaki był Papież –
tłumaczy z zapałem.
Zaraz po wyrażeniu chęci
przyjęcia szkaplerza, młodzi
pisali o tym kilka zdań na
karteczkach. Sabina Szewczyk
z drugiej klasy napisała:
„Chcę przyjąć szkaplerz,
ponieważ w ten sposób
przyczynię się do budowy
pomnika w hołdzie dla Jana
Pawła II. Nie będzie to
pomnik z brązu, ale pomnik z
ludzkich serc. Również
dlatego, żeby (...) być
bliżej Maryi i Boga”.
– I o to chodzi! Ciągle
słyszę, że tu i tu budują
Papieżowi pomnik, a tam
jeszcze większy... – wylicza
Genowefa Szymura. – Ale i
tak najważniejsze jest
naśladowanie Jezusa, tak jak
to robił Jan Paweł.
Prawdziwy pomnik jest w
sercu – mówi.
- Znak szkaplerza
Szkaplerz noszony na
szyi to jakby mój osobisty
podpis wyrażający zgodę na
przyjęcie Matki Jezusa do
domu mego serca, do mego
życia. Jako taki jest
świadectwem wobec innych, że
moja duchowość ma ten
szczególny maryjny rys.
Szkaplerz jest również
świadectwem wobec szatana,
który małpując rzeczy Boże,
wymaga od swoich czcicieli
przeróżnych symboli czy
znaków przynależności do
jego królestwa. Dostrzegając
szkaplerz na szyi jakiegoś
człowieka, wie, że
wytaczając mu walkę,
osaczając pokusą, staje
wobec potęgi Tej, która
miażdży go swoją pokorą.
Jest to dla nas niezmiernie
ważny atut, gdy chodzi o
duchową walkę z
przeciwnikiem naszego
zbawienia.
Ułomnej i skłonnej do
zapominania naturze ludzkiej
szkaplerz przypomina o raz
dokonanym zawierzeniu.
„Odkrywając” go co jakiś
czas na sobie, łatwiej
nabywamy nawyku częstego
myślenia o Maryi i zwracania
się do Niej. (...)
Podążanie do Boga jedynie
własnymi siłami daje
niewielkie owoce.
Zawierzenie natomiast
otwiera przed nami możliwość
szybszego i skuteczniejszego
podążania drogami duchowego
rozwoju. W znaku szkaplerza
Maryja jako matka przynosi
niepojętą dla nas łaskę i
pomaga dzięki niej osiągnąć
wiele duchowych dóbr, wśród
których największą jest Jej
obietnica zachowania od
wiecznego potępienia. Nie
sam fakt noszenia
szkaplerza, ale upodobnienie
się do Matki Jezusa w
sposobie postępowania daje
człowiekowi wewnętrzną
pewność szczęśliwego
przejścia przez próg
wieczności. Patrzenie na
szkaplerz jako na magiczny
znak, dzięki któremu
automatycznie zapewniamy
sobie zbawienie, nie ma nic
wspólnego z prawdziwym
nabożeństwem, lecz jest
wyrazem szkodliwego
zabobonu.
- Fartuch, co chroni
przed złem
Myśl: „Noszę na sercu
Szkaplerz karmelitański!” –
Jan Paweł II
Kroniki karmelitańskie
przekazują, że w nocy z 15
na 16 lipca 1251 roku
generał karmelitów św.
Szymon Stock miał widzenie
Maryi. Trzymała Ona w rękach
brązowy szkaplerz i
przekazała zakonnikowi
obietnicę: „Ktokolwiek umrze
odziany tym szkaplerzem nie
zazna ognia piekielnego”. Od
tej pory szkaplerz
karmelitański stał się nie
tylko znakiem opieki Maryi
nad zakonem karmelitów, ale
również formą oryginalnego
nabożeństwa maryjnego w
całym Kościele.
Szkaplerz początkowo służył
jako fartuch chroniący
habity zakonników w czasie
pracy. To szata złożona z
dwóch płatów sukna z
wycięciem na głowę. Jeden
płat spada na piersi, drugi
na plecy. Szkaplerz mogą
nosić osoby świeckie.
Prostsza wersja składa się z
dwóch prostokątnych kawałków
brązowego sukna połączonych
dwoma tasiemkami. Na obu
płatkach jest umieszczony
wizerunek Pana Jezusa i
Matki Bożej Szkaplerznej.
Noszenie szkaplerza można
zastąpić specjalnym
medalikiem. Szkaplerza nie
należy traktować jak
amuletu. Obietnica Maryi nie
oznacza, że wystarczy nosić
szkaplerz, a żyć można byle
jak, bo zbawienie mam już w
kieszeni. Sens tego
nabożeństwa jest dokładnie
odwrotny. Kto nosi
szkaplerz, ten przypomina
sobie ciągle, kim jest;
uznaje Maryję za swój
duchowy wzór; chroni się pod
Jej płaszcz. A Ona z kolei
zapewnia go o swojej opiece.
„Ja również od bardzo
długiego czasu noszę na
sercu Szkaplerz
karmelitański!” – wyznał Jan
Paweł II w liście z okazji
750-lecia szkaplerza
świętego (2001r.). Ten
szkaplerz widać na zdjęciach
Papieża po zamachu, a dziś
znajduje się on w kościele
klasztoru karmelitów w
Wadowicach. W swoim liście
Ojciec Święty wyjaśnia sens
tego znaku. Ma on
przypominać dwie prawdy:
„Jedna z nich mówi o
ustawicznej opiece
Najświętszej Maryi Panny, i
to nie tylko na drodze
życia, ale także w chwili
przejścia ku pełni wiecznej
chwały; druga to świadomość,
że nabożeństwo do Niej nie
może ograniczać się tylko do
modlitw i hołdów składanych
Jej przy określonych
okazjach, ale powinno
stanowić »habit«, czyli
nadawać stały kierunek
chrześcijańskiemu
postępowaniu, opartemu na
modlitwie i życiu
wewnętrznym”. Szkaplerz jest
znakiem przymierza pomiędzy
Maryją i wiernymi.
Przypomina dar, jaki na
krzyżu Jezus przekazał
Janowi i nam wszystkim. Tym
darem jest Jego Matka.
Szkaplerz jest jak fartuch.
Chroni przed pobrudzeniem
przez zło.
-
-
17
lipiec. Legendarny święty
Aleksy
Aleksy pochodził z bogatej
rzymskiej familii. Jego
rodzicami mieli być
Eufemiusz i Agle –
uprzywilejowani patrycjusze.
- W dniu swego ślubu
Aleksy - zwany także czasem
Aleksym Bożym - rozdał cały
swój majątek żebrakom, po
czym opuścił rodzinny pałac
na Awentynie, by udać się na
pielgrzymkę do Ziemi
Świętej. Za wszelką cenę
pragnął zachować czystość,
dlatego też wolał
zrezygnować z nocy
poślubnej, co miało się
spotkać ze zrozumieniem jego
dopiero co poślubionej
małżonki, noszącej imię
Famijana. Zresztą
przeczytajmy sami poniżej,
jak to opisywał anonimowy,
średniowieczny autor:
„A gdy się z nią pokładał, /
Tej nocy z nią gadał; /
Wrocił zasię pirścień jej, /
A rzekł tako do niej: /
Ostawiam cię przy twym
dziewstwie, / Wroć mi ji,
gdy będziewa oba w
niebieskim krolewstwie; /
Jutroć się bierzę od ciebie
/ Służy(ć) temu, cożci jest
w niebie”.
Ów staropolski fragment
pochodzi najprawdopodobniej
z 1454 roku i jest kopią
syryjskiego tekstu z V
wieku, który przerabiany i
tłumaczony na rozmaite
języki europejskie, był
jedną z najpopularniejszych
legend wieków średnich i
sztandarowym przykładem
hagiograficznego gatunku
literackiego.
Wiemy, że Aleksy miał żyć w
Edessie – dzisiejsze
tureckie miasto Şanlıurfa -
z jałmużny, a tym co udało
mu się wyżebrać, dzielił się
jeszcze z innymi ubogimi.
Odrzucenie dóbr ziemskich,
było dla niego niejako
gwarancją, że dostąpi
zbawienia, zaś doznawane za
życia cierpienia, miały
doskonalić jego duszę...
Powrócił do Rzymu po
siedemnastu latach tułaczki,
zamieszkując w niewielkim
pomieszczeniu pod schodami
swego rodzinnego domu.
Krewni, nie mający pojęcia,
że to Aleksy, traktowali go,
jak każdego innego włóczęgę.
Dopiero gdy - około 417 roku
- znaleziono go martwego,
okazało się, iż ściska w
ręku kartkę, na której
zdradził swą prawdziwą
tożsamość. Wtedy też
rozległo się bicie
wszystkich rzymskich
dzwonów, które w cudowny
sposób same obwieszczały
jego śmierć.
„A gdy Bogu duszę dał, / Tu
się wielki dziw stał: / Samy
zwony zwoniły, / Wszytki, co
w Rzymie były. / Więc tu
papież z kardynały, / Cesarz
z swymi kapłany / Szli są k
niemu z chorągwiami; / A
zwony wżdy zwonili samy”.
Nie były to jedyne cudach, o
jakich wspomina się w
legendarnych żywotach tego
świętego.
Przykładowo: pewnego razu
Matka Boska interweniowała,
aby wpuszczono
przemarzniętego Aleksego do
zamkniętego kościoła;
dotknięcie jego ciała
wystarczało, by uleczyć
ciężko chorych; wspomniany
zaś list Aleksego, w którym
wyznawał kim jest naprawdę,
wyciągnąć z jego martwej
dłoni mogła tylko Famijana,
jako że - podobnie jak jej
małżonek - ona także
zachowała czystość.
Aleksy jest między innymi
patronem wędrowców, ubogich
i pielgrzymów. Jego święto
przypada na 17 lipca.
-
-
18
lipiec. Świeżo malowany
święty - św. Szymon z
Lipnicy
Rozsypał rozpalone
do czerwoności węgle i kazał
stąpać po nich mnichom. Jego
płomienne kazania
przyciągały do krakowskich
bernardynów tłumy. Sądzony
był przez kapitułę krakowską
za… nadużywanie imienia
Jezus.
- Na bruku rozżarzyły się
rozpalone do czerwoności
węgle. Szymon z Lipnicy
uśmiechnął się do
bernardyńskich nowicjuszy:
Przejdźcie po nich. Chcę
sprawdzić wasze
posłuszeństwo. Polecenie
wydało się absurdalne, a
jednak nowicjusze
zaryzykowali. Wbrew zdrowemu
rozsądkowi maszerowali boso
po ogniu. Ku ich ogromnemu
zaskoczeniu nie parzył ich.
Posłuszeństwo zatriumfowało.
- Studia za jeden grosz
O tej próbie ognia pisze
w swej kronice Jan z
Komorowa. Dokument zawiera
świadectwa zakonników
przechodzących tę trudną
lekcję. Innym razem Szymon
wręczył zaskoczonym
nowicjuszom młodziutkie
sadzonki dębów i kazał im je
zasadzić… korzeniami go
góry. Znów trudna próba
posłuszeństwa. – Dziś
śmieszą nas takie obrazki. A
podobne historie zdarzały
się często w
średniowiecznych
klasztorach. Widzimy je już
u ojców pustyni. Rozżarzone
węgle to metafora
doskonałego posłuszeństwa.
Nie jest ważne, co się robi,
ale to, że ktoś o to
poprosił. A dzisiaj?
Dzisiejsze posłuszeństwo
jest logiczne. Jesteśmy zbyt
logiczni – uśmiecha się o.
Cyprian Moryc, bernardyn,
który oprowadza nas po
krakowskim klasztorze. To
tu, u stóp Wawelu, przed
wiekami modlił się Szymon z
Lipnicy.
Urodził się w miejscowości,
która słynie z długich palm.
Nie, nie chodzi francuską
Riwierę, ale o palmy
wielkanocne. Niedaleko
Bochni leży Lipnica
Murowana. To tu około 1438
r. przyszedł na świat
Szymon. Nie znamy nazwiska
jego rodziców – lipnickiego
piekarza Grzegorza i Anny.
Niewiele wiemy o
dzieciństwie świętego.
Wiemy, że w 1454 r. Szymon
został żakiem. Kroniki
wspominają, że wpłacił do
kasy Akademii Krakowskiej 1
grosz, a więc zaledwie jedną
czwartą i tak skromnej
rocznej opłaty. Był świetnym
studentem. Z pasją zgłębiał
nauki na wydziale nauk
wyzwolonych (artium). I być
może wybrałby drogę kariery
naukowej, gdyby nie pewne
spotkanie…
- Krew na rynku
Tłum na krakowskim rynku
nie mógł wyjść z podziwu. Na
środku jakiś włoski zakonnik
głosił płomienne kazanie,
wzywając głośno ludzi do
pokuty. Jego oczy płonęły.
To Jan Kapistran, wierny
uczeń św. Bernardyna ze
Sieny, wielkiego reformatora
zakonu franciszkańskiego. Do
Polski przybył na
zaproszenie Kazimierza
Jagiellończyka i zatrzymał
się tu na 8 miesięcy. Po
śmierci Bernardyna nie
rozstawał się z jego
relikwiami (wszędzie woził
ampułki z jego krwią). Na
zakończenie kazania na
krakowskim rynku zaczął nimi
błogosławić krakusów. Wielu
chorych odzyskało wówczas
zdrowie. Nie wiemy, czy
młodziutki żak Szymon z
Lipnicy spotkał
charyzmatycznego Włocha, na
pewno jednak zetknął się z
jego naukami. Po ukończeniu
akademii Szymon wstąpił do
niedawno założonego
zgromadzenia bernardynów.
Nie on sam: – Po płomiennych
kazaniach Kapistrana mogła
ich przyjść do nowicjatu
nawet setka – opowiada o.
Cyprian.
Po święceniach kapłańskich w
1460 roku Szymon został
przełożonym klasztoru w
Tarnowie, a gdy wrócił do
grodu Kraka, wybrano go na
kaznodzieję katedralnego.
Był to nie lada zaszczyt.
Młody bernardyn przerwał
monopol dominikanów na
kazania na Wawelu – śmieje
się o. Moryc. Swymi
wygłaszanymi po łacinie
homiliami porwał sporą część
elity intelektualnej
Krakowa. Zapamiętano go jako
wielkiego kaznodzieję i
porównywano do samego
Bernardyna ze Sieny.
Podobnie jak on miał ogromne
nabożeństwo do imienia
Jezus. W kaplicy kościoła
bernardynów na ogromnym
witrażu Józefa Mehoffera
Szymon z Lipnicy krzyczy:
Jezus! Jezus! Jezus!
Dół z robactwem i
nadużywanie imienia
– Jego kazania były bardzo
żarliwe, wręcz teatralne,
przerywane różnymi
aklamacjami i trzykrotnym
zawołaniem imienia Jezus. To
było tak szokujące, że
Szymona zawleczono przed sąd
kościelny. Sądziła go
kapituła krakowska za…
nadużywanie imienia Jezus.
Udało mu się jednak wybronić
i został uniewinniony –
śmieje się o. Cyprian.
Więcej, skruszeni sędziowie
gorąco poprosili go o
modlitwę. Szymon żył
niezwykle surowo. W ogrodzie
bernardyńskim, który
znakomicie zachował się do
dziś, był spory dół na
śmieci, pełen odpadków i
robactwa. Bracia widywali
Szymona, który często
spędzał w nim noc.
Sam święty nazywał ten dół
swoim „czyśćcem”. Kochał
Maryję. Nawet na drzwiach
swojej celi napisał: Ty,
który będziesz tutaj
mieszkał, pamiętaj, by
zawsze czcić Maryję. – Miał
charyzmat życia ukrytego.
Wychodził przede wszystkim
po to, by głosić kazania i
spowiadać. Jak ojcowie
pustyni, wyczuwał, kto
przychodzi jedynie z
ciekawości – opowiada o.
Cyprian. Kiedyś przyszła do
Szymona wpływowa niewiasta
ze znakomitego rodu.
Wiedziała, że święty
niechętnie schodzi ze swej
celi, powiedziała więc:
przyszłam się wyspowiadać.
Brat zakonny popędził po
mnicha z Lipnicy. Ten jednak
odmówił zejścia na furtę.
Zniecierpliwiona kobieta
nalegała. Mnich zszedł i…
nie pokazując się jej,
wyspowiadał ją przez drzwi.
„Wielu magnatów za zaszczyt
sobie poczytuje rozmowę ze
mną, ten zaś ojciec nie chce
ze mną mówić ani swej osoby
ukazać” – fuknęła obrażona
szlachcianka. – To nie był
kaprys odludka – wyjaśnia o.
Moryc. – To było głębokie
rozeznanie duchowe: Szymon
wiedział, kto naprawdę
potrzebuje łaski, a kto
przychodzi przygnany zwykłą
ciekawością.
- Dżuma
Chronimy się przed
upałem w chłodnym wnętrzu
kościoła krakowskich
bernardynów. W kaplicy
Szymona z Lipnicy Józef
Pytel starannie maluje
napis: Święty Szymon. Odrywa
pędzel ze srebrną farbą i
opowiada: – Pochodzę z
miejscowości obok Lipnicy.
Opowiadano, że kiedyś
przechodził przez nią Szymon
i obrzucono go kamieniami i
błotem. Święty odwrócił się
i powiedział: dlatego, że
tak postąpiliście, bardzo
długo nie będziecie mieli
kapłana. I rzeczywiście tak
było. Przed nami wielki
sarkofag ze szczątkami
świętego. Zmarł, posługując
chorym podczas zarazy dżumy
w Krakowie 18 lipca 1482 r.
W XV wieku morowe zarazy
często nawiedzały polskie
miasta, dziesiątkując
mieszkańców. Każdego dnia
umierało od 40 do 50 ludzi.
Przed jedną z epidemii
uciekł z Krakowa sam król
Kazimierz Jagiellończyk. W
czasie zarazy w 1482 r.
Szymon nie opuścił Krakowa.
Wyszedł na ulice, posługując
chorym i udzielając im
sakramentów. Więcej: prosił
Boga, by pozwolił mu umrzeć
w czasie trwania zarazy. Bóg
wysłuchał tej prośby. Po
kazaniu w oktawę święta
Nawiedzenia Matki Bożej na
ciele mnicha pojawił się
czerwony wrzód. Następnego
dnia nabrał już koloru
czarnego. Po sześciu dniach
Szymon zmarł. Przed śmiercią
gorąco prosił infirmarza, by
pochował go pod progiem
kościoła, ale kiedy brat
przypomniał sobie o tym,
było już za późno: ciało
Szymona spoczywało w
centralnym miejscu świątyni.
Później przeniesiono je do
osobnej kaplicy, gdzie
spoczywa do dziś.
- Cudownie uzdrowieni
Szymon zmarł w opinii
świętości, więc niebawem do
jego grobu zaczęli
szturmować ludzie. Kroniki
wspominają kobietę
opiekującą się umierającymi
na dżumę. Widząc trzech
bliskich śmierci kleryków,
poleciła ich opiece mnicha z
Lipnicy. Niebawem zdrowi jak
rydze sami pobiegli do grobu
Szymona, by podziękować za
otrzymaną łaskę. Wiadomość
obiegła lotem błyskawicy
gród Kraka. Tuż po śmierci
mnicha zanotowano aż 377
cudownych uzdrowień i łask.
– Zachowało się sporo
podziękowań od kobiet, które
miały trudności z
donoszeniem ciąży, a nawet
od tych, których dziecko
zostało martwo urodzone, a
następnie ożyło – opowiada
o. Wiesław Murawiec,
wicepostulator sprawy
kanonizacyjnej Szymona.
Wychodzimy z chłodnego
prezbiterium. Zdziwieni
podchodzimy do obsypanego
kwiatami konfesjonału. Tu
przez lata spowiadał o.
Wiktoryn Swajda. Krakowski
bernardyn zmarł trzynaście
lat temu, ale do
konfesjonału, w którym
siedział, ludzie przynoszą
codziennie świeże kwiaty. W
grubych murach klasztoru
bernardynów wielu mnichów do
dziś powtarza za Szymonem z
Lipnicy: Jezus, Jezus,
Jezus.
-
-
Św. Makryna Młodsza i jej
słynni bracia
Spośród dziewięciorga
rodzeństwa trzech braci
Makryny - jak również ona
sama - zostało świętymi.
- Makryna urodziła się w
Cezarei Kapadockiej około
327 roku.
Brat Makryny, święty
Grzegorz z Nyssy napisał o
niej wspomnienie. Życie
swojej siostry przedstawił
jako wzór doskonałego
dziewictwa i poświęcenia się
Bogu.
„Już od najmłodszych lat
charakteryzowała się wielkim
zaangażowaniem w życie
swojej rodziny” - mówi
dominikanin, ojciec Jan
Spież.
Spośród dziewięciorga
rodzeństwa trzech braci
Makryny zostało świętymi:
Bazyli Wielki, Piotr -
biskup Sebasty i Grzegorz -
biskup Nyssy. O. Jan Spież
podkreśla, że to właśnie
głębokie więzi, oraz
wzajemna miłość i troska,
przyczyniają się do
uświęcania rodziny.
-
-
19
lipiec. Św. Symmach -
Sardyńczyk z paliuszami
Pontyfikat
pochodzącego z Sardynii
papieża Symmacha przypadł na
lata 498-514.
- Był to czas, w którym w
roli następcy świętego
Piotra widział się także
antypapież Wawrzyniec i
dopiero król Teodoryk Wielki
rozstrzygnął w Rawennie spór
na korzyść Symmacha.
Wówczas to, 1 marca 499
roku, Symmach zwołał w
Rzymie synod, na którym
oficjalnie uznano go za
głowę Kościoła. Zadecydowano
także, że gdyby w
przyszłości znowu doszło do
podobnej „podwójnej
elekcji”, to wtedy żaden z
pretendentów nie będzie miał
prawa sprawowania papieskich
funkcji, póki między
wybierającymi nie zapanuje
jedność. Ustalono również,
że ubiegać o godność papieża
będzie się można dopiero po
śmierci urzędującego biskupa
Rzymu, a nie za jego
pontyfikatu.
Zasiadającemu na Stolicy
Piotrowej przyznano prawo
wyznaczenia swego następcy,
a gdyby tego nie uczynił,
wyboru nowego papieża miało
dokonywać lokalne, rzymskie
duchowieństwo podczas
głosowania.
Dotychczasowy antypapież
Wawrzyniec zgodził się z
synodalnymi ustaleniami i
został wyznaczony na biskupa
Nucerii, choć jak się
wkrótce okazało, nie był to
koniec problemów z nim i z
jego zwolennikami...
Popierający Wawrzyńca
dostojnicy wytoczyli
niebawem szereg oskarżeń
przeciw Symmachowi,
twierdząc między innymi, iż
ten zagarnął dla siebie
spore sumy pieniędzy
kościelnych. Gdy Symmach
chciał się przed królem
Teodorykiem oczyścić z
zarzutów, poplecznicy
Wawrzyńca urządzili zasadzkę
na zmierzającego do Rawenny
papieża i ten zmuszony był
ratować się ucieczką.
Ostatecznie synod włoskich
biskupów orzekł o jego
niewinności, ale dalsze
walki i spory z Wawrzyńcem i
popierającymi go duchownymi
ciągnęły się właściwie do
końca pontyfikatu Symmacha.
Warto zaznaczyć, że papież
Symmach był pierwszym, który
wprowadził zwyczaj
przekazywania paliuszy
biskupom.
-
-
20
lipiec. Bł. Czesław -
Zatrzymał jeźdźców
Apokalipsy
Na mury piastowskiego grodu
spadły kule ognia. Obrońcy
pierzchli. Czesław nie wahał
się. Zdobył się na
szaleństwo. Nie zważając na
ogromne niebezpieczeństwo,
wyszedł na mury miejskie i
poprowadził procesję.
Dar nie tylko dla Śląska
Płomienie ognia zżerały
drzewa i pełzły po
kamienicach Wrocławia.
Tętniące na co dzień życiem
miasto opustoszało.
Przerażeni ludzie pochowali
się w okolicznych lasach.
Pożar wznieciła załoga
wrocławskiego grodu. Chciała
utrudnić oblężenie Tatarom.
Nadchodzili ze wschodu,
zdobywali miasto za miastem.
Zalęknieni ludzie opowiadali
sobie mrożące krew w żyłach
opowieści o straszliwym
Batuchanie i jego
wojownikach.
– To jeźdźcy Apokalipsy.
Podobno na czele mongolskich
hord idą trzy węże,
ukazujące trzy winy
chrześcijan: niezgodę,
niedowiarstwo i przestrach –
szeptano po domach wiosną
1241 roku. Największą trwogę
wzbudzały jednak ogniste
kule – słynne chińskie ognie
demolujące mury miast.
Sześćdziesięcioletni brat
Czesław spacerował po murach
miasta. Przymknął oczy.
Przypomniał sobie pogodną
twarz Dominika – założyciela
zakonu. Spotkali się
dwadzieścia lat temu w
Rzymie.
Czesław, urodzony około 1180
roku, był prawdopodobnie
bliskim krewnym świętego
Jacka. Przyszli na świat w
Kamieniu Śląskim. Obaj
zostali kapłanami diecezji
krakowskiej. Świetnie się
zapowiadali: pochodzili ze
znakomitej rodziny. Obaj
przyjęli habit zakonny z rąk
samego Dominika. Wrócili do
Krakowa, gdzie całe dnie
spędzali na głoszeniu słowa.
Porwali tym krakowską
inteligencję. Powstał
pierwszy klasztor braci
kaznodziejów.
W 1225 roku biskup Pragi
zaprosił Czesława do stolicy
Czech. I tu powstał
klasztor. Mnich udał się do
Wrocławia. Został przeorem
nowego klasztoru, a w 1231
roku był nawet wybrany na
prowincjała zakonu. Pojechał
wówczas do Rzymu na
kanonizację św. Dominika.
Na mury piastowskiego grodu
spadły kule ognia. Obrońcy
pierzchli. Czesław nie wahał
się. Zdobył się na
szaleństwo. Nie zważając na
ogromne niebezpieczeństwo,
wyszedł na mury miejskie i
poprowadził procesję. Szedł
na jej czele. W ręku niósł
Najświętszy Sakrament.
Głośno wołał do Boga,
błagając Go o ratunek. Jan
Długosz pisze, że prosił o
wstawiennictwo ze łzami w
oczach. Czy pamiętał o
zachowaniu założyciela braci
kaznodziejów, który
wieczorami zamykał się w
kościele i płakał: – Boże,
co się stanie z
grzesznikami?
Legenda głosi, że dzięki
wstawiennictwu zakonnika
kule zaczęły przelatywać nad
miastem, nie wyrządzając
krzywdy mieszkańcom. Więcej,
zaczęły spadać na Tatarów,
którzy, widząc cud,
odstąpili od oblężenia.
Czesław zmarł 15 lipca 1242
roku we Wrocławiu. Już po
śmierci cieszył się sławą
świętego. Cześć od dawna mu
oddawaną zatwierdził papież
Klemens XI w 1713 roku. Co
ciekawe, gdy w czasie
zdobywania Wrocławia w roku
1945 cały kościół św.
Wojciecha legł w gruzach,
ocalała jedynie kaplica z
relikwiami Czesława –
patrona Wrocławia.
Dar nie tylko dla Śląska
"Jeżeli przystało
zakonnikowi odznaczać się
cnotą, dojrzałymi uczynkami
i łaską niebios, to wszystko
znaleźć można u
błogosławionego Czesława,
który w samej rzeczy jest
godny wielkiej sławy.
Wszechpotężny Bóg nie
przestaje go przyozdabiać
wielkimi cudami, których z
dnia na dzień przybywa coraz
to więcej" – napisano o
błogosławionym Czesławie w
pochodzącym z XVII stulecia
dziele "Tutelaris Silesiae"
(patron, opiekun Śląska).
Czesław urodził się około
roku 1180 w Kamieniu
Śląskim. Studiował
najprawdopodobniej w Paryżu.
Został kapłanem. Już po
przyjęciu święceń przebywał
wraz ze świętym Jackiem, z
którym był spokrewniony, w
Rzymie. Tu wstąpił do Zakonu
Kaznodziejskiego
(Dominikanów). Habit
otrzymał z rąk samego
założyciela zakonu. W roku
1222 wraz z innymi braćmi
przybył do Krakowa.
Następnie wyruszył do Pragi,
gdzie założył pierwszy
dominikański klasztor.
Założył również klasztor we
Wrocławiu. Pełnił w nim
funkcję przeora. Zmarł we
Wrocławiu 15 lipca 1242
roku.
We wspomnianym wyżej dziele
czytamy o nim: "Śląsk
zasłużył sobie u Boga na ten
dar, by posiadać Czesława,
chwalebnego wyznawcę
Chrystusa. Nie można było
dać Śląskowi nic bardziej
miłego, potrzebnego i
Boskiego. Podobnie jak z
oceanu, jak powiadają,
wychodzi słońce, tak Czesław
na kształt jaśniejącej
gwiazdy przyszedł z Polski,
aby zajaśnieć nie tylko nad
Wrocławiem, ale nad całym
Śląskiem. Swoim nieskalanym
i niebiańskim życiem
pociągnął zagubionych ludzi
do godziwych i dobrych
obyczajów, uczciwych zaś i
zacnych zagrzewał kazaniami.
Swoimi modlitwami
wyświadczył Wrocławiowi
wiele dobra.
Jest on przykładem wszelkich
cnót. Zacnością swego życia
i głoszeniem Ewangelii
odwrócił od nieprawości i
zbrodni niemało ludzi
występnych i niegodziwych, a
skłonił ich ku miłowaniu
Chrystusa i gorliwości w
pobożnym życiu. Wielu
również pociągnął do życia
zakonnego. Kiedy napominał,
jego słowa tchnęły
łagodnością. A kiedy sławił
cnoty, z jego ust
promieniowała wielka mądrość
i dar wymowy".
-
-
21
lipiec. Święty Wawrzyniec z
Brindisi
Urodził się 22 lipca 1559
roku we włoskiej
miejscowości Brindisi. Po
śmierci obojga rodziców,
wychowywał go wujek, który
był księdzem.
- Młody Juliusz Cezary
Russo uczęszczał do
franciszkańkiej szkoły w
rodzinnym mieście, z czasem
zaś przystąpił do weneckich
kapucynów, gdzie przyjął
zakonne imię - Wawrzyniec.
Na kapłana wyświęcono go w
1582 roku.
Był erudytą i poliglotą –
miał znać na pamięć całą
Biblię, zarówno po
hebrajsku, jak i po grecku.
Studiował teologię i
filozofię nie tylko w
Wenecji, ale także w Padwie.
Był wykładowcą akademickim.
Z czasem do Rzymu sprowadził
go sam papież, by w wiecznym
mieście głosił wiernym
kazania. Wkrótce potem
Ojciec Święty zaczął mu
powierzać także rozmaite
misje dyplomatyczne.
W zakonie Wawrzyniec pełnił
najróżniejsze funkcje: był
między innymi prowincjałem w
Toskanii i generałem
zgromadzenia w latach
1602-1605. To właśnie dzięki
jego staraniom pierwsi z
kapucynów dotarli między
innymi na tereny
dzisiejszych Niemiec.
Wawrzyniec założył klasztory
w Bawarii, Tyrolu, czy
Wiedniu. Co ciekawe,
odwiedzał te placówki
podczas swych wypraw, w
czasie których podróżował
wyłącznie na własnych
nogach.
Dzięki jego wsparciu
duchowemu – potrafił bowiem
gorliwie zagrzewać żołnierzy
do walki - armia cesarska
miała pokonać 11
października 1601 roku
Turków pod Székesfehérvár na
Węgrzech. Na prośbę cesarza
Rudolfa II wysłano go 1606
roku do Czech, by nawracał
husytów. Zmarł podczas
wizytacji, czy też może
kolejnej misji
dyplomatycznej w Lizbonie,
22 lipca 1619 roku.
Kanonizowano go w 1881 roku,
natomiast w 1959 ogłoszono
doktorem Kościoła. Co
ciekawe, większość jego pism
wydano drukiem dopiero w XX
wieku. Jednym z jego
najsłynniejszych dzieł jest
praca nosząca tytuł „Lutheranismi
Hypotyposis”, w której
rozprawia się z tezami
Marcina Lutra. Do historii
przeszło także „Mariale” -
traktat mariologiczny jego
pióra. Jest patronem
kapucynów.
-
-
22
lipiec. Św. Maria Magdalena
Popularna tradycja kazała
widzieć w Marii Magdalenie
jawnogrzesznicę, której
Jezus odpuścił grzechy.
Żadna z Ewangelii jednak nie
potwierdza takiej
identyfikacji.
- Z Marią Magdaleną spacer
po ogrodzie
Dzieło biblijne cz.VI
Obecność Marii Magdaleny w
trzech kluczowych momentach
paschalnego przejścia Jezusa
ze śmierci do życia – przy
śmierci, pogrzebie i przy
pustym grobie – jest
zasadnicza dla potwierdzenia
prawdy o zmartwychwstaniu i
nowym życiu Zbawiciela..
Maria Magdalena w relacji
wszystkich Ewangelistów jest
obecna zarówno przy śmierci
Jezusa na krzyżu, jak i przy
pustym grobie w poranek
zmartwychwstania. Jedynie
Jan opisuje jednak
szczegółowo ukazanie się
Jezusa Marii Magdalenie.
Jako ta, która widziała
zarówno śmierć Jezusa, jak i
Jego pogrzeb, może być
wiarygodnym świadkiem
powstania z martwych. Będąc
pewna, w którym z grobów
złożono ciało Jezusa po
śmierci, może zaświadczyć,
że ten właśnie grób jest
pusty „pierwszego dnia po
szabacie”. Nie ma co do tego
żadnych wątpliwości; nie
może chodzić o pomyłkę.
- Kobieta – świadek
Fakt ukazania przez Jana
Marii Magdaleny jako świadka
pustego grobu może nieco
zaskakiwać, gdyż wiadomo, że
w świecie żydowskim I
stulecia świadectwo kobiet
nie posiadało waloru
prawnego. Jednak Ewangeliści
podkreślają, że to właśnie
kobiety były tymi, które
pierwsze zauważyły fakt
pustego grobu. Uczniowie
byli nieobecni; żaden z nich
nie towarzyszył wszystkim
trzem wspomnianym momentom –
śmierci i pogrzebowi Jezusa
oraz odkryciu grobu bez Jego
ciała. Właśnie świadectwo
kobiet stało się „kamieniem
węgielnym” wiary paschalnej.
Fakt, że Ewangeliści nie
szukają świadków mężczyzn
(bo takich nie było),
podkreśla historyczność
całego wydarzenia.
Poszukiwanie i rozpoznanie
Jezusa zmartwychwstałego
przez Marię Magdalenę
ukazane jest przez Jana na
zasadzie procesu. Stopniowe
rozpoznanie tożsamości
„ogrodnika” staje się dla
Ewangelisty wzorcem wędrówki
wierzącego, która prowadzi
od zagubienia do radości
paschalnej. Scena objawienia
się Jezusa Marii z Magdali
została skomponowana z
wielką pieczołowitością.
Można wyróżnić w niej cztery
elementy: Maria płacze przy
grobie; Maria widzi Jezusa,
lecz sądzi, że to ogrodnik;
Jezus woła Marię po imieniu;
Maria rozpoznaje Jezusa.
- O prawdziwym
„nawróceniu” Marii Magdaleny
Na początku narracji
Maria Magdalena znajduje się
naprzeciw grobu; pochyla
się, aby zajrzeć do środka i
odkrywa, że grób jest pusty.
Można przypuszczać, że brak
ciała Jezusa staje się dla
niej przyczyną jeszcze
większego niż tylko
spowodowanego śmiercią Pana
smutku, a także przerażenia.
Jezus pojawia się w scenie,
jednak nie naprzeciw Marii,
lecz za jej plecami. Po
dialogu z aniołami Maria
„odwróciła się i ujrzała
stojącego Jezusa, ale nie
wiedziała, że to Jezus”.
Określenie to sugeruje, że
musiała przynajmniej
odwrócić twarz w kierunku
Jezusa, gdyż pełen obrót
następuje dopiero po chwili:
„Jezus rzekł do niej:
»Mario!«, a ona obróciwszy
się powiedziała do Niego »Rabbuni«,
to znaczy: Nauczycielu”.
Dopiero teraz Maria stoi
twarzą w twarz z Jezusem, co
wnioskować można również ze
słów nakazu: „Nie zatrzymuj
Mnie (dosł. nie dotykaj
Mnie), jeszcze bowiem nie
wstąpiłem do Ojca. Natomiast
udaj się do moich braci i
powiedz im: »Wstępuję do
Ojca mego i Ojca waszego, do
Boga mego i Boga waszego«”.
Kiedy więc kobieta zwraca
się twarzą do Jezusa,
pozostawia za plecami pusty
grób. Znajduje się zatem w
pozycji przeciwnej do
początkowej. Ta zmiana
sygnalizuje nowy początek w
jej życiu: śmierć jest już
poza plecami, została
pozostawiona z tyłu,
natomiast przed nią stoi
źródło życia,
zmartwychwstały Jezus. Taką
symboliką opatrzył Jan motyw
zmiany pozycji ciała Marii,
jej odwrócenie się od grobu,
znaku śmierci, i zwrócenie
twarzą do Jezusa, dawcy
życia i zmartwychwstania.
Motyw ten zawiera jeszcze
jedną prawdę; istotna jest w
nim wzmianka o dwukrotnym
„odwróceniu się” kobiety.
Jeśli po dokonaniu
dwukrotnego zwrotu jej ciało
zmieniło pozycję o 180
stopni, oznacza to, że
pierwszy obrót był
najprawdopodobniej jedynie
zwróceniem głowy w stronę
„ogrodnika”, całe zaś ciało
pozostawało jeszcze
naprzeciw grobu. Taki zwrot
nie wystarczył, by rozpoznać
Jezusa. Potrzeba całkowitego
pozostawienia w tyle, za
plecami, grobu, grzechu i
śmierci, aby w pełni
rozpoznać zmartwychwstałego
Jezusa. Początek nowego
życia możliwy jest dopiero
po całkowitym zerwaniu z
dawnym.
Ów zwrot sygnalizowany jest
również w tekście Janowej
narracji przez wykorzystanie
różnych czasowników
oznaczających „widzieć”.
Maria Magdalena w różny
sposób „widzi” podczas
opisywanego epizodu. Kiedy
stoi naprzeciw grobu,
„widzi” dwóch aniołów w
bieli (J 20,12); gdy odwraca
głowę, „widzi” Jezusa,
jednak Go nie rozpoznaje (J
20,14); kiedy jednak z
polecenia Jezusa udaje się
do Jego uczniów, oznajmia
im: „Widziałam Pana” (J
20,18). Tym razem
Ewangelista używa innego
czasownika. Wykorzystuje
także inną terminologię
rzeczownikową: nie mówi się
już o Jezusie, lecz pojawia
się tytuł chrystologiczny
„Pan”.
Zmiana czasowników
oznaczających widzenie i
zmiana rzeczowników
wskazujących na
Zmartwychwstałego podkreśla
nowość wprowadzoną przez
poznanie (rozpoznanie)
Jezusa. W przypadku Marii
Magdaleny owo rozpoznanie
nie ogranicza się jedynie do
identyfikacji osoby Jezusa,
ale obejmuje swym zasięgiem
fakt Jego zmartwychwstania,
a więc zasadniczy moment
stanowiący klucz do
właściwego poznania całego
dzieła odkupienia i
zbawienia.
Popularna tradycja kazała
widzieć w Marii Magdalenie
jawnogrzesznicę, której
Jezus odpuścił grzechy.
Żadna z Ewangelii jednak nie
potwierdza takiej
identyfikacji. Mówi się
najwyżej, że była to
kobieta, z której Jezus
wyrzucił siedem złych
duchów, ale to nie oznacza
przecież jeszcze
nieobyczajnego prowadzenia
się. Prawdziwe „nawrócenie”
dokonało się przed pustym
grobem Jezusa: Maria odwraca
się całkowicie od grobu,
symbolizującego śmierć, i
zwraca do Jezusa – źródła
życia.
- Bóg woła po imieniu
Z poznaniem faktu
zmartwychwstania łączy się w
narracji Janowej motyw
imienia; Maria rozpoznaje
Jezusa, gdy Ten zwraca się
do niej po imieniu. W
opowiadaniu Księgi Rodzaju
Bóg zwraca się do człowieka:
„Adamie, gdzie jesteś?” (Rdz
3,9). W starożytnym świecie
żydowskim dobór imienia był
niezwykle istotny. Wierzono,
że imię wpływa na los
człowieka, w pewien sposób
determinuje jego
przeznaczenie. Tak było
zresztą w przypadku
wszystkich ludów semickich.
Stary Testament zna imiona,
których znaczenie oddaje
konkretną sytuację
historyczną: Ewa –
„urodziłam mężczyznę z
pomocą Jahwe”; Samuel – Bóg
wysłuchał; Gerszom –
cudzoziemiec.
Fakt, że Jezus zwraca się do
Marii Magdaleny po imieniu,
a czyni to w zupełnie nowej
sytuacji – po swym
zmartwychwstaniu – sprawia,
że można odczytać to wołanie
symbolicznie: Jezus na nowo
„stwarza” Marię, określa ją
i obdarza nowym życiem –
życiem tak cudownym jak
pielęgnowane ogrody
starożytne.
Dusza zamieniona w ogród
Patrząc na
Zmartwychwstałego, Maria
Magdalena pomyślała: „To
ogrodnik”. Czy to przypadek?
Oczywiście nie. Ewangelia
Jana pełna jest symboliki.
Ogród to również symbol.
Jezus ukazuje się po swym
zmartwychwstaniu jako
ogrodnik, jakby chciał
oschłą i pozbawioną życia
duszę zamienić w kwitnący
ogród. Scena ta uświadamia
czytelnikom, że życie bez
Boga jest pustynią – szarą,
smutną, bez wody i bez
życia. Pustynią, na której
nikt nie słyszy wołania
człowieka.
Pustynią, na której
doskwiera samotność. Jezus
zmartwychwstał, aby wyschłą
i pustą duszę człowieka
zamienić w kwitnący i
tętniący życiem ogród.
Symbol ogrodu znany jest ze
Starego Testamentu. Po
grzechu pierwszych rodziców,
Bóg wypędził ich z ogrodu
Eden, a przy jego bramach
postawił na straży aniołów,
którzy z mieczami strzegli
dostępu do raju. O wschodzie
słońca w niedzielę
zmartwychwstania aniołowie
porzucili swoje miecze.
Wskazują na pusty grób
Jezusa i obwieszczają, że
bramy raju na nowo się
otwierają. Wystarczy uznać w
Zmartwychwstałym swojego
Mistrza, wystarczy za Marią
Magdaleną wykrzyknąć „Rabbuni”,
a życie może stać się jak
kwitnący ogród.
- Apostołka apostołów
Tradycja widzi w niej
nawróconą jawnogrzesznicę,
ale w samej Ewangelii nie
znajdziemy potwierdzenia
takiej wersji jej życia.
Papież Grzegorz Wielki (VI
wiek) w swoich homiliach
jako pierwszy utożsamił
Marię Magdalenę z Marią z
Betanii (siostrą Łazarza)
oraz z nieznaną z imienia
jawnogrzesznicą, która
namaściła Jezusowi nogi w
domu Szymona. W ikonografii
i w powszechnej świadomości
wizja Magdaleny jako
nierządnicy funkcjonowała
przez wieki i pokutuje do
dziś powszechnie.
A co mówi o niej Nowy
Testament? Pochodziła z
Magdali, miejscowości
położonej nad Jeziorem
Galilejskim. Ewangeliści
piszą, że Jezus wyrzucił z
niej siedem złych duchów.
Liczba siedem sugeruje
pełnię. Na tej podstawie
możemy domyślać się, że
poziom opanowania przez
złego ducha był bardzo duży
i musiał powodować wielkie
cierpienie. Nie wiemy, jak
wyglądało jej uzdrowienie.
Pewne jest to, że wyzwolenie
od złego rozpoczęło nowy
etap jej życia. Magdalena
towarzyszy odtąd wiernie
Jezusowi w czasie Jego
działalności aż po Golgotę.
Wśród kobiet podążających za
Chrystusem wymieniana jest
na pierwszym miejscu.
Maria z Magdali jest razem z
Jezusem, kiedy zabrakło
Piotra i innych Apostołów.
Jest świadkiem ukrzyżowania
i śmierci Mistrza, zdjęcia
Go z krzyża i pogrzebu.
Idzie wraz z dwoma innymi
kobietami do grobu, aby
namaścić ciało
Ukrzyżowanego, znajduje
pusty grób. Ewangelia św.
Jana kreśli piękną scenę
ukazania się jej
Zmartwychwstałego Pana.
Maria rozpoznaje Mistrza
dopiero, kiedy słyszy swoje
imię. Jako pierwsza głosi
zmartwychwstanie. Nie znamy
jej dalszych losów. Na
Wschodzie nigdy nie
utożsamiono ją z nawróconą
jawnogrzesznicą. Na
Zachodzie rozpowszechniły
się legendy mówiące o tym,
że dotarła do Francji, gdzie
żyła jako pustelnica.
Vezelay, które było w
średniowieczu ważnym centrum
pielgrzymkowym, szczyci się
posiadaniem jej relikwii.
W pierwszych wiekach po
Chrystusie dominował
pozytywny obraz Magdaleny
jako wiernej uczennicy i
rozmówczyni Jezusa.
Porównywano ją do św.
Piotra, ponieważ pełniła
rolę liderki kobiecej
wspólnoty. Św. Augustyn
nazwał ją nawet „apostołką
apostołów”. Pora porzucić
obraz Marii Magdaleny jako
nawróconej nierządnicy.
Warto docenić jej wierność w
podążaniu za Jezusem aż po
krzyż i fakt, że to kobieta
jako pierwsza głosiła wieść
o zwycięstwie życia nad
śmiercią.
- Mario! Rabbuni!
Myśl: Jest tam, gdzie
być powinien każdy uczeń
Jezusa: pod krzyżem i w
porannym świetle
zmartwychwstania...
Bibliści podkreślają, że św.
Marii Magdaleny nie można
utożsamiać z
jawnogrzesznicą, która
namaszczała Jezusowi stopy w
domu faryzeusza Szymona. Ze
wzmianek Ewangelistów wiemy
tylko tyle, że Maria
wymieniona jest na pierwszym
miejscu wśród kobiet
podążających za Mistrzem z
Nazaretu i że została
uwolniona od siedmiu złych
duchów. Liczba siedem
sugeruje, że jej zagubienie
(opętanie? choroba?) było
bardzo poważne. Tradycja
zachodnia widzi w Magdalenie
dawną prostytutkę nawróconą
dzięki spotkaniu z
Jezusem... Nie wiemy, jak to
dokładnie było z Marią z
Magdali, tym niemniej faktem
jest, że Chrystus uzdrawiał
kobiety lekkich obyczajów.
Może więc ta tradycja nie
jest bardzo daleka od
prawdy. W każdym razie
dobrze oddaje istotę
Ewangelii: Boża łaska
przemienia nawet
największych grzeszników w
świętych.
Magdalena była pierwszą
osobą, która spotkała Pana
po jego zmartwychwstaniu.
Początkowo wzięła Go za
ogrodnika. Zapłakana,
przybita smutkiem nie
rozumie, co się dzieje.
Moment przebudzenia
następuje dopiero wtedy, gdy
słyszy Jezusa mówiącego do
niej po imieniu: „Mario!”. „Rabbuni!”
– odpowiada. To słowo
oznacza „nauczyciela”, ale
ma ono silne zabarwienie
emocjonalne. Brzmi jak „mój
kochany nauczycielu”. Czyż
nie o to właśnie chodzi w
naszej relacji do Boga – o
miłość i o uznanie Go za
nauczyciela życia? Łzy Marii
znikają, jest eksplozja
miłości. Jezus wypowiada
tajemnicze słowa: „Nie
zatrzymuj mnie”. Tak,
niemożliwe jest, by chwile
ekstazy trwały w
nieskończoność, nie da się
żyć na najwyższych emocjach.
„Idź do moich braci” –
trzeba wrócić do wspólnoty,
nawet jeśli ona nie zawsze
nas rozumie i nieraz
lekceważy nasze łzy. Piotr i
Jan zostawili przecież
płaczącą Marię samą przy
pustym grobie.
Jean Vanier: „Maria wyobraża
każdego z nas. Tak jak ona,
biegamy na oślep we
wszystkich kierunkach, każdy
sam z poczuciem pustki;
płacząc i skarżąc się;
szukając śmierci Jezusa,
który żył dwa tysiące lat
temu. Ona szuka Jezusa, ale
to On ją znajduje i woła po
imieniu. Podobnie każdy z
nas pragnie być odnalezionym
i wezwanym po imieniu”.
Maria jest tam, gdzie być
powinien każdy uczeń Jezusa:
u stóp krzyża i w porannym
świetle zmartwychwstania.
Jej postać przypomina jak
wielka jest siła Bożej
miłości i jak piękny jest
ten, kto tej miłości się
poddaje. Mniejsza o
biograficzne detale. Liczy
się miłość.
-
-
23
lipca. Jak zwierciadło i
cierń - św. Brygida
Była świecką kobietą, ale
nie wahała się gromić
duchownych, którzy zagubili
swoje powołanie. To było
wołanie o świętość pośród
powszechnego zepsucia.
- Kiedy była blisko
wielkiego grzesznika, czuła
niemiły zapach i zatykała
sobie nos. Wpadała w
ekstazy, prorokowała,
uzdrawiała. Była jedną z
największych mistyczek w
historii Kościoła, a
jednocześnie z niezwykłą
energią angażowała się w
problemy, którymi żył
Kościół w XIV wieku.
Napominała papieży i
duchowieństwo. Walczyła o
świętość nie tylko swoją,
ale i swojego Kościoła.
Brygida Szwedzka (1303–1373)
to największa skandynawska
święta. W 1999 roku Jan
Paweł II ogłosił ją
współpatronką Europy, wraz
ze św. Katarzyną ze Sieny i
św. Edytą Stein. Trzy święte
kobiety stanęły symbolicznie
u boku męskich patronów
starego kontynentu –
świętych Benedykta, Cyryla i
Metodego.
Brygida była rodowitą
Szwedką z arystokratycznego
rodu. W swoim rodzinnym domu
otrzymała dobre
wykształcenie i religijne
wychowanie. Jako 13-latka
zostaje wydana za bogatego
Ulfa Gudmarssona. Nie
marzyła o małżeństwie, ale
żyje w zgodnym związku.
Staje się matką czterech
synów i czterech córek. W
wieku 41 lat zostaje wdową.
Po śmierci męża jej
mistyczne wizje nasilają
się. Brygida angażuje się
odtąd całkowicie w sprawy
wiary i Kościoła. W
posiadłości Vadstena,
podarowanej jej przez króla,
zakłada nową rodzinę
zakonną, nazwaną później
brygidkami. W roku 1349
udaje się do Rzymu, by
uzyskać odpust z okazji roku
jubileuszowego i zatwierdzić
regułę swojego zakonu.
Papież przebywa w tym czasie
w Awinionie. Papiestwo
przeżywa jeden z
największych kryzysów w
dziejach. Rzym pozbawiony
pasterza podupada. Wśród
duchowieństwa, w zakonach i
wśród świeckich rzymian
panuje kompletny upadek
obyczajów. Zanika życie
religijne. Brygida pisze
listy do kolejnych papieży,
w których w ostrym,
proroczym tonie wzywa ich do
powrotu na Stolicę Piotrową
i odnowy Kościoła. Rzym
staje się jej drugim domem.
Wraz ze swoją córką
Katarzyną pielgrzymuje do
włoskich sanktuariów. W
ostatnią pielgrzymkę udaje
się do Ziemi Świętej. Umiera
w Rzymie. Żegnają ją tłumy.
Orszak z ciałem Brygidy
wędruje przez Europę, przez
Gdańsk docierając do
Szwecji. Brygida zostaje
pochowana w klasztorze w
Vadstenie, który staje się
skandynawskim Rzymem,
ośrodkiem życia religijnego
i kulturalnego aż do czasu
konfiskaty przez
protestantów.
Św. Brygida mawiała o sobie,
że jest „ubogim gońcem z
wielkim listem od Pana”.
Zbiór jej objawień liczy 700
wizji, zebranych w ośmiu
księgach tzw. Revelationes
celestes (Objawienia
niebiańskie). Teksty te są
nie tylko świadectwem
głębokiej wiary, ale i
prorockiej odwagi. Była
świecką kobietą, ale nie
wahała się gromić
duchownych, którzy zagubili
swoje powołanie. To było
wołanie o świętość pośród
powszechnego zepsucia. W
jednym z objawień Brygida
słyszy słowa Maryi: „Masz
być jak czyste i klarowne
zwierciadło i jak ostry
cierń. Zwierciadłem przez
prawe i święte obyczaje,
cierniem przez wstręt do
grzechu”. Być jak
zwierciadło i cierń – czyż
nie jest to piękna definicja
bycia chrześcijaninem
pośrodku świata? Czasy dziś
inne, ale proroków potrzeba
i dziś. Także tych mających
odwagę napomnieć duchownych,
w których wygasł
ewangeliczny żar.
-
-
-
św. Jan Kasjan - Smak
pustyni
Ojcowie Pustyni uczą
mądrego stawiania sobie
wymagań i granic, po to, by
zrobić miejsce dla Boga.
Chcemy być piękni, zdrowi,
młodzi i bogaci.
Mobilizujemy się do
katorżniczych kuracji
odchudzających, od czasu do
czasu ktoś głoduje o parę
groszy do pensji. Ale
powstrzymanie się w piątek
od mięsa (przyznajmy, mało
heroiczne) staje się
problemem. Coraz trudniej
przekonać kogoś, że warto
powalczyć o piękno
wewnętrzne, o zdrowie duszy,
o bogactwo duchowe i
młodość, którą daje wiecznie
młody Bóg.
Święty Jan Kasjan
przekonuje, że warto.
Należał do pokolenia Ojców
Pustyni – ascetów, dla
których głęboka modlitwa
serca stała się
najważniejszym celem życia.
Żył na przełomie IV i V
wieku. Jego zasługą było
przeniesienie wschodnich
doświadczeń życia zakonnego
na grunt Europy Zachodniej.
Urodził się w Scytii
Mniejszej (dzisiejsza
Rumunia). Wstąpił do
klasztoru w Betlejem. Dwa
lata później wybrał się w
podróż do Egiptu, który
słynął w owych czasach jako
prawdziwe „zagłębie
pustelników i mnichów”.
Tam spędził 10 lat, formując
się u najsłynniejszych
mistrzów. Później udał się
do Konstantynopola, gdzie
został wyświęcony na
diakona. W roku 404 wyruszył
do Rzymu. Został kapłanem.
Około roku 415 osiadł w
Marsylii, gdzie założył dwa
klasztory: męski i żeński.
Były to pierwsze wspólnoty
monastyczne na Zachodzie. W
Marsylii napisał dwa
najważniejsze swoje dzieła.
W Institutiones zawarł m.in.
instrukcje na temat życia
zakonnego i zalet ascezy.
Drugi traktat Collationes ma
formę wykładów, włożonych w
usta słynnych wschodnich
mnichów, poświęconych drodze
do doskonałości. Z tych
dzieł korzystał później św.
Benedykt, układając swoją
słynną Regułę.
- Święty Jan Kasjan uczył,
że powołanie mnicha jest w
gruncie rzeczy pełniejszą
realizacją konsekracji
chrzcielnej. Życie duchowe
polega na dwóch rodzajach
wiedzy: na tzw. wiedzy
czynnej, która jest
poznaniem grzechów i środków
ich zwalczania oraz
poznaniem cnót i ich
stopniowym nabywaniem. Drugi
rodzaj wiedzy to
kontemplacja samego Boga.
Kasjan wymieniał osiem
grzechów głównych:
obżarstwo, nieczystość,
chciwość, gniew, smutek,
lenistwo, próżność i pycha.
Za cnoty wiodące uznawał
umiar i pokorę. Kładł nacisk
na potrzebę poznania siebie
samego. Unikał skrajności.
Proponował umiarkowaną
ascezę.
Powiadał, że pościć to jeść
normalnie, czyli tyle, ile
potrzeba, ani za mało, ani
za dużo. Zachęcał do tzw.
modlitwy Jezusowej,
polegającej na powtarzaniu
imienia Jezus lub wybranego
zdania z Biblii: „Wyszukaj
sobie swój wers modlitwy,
który został ci wpisany w
serce i który będzie z niego
wyrastał. Pozwól mu się
przeniknąć. Powtarzaj go
wciąż, by mógł się w tobie
rozwinąć, jak drzewo ze
swych korzeni. Przeżuwaj go
wciąż i zbieraj weń swoje
życie”. On sam do
„przeżuwania” polecał werset
psalmu: „Boże, wejrzyj ku
wspomożeniu memu. Panie,
pośpiesz ku ratunkowi
memu”(Ps 70,2). Jest coś
pociągającego w Ojcach
Pustyni. Uczą mądrego
stawiania sobie wymagań i
granic, po to, by zrobić
miejsce dla Boga.
Przekonują, że sprawy ducha
są warte wysiłku.
-
-
24
lipca. Słony rachunek - św.
Kinga
Jest opiekunką ubogich.
Nawet zamknięta za murami
klasztoru własnoręcznie
szyła dla nich odzienie. Czy
widział ktoś taką księżną?
- Władza deprawuje –
narzekamy. Tymczasem z domu
świętej Kingi (zwanej też
Kunegundą) pochodziło aż
kilkoro świętych. Była córką
samego króla węgierskiego
Beli IV i Marii, córki
greckiego cesarza. Z jej
najbliższej rodziny na
ołtarze trafili: święty
Stefan i jego syn, królewicz
Emeryk, święty Władysław i
Elżbieta oraz błogosławione:
Małgorzata, Jolanta i
Konstancja – siostry
Kunegundy. Kinga,
pięcioletnia węgierska
królewna, w 1239 została
zaślubiona księciu
sandomierskiemu Bolesławowi.
Przybyła do Polski i w
Wojniczu spotkała się z
kandydatem na męża. Ślub
nastąpił jednak dopiero po
1246 r., gdy Kinga ukończyła
12 lat. Podczas uroczystości
weselnych nakłoniła męża, by
na rok ślubował bezwzględną
czystość. Bolesław zgodził
się. Podobne śluby uczynił
po roku, a po kilku latach w
katedrze wawelskiej
przysiągł dozgonną czystość.
Stąd wziął się jego
przydomek „Wstydliwy”.
Kinga zamieszkała w
Sandomierzu. Wielu było
zdumionych jej skromnością i
pokorą. Podobno ubłagała
ojca, by w wianie nie dawał
jej złota i kosztowności,
gdyż związane są z
cierpieniem i łzami, ani
roju służby, bo jest
znamieniem pychy. Pragnęła
tylko jednego skarbu – soli.
Była ona wówczas bardzo
droga, czasem dorównywała
wartością złotu. Król Węgier
zgodził się. Podarował córce
najbogatszą kopalnię
Siedmiogrodu w Marmarosz.
Kinga biorąc ją w
posiadanie, miała wrzucić do
szybu swój zaręczynowy
pierścień. Do nieznanej
Polski wzięła z sobą
doświadczonych górników
węgierskich. Zaczęli szukać
soli nad Wisłą. Znaleźli ją
w Bochni. I wówczas, powiada
legenda, zdarzył się cud. „W
pierwszym bałwanie (bryle)
soli, który wykopano,
pierścień się on jej
znalazł, który ujrzawszy
Kunegunda i poznawszy,
dziękowała Panu Bogu, który
dziwy czyni tym, którzy Go
miłują” – notował ks. Piotr
Skarga.
Tyle legenda. Ale
rzeczywiście za życia Kingi
rozwinęło się wydobywanie
soli. Do dziś w kopalni w
Wieliczce na głębokości 101
metrów można pomodlić się w
wykutej na cześć Świętej
podziemnej kaplicy. Jest
największa na świecie, cała
wykonana z soli, może
pomieścić nawet pięćset
osób. Kinga była prawdziwą
ewangeliczną solą ziemi. Na
książęcym dworze panowała
franciszkańska atmosfera.
Kinga zafascynowana życiem
Biedaczyny z Asyżu kilka
razy dziennie modliła się w
kaplicy, rano słuchała w
kościele Mszy, odprawiała
nocne czuwania. Wspierała
nędzarzy i chorych.
Odwiedzała ich w domach i
szpitalach.
Były to czasy ogromnych
niepokojów. Kinga aż
trzykrotnie przeżyła najazd
Tatarów. W 1287 roku broniła
się przed nimi na pienińskim
zamku. Po śmierci męża,
rozdawszy swe kosztowności
ubogim, wyjechała do Starego
Sącza. Założyła tu klasztor
klarysek i zamieszkała w nim
do śmierci. Wprowadziła
pacierze, kazania i pieśni w
języku polskim. Była bardzo
popularna: pienińscy
przewodnicy do dziś
opowiadają legendy o
cudownym odkryciu Dunajca i
Tatrach, które powstały z
porzuconej korony księżnej.
Kanonizowana przez Jana
Pawła II w Starym Sączu,
jest patronką Polski i Litwy
i opiekunką ubogich. Kroniki
wspominają, że nawet
zamknięta za murami
klasztoru własnoręcznie
szyła dla nich odzienie. Czy
widział ktoś taką księżną?
- Św. Kinga od
samorządowców
Szczawnica, 02-09-2007.
Kongregacja ds. Kultu Bożego
i Dyscypliny Sakramentów
zatwierdziła św. Kingę jako
patronkę samorządowców w
Polsce.
Dekret wydano na prośbę
radnych ze Szczawnicy.
Samorządowcy wybrali św.
Kingę za swoją patronkę,
ponieważ „sprawując władzę,
okazała się prawdziwą matką,
szczególnie wobec ubogich i
uciśnionych”. Św. Kinga,
córka króla węgierskiego
Beli IV, żona Bolesława
Wstydliwego, otaczana jest
szczególnym kultem przez
górali pienińskich.
W Pieninach szukała
schronienia, uciekając przez
Mongołami. Według licznych
podań, znalazła je w
XIII-wiecznym zamku
pienińskim. W Starym Sączu
założyła klasztor sióstr
klarysek, gdzie zmarła w
1292 r. Beatyfikowana
została przez papieża
Aleksandra VIII w 1690 r.
Ćwierć wieku później papież
Benedykt XIII ogłosił ją
patronką Polski i Litwy.
Świętą ogłosił ją Jan Paweł
II podczas pielgrzymki do
ojczyzny w 1999 r.
-
-
25
lipca. Syn Gromu - św.
Jakub, Apostoł
„W tym samym czasie Herod
zaczął prześladować
niektórych członków
Kościoła. Ściął mieczem
Jakuba, brata Jana...” (Dz
12,1-2)
- Ilu Jakubów?
Wśród około 50 świętych i
błogosławionych noszących to
imię dwóch było Apostołów.
Dla ich odróżnienia nadano
im przydomki: Starszy i
Młodszy oraz Większy i
Mniejszy. Odróżnienie to
wprowadził już św. Marek (Mk
15,40). Zapewne za podstawę
wzięto nie wiek, ale moment
przyłączenia do grona
Apostołów.
Imię Jakub pochodzi z
hebrajskiego „skeb”, co
znaczy „pięta”. Bowiem,
według Księgi Rodzaju, kiedy
Jakub, wnuk Abrahama, rodził
się jako bliźniak z Ezawem
swoim bratem, miał go
trzymać za piętę (Rdz
25,26).
Brat Jana, syn Zebedeusza, a
może kuzyn Jezusa?
Św. Jakub Starszy był bratem
św. Jana Apostoła
(M14,21-22). Obaj byli
synami Zebedeusza. Byli
rybakami i mieszkali nad
jeziorem Tyberiadzkim.
Ewangelie nie wymieniają
bliżej miejscowości. Być
może, pochodzili z Betsaidy
podobnie jak św. Piotr,
Andrzej i Filip (J1,44),
gdyż spotykamy ich razem
przy połowach. Św. Łukasz
zdaje się nam to wprost
narzucać, kiedy pisze, że
Jan i Jakub „byli
wspólnikami Szymona –
Piotra” (Łk 5,10).
Matką św. Jana i Jakuba była
Salome (Mt 15,40), która
należała do najwierniejszych
towarzyszek wędrówek
Chrystusa Pana (Mk 15,40).
Czy ze strony matki był św.
Jakub kuzynem Pana Jezusa,
jak sugerują niektórzy?
Raczej nie. Św. Jakub został
zapewne powołany do grona
uczniów Chrystusa już nad
rzeką Jordan. Tam bowiem
spotykamy jego brata Jana
(J1,37). Po raz drugi jednak
Pan Jezus wezwał go w czasie
połowu ryb: „Gdy (Jezus)
przechodził obok jeziora
Galilejskiego ujrzał dwóch
braci - Szymona zwanego
Piotrem i brata jego
Andrzeja, jak zarzucali sieć
w jezioro i rzekł do nich:
«Pójdźcie za Mną, a uczynię
was rybakami ludzi». Oni
natychmiast zostawili sieci
i poszli za Nim. A gdy
poszedł stamtąd dalej,
ujrzał innych braci: Jakuba
syna Zebedeusza i brata jego
Jana, jak z ojcem swym
Zebedeuszem naprawiali w
łodzi swe sieci. Ich też
powołał. A oni natychmiast
zostawili łódź i ojca, i
poszli za Nim” (Mt 4,21-22).
Św. Łukasz podaje szczegół
nowy, że było to po
pierwszym cudownym połowie
ryb (Łk 5,1-11).
Spośród Apostołów katalogi
wymieniają św. Jakuba
Większego zawsze na czołowym
miejscu. I tak św. Mateusz i
Łukasz dają mu trzecie
miejsce po św. Piotrze i
Andrzeju (Mt 10,3; Łk 6,14),
a św. Marek stawia go zaraz
po św. Piotrze na miejscu
drugim (Mk 3,17).
Także Chrystus Pan wyróżniał
św. Jakuba. Właśnie on
należał do wybranej trójki
Apostołów, którzy byli
świadkami wskrzeszenia córki
Jaira (Mk 5,37; Łk 8,51),
Przemienienia Pańskiego (Mt
17,1; Mk 9,1; Łk 9,28), oraz
Jego krwawego konania w
Ogrójcu (Mt 26,37).
Św. Jakub miał charakter
popędliwy, czym się
wyróżniał wśród Apostołów
tak dalece, że otrzymał
nawet od Chrystusa przydomek
„Syn Gromu” (Mk 3,17).
Chciał bowiem wraz z Janem,
aby piorun spadł na pewne
miasto w Samarii, które nie
chciało przyjąć Pana Jezusa
z Jego uczniami (Łk
9,55-56). Jakub był wśród
tych uczniów, którzy pytali
Pana Jezusa na osobności,
kiedy będzie koniec świata (Mk
13,3-4). Wreszcie był on
świadkiem drugiego, także
cudownego połowu ryb, kiedy
Chrystus ustanowił Piotra
głową i pasterzem swojej
owczarni (J 27,2).
Ewangelie wspominają o
Jakubie Starszym na 18
miejscach, co łącznie
obejmuje 31 wierszy. W
porównaniu do innych
Apostołów jest to bardzo
dużo.
- Pierwszy męczennik
wśród Apostołów
Dzieje Apostolskie
wspominają o św. Jakubie dwa
razy: kiedy wymieniają go na
liście Apostołów (Dz 1,13)
oraz przy wzmiance o jego
męczeńskiej śmierci. Z tej
okazji św. Łukasz tak pisze:
„W tym samym czasie Herod
zaczął prześladować
niektórych członków
Kościoła. Ściął mieczem
Jakuba, brata Jana...” (Dz
12,1-2). Sprawcą wyroku
śmierci na św. Jakuba
Większego był król Herod
Agryppa I. Jako wnuk Heroda
Wielkiego i Hasmonejki
Mariamme chciał Żydom
okazać, że krew jego narodu
płynie w jego żyłach.
Dlatego pilnie przestrzegał
przepisów prawa Mojżesza i
sprawował opiekę nad
świątynią w Jerozolimie. Z
tych powodów Żydzi bardzo
cenili Heroda i łączyli z
nim nawet pewne nadzieje.
Korzystając z przyjaźni,
jaką darzył naród żydowski,
Herod Agryppa I, kapłani i
starsi nakłonili go, aby
rozpoczął prześladowanie
Kościoła. Chodziło na
pierwszym miejscu o
stracenie przywódców. To
właśnie ten król po
straceniu św. Jakuba kazał
natychmiast uwięzić także
św. Piotra. Kiedy go pojmał,
osadził w więzieniu i oddał
pod straż czterech
oddziałów, po czterech
żołnierzy każdy, zamierzając
po święcie Paschy wydać go
ludowi (Dz 12,3-4). Jest
rzeczą zadziwiającą,
dlaczego św. Jakuba stracono
bez procesu. Władzę nad całą
Palestyną dał Herodowi
cesarz Klaudiusz (41-44).
Herod jednak niedługo
panował, gdyż zmarł nagle
rażony apopleksją (Dz
12,20-25).
Wyrok śmierci bez sądu
wykonano zapewne dlatego,
aby nie przypominać ludowi
procesu Chrystusa Pana i nie
narazić się na jakieś
nieprzewidziane reakcje.
Było to więc posunięcie
taktyczne. Dlatego także
zapewne nie kamieniowano św.
Jakuba, ale go w więzieniu
ścięto. Biskup Euzebiusz,
pierwszy historyk Kościoła
(w. IV), pisze, że św. Jakub
ucałował swojego kata, czym
go tak dalece wzruszył, że
sam kat także wyznał
Chrystusa i za to
natychmiast poniósł śmierć
(Hist. 2,9; 1-4).
-
-
Santiago
de Compostela
W średniowieczu powstała
legenda, że św. Jakub, zanim
został biskupem Jerozolimy
udał się najpierw zaraz po
Zesłaniu Ducha Świętego do
Hiszpanii. Tradycja ta
powstała dlatego, ponieważ w
wieku VII miano z Jerozolimy
do Santiago de Compostela
sprowadzić relikwie św.
Jakuba. Palestynę bowiem
opanowali Arabowie i była
poważna obawa zniszczenia
jego grobu. Nadto opowiadano
sobie, że w czasie jednej z
bitew z Maurami miał się
ukazać na niebie św. Jakub w
zbroi rycerza i przyczynić
się do zwycięstwa
chrześcijan.
Piotr Skarga przyjmuje
obecność św. Jakuba w
Hiszpanii jako fakt: „Pójdź
za Mną, nauczę cię lepszego
rzemiosła - iż nie ryby, ale
ludzi łowić będziesz. Dziwne
rzemiosło, którego się ci
uczyć mają, którym opieka
dusz ludzkich zleconą jest.
Powołany Jakub do onej
szkoły i nauki łowienia
ludzi, nie dał się takiej
myśli zwyciężyć: - Porzucić
mi pożywienie i chleb mój
każe, a sam nic nie ma...
Ojca miłego tak starego i
matkę jako opuszczę? Po
wzięciu Ducha Świętego
puścił się św. Jakub do
Hiszpanii tak daleko na
zbawienie dusz zabiegając, a
mało nie świat wszystek od
wschodu aż na zachód
ostatniego kraju ziemi
przebiegł. O, jaka chęć do
pozyskania dusz i
wypełnienia rozkazu Pana
swego” (Żywoty Świętych).
W Santiago de Compostela od
XI w. znajduje się stolica
arcybiskupstwa, a wybudowana
tam katedra pod wezwaniem
Św. Jakuba została
uroczyście konsekrowana w
roku 1211. Tam został
również założony zakon
rycerski Św. Jakuba dla
obrony wiary i kraju przed
Arabami, którzy najechali w
VII wieku także Hiszpanię i
kilka wieków ją okupowali. W
XIII wieku założono także we
Francji inny zakon św.
Jakuba dla opieki nad
pielgrzymami. Przetrwał on
do roku 1672. Święty Jakub
jest pierwszym patronem
Hiszpanii, a jego grób w
Santiago należał w
średniowieczu do
najsłynniejszych sanktuariów
chrześcijaństwa, zajmując
trzecie zaszczytne miejsce -
po Ziemi Świętej i po
Rzymie.
Santiago de Compostela ma
własny uniwersytet założony
w roku 1501, wspaniałą
bazylikę-katedrę, gdzie
mieszczą się relikwie św.
Jakuba i kilkanaście innych
okazałych i bogatych
kościołów. Według tamtejszej
legendy w roku 835 biskup
miasta Irii, wiedziony przez
cudowną gwiazdę, miał
odnaleźć grób i relikwie św.
Jakuba Apostoła. Alfons II,
król Asturii zbudował tu
kościół, przy którym rychło
powstało miasto. Co roku
Compostelę odwiedzają
miliony pielgrzymów. Tak
więc grób św. Jakuba do dnia
dzisiejszego należy do
największych sanktuariów na
świecie. Przewodnik z XII
wieku podaje aż 4 różne
szlaki z Europy do
Composteli. Umyślnie
wybierano sanktuaria, aby je
po drodze nawiedzać, np. we
Francji: Matki Bożej w Le
Puy, św. Marii Magdaleny w
Vezeley, św. Leonarda w
Saint Leonard, św.
Marcjalina w Limoges, św.
Fronta w Perignem, św.
Marcina w Tours i inne.
- 26 lipca
-
-
Święta babcia w depresji -
święci Joachim i Anna,
rodzice NMP
Matką Królowej
Pokoju jest ta, którą
„dobrzy ludzie” z
szyderstwem wygnali ze
świątyni.
- A jakie ma śliczne oczka
– babcia z dziadkiem
pochylają się nad kołyską –
a jakie nóżki! Oj, jak
maleństwo wierzga. Ti, ti,
ti… Babciu, dziadku. A
gdybym wam powiedział, że o
waszym wnuczku będą z kpiną
mówili: „to żarłok i pijak,
przyjaciel celników i
grzeszników”? Że będą
przyrównywali go do samego
szatana, że zostanie
zdradzony i upokorzony? Że
za 33 lata będzie pocił się
krwią, a w końcu umrze w
samotności, wyrzucony poza
mury Miasta Pokoju. Że
będzie... Zbawicielem
świata?
Czy taka sytuacja mogła się
zdarzyć? Nie wiem. Niewiele
wiemy o Annie i Joachimie.
To z pewnością dziadkowie
najniezwyklejszego wnuka
świata. Byli rodzicami
Maryi. Swą malutką córeczkę
nazwali Mariam, co można
przetłumaczyć jako Kropelka.
Kropelka pachnącej mirry lub
kropelka goryczy. Bardzo
długo czekali na dziecko.
Jak Sara i Abraham zmagali
się ze Słowem Pana.
Apokryficzna Protoewangelia
Jakuba opisuje modlitwę
Anny, dla której
bezpłodność, uważana przez
Izraelitów za hańbę, była
prawdziwym dramatem.
Anna wyszła na spacer do
ogrodu. Usiadła pod krzakiem
wawrzynu i rozpłakała się:
„Biada mi! Któż mnie
zrodził, jakież łono mnie
wydało? Zostałam bowiem
zrodzona przeklęta wobec
synów Izraela. Bo stałam się
przedmiotem obelg, zelżona,
wyszydzono mnie i wygnano ze
świątyni Pana, Boga mojego!
Biada mi, komuż stałam się
podobną? Nie stałam się
nawet podobną do ptactwa
niebios, bo nawet ptactwo
niebios płodne jest –
widzisz to, Panie! Biada mi,
komuż stałam się podobną?
Nie stałam się nawet podobną
dzikim zwierzętom ziemi, bo
nawet dzikie zwierzęta
płodnymi są – widzisz to,
Panie! Biada mi, komuż
stałam się podobną? Nie
stałam się nawet podobną tej
ziemi, bo ziemia wydaje swe
owoce w czasie sposobnym i
chwali Cię, Panie”
- Domenico
Ghirlandaio (Domenico
Bigordi), „Narodziny Maryi”,
fresk, 1486–1490, kaplica
Tornabuoni w kościele Santa
Maria Novella, Florencja.
Pan jak zwykle działał „pięć
po dwunastej”, gdy bezradny
człowiek nie jest już w
stanie niczego samemu
zmienić. Apokryf opowiada,
że gdy Anna „żaliła się,
przybył anioł Pański i
oznajmił jej, że pocznie i
porodzi, a potomstwo jej
będzie sławione na całej
ziemi”. Podobne widzenie
miał otrzymać załamany,
poszczący przez czterdzieści
dni i nocy Joachim, który ze
swymi stadami wyszedł na
spaloną słońcem pustynię.
Pan usłyszał jego
przejmujący krzyk. Anna
zaszła w ciążę. Urodziła
Królową Aniołów. Potężne
chóry nieba są na każde jej
skinienie. Święte dziecko
świętej babci.
Boży paradoks. Matką
Królowej Pokoju jest ta,
którą „dobrzy ludzie” z
szyderstwem wygnali ze
świątyni Pana! Ta, która
uważała się za „przeklętą
wobec synów Izraela”.
Przeklęte życie staje się
błogosławieństwem, rana –
perłą, śmierć otwiera drzwi
życia! Pan to sprawił i
cudem jest w naszych oczach.
-
-
27
lipca. Święty Celestyn I -
papież, który wyświęcił św.
Patryka
Celestyn I zasiadał na
Stolicy Piotrowej niespełna
dekadę. Dokładny czas jego
pontyfikatu zamyka się w
datach 10 września 422 – 27
lipca 432.
- Był to czas zażartych
sporów i rozbieżności
doktrynalnych, o których
dyskutowano głównie z
wyznawcami arianizmu.
Patriarchą Konstantynopola
był wówczas Nestoriusz.
Papież słysząc, iż
Nestoriusz głosi często
kazania sprzeczne z
nauczaniem Kościoła, wysłał
do Konstantynopola Cyryla z
Aleksandrii, by ten
sprawdził, czy tak jest w
istocie. 11 sierpnia 430 na
podstawie materiałów i
dowodów zgromadzonych przez
Cyryla i i diakona Leona,
synod rzymski, któremu
papież Celestyn I
przewodził, potępił
Netoriusza, apelując by ten
wyrzekł się swych błędów.
Podczas III Soboru
Powszechnego, zwołanego do
Efezu przez cesarza
Teodozjusza II, doszło do
dalszych sporów w czasie
których przewodzący synodowi
biskup Antiochii Jan nałożył
na Cyryla z Aleksandrii
(reprezentującego tam
papieża) ekskomunikę. Cyryl
nie pozostał Janowi dłużny i
odwdzięczył mu się tym
samym. Ostatecznie cesarz
Teodozjusz skazał
Nestoriusza na banicję.
Patriarcha zmuszony był udać
się na pustynię egipską,
gdzie zmarł. W
Konstatynopolu zastąpił go
Maksymilian, którego papież
Celestyn I zaaprobował.
Odciął się także od
ekskomuniki Jana z
Antiochii, pozwalając mu na
powrót na łono Kościoła,
jeśli tylko zerwie z
Nestoriuszem i przyjmie
decyzje soboru.
Chcąc przeciwdziałać
szerzącemu się w Brytanii
pelagianizmowi, papież
wysłał w 429 roku na Wyspy
biskupa Germana z Auxerre, a
także wyświęcił na
pierwszego irlandzkiego
biskupa diakona Palladiusza.
Najsłynniejszym z
wyświęconych przez Celestyna
I biskupów był święty
Patryk, którego powołano na
urząd w 432 roku.
Zachowało się sporo listów
kierowanych przez papieża do
biskupów Galii, w których to
sprzeciwiając się
semipelagianizmowi,
powoływał się w sprawach
doktrynalnych na autorytet
Augustyna (z którym w roku
418 prowadził
korespondencję).
Wspomina się go jako
energicznego papieża, który
rozprawiając się ze schizmą
nowacjanizmu, skonfiskował
kościoły jej wyznawców. Za
jego pontyfikatu odnowiono
kościół Santa Maria in
Trastevere (zniszczony przez
pożar podczas łupienia Rzymu
przez Alaryka w 410 roku) i
rozpoczęto budowę bazyliki
Św. Sabiny na Awentynie.
Celestyn I zmarł w Rzymie,
pochowano go w katakumbach
Św. Priscilli, w pobliżu
małej bazyliki Św.
Sylwestra.
-
-
28
lipca. Św. Sarbeliusz
Makhluf - Pustelnik z Libanu
Życie ojca Sarbeliusza
otacza aura anegdot. Nie
nazywamy ich legendami: to
określenie tutaj nie pasuje,
ponieważ historie, jakie
opowiada się o nim, pochodzą
wszystkie z wiarygodnych
źródeł i w większości
przypadków mogą być
zweryfikowane.
- Każdy wielki człowiek
sprawia, że się o nim mówi.
Na jego temat krążą anegdoty
i historyjki. Niektóre są
prawdziwe, inne – nie. Lecz
do większości z nich można
zastosować przysłowie
włoskie: Se non e vero, e
ben trovato. Nawet jeżeli
nie jest to prawda, to
oddaje to dobrze istotę
rzeczy.
Święci są również wielkimi
ludźmi, większymi od mężów
stanu, generałów, poetów i
artystów, którym stawia się
pomniki i którym poświęca
się mnóstwo miejsca w
czasopismach. Lecz trudno
jest docenić wielkości
świętych, ponieważ oczy tego
świata zwykły dostrzegać
tylko rzeczy przyziemne. Owe
anegdoty – to coś, co nazywa
się „legendą” świętych.
Również życie ojca
Sarbeliusza otacza aura
anegdot. Nie nazywamy ich
legendami: to określenie
tutaj nie pasuje, ponieważ
historie, jakie opowiada się
o nim, pochodzą wszystkie z
wiarygodnych źródeł i w
większości przypadków mogą
być zweryfikowane. Oto kilka
z nich:
Pewnego dnia ojciec
Sarbeliusz pracował z innymi
zakonnikami w winnicy. Był
już późny wieczór, gdy opat,
ojciec Nehmetallah Nehme
przyszedł sprawdzić wykonaną
pracę. Ojciec Sarbeliusz
Makhluf pracował samotnie w
jakimś kącie, gdzie nikt go
nie widział. Wiedząc, że nie
jada on, chyba że za
wyraźnym zaproszeniem,
ojciec przeor zapytał go:
– Ojcze, czy nie zakończyłeś
jeszcze postu?
– Nie – odpowiedział ojciec
Sarbeliusz – nikt mi jeszcze
nie wydał takiego polecenia.
*****
Po podróży, jaką odbył po
łańcuchu gór Libanu na
polecenie przeora, żeby
odwiedzić chorego, mnich
Michał Abi-Ramia zapytał go:
– Co widziałeś i co się
zdarzyło podczas twej
podróży?
– Poszedłem jedną drogą, a
wróciłem drugą –
odpowiedział krótko ojciec
Sarbeliusz.
*****
Pewien posłaniec przybył z
polecenia opata prosić go,
żeby mu towarzyszył do
pewnego chorego. W połowie
drogi ojciec zatrzymał się
nagle i rzekł:
– Zawróćmy, chory właśnie
umarł.
I okazało się to prawdą.
*****
W Ehmej żył pewien
nieszczęśnik, chory
psychicznie, który bardzo
cierpiał ze strony swego
otoczenia. Ojciec Sarbeliusz
kazał mu kiedyś iść do
kaplicy klasztornej. Chory
posłuchał spontanicznie,
lecz jego oczy zdradzały
cały niepokój, jaki go
ogarnął.
– Uklęknij – rozkazał
ojciec.
Biedny chory ponownie
usłuchał i rozpostarł
ramiona, jak czynią to
aniołowie. Ojciec Sarbeliusz
wzywał Bożej pomocy dla
niego i nieszczęśnik wrócił
do niego całkowicie
uzdrowiony.
*****
Pewnego razu ojciec
Sarbeliusz poprosił swego
opata, żeby dał mu nową
chusteczkę do nosa.
– Dlaczego nie wziąłeś sobie
jednej? – zapytał opat. –
Ludzie przynoszą tyle
podarków i darów.
– Nie mam zwyczaju brać
czegokolwiek bez pozwolenia
przełożonych – odpowiedział.
*****
Innym razem pewien złośliwy
służebny z klasztoru chciał
zrobić ojcu Sarbeliuszowi
kawał. Gdy przyszedł on
napełnić swoją lampę oliwą,
żartowniś nalał mu wody
zamiast oliwy. Ojciec wrócił
do swej celi, zapalił lampę
i zaczął czytać przy swoim
światełku, niczego nie
podejrzewając. Około północy
nagle zjawił się opat.
Niedawno wydał polecenie, by
wydzielano mniejsze ilości
oliwy, żeby oszczędzić na
wydatkach.
– Po raz pierwszy nie byłeś
posłuszny – rzekł do ojca
Sarbeliusza.
Chociaż niewinny, ten nie
zaprotestował, lecz prosił
pokornie przełożonego, żeby
przebaczył mu błąd, który
rzekomo popełnił. Tymczasem
nadszedł służebny, który
pomagał przy rozdzielaniu
oliwy. Wyjaśnił, że chciał
zrobić psikusa ojcu
Sarbeliuszowi. Zdziwiony
opat sprawdził zawartość
lampy. Była tam w istocie
czyściutka woda, która
paliła się dwie godziny
ponad ustalony czas!
*****
Wiał zimny i porywisty
wiatr. Ojciec Sarbeliusz jak
zwykle przygotowywał się do
sprawowania Mszy Świętej o
godzinie jedenastej.
Wszystko już było w kaplicy
gotowe, brakowało tylko
ministranta. Czyżby
zapomniał? Gdy wybiła
godzina jedenasta ministrant
niósł właśnie u siebie
bardzo rozgrzany piecyk
przenośny. W tym momencie
piecyk został mu wyrwany z
rąk przez gwałtowny podmuch
wiatru. Natychmiast pomyślał
o mszy, o której zapomniał.
Pobiegł jak tylko mógł
najszybciej do kaplicy,
znajdując tam ojca
Sarbeliusza, bladego i
szczękającego z zimna
zębami. Ministrant
spodziewał się solidnej
reprymendy, lecz ojciec
powiedział mu tylko:
– Zapomniałeś o mszy!
*****
Innego dnia ojciec
Sarbeliusz zapytał
współbraci, ile wołów
pracuje w ogrodach
klasztornych. Pytanie to
wprawiło zakonników w
osłupienie, zważywszy na to,
że ojciec Sarbeliusz każdego
dnia obrabiał razem z nimi
ten sam kawałek ogrodu i
nigdy nie interesował się
tym, co się wokół działo.
*****
Pewnego dnia Wardah, jedna z
jego bratanic, przybyła do
swego wuja, żeby
skonsultować się z nim w
kwestii spadku.
– Ja już nie mam nic
wspólnego z tym światem –
oświadczył jej ojciec
Sarbeliusz. – Zupełnie tak
jak mój brat, który umarł w
tym roku, ja umarłem w
chwili, gdy opuściłem Bekaa
Kafra. A ten, który umarł,
nie musi niepokoić się o
sprawy spadkowe.
Następnie Wardah ofiarowała
mu pieniądze, żeby odprawił
msze za jej zmarłego ojca.
– Chętnie odprawię Msze
Święte, lecz pieniądze
powinnaś oczywiście zanieść
opatowi – odpowiedział jej
uprzejmie.
*****
Pewnego dnia opat zapytał
go:
– Powiedz mi, czy nie
kochasz nowicjuszy ze swojej
wioski bardziej niż innych?
– Nie, kocham ich jednakowo.
Nie czynię między nimi
żadnej różnicy.
***
Tekst pochodzi z
książki "Pustelnik z
Libanu", która ukazała się
nakładem wydawnictwa Exter.
-
-
-
Św. Wiktor I - Afrykański
papież?
Był pierwszym papieżem
łacińskojęzycznym, który
miał kontakt z dworem
cesarskim...
- Nie wiadomo dokładnie
skąd pochodził: według
„Liber Pontificalis”, czyli
„Księgi pontyfikatów”,
Wiktor był synem Feliksa i
pochodził z
cesarsko-rzymskiej Afryki,
zaś według św. Hieronima - z
południowej Italii.
Papieżem został pod koniec
II-go wieku, w czasie, kiedy
w Rzymie coraz częściej
zaczęto stosować język
łaciński w liturgii.
- Ten proces tak zwanej
latynizacji Kościoła
przejawił się głównie w
sporze o datę Wielkanocy -
mówi paulin, o. Paweł
Stępkowski.
Tylko biskupi z Azji
Mniejszej nie zaakceptowali
tych ustaleń. Papież
wykluczył zatem te gminy z
całego Kościoła, ale
sytuację załagodził św.
Ireneusz z Lyonu - dodaje o.
Stępkowski.
Wiktor I, występował również
przeciwko ówczesnym herezjom
- gnozie i monarchizmowi.
Był także pierwszym papieżem
łacińskojęzycznym, który
miał kontakt z dworem
cesarskim przez
chrześcijankę Marcję,
metresę cesarza Kommodusa.
Dzięki niej udało się
uwolnić wielu chrześcijan, w
tym przyszłego papieża
Kaliksta I.
Papież Wiktor I był
męczennikiem, ale nie
wiadomo dokładnie, w jaki
sposób zmarł. Pochowany
został na Watykanie.
Kościół wspomina świętego
papieża Wiktora I 28 lipca
każdego roku.
-
-
29
lipca. Św. Marta
Wakacje to dla wielu czas
pomiędzy, czas od-po-czyn-ku
- czas po czynach,
wydarzeniach, sprawach, czas
przygotowania do następnych
- które mają przyjść. Także
kalendarz liturgiczny zdaje
się dostosowywać do tego
rytmu - mamy teraz okres
zwykły w ciągu roku,
następujący po okresie
wielkanocnym.
- W ten spokojny,
wydawałoby się, czas,
podczas liturgii wspominamy
kobietę, którą Ewangelie
ukazują jako kobietę czynu -
Martę. Jej wspomnienie
obchodzimy w środku lata -
29 lipca, tydzień po święcie
Marii z Magdali. W
poprzednią niedzielę
słyszeliśmy już fragment
Ewangelii Łukaszowej, który
naznaczył nasze spojrzenie
na siostry z Betanii (Łk
10,38-42). W scenie
spotkania Jezusa z siostrami
Łukasz milczy o Łazarzu, ich
bracie. Pokazuje dwie
reakcje na Osobę Jezusa -
posługa i słuchanie. Marta
służy, Maria słucha. Marta
działa, Maria oczekuje na
słowo Mistrza. Marta
dopomina się pomocy, Maria
nie rusza się, siedzi.
Marta jest niewątpliwie
najważniejszą postacią w tym
domu. Łukasz pisze nawet: że
"Marta przyjęła Go [Jezusa]
do swego domu" (Łk 10,38),
pisze tak, jakby chodziło po
prostu o dom Marty. Jan w
inny, lecz również wyraźny
dla uważnego czytelnika,
sposób wskaże rangę
wymienianych osób, napisze,
iż "Jezus miłował Martę, jej
siostrę i brata" (J 11,5).
Marta jest na pierwszym
miejscu. Jej siostra i brat
pojawiają się ze względu na
relację do Marty.
Marta przewodzi - przez swą
posługę. Do czynu wzywa swą
siostrę. Powołuje się przy
tym na autorytet
Nauczyciela. Jego odpowiedź
nie spełnia chyba jej
oczekiwań. Jezus docenia
dwie drogi. To, co robi
Marta, nie traci znaczenia,
ale to Maria wybrała
"najlepszą cząstkę" (Łk
10,42). Jest w Kościele
miejsce na czyn i słowo, ale
jest też miejsce na
słuchanie i milczenie. Jedno
potrzebuje drugiego.
Czy Marta jest dobrą świętą
na wakacje? Aktywna, nie
przestająca działać - jak
ci, dla których wakacje to
czas wzmożonej pracy. Jak
ci, którzy nie potrafią
usiedzieć, gdy tyle do
zrobienia. Gdy tyle
nieszczęścia, katastrof,
skrzywdzonych. W jej cieniu
jest jednak i jej siostra,
Maria - nawet jeśli nie
została wspomniana w
kalendarzu liturgicznym.
Patronuje tym, dla których
wakacje to czas podejmowania
trudnych decyzji,
wewnętrznego
przepracowywania problemów
narosłych przez lata.
Wakacje jako czas pomiędzy -
również czas skupienia i
milczenia, pozornego
bezruchu, który oby
zaowocował czynem.
- Patronka pracoholików
Myśl: Przeklinamy
kołowrotek obowiązków, a
jednoczenie nie umiemy bez
niego żyć
Była siostrą Marii i
Łazarza. Cała trójka
rodzeństwa należała do grona
przyjaciół Jezusa. Spotykamy
ją dwa razy w Ewangelii. W
rozdziale 10 św. Łukasza
widzimy ją podczas odwiedzin
Jezusa w ich domu. Maria
siedzi u Jego stóp, jest
skupiona i zasłuchana. Marta
jest cała pochłonięta pracą,
zabiegana „koło rozmaitych
posług”. Chce stanąć na
wysokości zadania i podjąć
tak wspaniałego Gościa
najlepiej, jak potrafi. Być
może idą w ruch najlepsze
kulinarne przepisy. Czyni to
w dobrej wierze, ale
wyczuwamy narastającą
nerwowość. Kończy się to
wszystko wybuchem: „Panie,
czy Ci to obojętne, że moja
siostra zostawiła mnie samą
przy usługiwaniu? Powiedz
jej, żeby mi pomogła”.
Skąd my to znamy? Wszystko
na mojej biednej głowie.
Jestem kompletnie sam(a) ze
wszystkim. Dostaje się wtedy
najbliższym, nawet gościom,
także Panu Bogu. Czy Bogu
jest obojętny mój los,
praca, moje przeciążenie?
Przecież ja już zwyczajnie
nie wyrabiam się. Czy ktoś
to wreszcie zauważy, czy
ktoś się ruszy, żeby mi
pomóc? Słowa Marty
odsłaniają jej zagubienie.
Są typowym wyznaniem
pracoholiczki, która żyje w
lęku, że nie zrealizuje
swych planów. „Marto,
Marto…”. W Biblii takie
dwukrotne wezwanie po
imieniu pojawia się, gdy Bóg
wzywa do czegoś ważnego i
wymagającego. „Troszczysz
się i niepokoisz o wiele”.
Bóg zna nasze troski, widzi
nasze przemęczenie. „A
potrzeba tylko jednego…”.
Czego? Słuchania bardziej
Boga niż siebie.
Marta pojawia się raz
jeszcze u św. Jana. Woła z
pretensją i bólem do Jezusa:
„Panie, gdybyś tu był, mój
brat by nie umarł”. Żal,
bezradność, rozczarowanie
mieszają się z jej wiarą.
Także w tej scenie Marta
jawi się jako kobieta
energiczna i pragmatyczna.
To ona woła do Jezusa:
„Panie, już cuchnie. Leży
bowiem od czterech dni w
grobie”. Marta uchodzi za
patronkę gospodyń domowych i
hotelarzy, ale można by ją
uznać za patronkę
pracoholików, których dziś
coraz więcej. Troszczymy się
i niepokoimy o wiele.
Popędzają nas dzwoniące
telefony komórkowe. Nieraz
nawet na wakacjach.
Przeklinamy cały ten zamęt,
a jednocześnie stajemy się
od niego uzależnieni.
Wołamy, że wszystko na
naszej biednej głowie, ale
zarazem sami chcemy mieć
wszystko pod kontrolą. Kiedy
znajdziemy chwilę spokoju na
urlopie, nieraz nie wiemy,
co z sobą zrobić. „Marto,
Marto... pomóż nam
odnajdywać to, co jest
naprawdę ważne!”.
Autor tekstu "Patronka
pracoholików" - ks. Tomasz
Jaklewicz.
-
-
30
lipca. Św. Piotr Chryzolog -
Duszpasterz V wieku
Był jednym z największych
kaznodziejów V wieku. Do
naszych czasów zachowało się
około 180 tekstów jego
autorstwa. W 1729 roku
ogłoszono go doktorem
Kościoła.
- „Człowieku, dlaczego
sobie samemu uwłaczasz,
skoro Bóg tak wysoko cię
ceni? Dlaczego, wywyższony
przez Boga, tak bardzo
siebie poniżasz? Dlaczego
roztrząsasz, jak pojawiłeś
się na świecie, a nie
zastanawiasz się, po co się
pojawiłeś?” – pytał
złotousty święty w kazaniu
dotyczącym tajemnicy
Wcielenia, by po chwili,
niczym mistyk dodać:
„Czyż nie widzisz, że cała
ta budowla świata dla ciebie
została stworzona? Dla
ciebie zesłane światło
rozprasza wszędzie
ciemności, dla ciebie nocy
wyznaczono granice, dla
ciebie odmierzono dzień; dla
ciebie niebo zostało
rozjaśnione różnobarwnym
blaskiem słońca, księżyca i
gwiazd; dla ciebie ziemia
została wymalowana kwiatami,
drzewami i owocami; dla
ciebie stworzone zostało
bogactwo przedziwnych
zwierząt w powietrzu, na
ziemi i w wodzie, aby smutna
samotność nie mąciła radości
z powodu nowego świata...”.
Piotr, urodzony najpewniej w
380 roku w północnych
Włoszech w miejscowości
Forum Cornelii nieopodal
Imoli, zyskał sobie
przydomek Chryzolog, co
oznacza „złotousty”. Do
stanu duchownego
przygotowywał go Korneliusz
– biskup Imoli - który z
czasem mianował Piotra swoim
wikariuszem.
Około 430 roku wyznaczono go
na biskupa Ravenny, która
została podniesiona za jego
czasów do rangi metropolii.
Warto zaznaczyć, iż miasto
pełniło w owych czasach
funkcję stolicy zachodniego
cesarstwa, zaś późniejszy
święty pełnił także funkcję
doradcy Galii Placydii
(cesarzowej), a także jej
synów. Na jego kazaniach
stawiał się niema cały
cesarski dwór. Przyjaźnił
się z papieżem Leonem
Wielkim, wspólnie z którym
zwalczał rozmaite herezje, a
że był niebywałym erudytą i
posiadał ogromną siłę
przekonywania, przychodziło
mu to z wielką łatwością.
Zmarł 4 grudnia 450 roku w
Forum Cornelii. Pochowano w
katedrze w Imoli – jego grób
jest po dziś dzień miejscem
pielgrzymkowym. Około roku
715 biskup Feliks zebrał
blisko 376 kazań. Jeden z
najsłynniejszych jego
tekstów, to ten, w którym
Piotr roztrząsa problem
zabawy i swawolnych tańców.
Doktorem Kościoła ogłosił go
papież Benedykt XII w 1729
roku. Wzywa się go w
przypadkach wścieklizny i
wysokiej gorączki. Uchodzi
także za patrona miasta i
diecezji Imoli.
-
-
31
lipca. Św. Ignacy Loyola
Św. Ignacy jak dobry trener
wyznacza cel, daje motywację
do walki, uczy rozkładać
siły, rozpracowuje taktykę
przeciwnika i organizuje
obóz kondycyjny.
- O świętym Ignacym z
Loyoli pisaliśmy obszernie,
kiedy przypadała 450.
rocznica śmierci tego
słynnego Baska, nawróconego
żołnierza, założyciela
zakonu jezuitów, jednej z
najważniejszych postaci w
nowożytnych dziejach
Kościoła. Zamiast biografii
proponuję próbkę jego
duchowości.
Przepis na rekolekcje
ignacjańskie znajduje się w
małej książeczce pt.
„Ćwiczenia duchowne”. Proste
zasady: osiem dni w
milczeniu, w oderwaniu od
zgiełku życia, kilka godzin
dziennie indywidualnej
modlitwy z Pismem Świętym w
ręku, poddanie się duchowemu
kierownictwu. Pamiętam swój
pierwszy kontakt z tą formą
rekolekcji. Zdanie św.
Ignacego, które jest
podstawową zasadą ćwiczeń,
zrobiło na mnie piorunujące
wrażenie. To odpowiedź na
pytanie o cel życia. Brzmi
ono tak:
„Człowiek po to jest
stworzony, aby Boga, Pana
naszego, chwalił, czcił i
Jemu służył, a przez to
zbawił duszę swoją. Inne zaś
rzeczy na obliczu ziemi są
stworzone dla człowieka i
aby mu pomagały do
osiągnięcia celu, dla
którego został stworzony”.
Stop! Trzeba jeszcze raz
powoli przeczytać te dwa
zdania. Celem życia jest
Bóg, Jego chwała. Ta zasada
ustawia człowieka do pionu.
Uderza w naszą pychę, bo w
każdym z nas istnieje
dążenie do własnej chwały.
„Samemu Bogu służyć
będziesz” – odpowiedział
Jezus kusicielowi, gdy
nakłaniał go do klękania
przed sobą. Tylko Bóg jest
godny mojego całkowitego
oddania. Nie wolno padać na
kolana przed żadnym
stworzeniem. Nie chcę stać
się niewolnikiem ani rzeczy,
ani ludzi, ani siebie
samego. Nie chcę szukać celu
życia w sobie samym, w moim
rozumie czy w namiętnościach
– to ślepi przewodnicy. Chcę
szukać chwały Bożej – bo tu
jest wielkość i wolność
człowieka. Żyć ad maiorem
Dei gloriam, ku większej
chwale Bożej – jak głosi
dewiza wypisywana na
jezuickich świątyniach.
Z ogólnej zasady Ignacy
wyprowadza trzy praktyczne
rady, ustawiające relacje
człowieka do świata: 1)
Zasada „o tyle, o ile”:
„Człowiek ma korzystać z
rzeczy stworzonych w całej
mierze, w jakiej mu one
pomagają do jego celu, a
znów w całej mierze powinien
się od nich uwalniać, w
jakiej mu są przeszkodą do
tegoż celu”. 2) Zasada
„obojętności”: „Trzeba nam
stać się ludźmi obojętnymi,
nie robiącymi różnicy w
stosunku do wszystkich
rzeczy stworzonych, w tym
wszystkim, co podlega
wolności naszej wolnej woli,
a nie jest zakazane lub
nakazane, tak byśmy z naszej
strony nie pragnęli więcej
zdrowia niż choroby,
bogactwa niż ubóstwa,
zaszczytów więcej niż
wzgardy (…) i podobnie we
wszystkich innych rzeczach”.
3) Zasada maksymalizmu:
„Trzeba pragnąć i wybierać
jedynie to, co nam więcej
pomaga do celu, dla którego
jesteśmy stworzeni”.
Brzmi sucho, archaicznie,
schematycznie? Być może. Ale
nie spotkałem dotąd lepszej
syntezy życiowych
drogowskazów. Duchowość św.
Ignacego jest praktyczna. To
szkoła wierności Bogu w
twardym chodzeniu po ziemi.
To duchowość walki,
zmagania, pokonywania
słabości, a nie pobożnego
stękania. Ktokolwiek
zasmakował rekolekcji
ignacjańskich, wie, że
porządkują one człowiekowi
drogę życia na miesiące czy
nawet lata.
Franciszek Kucharczak
- Gdy Stalin pytał
ironicznie, ile papież ma
dywizji, nie miał pojęcia,
jak potężną siłą dysponuje
Biskup Rzymu. Nie wiedział,
że ma też jednostkę
komandosów. 450 lat temu
poszedł do nieba jej twórca
– Ignacy Loyola.
Maj 1521 roku. Francuska
armia otacza mury
hiszpańskiej Pampeluny.
Zbuntowani mieszczanie
otwierają bramy. Bronią się
tylko żołnierze w cytadeli.
Wśród nich jest Inigo Loyola,
młody baskijski szlachcic o
gorącej głowie. Marzą mu się
rycerskie czyny, chce zdobyć
sławę. Teraz jednak, gdy
widzi skierowane ku murom
paszcze armat, wyznaje swoje
winy towarzyszowi broni.
Spowiednik „zastępczy”, ale
grzechy najprawdziwsze.
Inigo ma ich już nielichą
kolekcję. Hazard, dziewki,
pojedynki, nawet zbójecki
napad – nieźle jak na
adepta… stanu duchownego. Bo
młodemu Loyoli, na znak
przynależności do
duchowieństwa, wystrzyżono
na głowie tonsurę. Dawno już
ślad po niej znikł pod – jak
zanotuje biograf – „długimi,
opadającymi na ramiona
lokami”.
- Twardziel
I oto zbliża się zwrot,
jakiego Inigo nie
podejrzewa. Na razie słyszy
ogłuszający huk
artyleryjskiej kanonady. W
gorącym powietrzu fruwają
kawały rozbitych kamieni,
belki, dachówki i fragmenty
ciał obrońców. Krew, kurz,
rozdzierające krzyki.
Cytadela broni się, ale to
kwestia niewielu godzin.
Zanim padnie, armatnia kula
trafia Loyolę w nogi. Jedna
zdruzgotana, druga
poraniona.
Francuzi pozwalają zanieść
go do rodowej posiadłości w
Loyoli. Tam okazuje się, że
złamana noga źle się zrosła.
Trzeba łamać na nowo. Inigo
nie wydaje z siebie nawet
jęku. Kiedy przychodzi do
siebie, okazuje się, że noga
jest krótsza, bo jedna kość
poniżej kolana zachodzi na
drugą. To jest nie do
przyjęcia, bo Inigo ma
„bardzo dopasowane i
eleganckie buty”, które
koniecznie chce nosić. Więc
co? Trzeba odpiłować kość.
Na żywo, rzecz jasna.
Chirurdzy wykonują zlecenie
i jako tako przywracają
nodze dawny wygląd.
Rekonwalescencja potwornie
się dłuży krewkiemu
młodzieńcowi. – Przynieście
mi książki! – żąda. Liczy na
rycerskie powieści, ale w
domu nie bardzo ceni się
literaturę. Znajdują się
tylko dwie książki: „Życie
Chrystusa” i „Złota legenda”
o świętych.
Cóż robić? Inigo bierze się
do lektury. W miarę czytania
narasta w nim głód innych
czynów niż dotychczasowe.
Szczególnie fascynują go
postacie świętych Franciszka
i Dominika. „Oni dokonali
takich rzeczy, to i ja
muszę” – tłucze mu się po
głowie coraz wyraźniej.
- Mulica, a niegłupia
Którejś nocy Inigo ma
wizję. Widzi Maryję z
Dzieciątkiem. Kiedy nastanie
ranek, czuje ogromną odrazę
do życia, które dotąd
prowadził. Szczególnie do
popełnionych „grzesznych
uczynków ciała”.
Odbiera zaległy żołd i zaraz
go rozdaje. Wsiada na mulicę
i jedzie do sanktuarium w
Montserrat. Rozmyśla o Bogu,
o świętych, o pokucie. Po
drodze spotyka Maura.
Rozmawiają o Maryi, ale
muzułmański rozmówca upiera
się, że Matka Boża nie
zachowała dziewictwa po
urodzeniu Jezusa. Gdy się
rozstali, w Inigu budzi się
rycerz. „Jak mogłem nie
bronić honoru Maryi?” –
wyrzuca sobie. Chce dopędzić
Maura i zabić go. Ale czuje
jakiś opór. Wypuszcza więc
cugle mulicy i pozwala jej
iść swobodnie. Jeśli na
rozwidleniu skręci w lewo,
dopędzi bluźniercę i
zasztyletuje. Jeśli w prawo,
zostawi go w spokoju.
- Mulica idzie w prawo
Gdy Inigo dociera do
Montserrat, zachowuje się
jak giermek, który ma być
pasowany na rycerza.
Spowiada się z całego życia,
po czym spędza noc przed
cudowną figurą Maryi. Rano
na kracie kaplicy wiesza
swój miecz i sztylet, mulicę
daruje zakonnikom, a
ubraniem zamienia się ze
spotkanym żebrakiem.
- Odejdź, diable!
Następny rok Loyola
spędza w wiosce Manresa. Co
niedziela spowiada się i
przyjmuje Komunię. W dni
powszednie odmawia sobie
mięsa i wina. Ubrany w
konopny worek, zarośnięty,
każdego dnia żebrze o chleb
i modli się przez mniej
więcej siedem godzin.
Troszczy się o chorych i
rozmawia o wierze z każdym,
kogo spotka. To pragnienie
go pożera – chce z ludźmi
rozmawiać o Bogu. Wręcz
musi.
Po kilku miesiącach miejsce
niezmąconej radości raptem
zajmuje zwątpienie. „Jak
będziesz mógł znosić takie
życie przez 70 lat, które
masz przeżyć?” – szepce mu
coś do ucha. Loyola
rozpoznaje sprawcę tych
myśli. „Nędzniku, czy możesz
mi obiecać choćby jedną
godzinę życia?” – rzuca w
twarz kusicielowi.
Pokusa rozeznana trafnie,
ale ciemność w duszy
narasta. Szalone umartwienia
nie przynoszą ukojenia.
Loyolę nachodzą myśli
samobójcze. Powtarza
rozpaczliwie: „Panie, nie
uczynię tego, co Ciebie
obraża”.
Chaos powiększają dziwne
zjawiska mistyczne.
Urzekające, ale i
niepokojące. Pozna w nich
dzieło złego ducha, który
lubi uchodzić za anioła
światłości. Inigo widzi, że
diabeł stosuje pewną taktykę
i lubi wracać do
sprawdzonych metod.
Rozeznawanie duchów posłuży
mu do stworzenia w
przyszłości „Ćwiczeń
Duchownych” – podstawy
rekolekcji nazwanych później
ignacjańskimi. Da się w nich
zauważyć, że autor zna
rzemiosło wojenne. Pisze, że
zły duch jest jak wódz
armii, który krąży wokół
murów twierdzy, szukając
najsłabszego miejsca, a
znalazłszy, w to właśnie
uderza.
Pewnego dnia na stopniach
kościoła Loyola doznaje
zachwycenia. Widzi Trójcę
Świętą pod postacią trzech
klawiszy organów. Nie umie
swego stanu dokładnie
opisać. Określa to jako
„wielką jasność umysłu”.
Pojmuje wtedy to, co stanie
się fundamentem jego
„Ćwiczeń”: „Człowiek jest po
to stworzony, żeby Boga
chwalił, czcił i Jemu
służył, a przez to zbawił
swoją duszę. Inne rzeczy na
ziemi są stworzone dla
człowieka, żeby mu pomagały
do osiągnięcia celu, dla
którego jest stworzony”.
Inigo wie już, co naprawdę
warte jest zachodu. „I
dlatego trzeba nam stać się
ludźmi obojętnymi w stosunku
do wszystkich rzeczy
stworzonych (...), tak byśmy
z naszej strony nie pragnęli
więcej zdrowia niż choroby,
bogactwa więcej niż ubóstwa,
zaszczytów więcej niż
wzgardy, życia długiego
więcej niż krótkiego” –
zapisuje gorączkowo.
- Wyrośnięty żak
Czuje narastające
pragnienie zebrania wokół
siebie kilku osób, z którymi
razem pomagałby „w
naprawianiu błędów
popełnianych w służbie
Bożej”. A jest co naprawiać.
Chrześcijaństwo przeżywa
wstrząs. Rodzi się
protestantyzm wywołany
wystąpieniem Lutra, Kalwin
głosi już swoje nauki, a
pogrążeni w gorszącym trybie
życia ludzie Kościoła nie
podejmują koniecznych
reform.
W Alkali przyłącza się do
Loyoli czterech towarzyszy.
Noszą jednakowe, szare
suknie, razem się modlą,
opowiadają o Bogu.
Rychło interesuje się nimi
inkwizycja. Dochodzenie,
przesłuchania. Proces nie
wykazuje żadnej winy
podejrzanych. Zapada
śmieszny wyrok: „Ponieważ
nie są braćmi zakonnymi, nie
mogą chodzić w jednakowych
ubraniach”. Inkwizytorzy
każą im przefarbować dwie
suknie na czarno, dwie na
brązowo, jedna może zostać
szara.
To nie koniec kontaktów z
inkwizycją. Inigo dwukrotnie
zostanie aresztowany i
spędzi w łańcuchach dwa
miesiące. Zawsze to samo:
„Nie macie wykształcenia,
jak możecie nauczać!”. Inigo
rozumie – musi zabrać się za
porządne studia.
Ma 37 lat, gdy przybywa do
Paryża. Siedzi w ławce
nieomal z dziećmi, słucha
wykładów młodszych od siebie
nauczycieli. Zaprzyjaźnia
się z dwoma studentami –
Piotrem Favre’em i
Franciszkiem Ksawerym. Obaj
staną się jego
najwierniejszymi
przyjaciółmi i filarami
rodzącego się Towarzystwa
Jezusowego.
Po pięciu latach Ignacy (bo
tak zaczyna się podpisywać)
jest już magistrem sztuk
wyzwolonych i studiuje
teologię. Chce zostać
kapłanem.
Do grupy przyjaciół dołącza
się czterech nowych. Razem
postanawiają dokończyć
studia i związać się ślubami
ubóstwa i czystości. Śluby
składają w kaplicy na
wzgórzu Montmartre. Jest
uroczystość Wniebowzięcia
1534 roku.
- Formowanie armii
Przyjaciele udają się do
papieża. Niech on ich wyśle,
gdzie chce. To wtedy rodzi
się dodatkowe zobowiązanie –
ślub posłuszeństwa
papieżowi. „Oddaliśmy siebie
do dyspozycji Biskupowi
Rzymu, panu całego
Chrystusowego żniwa. Daliśmy
mu poznać naszą gotowość
wypełnienia wszystkich
dotyczących nas decyzji,
jakie podejmie on w duchu
Chrystusowym. Uważamy, że
wie on lepiej, co jest
korzystne dla całego
chrześcijaństwa” – zapisują
przyszli jezuici.
Ignacy wie, że współcześni
mu papieże to nie aniołki.
Rządzący Paweł III dopiero
co uczynił kardynałami
swoich siostrzeńców. Jeden z
nich ma 17 lat. Ten starszy.
Drugi skończył dopiero lat
14. A jednak Ignacy
przeczuwa geniusz papiestwa
i to, że w sprawach wiary
Chrystus nie pozwala swoim
namiestnikom błądzić.
Po drodze do Rzymu
przyjaciele postanawiają
jakoś się wreszcie nazwać.
Po modlitwie jednogłośnie
decydują: „Towarzystwo
Jezusowe”.
W miejscowości La Storta
Ignacy ma wizję niosącego
krzyż Chrystusa i Boga Ojca,
który mówi: „Pragnę, abyś
nam służył”. To przeżycie
pozostaje w nim już do
śmierci. Święty trwa odtąd
stale w trudnym do opisania
zjednoczeniu z Chrystusem
ukrzyżowanym.
Papież Paweł III oficjalnie
ustanawia Towarzystwo
Jezusowe. To zupełnie nowa
forma życia zakonnego.
Jezuici nie odmawiają
wspólnych modlitw w chórze,
nie podejmują umartwień
cielesnych, nie noszą
habitów. Wszystko jest
podporządkowane większej
dyspozycyjności i sprawności
działania. Jak prawdziwa
armia. Ma swojego,
wybieranego dożywotnio,
generała. Pierwszym z nich
jezuici obierają Ignacego.
Wiedzą, że to święty.
On sam tego nie wie. Pamięta
swoje dawne grzechy. Ale
pogrąża się coraz bardziej w
Chrystusie. Gdy odprawia
Mszę, nieraz płacze, czasem
nie potrafi wypowiedzieć
słowa.
Zapada na zdrowiu. 30 lipca
1556 roku czuje, że umiera.
Prosi o błogosławieństwo
papieskie. Paweł IV
błogosławi go z całego
serca. Rano następnego dnia
Ignacy umiera. Bez żadnej
mowy, bez pożegnania. Jeden
z towarzyszy notuje: „Nie
chciał, by przypisywano mu
cokolwiek, lecz wszystko
samemu Chrystusowi”.
Pół wieku później Kościół
czci już go jako jednego z
największych swoich
świętych, a tysiące jezuitów
przemierza świat ad maiorem
Dei gloriam – dla większej
chwały Boga.
Ćwiczenia dla duszy
ks. Tomasz Jaklewicz
„Człowiek jest po to
stworzony, aby chwalił Boga”
- św. Ignacy Loyola...