INDEXPARAFIASTRONA GŁÓWNAOGŁOSZENIA PARAFIALNEINTENCJE MSZALNEWSKAZANIA LITURGICZNEGAZETA PARAFIALNACMENTARZ PARAFIALNYHISTORIA PARAFIIHISTORIA NA FOTOGRAFIIGRUPY PARAFIALNEAKCJA KATOLICKAKSMMINISTRANCIRÓŻE RÓŻAŃCOWEINNE GRUPYMUZYKA W PARAFIIDLA DUCHAŻYCIE KOŚCIOŁASERCE BOŻEZIARNO SŁOWAKALENDARZ LITURGICZNYLINKI RELIGIJNE

http://www.ak.przemyska.pl/foto/logo%20DIAK.jpg

http://www.ksmap.pl/static/img/logo.jpg


WYDARZENIA PARAFIALNE:  
2007 - 2008/1 - 2008/2 - 2009 - 2010 - 2011 - 2012 - 2013 - 2014 -
- 2015 - 2016 - 2017 - 2018 - 2019 - 2020 - 2021 - 2022 - 2023 - 2024 - 2025

OGŁOSZENIA PARAFIALNE-PATRON LIPIEC


ŚWIĘTY NA KAŻDY DZIEŃ

lipiec

KALENDARZ KOŚCIOŁA POWSZECHNEGO - ŚWIĘCI

styczeń luty marzec
kwiecień maj czerwiec
lipiec sierpień wrzesień
październik listopad grudzień

1 lipiec. Bł. Antonio Rosmini-Serbati
Czegoś takiego w historii Kościoła jeszcze nie było. Teolog potępiony oficjalnym dekretem Świętego Oficjum, którego tezy zostały uznane za heretyckie i szkodliwe, a książki umieszczone na indeksie tytułów zakazanych, 120 lat później zostaje zrehabilitowany, a nawet ogłoszony błogosławionym.
 
Zostaniesz pisarzem
Urodził się 24 marca 1797 r. W latach 1816–1819 studiował teologię na uniwersytecie w Padwie. Studia ukończył dyplomem z teologii i prawa kanonicznego. Święcenia kapłańskie przyjął w katedrze w Chioggii.
Św. Jan Bosco powie o nim: „Nie przypominam sobie, abym widział jakiegoś księdza, który by odprawiał Mszę z taką pobożnością i troską jak Rosmini. Widać w nim było żywą wiarę, z której czerpał miłość, łagodność, skromność i zewnętrzną powagę”.
W Mediolanie studiował politologię. Prowadził też działalność publicystyczną i społeczną, którą nagle przerwał, wycofując się na kilka miesięcy odosobnienia (od lutego do listopada 1828 r.) w okolice Domodossola, na wzgórze zwane Kalwarią. Tam nabierze wyrazu jego życiowa opcja preferencyjna: „Przedkładaj to, co wieczne, nad to, co tymczasowe, abyś mógł zbudować najpierw fundament, a potem budynek… najpierw miłość, a potem wiedzę”. Ks. Antonio z pewnością nie przypuszczał, jak brzemienna w konsekwencje okaże się jego pierwsza podróż do Rzymu. W trakcie audiencji u papieża Piusa VIII 32-letni kapłan z Rovereto usłyszy: „Jest wolą Bożą, abyś się zajął pisaniem książek. Takie jest twoje powołanie. Kościół dzisiejszy ma pilną potrzebę pisarzy”.
 
Zraniony Kościół
Geniusz intelektualny Rosminiego, wsparty zachętą ze strony papieża, zaczyna przygotowywać „umysłowe lekarstwo” na zagrożenia myślenia ideologicznego epoki. Powstaje cała seria książek. Za jedną z nich, napisaną w 1848 r., pt. „O pięciu ranach Kościoła świętego”, zapłaci najwyższą cenę szykan i uprzedzeń.
Jakie problemy, według Rosminiego, najdotkliwiej ranią Kościół? Po pierwsze, poczucie wyobcowania między duchownymi i świeckimi, zwłaszcza w sprawowaniu liturgii. Dlatego ks. Rosmini domaga się, by łacińskie teksty liturgiczne przetłumaczyć na języki współczesne. Po drugie, brak odpowiedniej formacji duchowej kapłanów. Odpowiedzialność za formowanie kapłanów spoczywa na biskupach, ale „troska o formację kapłańską w biskupach zmalała” – zauważył ks. Rosmini. Krytykował odebranie księżom i wiernym prawa do nominowania swoich biskupów oraz zbyt duży udział polityki w tych kwestiach. W uczniach Chrystusa dostrzegał zbytnie zniewolenie dobrami kościelnymi oraz „ducha feudalizmu”.
Wkrótce miało się okazać, że zamiast poruszyć wewnętrzny dialog w Kościele, jego poglądy znalazły wielu przeciwników.
 
Fatalna misja w Rzymie
Być może oczy wielu nie skupiłyby się na skrupulatnym wyszukiwaniu w dziełach Rosminiego argumentów do użycia przeciwko niemu, gdyby nie autorytet i zaufanie, jakie „miał nieszczęście” zaskarbić sobie u wielkich tego świata. W sierpniu 1848 roku rząd piemoncki prosi ks. Antonia Rosminiego o spełnienie pewnej dyplomatycznej misji u Piusa IX. Jej celem jest idea powołania konfederacji państw włoskich pod przewodnictwem Ojca Świętego. Rosmini zostaje przyjęty przez papieża. Niespodziewanie Pius IX prosi go o pozostanie w Watykanie i zajęcie się bieżącymi sprawami polityki. Obiecuje mu godność kardynalską, a w przyszłości stanowisko Sekretarza Stanu. Pomysł zjednoczenia Włoch nie może podobać się Austrii.
Użyje ona wszelkich wpływów dyplomatycznych, by zniszczyć emisariusza tychże idei, postrzeganego odtąd jako niebezpieczny element w otoczeniu głowy Kościoła. Zawiąże się specyficzne antyrosminiańskie przymierze między dyplomacją Austrii a Kurią Rzymską. Bieg wydarzeń nabiera tempa: zmienia się rząd w Piemoncie, toteż Rosmini wycofuje się z powierzonej mu misji. Tymczasem w Rzymie, w parlamencie, na jego oczach zostaje zamordowany jeden z najważniejszych ministrów. Wybuchają zamieszki, w wyniku których Pius IX musi ratować się ucieczką do Gaety. Rosmini mu towarzyszy, nie przypuszczając, jak czarne są chmury, które zaczynają gromadzić się nad jego głową.
 
Na Indeksie
Nagonka wybuchnie po nieudanej misji rzymskiej. Będzie nakierowana na zdyskredytowanie Rosminiego jako autorytetu, także w oczach papieża, a zwłaszcza na niedopuszczenie do umocnienia jego pozycji przez mianowanie go kardynałem. W pośpiechu, w maju 1849 r., zbierze się Kongregacja Ksiąg Zakazanych, by na Indeksie umieścić dwie pozycje Rosminiego, wśród nich – „O pięciu ranach Kościoła świętego”. Zarzuci mu błędne twierdzenia w sprawie Kościoła, biskupów i liturgii. W tak delikatnym momencie dziejów – argumentuje – jego reformistyczne idee mogą wyrządzić krzywdę Kościołowi, dostarczając argumentów tym, którzy zamierzają go zniszczyć.
Spodziewano się, że Rosmini zaprotestuje, a on pokornie poddaje się decyzji Kościoła, mimo że jej nie rozumie. „W podporządkowaniu się – co uczyniłem z pełnym przekonaniem – dekretowi sporządzonemu przez odpowiednie władze, choć wydawał mi się zaskakujący i nieoczekiwany, uczyniłem jedynie to, co każdy syn Kościoła, spośród których jestem ostatni, winien w prostocie podjąć. Z łaski Boga zdarzenie to nie ujęło mi ani na jotę pokoju. Bóg jest mi świadkiem, że napisałem to, mając na myśli dobro świętego Kościoła oraz bliźniego. Poddaję wszystko pod najwyższy osąd Kościoła, który w tych sprawach jest prawdziwym arbitrem. Jeśli zdecydował on, iż lepiej będzie zabrać sprzed oczu wiernych owe moje sugestie i rady, niechże i tak będzie”. Tymczasem ataki nasilają się. Wielu zarzuca mu odświeżenie niemalże wszystkich herezji i schizm z przeszłości. Przeciwnicy szykują się do rozprawy ostatecznej, która ma na celu pogrzebanie na wieki pamięci o niewygodnym filozofie.
 
Potępiony pośmiertnie
Rosmini umiera 1 lipca 1855 roku, po ciężkiej i bolesnej chorobie. Przypuszcza się, iż został otruty przez jednego ze swych krewnych, którzy nigdy nie pogodzili się z faktem, że cały rodzinny dobytek przekazał na rzecz założonego przez siebie Instytutu Miłości. Nieprzyjaciele jednak nie ustają w wyszukiwaniu w pismach Rosminiego „ziaren zbłądzenia”. 14 grudnia 1887 r. Święte Oficjum przyjmuje dekret „Post obitum”, potępiający 40 tez wyciągniętych z pism Antonia Rosminiego. Dekret zostaje zaaprobowany przez papieża i opublikowany 7 marca 1888 r. oraz umieszczony wśród ostatecznych i nieodwołalnych orzeczeń Kongregacji Doktryny Wiary. Tezy Rosminiego „nie wydają się zbieżnymi z prawdą katolicką” – zapada wyrok.
Profesorowie, zwolennicy potępionego filozofa, zostają usunięci z uczelni i seminariów, instytuty zakonne założone przez „heretyka” tracą na znaczeniu. Nieżyjący od ponad 30 lat Rosmini nie może się bronić. Wnet wychodzi z mody, zapadając w mroki zapomnienia.
 
Wywyższenie
Pierwszy biograf Rosminiego, o. Francesco Paoli, opowiada, że zaraz po jego śmierci stwierdzane są liczne łaski doznawane za wstawiennictwem zmarłego. Zebrano ponad trzysta świadectw o świętości życia ks. Antonia. W roku 1928 zostają stwierdzone przypadki uzdrowień za przyczyną ks. Antonia. Podjęta zostaje próba rozpoczęcia procesu informacyjnego. Kongregacja Doktryny Wiary sugeruje, aby „nie budzić dawnych sporów”. Kolejna próba spotyka się z negatywną reakcją w roku 1947. Do sprawy bezskutecznie wracano jeszcze w latach 1965 i 1974.
Wreszcie Kongregacja Doktryny Wiary postanawia na nowo przestudiować poglądy ks. Rosminiego. Po czterech latach wydaje postanowienie „non obstare”, umożliwiające podjęcie procesu beatyfikacyjnego. Paweł VI nakazuje usunięcie „O pięciu ran Kościoła świętego” z Indeksu. Sprawę ks. Rosminiego Kongregacja Nauki Wiary bada ponownie za pontyfikatu Jana Pawła II. 1 lipca 2001 r. Kongregacja odwołuje oskarżenie o herezję i rehabilituje ks. Antonia Rosminiego. Dokument podpisuje kierujący Kongregacją kard. Joseph Ratzinger. Kilka lat później, jako papież, podpisuje dekret o beatyfikacji.
Tekst pochodzi z Gościa Niedzielnego
 
2 lipiec. NMP Kodeńskiej
Sanktuarium Matki Bożej Jedności, Królowej Podlasia w Kodniu.
Po przejechaniu ponad 500 km bez błądzenia, na ostatnim odcinku, szczęśliwym trafem, pomyliliśmy drogę. Szczęśliwym, bo dojeżdżając do Kodnia od strony Tucznej, można zobaczyć bazylikę św. Anny już z daleka. Choć znużeni podróżą, odzyskujemy siły. Przygotowujemy się na spotkanie z Matką Bożą Jedności w cudownym obrazie, ukradzionym kiedyś z Rzymu. Ojcowie Oblaci Maryi Niepokalanej prowadzą w Kodniu dom pielgrzyma.
 
Godzina nie wystarczy
- Specyfiką tego miejsca jest moim zdaniem to, iż nikt nie przybywa tu po drodze, przypadkiem - mówi proboszcz parafii św. Anny i kustosz sanktuarium Matki Bożej Jedności w Kodniu o. Stanisław Wódz. - Tu trzeba się wybrać, chcieć zobaczyć sanktuarium, bo przez Kodeń nie prowadzą dziś żadne szlaki. Mimo to, co roku odwiedza nas spora grupa pielgrzymów. Zapewne przyciąga ich tajemnica obrazu i jego nietypowa historia, ale na pewno również nienaruszona dzikość krajobrazu.
Myli się, kto zamierza zwiedzić to miejsce nie zatrzymując się na dłużej. Proboszcz opowiada o ludziach, którzy podróżowali na Białoruś i zajrzeli do Kodnia wiedzeni ciekawością. Kiedy dowiedział się, że mają tylko godzinę, zapytał po prostu: „Po coście w ogóle skręcali?”.
 
To tereny ludzi wschodu
Dla nich czas płynie wciąż jeszcze inaczej, powoli, bez przymusu. Zapytani o drogę, mogą przez kwadrans opowiadać nie tylko o tym, jak dojechać do celu, ale także o ludziach, którzy wcześniej w tym miejscu pobłądzili, o stanie nawierzchni dróg, o okolicznych odpustach, a nawet o tym, że córka wychodzi jesienią za mąż, a jej narzeczony pochodzi z wioski, przez którą będziemy przejeżdżać.
Niestety, dokonujące się w Polsce przemiany dotknęły te tereny chyba najboleśniej. Pozamykano PGR-y, a ludzie zostali bez pracy. Dziś w Kodniu, gminie liczącej około 5 tys. mieszkańców, niewiele osób ma pracę. Oblaci stali się więc ważnym pracodawcą - w sezonie zatrudniają około 20 osób - przewodników, recepcjonistów, pracownice kawiarenki, sprzątaczki...
- Mamy fajną pracę, spotykamy się z ludźmi z całej Polski - mówi pani Teresa. - Oblaci płacą ubezpieczenie i składkę na ZUS. Wszystkie jesteśmy bardzo zadowolone, bo o pracę u nas ciężko.
- Wciąż nie mogę przekonać parafian do zarabiania na pielgrzymach, nie mogą tego zrozumieć - skarży się ojciec proboszcz. - Proponowałem, by przygotowali bryczki i wozili pielgrzymów do letniej rezydencji Sapiehów, ale mnie wyśmiali. Powoli jednak ich przekonam. Już dwie rodziny zajęły się produkowaniem pamiątek i dewocjonaliów.
Od 1999 roku w Kodniu istnieje Muzeum Misyjne i Ornitologiczne. Przewodnik Alina Hordyjewicz, emerytowana nauczycielka, bardzo lubi opowiadać o jego skarbach. Gdy tylko dojrzy swymi piwnymi oczami spod szkieł okularów zainteresowanego słuchacza, przestaje zwracać uwagę na czas. Opowiada o o. Kazimierzu Kozickim, który jeszcze niedawno przemierzał bezkresne pola wokół sanktuarium w śmiesznej czapeczce na głowie i zbierał gniazda i jaja ptaków. Wspomina historie, jakie usłyszała od misjonarzy. Jeden przekazał do muzeum komplet łyżeczek ozdobionych herbami portowych miast. Łyżeczki te zbierał pewien marynarz z zamiarem ofiarowania narzeczonej w dniu ślubu. Niestety, dziewczyna utonęła, a marynarz również chciał popełnić samobójstwo. Spotkał jednak na swej drodze owego misjonarza i po długiej, serdecznej rozmowie odstąpił od tego zamiaru. W dowód wdzięczności przekazał oblatowi pieczołowicie zbierane łyżeczki
W muzeum są też skóry pytonów, murzyńskie stroje i maski, naczynia i najprzeróżniejsze pamiątki z całego niemal świata. A pani Alina o każdym przedmiocie może opowiedzieć barwną historię. Na Madagaskarze na przykład, jak opowiadał pewien misjonarz, są dwie tylko pory roku - jedna kiedy pada i druga, kiedy leje...
 
Papież rzucił klątwę
Legendę dotyczącą cudownego obrazu Matki Bożej Jedności opisała Zofia Kossak w powieści „Błogosławiona wina”. Czy ta wersja wydarzeń jest prawdziwa, czy nie - dziś nikt nie jest w stanie powiedzieć. Jedno jest pewne: obraz przywiózł z Rzymu do Kodnia Mikołaj Sapieha, a ówczesnemu papieżowi Urbanowi VIII nie spodobało się to tak bardzo, że rzucił klątwę na Mikołaja. Dopiero po trzech latach Urban VIII zdjął klątwę i odstąpił od żądania zwrotu obrazu do Rzymu.
Kolejne wieki historii obrazu również obfitują w wydarzenia niezwykłe i niewytłumaczalne. Ziemia podlaska była wszak sceną niejednej wojny, a najazdy, zniszczenia, rabunki i pożary nie omijały również Kodnia i sanktuarium. Obraz jednak ocalał nienaruszony. Nawet wtedy, kiedy w 1875 roku Rosjanie plądrowali Kodeń, wywozili lub palili obrazy z kościoła, niespodzianie i nie wiadomo dlaczego przyszedł nagle rozkaz od cara, aby obraz Matki Bożej przewieźć na Jasną Górę. Na swoje miejsce powrócił dopiero w 1927 roku wraz z przybyciem oblatów...
- Cuda? Największe są wtedy, gdy ktoś przeżyje duchowe uzdrowienie, jak spowiada się na przykład z całego życia po dwudziestu, trzydziestu czy czterdziestu latach - o. Stanisław zamyślił się i dodał - zdarzają się i inne cuda, ale nikt tego nie bada, ani nie zapisuje...
 
Oblackie uroczysko
Plany ojców oblatów są imponujące. Zamierzają stworzyć przy sanktuarium ośrodek sportowo-rekreacyjny z polem namiotowym, amfiteatrem, boiskami do piłki nożnej i tenisa. Może uda się również zorganizować spływ łodziami po Bugu. Niedawno odzyskano ziemię, zagarniętą po II wojnie światowej, a o. Wódz już ma pomysł, jak ją zagospodarować.
- „Uroczysko oblackie” - tak się będzie nazywało to miejsce - wyjaśnia. - To kilka kilometrów stąd. Jest tam las, duża polana i bobrowe żeremie.
Warunki do modlitwy i wypoczynku są w okolicach Kodnia rzeczywiście wyjątkowe. Rozległe tereny nad Bugiem pozwalają spacerować do woli.
Ojcowie Oblaci Maryi Niepokalanej są w Kodniu od 1927 roku. Dzięki ich staraniom powstała tu kalwaria ze stacjami Drogi Krzyżowej oplatająca zabytkowy kościół Świętego Ducha i ruiny zamku Sapiehów, ale przede wszystkim stworzyli oni zaplecze dla pielgrzymów: dom pielgrzyma, kawiarenkę z kuchnią, wydającą posiłki oraz Muzeum Misyjne i Ornitologiczne. W pobliskich Kostomłotach można obejrzeć jedyny w Polsce kościół parafialny neounitów pw. św. Nikity, w nieodległej Jabłecznej - prawosławny monastyr św. Onufrego Pustelnika z bogatym ikonostasem, w Pratulinie można zadumać się nad historią tych terenów przy grobach męczenników unickich, których Jan Paweł II ogłosił błogosławionymi podczas ostatniej pielgrzymki do Polski.
 
3 lipiec. św. Tomasz Apostoł
Jest patronem niedowiarków? Zgoda. Ale również patronem tych, którzy bardzo chcą "dotknąć" Boga żywego.
Mówi się o nim „niewierny”. Czy słusznie? Jeśli z Ewangelii św. Jana wypiszemy tych kilka słów, które wypowiedział apostoł Tomasz, zobaczymy drogę rozwoju jego wiary.
„Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć” (J 11,16) – zachęca Apostołów Tomasz. A więc jest gotów iść wszędzie za ukochanym Mistrzem, nawet na śmierć. Brzmi w tych słowach gorliwość neofity. Nieraz człowiekowi wydaje się, że zrobi wszystko dla Boga. To zazwyczaj autentyczne pragnienie, może efekt uniesienia czy żarliwości. Życie na ogół weryfikuje te obietnice. Nieraz bardzo boleśnie. Ale wiara karmi się także takim religijnym zapałem.
„Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę?” (J 14,5) – Tomasz wyrywa się z pytaniem podczas Ostatniej Wieczerzy, w momencie kiedy Jezus zaczyna mówić o swoim odejściu. Słowa Apostoła zdradzają jakąś bezradność. Są wołaniem o jasną wskazówkę. Jakież to bliskie wszystkim, którzy lękają się utraty pewnych punktów oparcia. Odpowiedź Jezusa: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem” (J14,6) nie wyjaśnia wszystkiego. To raczej wezwanie do zaufania mimo niepewności. Nie da się wszystkiego wiedzieć. Wiara ma w sobie coś ze skoku w ciemność, jest ryzykiem drogi w nieznane.
„Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę” (J 20,25) – krzyczy do Apostołów Tomasz. Ileż tu emocji: wściekłość, żal, pretensje, zazdrość... Inni widzieli Zmartwychwstałego, a ja nie. Gdzie tu sprawiedliwość? Potem jednak czekał z innymi i modlił się. Któż nie chciałby być bliżej Boga, przekonać się na 100 procent, że to wszystko prawda? Kto nie chciałby złapać Boga za nogi?
„Pan mój i Bóg mój” (J 20,28) – wyznaje Tomasz, pokonany przez Jezusa. Całkowity pokój, starta pycha, wyciszone żądania umysłu, mądra zgoda na to, że wiara jest powierzeniem się tajemnicy większej od człowieka. Dzięki Tomaszowi usłyszeliśmy błogosławieństwo: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Jako komentarz wypisuję słowa Benedykta XVI: „Wiara to obcowanie z tajemnicą Boga, a uwierzyć – to znaczy »powierzyć siebie« samej istotnej prawdzie słów Boga żywego. (…) Bóg skrywa się w tajemnicy: usiłowanie zrozumienia Go oznaczałoby próbę zamknięcia Go w naszych pojęciach, w naszej wiedzy, a to ostatecznie prowadziłoby do utracenia Go. Poprzez wiarę możemy przebić się przez pojęcia (…) i »dotknąć« Boga żywego”.
Starożytna tradycja mówi, że św. Tomasz dotarł aż do Indii, głosząc Ewangelię. Tam też oddał życie za wiarę. Stał się patronem Indii. W pobliżu miasta Madras znajduje się Góra św. Tomasza, na której do dziś jest jego sanktuarium.
Jest patronem niedowiarków? Zgoda. Ale również patronem tych, którzy bardzo chcą „dotknąć” Boga żywego.

4 lipiec. św. Elżbieta Portugalska
Urodziła się w 1271 roku w Saragossie. Była córką króla Aragonii, Piotra III i Konstatncji – córki monarchy Sycylii, a co za tym idzie bratanicą świętej Elżbiety z Turyngii. W bardzo młodym wieku wyszła za mąż za króla Portugalii, Dionizego.
W 1283 roku przeniosła się na dwór królewski do Bragi, gdzie odbyła się uroczysta ceremonia ślubna młodej, królewskiej pary. Jednym z potomków Elżbiety (zwanej także Izabelą) i Dioizego był Alfons – późniejszy następca portugalskiego tronu.
Elżbieta była całkowitym przeciwieństwem swego męża. Podczas gdy on prowadził rozwiązły tryb życia, wypełniając wolny czas niekończącymi się biesiadami i wyprawami na polowania, ona oddawała się modlitwie, pracom charytatywnym i wychowywaniu dzieci – także tych, które Dionizy miał ze swymi licznymi kochankami. Wspierała również dotacjami kościoły i klasztory, budowała domy dziecka, szpitale i przytułki. Sporą część swego majątku rozdała najuboższym. Gdy Alfons dorósł, obawiał się, że to nie on, a któreś z dzieci z nieprawego łoża odziedziczy tron po Dionizym. Dlatego też postanowił zapobiec ewentualnemu pominięciu go w testamencie i wypowiedział wciąż panującemu ojcu wojnę. Wtedy to Elżbieta wkroczyła do akcji, robiąc wszystko, by pogodzić zwaśnione strony i nie dopuścić do wybuchu wojny domowej.
Dionizy – podejrzewając spisek – na pewien czas uwięził swą małżonkę. Mimo to udało jej się zapobiec konfliktowi i to niejednokrotnie. Król Portugalii wszedł bowiem w zatarg także i z władcą Kastylii, Ferdynandem IV (prywatnie swym zięciem). Również i w tym przypadku późniejsza święta wykazała się talentem negocjatorskim, przez co zaczęła uchodzić za „anioła pokoju”.
Po śmierci męża w 1325 roku została franciszkańską tercjarką. Udała się także na pieszą pielgrzymkę do Comopstelli. W 1336 ponownie przyszło jej godzić szykujące się do militarnego starcia strony. Tym razem przeciwko sobie wystąpili wspomniany tu już syn, Alfons IV Dzielny oraz wnuk Elżbiety, król kastylijski, Alfons XI. I tym razem udało jej się przeszkodzić rozlewowi krwi.
Wkrótce potem - 4 lipca 1336 roku - zmarła w portugalskiej miejscowości Estremoz. Pochowaną ją w klasztorze świętej Klary w Coimbrze, którego była zresztą fundatorką. Beatyfikowano ją w 1516, kanonizowano natomiast w 1625 roku w czasie pontyfikatu papieża Urbana VIII. Jest między innymi patronką Portugalii i Saragossy. Wzywa się ją także podczas zagrożeń wojennych.

- Św. Ulryk
Laureatami Europejskiej Nagrody im. św. Ulryka są m. in. Lech Wałęsa, Helmut Kohl, czy arcybiskup Alfons Nossol. Wszyscy doskonale znamy te nazwiska. Ale czy wiemy kim był św. Ulryk?
Pomnik przed katedrą w Augsburgu
W Kościele katolickim co roku wspomina się go 4 lipca. Na świat przyszedł w bawarskim Augsburgu w roku 890. Był synem szlachetnie urodzonego Hubalda z Dillingen. Najprawdopodobniej od dziesiątego roku życia kształcił się w klasztorze St. Gallen.
W 923 roku uzyskał nominację na biskupa Augsburga z rąk króla Henryka I. Wiemy, że przyjaźnił się z cesarzem Ottonem I, Wolfgangiem z Ratyzbony, a także – co ciekawe – kierował obroną Augsburga, gdy Węgrzy próbowali zdobyć miasto w 955 roku i ostatecznie polegli w starciu z Niemcami w bitwie nad rzeką Lech.
Założył tam klasztor św. Stefana. Za jego czasów odbudowano liczne opactwa, powstały też nowe szpitale, hospicja, kościoły.
Jak głoś legenda: pewnego czwartkowego wieczora Ulryk zasiedział się do późna w czasie dysputy z biskupem Konradem z Konstancji. Duchowni na kolację jedli pieczoną gęś. Gdy – już piątkowego ranka – przybył do nich książęcy posłaniec, Ulryk zaproponował mu, by posilił się resztkami ze stołu. Oburzony posłaniec doniósł księciu, że święty chciał mu podać gęsinę w czasie, gdy obowiązuje piątkowy post. Na dowód miał zabrać gęsie udko, które chciał pokazać władcy. Kiedy jednak miał to zrobić, okazało się, że trzyma w ręce… rybę.
Ulryk zmarł 4 lipca 973 roku. Pochowano go w kościele św. Afry w Augsburgu.
Dwadzieścia lat później dokonano jego kanonizacji – „była to pierwsza formalna kanonizacja. Przez wiele wieków Ulryka uważano za największego biskupa niemieckiego i szczególnie czczono; jego relikwie dotarły do wielu kościołów i klasztorów. Z osobą biskupa wiązał się w Niemczech bogaty obyczaj, np. krzyże Ulryka pomagały w kłopotach, woda ze studzienki Ulryka leczyła choroby, a ziemia z grobu Ulryka przeciwdziałała pladze szczurów i myszy” – piszą Vera Schauber i Hanns Michael Schindler na kartach „Ilustrowanego leksykonu świętych”.

5 lipca. św. Maria Goretti
Na moje zachowanie wpływ miał druk, mass media i złe przykłady, które większość młodych ludzi bezmyślnie naśladuje – wyznał po latach zabójca nastolatki.
Odwagi, mamusiu! Bóg nas nie opuści!
Upoluj go (ją) latem! Jak poznać i poderwać superfaceta (superdziewczynę) na wakacjach? – krzyczą tytuły z okładek kolorowych pisemek dla młodzieży. Czym się to kończy? Często tragedią, przetrąconą młodością, złamanym życiem. O tym tego typu pisma milczą.
Aleksander Serenelli wychowywany był tylko przez ojca. Od dłuższego czasu wodził wzrokiem za dziewczyną z sąsiedztwa, Marią Goretti. On miał 20 lat, ona niecałe 12. Chłopak szukał okazji. Kilkakrotnie próbował nakłonić dziewczynę do seksu. Zastraszona nastolatka nie mówiła nic matce, która i tak miała dość na głowie. Ojciec Marii zmarł 3 lata wcześniej. Dramat rozegrał się latem 5 lipca 1902 roku. Matka wyszła do pracy w polu. Maria pozostała w domu, pilnując czwórki młodszego rodzeństwa. Aleksander po raz kolejny próbował namówić Marię do współżycia. Kiedy dziewczyna kategorycznie odmówiła, rozjuszony młodzieniec zakneblował jej usta i zadał 14 ciosów nożem. Sądził, że nie żyje. Było inaczej. Matka zobaczyła konającą córkę w kałuży krwi. Marię przewieziono do szpitala. Rany okazały się jednak tak głębokie, że lekarze rozłożyli bezradnie ręce. Bolesna agonia trwała 24 godziny. Na łożu śmierci mała Goretti przyjęła sakramenty, przebaczyła mordercy. Zbrodnia wstrząsnęła mieszkańcami Nettuno. W pogrzebie dziewczyny uczestniczyły tłumy. Powszechne były dwa uczucia: wściekłość na mordercę i przekonanie o świętości Marii.
Serenelli został skazany na 30 lat więzienia. Pierwsze 6 lat odsiadki to czas wyniszczającej wściekłości, rozpaczy, buntu. Reaguje agresją na księdza, który odwiedza go w celi. Pewnego dnia we śnie ukazuje mu się Maria. To moment przełomu. Aleksander spowiada się i zaczyna nowe życie. Za dobre zachowanie kara zostaje skrócona. Wychodzi na wolność po 27 latach. Pierwsze kroki kieruje do matki Marii, prosząc o wybaczenie. „Ponieważ Maria ci wybaczyła, dlaczego ja nie miałabym tego uczynić?” – słyszy. Uczestniczy we Mszy św. w Nettuno w dzień Bożego Narodzenia. Wyznaje swój grzech przed całą parafią, w której wciąż żywe były bolesne wspomnienia. Zostaje tercjarzem franciszkańskim i do końca życia pracuje jako ogrodnik w klasztorze kapucynów w Macerta. W 1947 roku Pius XII ogłasza Marię Goretti błogosławioną, a 24 czerwca 1950 r. świętą. W kanonizacji na Placu św. Piotra w Rzymie uczestniczy matka Marii oraz Aleksander Serenelli.
Jako 80-latek brat Aleksander pisze list-świadectwo: „Spoglądając wstecz na moją przeszłość, widzę, że w młodości wybrałem złą ścieżkę, która doprowadziła mnie do ruiny. Na moje zachowanie wpływ miał druk, mass media i złe przykłady, które większość młodych ludzi bezmyślnie naśladuje. Ja robiłem tak samo, nie martwiłem się. Wokół mnie było mnóstwo ofiarnych i pobożnych ludzi, ale ja ich nie zauważałem, bo ślepa przemoc zaślepiła mnie i pchnęła na złą drogę. (…) Czuję, że religia ze swoimi przykazaniami jest czymś, bez czego nie da się żyć, jest autentycznym pocieszeniem, prawdziwą siłą w życiu i jedyną bezpieczną drogą w każdych okolicznościach, nawet w najbardziej bolesnym życiu”.
Msza św. koncelebrowana pod przewodnictwem ordynariusza Latiny bp. G. Petrochiego w kościele pw. św. Marii Goretti w Nettuno rozpoczęła obchody 100. rocznicy śmierci 12-letniej świętej, która życiem przypłaciła obronę swej czci.
Po nabożeństwie wierni udali się w pielgrzymce z kościoła na miejsce jej męczeńskiej śmierci, które Jan Paweł II odwiedził 29 IX 1991 r. W kolejnych miesiącach trumna z ciałem świętej odwiedziła jej rodzinne miasteczko Corinale w regionie Marche, zaś na rzymskim Uniwersytecie Antonianum odbyło się sympozjum naukowe na temat sytuacji współczesnej młodzieży.
Św. Maria Goretti urodziła się w Corinale k. Ankony 16 października 1890 r. Po kilku latach rodzina przeniosła się do wsi położonej w pobliżu miasteczka Nettuno, słynącego z sanktuarium Matki Bożej Łaskawej. Rodzina żyła w trudnych warunkach materialnych.
Po śmierci ojca, gdy Maria miała 10 lat, matka i bracia pracowali w polu i w winnicach zarabiając na utrzymanie. Dziewczynkę coraz częściej napastował, grożąc jej nawet śmiercią, 18-letni syn sąsiada Aleksander Serenelli. 5 lipca 1902 r. napadł ją i próbował zgwałcić. Gdy stawiała opór, rozjuszony napastnik wielokrotnie zranił ją nożem. Powracająca z pracy rodzina zastała Marię w agonii. Opatrzona sakramentami, zmarła 6.07.1902 r. w szpitalu. Przed śmiercią przebaczyła swemu zabójcy. Lekarze stwierdzili, że miała na ciele 14 ran. W pogrzebie uczestniczyły tysiące ludzi.
Już od pogrzebu mówiono, że jest „świętą Agnieszką XX wieku”. Proces kanoniczny Marii Goretti rozpoczął się w 1935 r., 27. 04. 1947 r. papież Pius XII ogłosił ją błogosławioną, a kanonizował 24. 06. 1950 r. Aleksander, po odbyciu kary 26 lat więzienia, wstąpił do kapucynów w Macerata, gdzie jako brat zakonny prowadził pokutnicze życie. Doroczne wspomnienie św. Marii Goretti obchodzone jest w Kościele 6 lipca.
W odległości 64 km na południe od Rzymu nad Morzem Tyrreńskim, na skalnym cyplu, wysuniętym daleko w morze, leży starożytne miasteczko Antium (Anzio), w którym urodził się cesarz Neron. Tuż obok tego miasteczka jest Nettuno, słynne z sanktuarium Matki Bożej Łaskawej. Od roku 1884 nad tym sanktuarium mają pieczę pasjoniści. Obecną świątynię ukończono w roku 1969.
A jednak nie cudowna figura Matki Bożej ściąga do Nettuno rocznie setki tysięcy pielgrzymów, ale kaplica, w której znajdują się śmiertelne szczątki dwunastoletniej dziewczynki, która w obronie swojej niewinności oddała młode życie. Jest nią Maria Goretti. Leży w kryształowej trumnie, jakby co dopiero położyła się do snu. Na ścianach kaplicy mnóstwo wot.
Św. Maria Goretti przyszła na świat w Corinaldo, niedaleko Ankony, dnia 16 października 1890 roku. Rodzice jej: Alojzy i Assunta Carlini przynieśli dziecię do Chrztu świętego w dniu jego urodzin i wybrali dla swojej córki imię Maria. Jako 6-letnie dziecko otrzymała sakrament Bierzmowania z rąk kardynała Juliusza Boschi (1896).
W tym czasie rodzina przeniosła się znad Morza Adriatyckiego nad Morze Tyrreńskie. Najpierw zatrzymała się w Colle Gianturo, a potem w Ferriere di Conca, wsi odległej 10 km od Nettuno. W roku 1900 umarł ojciec i cały ciężar utrzymania rodziny spadł na matkę. Dziesięcioletnia Marysia pocieszała mamę: "Odwagi, mamusiu! Bóg nas nie opuści!" Pobożne dziewczę brało często różaniec do rąk, modląc się o spokój duszy ojca.
Kiedy starsi bracia musieli zarabiać na utrzymanie pracą u sąsiadów, w polu lub w winnicy, Maria pomagała mamie przy sprzątaniu i w zajęciach domowych. Kiedy pewnego dnia Maria usłyszała, jak zepsuci chłopcy powtarzali nieskromne żarty, zawołała: "Wolałabym raczej umrzeć, niż takie słowa powtarzać". Nie spodziewała się, że tak rychło jej przyjdzie krwią i życiem przypieczętować te słowa. Dom Gorettich zajmowała także rodzina Serenellich - ojciec z synem. Chłopiec Aleksander Serenelli miał 18 lat, kiedy zapłonął ku Marii przewrotną żądzą. Zaczął też napastować coraz nachalniej Goretti, grożąc jej nawet śmiercią. Dziewczę umiało się zawsze skutecznie od napastnika uwolnić, ratując się ucieczką i omijając go. Nie mówiła jednak o tym nikomu w rodzinie, by nie pogłębiać przepaści niechęci Serenellich do Gorettich.
Dnia 5 lipca 1902 roku rodzina Gorettich i Serenellich była zajęta zbieraniem bobu. Dziewczę zostało w domu i tylko ze schodków obserwowało pracowników. Zauważył ją Aleksander i pod pretekstem, że musi wyjść na chwilę, udał się do domu i siłą wciągnął dziewczę do kuchni, która była przy drzwiach, i usiłował ją zmusić do grzechu. Kiedy zaś Maria stawiła mu gwałtowny opór, rozjuszony wyrostek chwycił nóż i zaczął nim żgać dziewczę. Maria wołała tylko: "Co robisz, Aleksandrze? Pójdziesz do piekła!". Szczegóły te podał sam morderca przed sądem. Powracająca z pracy rodzina znalazła Marię już w stanie agonii. Natychmiast odwieziono ją do szpitala, gdzie zaopatrzona świętymi Sakramentami zmarła 6 lipca. Przed śmiercią darowała winę swojemu zabójcy. Lekarze stwierdzili, że miała na ciele 14 ran.
Zbrodnią poruszona została cała okolica. Dziewczę miało iście królewski pogrzeb. Wzięło w nim udział wiele tysięcy ludzi, setki kapłanów i biskup. Z balkonów i z okien na białą trumienkę padał deszcz róż i innych kwiatów. Zaczęto ją nazywać "Św. Agnieszką XX wieku".
Dzięki staraniom pasjonistów w 1935 roku, rozpoczął się proces kanoniczny Marii Goretti. 27 kwietnia 1947 roku papież Pius XII zaliczył uroczyście Marię Goretti w poczet błogosławionych, a 24 czerwca 1950 roku tenże papież w roku świętym jubileuszowym zaliczył ją do chwały świętych. Tak w czasie beatyfikacji, jak i kanonizacji własnej córki miała szczęście uczestniczyć matka.
Aleksander po odbyciu wielu lat więzienia wstąpił do kapucynów w Macerata, gdzie jako brat zakonny prowadził życie pokutnicze. W taki to sposób Święta wyjednała swojemu zabójcy nawrócenie. Aleksander Serenelli rozstał się z ziemią, by spotkać się w chwale niebieskiej z Marią Goretti, 6 maja 1970 roku w wieku 88 lat. Przy jego śmierci znaleziono testament duchowy brata, który napisał 5 maja 1961 roku. Oto jego fragmenty: "Jestem już stary, prawie 80-letni, u schyłku życia. Spoglądając na moją przeszłość muszę stwierdzić, że w mojej młodości wszedłem na złą drogę (...). Miałem obok siebie osoby wierzące, żyjące zgodnie z wiarą, ale nie doceniałem ich rad ani przykładu. Mając 20 lat, w przypływie namiętności dopuściłem się zbrodni. Obecnie wzdrygam się na samą myśl o niej. Maria Goretti teraz jest Świętą, była jakby dobrym aniołem dla mnie, przysłanym przez Opatrzność Bożą, aby mnie ratować. Jeszcze teraz słyszę w sercu moim słowa jej przebaczenia. Modliła się za mnie, orędowała za swoim zabójcą. Skazano mnie na 30 lat więzienia. Gdybym nie był tak młody, skazano by mnie na dożywocie (...). Za jej pomocą przeżyłem 26 lat więzienia (...). Kapucyni z Macerata, synowie św. Franciszka, przyjęli mnie do siebie nie jako sługę, ale jako brata (...) Ci, którzy będą czytać ten list, niech z niego zaczerpną tę zbawczą naukę, że trzeba strzec się zła, a zawsze szukać dobra, i to już od dzieciństwa" (...).
Doroczne wspomnienie Marii Goretti przypada 6 lipca, w dniu jej śmierci.

6 lipca. bł. Maria Teresa Ledóchowska
Nigdy nie była na Czarnym Lądzie, ale wielu czci ją jako Matkę Afrykanów.
Nikt nie rozumiał, dlaczego młoda, świetnie zapowiadająca się hrabianka opuściła dwór, by zamieszkać w małym pokoiku obok domu starców. Sam cesarz uczynił ją damą dworu, a teraz zbiegła z salonów i poświęciła się ratowaniu czarnych afrykańskich niewolników? Dlaczego zdobyła się na tak szalony krok? To wariactwo? Albo inaczej: świętość.
Hrabia Antoni Ledóchowski po śmierci żony był kompletnie załamany. Nigdzie nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Pewnego dnia spotkał hrabinę Józefinę Salis Zizers. Stali się sobie bardzo bliscy. Dwoje nieszczęśliwych ludzi zaczęło z dnia na dzień odkrywać szczęście. Pobrali się, a Pan Bóg obdarzył ich aż dziewięciorgiem dzieci. Dwie córki, Maria Teresa i Urszula, zostały ogłoszone błogosławionymi, syn Włodzimierz jest kandydatem na ołtarze.
Maria Teresa wychowywała się w Austrii, w domu starannie pielęgnowano jednak tradycje narodowe. Gdy jako nastolatka po raz pierwszy odwiedziła Polskę, oczarowana ojczyzną napisała o niej książkę… po niemiecku. Była niesamowicie zdolna. Już jako pięcioletni brzdąc napisała krótki utwór dla najbliższej rodziny, a kilka lat później jej pasją było pisanie wierszy. Była ambitna. Na profesorze botaniki wymogła, by napisał jej 300 łacińskich nazw rozmaitych roślin, a potem wyuczyła się ich na pamięć.
Gdy rodzina przeniosła się do Polski, jak grom z jasnego nieba spadła na nią ospa. Ojciec zmarł, Maria Teresa cudem wyzdrowiała. Potraktowała to jak dotknięcie Boga. Ciągle szukała swego miejsca w życiu. Nieustannie pisała. Literatura pochłonęła ją na dobre.
Została damą dworu wielkiej księżnej Toskanii, a jednak, ku zdumieniu znajomych, opuściła salony Salzburga. „Czuję, że Jezus chce mnie coraz więcej dla siebie” – pisała. Otoczenie drwiło: „Hrabina opuściła dwór i poświęciła się całkowicie zwariowanej idei”. Jakiej? Afryce. Pochłonęła ją na dobre. Ogromne cierpienia niewolników Czarnego Lądu spędzały jej sen z powiek. Zaczęła wydawać pismo „Echo z Afryki”. Po kilku latach nakład wynosił już 100 tysięcy egzemplarzy!
Powstała drukarnia. Maria Teresa napisała setki listów, artykułów, założyła Sodalicję św. Piotra Klawera, niosącą pomoc misjonarzom na Czarnym Lądzie. Rocznie wysyłali do Afryki kilkadziesiąt tysięcy paczek z pomocą. Po śmierci Ledóchowskiej praca trwała nadal. Wydano ponad 40 milionów książek w 189 afrykańskich narzeczach, przesłano niezliczoną liczbę paczek, wykupiono z niewoli ogromną liczbę murzyńskich dzieci. Hmmm, a gdyby hrabianka pozostała na austriackim dworze?

7 lipca. Bł. Benedykt XI
Urodził się jako Niccolo Boccasini w Treviso w 1240. Jego ojcem był miejscowy notariusz.
W 1254 roku Niccolo wstąpił do dominikanów. Zajął się studiowaniem teologii i filozofii w Mediolanie i Wenecji, następnie zaś został wykładowcą - między innymi w Trewirze i w Genewie. W tym okresie swego życia napisał między innymi komentarze do psalmów, Apokalipsy i Księgi Hioba. W latach 1282-1296 pełnił funkcję prowincjała dominikanów w Lombardii.
W 1297 roku papież Bonifacy VIII wysłał go w pokojową misję dyplomatyczną, mającą zapobiec konfliktowi między Anglią i Francją. W rok później Niccolo został kardynałem Ostii. Na początku XIV stulecia pełnił funkcję legata papieskiego na Węgrzech, w Dalmacji, Serbii, Chorwacji i w Polsce. Był jedynym kardynałem, który pozostał przy Bonifacym VIII, gdy ten został pojmany i uwięziony przez króla francuskiego, Filipa IV Pięknego.
Po śmierci papieża to właśnie Niccolo został wybrany na nowego następcę świętego Piotra. Przyjął imię Benedykt na pamiątkę po zmarłym Bonifacym VIII, który na chrzcie otrzymał miano Benedetto.
W czasie jego pontyfikatu Rzym był targany wewnętrznym konfliktem pomiędzy możnymi rodami Gactanich i Colonnów, dlatego też nowy papież postanowił w 1304 roku przenieść się w bezpieczniejsze miejsce, a mianowicie do Perugii... Nie udało mu się zaprowadzić pokoju we Florencji i Toskanii. Wzmocnił za to rolę kolegium kardynalskiego, którego się często w rozmaitych sprawach radził. Kilku nowych członków kolegium wywodziło się z zakonów żebraczych.
Benedykt XI planował między innymi nową wyprawę krzyżową oraz misje wśród Tatarów. Próbował także ukarać winnych porwania i zamachu na Bonifacego VIII. Agent królewski Guillaume de Nogaret, który dopuścił się tamtych czynów, miał się nawet pod groźbą ekskomuniki stawić się przed sądem papieskim – niestety, śmierć przeszkodziła Benedyktowi XI w wymierzeniu sprawiedliwości. Zmarł 7 lipca 1304 w Perugii. W 1736 papież Klemens XII ogłosił go błogosławionym.
 
8 lipca. św. Jana z Dukli i nie tylko
Mieszkańcy Lwowa i jego okolic zaczęli otaczać kultem Jana z Dukli wkrótce po jego śmierci. Wzywano jego pomocy i wstawiennictwa w różnych potrzebach.
Znane są liczne przypadki uzdrowień za jego przyczyną. W 1615 roku abp lwowski Jan Próchnicki rozpoczął proces informacyjny Jana z Dukli. 21 stycznia 1733 roku papież Klemens XII ogłosił go błogosławionym, potwierdzając tym aktem kult błogosławionego zakonnika z Dukli. Na prośbę króla Polski Augusta III w 1739 roku Ojciec Święty ogłosił bł. Jana z Dukli patronem Korony i Litwy.
W 1947 roku rozpoczął się proces kanonizacyjny, który został zakończony w 1995 roku. Uroczystej kanonizacji bł. Jana z Dukli dokonał Ojciec Święty Jan Paweł II 10 czerwca 1997 roku. W uroczystości uczestniczyło około 600 tysięcy wiernych. Podczas kanonizacji Papież powiedział: „Jest św. Jan z Dukli patronem miasta Lwowa i całej lwowskiej ziemi. Dzięki kanonizacji będzie już na zawsze związany nie tylko z miastem, gdzie ta kanonizacja się odbywa - z Krosnem nad Wisłokiem, ale także z Przemyślem i archidiecezją przemyską”.
Po kanonizacji relikwie św. Jana z Dukli pielgrzymowały po parafiach archidiecezji przemyskiej. W Roku Jubileuszowym 2000 wraz z grupą misjonarzy bernardyńskich dotarły na Ukrainę. „Odwiedziły” 138 parafii rzymskokatolickich w diecezjach: żytomiersko-kijowskiej, lwowskiej i kamienieckopodolskiej. W 2001 roku po peregrynacji relikwie wróciły do lwowskiej katedry. Tu modlił się przed nimi za Kościół na Ukrainie Jan Paweł II podczas swojej pielgrzymki do tego kraju. Już wcześniej, w 1999 roku w czasie wizyty biskupów ukraińskich ad limina apostolorum, Ojciec Święty nazwał św. Jana z Dukli patronem Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie.
Kult św. Jana z Dukli rozwija się też w różnych regionach Polski. W Częstochowie powstaje nowy zespół klasztorny i kościół pod jego wezwaniem. Ta nowa placówka franciszkańska ma przypominać o bogatych tradycjach bernardyńskich na polskiej ziemi, których początek jest związany z Krakowem, do którego w 1453 roku przybył włoski franciszkanin św. Jan Kapistran. W tym roku nasza prowincja bernardyńska będzie obchodziła pięćsetną rocznicę swojej obecności na naszych ziemiach. 8 lipca 2003 roku, we wspomnienie św. Jana z Dukli, od 1997 roku patrona parafii, w Częstochowie na Zawodziu zostanie odprawiona uroczysta Suma odpustowa w intencji wszystkich dobrodziejów - franciszkanów świeckich rejonu częstochowskiego. Początek nabożeństwa o godz. 18.00.
Przez Kurię Prowincjalną Ojców Bernardynów zostałem powołany na urząd prowincjalnego animatora kultu świętych i błogosławionych. Moim zadaniem jest gromadzenie informacji o przejawach kultu św. Franciszka z Asyżu, św. Antoniego z Padwy, św. Bernardyna ze Sieny, św. Jana z Dukli, bł. Władysława z Gielniowa, bł. Szymona z Lipnicy, bł. Anastazego Pankiewicza oraz Sługi Bożego Rafała z Proszowic. Zapraszam do współpracy, spisywania i przysyłania świadectw kultu wymienionych osób i modlitwy za ich wstawiennictwem.
Ważnym przejawem czci świętych i błogosławionych są różnego rodzaju przedmioty kultu, takie jak: figury, obrazy, ołtarze, kaplice, świątynie. Świadectwa i opisy form kultu świętych i błogosławionych z naszej prowincji zostaną wykorzystane w opracowaniu na temat żywotności życia zakonnego i wzoru świętości w obecnych czasach. Zebrane świadectwa zostaną opublikowane w przygotowywanej książce na ten temat.
Święty Jan z Dukli był XV-wiecznym pustelnikiem, franciszkaninem i bernardynem. Miał nawrócić na katolicyzm wielu schizmatyków. Słynął z niespotykanych wręcz zdolności kaznodziejskich. Jego niezwykle poruszające modlitwy i homilie miały zostać spisane, ale ów legendarny zbiór tekstów nie zachował się do naszych czasów. Święty jest szczególnie czczony we Lwowie, gdyż właśnie to miasto miał za sprawą swej cudownej interwencji uchronić, gdy oblegali je Kozacy pod wodzą Chmielnickiego.
 
9 lipca. Św. Augustyn Zhao Rong i Towarzysze
Jan Paweł II wyniósł w 2000 roku na ołtarze 120 chińskich męczenników. Znalazł się w tym gronie między innymi pierwszy zamęczony ksiądz chińskiego pochodzenia...
Męczeństwo po chińsku
Augustyn Zhao Rong urodził się w 1746 w prowincji Syczuan w Chinach. W młodości sprawował funkcję strażnika więziennego, eskortującego i nadzorującego miedzy innymi chrześcijańskich misjonarzy, których od początku XVIII stulecia zaczęto w „kraju smoka” prześladować.
Źródła różnie podają: że miał się zafascynować chrześcijaństwem, gdy ujrzał emanującego niezwykłym spokojem podczas aresztowania świętego Jana Dufresse, lub też po poznaniu ojca Martinusa Moye, zwanego ojcem Mei, którego miał pilnować w areszcie. Wiemy, że w 1779 roku Augustyn starał się walczyć z klęską głodu i zarazą w prowincji Syczuan, a jednocześnie nauczał Chińczyków wiary chrześcijańskiej. Na kapłana wyświęcono go 10 maja 1781. W roku 1815 roku, gdy prześladowania religijne ponownie się nasiliły, Augustyn został aresztowany i w wyniku ran odniesionych podczas tortur zmarł 27 stycznia, będąc pierwszym księdzem chińskiego pochodzenia, który został męczennikiem.
Beatyfikowany został 27 maja 1900 roku przez papieża Leona XIII. Natomiast kanonizował go Jan Paweł II 1 października 2000 roku, wraz z grupą 119 innych, chińskich męczenników. Warto zaznaczyć, iż nie wszyscy wyniesieni wówczas na ołtarze przez polskiego papieża święci, byli z pochodzenia Chińczykami. Wśród nich znajdowało się także wielu misjonarzy, ale i osoby świeckie, które zginęły w Chinach w latach 1648-1930.
Jednym z „towarzyszy” Augustyna Zhao Rang jest święty Franciszek de Capillas, który urodził się 14 sierpnia 1607 w hiszpańskiej miejscowości Baquerín de Campos. Ten dominikanin został wyświęcony na kapłana w Manili, do której wysłano go z Valladolid w 1632 roku. Następnie przeniósł się do prowincji Fujian, gdzie podczas najazdu Tatarów został pojmany, torturowany i kuszony obietnicą wyjścia na wolność, jeśli tylko zgodzi się wyrzec wiary chrześcijańskiej.
Jako, że Franciszek nie skorzystał z "propozycji" swych prześladowców, a czas spędzony w celi więziennej wykorzystywał na głoszenie nauk chrześcijańskich współwięźniom, został 15 stycznia 1648 roku ścięty i uchodzi dziś za pierwszego z chińskich męczenników.
 
Męczeństwo po chińsku
Każdy kawałek mojego ciała będzie wam przypominać, że jestem chrześcijaninem - św. Xi Guizi
Kanonizowanych 120 męczenników reprezentuje znacznie większą liczbę chrześcijan, którzy oddali życie za Chrystusa w różnych epokach i okolicznościach historii Kościoła w Chinach. Wśród nich 87 to chińscy katolicy (najmłodszy miał zaledwie 9 lat!), a 33 to misjonarze i misjonarki z Zachodu. Pierwszym męczennikiem Chin jest o. Franciszek Fernández de Capillas, hiszpański dominikanin, umęczony w 1648 r. Największa rzeź wierzących miała miejsce w czasie tzw. powstania bokserów (1899–1900). Zamordowano wtedy 5 biskupów, 29 księży, 9 zakonnic i 30 000 świeckich.
Listę męczenników otwiera ks. Augustyn Zhao Rong, ponieważ był on pierwszym księdzem, Chińczykiem, który poniósł śmierć męczeńską. Pochodził z prowincji Syczuan. W młodości prowadził rozpustny tryb życia. W wieku 20 lat zaczął pracować jako strażnik w więzieniu. W 1772 r. rozpoczęły się prześladowania religijne, w czasie których aresztowano wielu katolików. Jednym z więźniów był misjonarz o. Martinus Moye.
Zhao Rong, który pilnował uwięzionych katolików, był pod wrażeniem ich postawy i zaczął interesować się wiarą katolicką. Ojciec Moye po zwolnieniu z więzienia spotykał się z Zhao Rongiem i nakłonił go do przyjęcia wiary. Augustyn Zhao Rong wkrótce po chrzcie stał się katechistą, a po przygotowaniu kapłanem katolickim. Przez wiele lat pełnił swoją posługę. Podczas kolejnych prześladowań w 1815 r. został aresztowany w czasie udzielania sakramentu choremu. Skazano go na karę 60 razów kijem bambusowym w kostki i 80 policzków skórzaną podeszwą. Ks. Augustyn miał wtedy 69 lat, nie przeżył tej kary.
Chińscy męczennicy zostali kanonizowani przez Jan Pawła II w 2000 roku. Papież w kazaniu przypomniał 14-letnią Annę Wang, która tuż przed ścięciem powiedziała do oprawcy: „Brama niebios otwarta jest dla wszystkich” i trzykrotnie szeptem wezwała imię Jezus. Z kolei 18-letni Xi Guizi zawołał do tych, którzy odcięli mu prawą rękę i próbowali żywcem obedrzeć go ze skóry: „Każdy kawałek mojego ciała, każda kropla mojej krwi będzie wam przypominać, że jestem chrześcijaninem”. Do listy chińskich męczenników Kościół dopisze zapewne kiedyś zamęczonych przez reżim komunistyczny. Mimo wciąż trwających represji liczba chrześcijan w Chinach rośnie. Szacuje się, że żyje tam dziś 7 mln katolików i 15 mln protestantów.
 
10 lipca. Św. Kanut IV - Ostatni z Wikingów
Święty Kanut IV urodził się około 1043 roku. Był synem króla duńskiego, Swena II Estrydsena. Niektóre źródła historyczne podają, że Kanut miał być jednym z dowodzących łupieżczym najazdem Wikingów na Anglię w 1075 roku.
W czasie powrotu z tamtej "angielskiej" wyprawy, duńscy rabusie mieli zatrzymać się we Flandrii. Jej mieszkańcy także byli wrogo nastawieni do Anglików, stąd też późniejsza żona świętego Kanuta – Adela – pochodziła właśnie z Flandrii. Była córką tamtejszego księcia, Roberta I, małżeństwo to było natomiast swoistym przypieczętowaniem sojuszu między Duńczykami i flandryjskimi przodkami dzisiejszych Belgów.
Do ślubu Adeli z Kanutem doszło, gdy ten ostatni otrzymał koronę duńską w 1080 roku, po śmierci swego brata Haralda III Heina. Na tronie zasiadał przez ostatnich sześć lat swojego życia. Adela urodziła mu syna, Karola I Dobrego – późniejszego błogosławionego.
Kanut w trakcie swego krótkiego panowania nad Danią, starał się wzmacniać władzę monarszą w królestwie, wspierając jednocześnie duński Kościół. Fundował nowe opactwa i kościoły, troszczył się o najuboższych mieszkańców swego kraju. To właśnie Kanut, jako pierwszy, miał sprowadzić do Danii angielskich benedyktynów. Jeden z nich – pochodzący z Canterbury brat Ailnoth – spisał po latach żywot świętego, dzięki czemu mamy tak wiele informacji biograficznych dotyczących Kanuta IV.
Wiemy na przykład, że Kanut IV zabiegał dla siebie o angielską koronę, jako potomek (wnuk) Kanuta I Wielkiego, który zasiadał na tronach Anglii, Norwegii i Danii, a także zarządzał Pomorzem i Szlezwikiem. Nie udało mu się jednak pójść w ślady słynnego dziadka. Potężna flota, którą Kanut IV zgromadził przeciw Anglikom, ostatecznie nigdy nie wypłynęła w kierunku Brytanii, król zaś zmuszony był uciekać przed niezgadzającymi się na jego rządy buntownikami, wśród których był także jego brat, Olaf I Głód.
Wikingowie nigdy potem nie odbudowali już swej potęgi, natomiast Kanut, wraz z towarzyszącymi mu kompanami został zamordowany 10 lipca 1086 w kościele pod wezwaniem świętego Albana w Odense. W niespełna 20 lat po śmierci został kanonizowany i uznany za patrona Danii.
 
11 lipiec. Św. Benedykt - Reguła nie tylko dla mnichów
Życie bardzo łatwo przeistacza się w chaos. Narzucony sobie porządek chroni od zagubienia, od szaleństwa czy nerwowości, która często udziela się wszystkim wokół.
Kardynał Ratzinger wybierając swoje papieskie imię, zwrócił uwagę świata na jedną z najważniejszych postaci europejskiej historii. Św. Benedykt z Nursji (ur. 480) żył na przełomie starożytności i średniowiecza. Stał się pomostem spinającym kulturę tych dwóch epok. Rozpoczął studia w Rzymie... Przerwał je, by podjąć życie pustelnicze w Subiaco, 72 km na wschód od Rzymu. Okoliczni mnisi byli pod takim wrażeniem jego osobowości, że poprosili go, by został ich opatem. Wkrótce jednak zniechęcili się wymaganiami i próbowali go otruć. Benedykt powrócił do samotni w Subiaco. Wokół niego zaczęli znowu gromadzić się uczniowie. Na wzgórzu Monte Cassino, miejscu pogańskich kultów, założył klasztor. Tam zredagował słynną regułę, zaczynającą się słowami: „Słuchaj, synu, nauk mistrza i nakłoń ku nim ucho swego serca”. Ten tekst na długie wieki ukształtował styl życia zakonnego na Zachodzie.
Charakterystyczną cechą reguły jest umiar. Wiele innych reguł zakonnych grzeszyło nadmierną surowością. Reguła wyznaczała harmonogram dnia: posiłków, modlitwy i pracy – w myśl słynnej dewizy „módl się i pracuj”. Uczyła mądrej równowagi. Praca fizyczna była uzupełniana pracą umysłową. To benedyktyńskim mnichom zawdzięczamy manuskrypty wielkich dzieł starożytności.
„Przykład reguły św. Benedykta dowodzi, że coś, co jest prawdziwie ludzkie, nigdy nie może się zestarzeć. Forma życia, która pochodzi z prawdziwych głębi, zawsze pozostanie aktualna” – mówił przed laty kard. Ratzinger. Czy reguła zakonna może nauczyć czegoś ludzi żyjących w świecie, pochłoniętych pracą, szkołą, rodziną? Wbrew pozorom, tak. Ewangelię trzeba przełożyć na konkret codzienności. A to bywa bardzo trudne. Kto słucha słowa Bożego, nieraz ma ochotę zawołać: „Boże! Jakie to piękne, chciałbym tak żyć!”.
Jeśli jednak ten szlachetny poryw serca nie przełoży się na prozę życia, na codzienną wierność, wszystko pozostanie w sferze „ochów” i „achów”. Chrześcijanin potrzebuje sformułowania własnej reguły życia, ustalenia rytmu pracy, modlitwy, odpoczynku. Chodzi o dobre wykorzystanie najcenniejszego z Bożych darów, jakim jest czas. Tu gdzieś leży klucz do wewnętrznej równowagi i osobistego rozwoju. Reguła jest też przejawem miłości bliźniego. Oznacza bowiem np. panowanie nad terminami, punktualność, dotrzymywanie obietnic, oddawanie pożyczonych książek, odpisywanie na listy czy e-maile. Człowiek, który żyje przyjętą regułą, jest przewidywalny w czynieniu dobra.
W 1964 roku papież Paweł VI ogłosił Benedykta patronem Europy. Święty umierał w kaplicy klasztornej na Monte Cassino w roku 543. Na stojąco, podtrzymywany przez braci, śpiewając psalm. Tak żyć, tak umierać...
 
Kryjówka św. Benedykta
Benedyktyńskie opactwo w Subiaco wrośnięte w skałę jak jaskółcze gniazdo Dzień przed śmiercią Jana Pawła II kard. Joseph Ratzinger odwiedził Subiaco. Stąd św. Benedykt wyruszył w świat. Niecałe trzy tygodnie później został papieżem i przybrał imię Benedykta XVI. Mówił, że chciał naśladować papieża pokoju, jakim był Benedykt XV.
Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, iż bliski mu jest także Patron Europy, który w surowej grocie w Subiaco zaczął tworzyć podwaliny zakonu benedyktynów.
Minąwszy centrum leżącego 50 km na wschód od Rzymu miasteczka, wspinam się krętą drogą, kierując się drogowskazem „San Benedetto”. Mijam rozległy klasztor świętej Scholastyki, w którym drukowano pierwsze we Włoszech książki. Droga biegnie stromo pod górę. Dębowa aleja prowadzi do Sacro Speco – pierwszego benedyktyńskiego klasztoru. Po pokonaniu kilku stromych schodków moim oczom ukazuje się jakby wrośnięte w skałę opactwo. „Jaskółcze gniazdo” – jak miał o nim w 1461 roku powiedzieć Pius II.
 
Ucieczka przed pokusami
Na wysypanym białymi kamykami dziedzińcu kilkunastu turystów. Oglądają kupione w sklepiku pamiątki, kosztują robionego przez benedyktynów miodu. Wysoki mnich z Australii opowiada, że odkąd wybrano nowego papieża, do Subiaco przyjeżdżają pielgrzymi nie tylko z Włoch. Spotykam grupę turystów z Polski. Z podziwem patrzę na Asię, która mimo braku jakichkolwiek ułatwień dotarła tu na wózku inwalidzkim.
W galerii prowadzącej do górnego kościoła wita nas fresk Matki Bożej z Dzieciątkiem i postaci czterech Ewangelistów. Z okien roztacza się wspaniały widok na okoliczną dolinę. Gdzieś w dole znajduje się grota, w której młody Benedykt skrył się przed pokusami świata i przyjemnościami, których zażywali żacy Wiecznego Miasta.
– Benedykt urodził się w Nursji, w zamożnej rodzinie szlacheckiej. Jako młody chłopak został wysłany do szkoły w Rzymie. W wieku około 20 lat postanowił uciec od zgiełku wielkiego miasta. Schronił się w surowej grocie w Subiaco – opowiada przewodnik, gdy wchodzimy do kościoła. Na ścianach Biblia pauperum przedstawia sceny z życia Jezusa. Pięknem i wymową uderza Ukrzyżowanie. Obok Matki Jezusa stoi Maria Magdalena. Poniżej żołnierze rzucają los o szatę Jezusa. Po lewej stronie anioł trzyma w dłoniach duszę skruszonego łotra. Drugiemu łotrowi diabeł wyrywa ją z ust. W głębi kościoła freski przedstawiające sceny z życia Benedykta:Patron Europy w szatach pontyfikalnych w otoczeniu świętych i dwa freski ukazujące dokonane przez niego cuda.
 
Nieudany zamach
Benedykt mieszkał w surowej grocie. Odwiedzał go jedynie zaprzyjaźniony mnich. Z biegiem czasu sława jego świętości dotarła jednak do pobliskiego klasztoru w Vicovaro. Mieszkający w nim mnisi poprosili Benedykta, by został ich opatem. Liczyli na to, że jako asceta zatopi się w modlitwie oraz kontemplacji i nie będzie się wtrącał w ich próżniacze życie. Ale Benedykt postawił podwładnym twarde warunki. Fresk ukazuje scenę, jak rozpasani braciszkowie postanowili otruć nowego opata. Przynieśli Benedyktowi kielich z winem zaprawionym trucizną. On przeżegnał napój krzyżem, a wtedy naczynie gwałtownie pękło. Zabójcza ciecz rozlała się na podłogę. Benedykt opuścił ich klasztor i wrócił do groty w Subiaco.
Schodzimy do surowej groty. Wita nas marmurowa postać młodego Benedykta wpatrzonego w krzyż. Tuż pod sklepieniem groty kosz i lina. Przypominają, że Święty żywił się tylko tym, co spuszczał mu z góry zaprzyjaźniony mnich Roman. Z biegiem czasu do Benedykta zaczęli przychodzić po radę okoliczni mieszkańcy i księża. Przyjmował ich w Grocie Pasterzy. Kiedyś można było się do niej dostać, pokonując strome zbocze góry, dziś prowadzą tam Święte Schody. Freski wokół nich przypominają, że po śmierci czeka nas życie u boku Chrystusa. Z biegiem czasu Benedykt zaczął zakładać nowe klasztory.
 
Przystanek na Montorelli
W kościele uderza przejmująca cisza. Przerywa ją jedynie głos naszego przewodnika. Kiedy z entuzjazmem opowiada o benedyktyńskiej regule, której zarys św. Benedykt zaczął tworzyć właśnie w Subiaco, dobiega nas śpiew modlitwy. Grupa włoskich rodzin kończy właśnie rekolekcje. Za chwilę rozpocznie się Msza św. Dołączamy do rozmodlonej grupy. Jedno z wezwań w modlitwie wiernych brzmi w języku polskim.
Śladem św. Benedykta z Subiaco jedziemy na Montorellę. Mnich miał się tu zatrzymać w drodze na Monte Cassino. Podobno przez jakiś czas mieszkał w surowej grocie, później nazwanej jego imieniem. Dziś to miejsce kojarzone jest głównie z Janem Pawłem II, który zaraz po wyborze wybrał się tu na pierwszą wycieczkę, a potem wielokrotnie wracał. Kiedy słońce chowa się za górami, zastanawiam się, jak ta „benedyktyńska trasa” w niezwykły sposób złączyła losy dwóch papieży, którym tak bardzo na sercu leży dobro chrześcijańskiej Europy.
 
Ład i umiar
Człowiek, który panuje nad swoim czasem, jest przewidywalny w czynieniu dobra...
Monte Cassino – wzgórze górujące nad drogą łączącą Rzym z Neapolem – kojarzy się Polakom głównie ze słynną bitwą w 1944 r. Historia tego miejsca jest o wiele bogatsza. Na tym wzgórzu św. Benedykt założył klasztor, który stał się duchowym centrum życia zakonnego na Zachodzie. Patron Europy napisał tam regułę określającą zasady życia wspólnoty mnichów – „szkoły służenia Bogu”. Ten tekst wyznaczył na długie wieki styl życia europejskich klasztorów. Początki klasztoru na Monte Cassino datuje się na rok 529. W tym samym roku cesarz Justynian zamknął słynną szkołę filozoficzną w Atenach. To wymowny symbol. Duchowe przewodnictwo przeszło od filozofii klasycznej do nauki chrześcijańskiej, przy czym klasztory działające według Reguły św. Benedykta uratowały dla świata tradycję kultury antycznej. Dzięki mnichom przepisującym księgi przetrwało wiele starożytnych dzieł.
Święty Benedykt z Nursji (ur. 480) żył na przełomie starożytności i średniowiecza. Rozpoczął studia w Rzymie. Przerwał je, by podjąć życie pustelnicze w jaskini w Subiaco. Mnisi żyjący w pobliżu byli pod takim wrażeniem jego osobowości, że poprosili go, by został ich opatem. Wkrótce jednak zniechęcili się wymaganiami, które im postawił, i próbowali go otruć. Benedykt przeniósł się na Monte Cassino, gdzie założył słynny klasztor. Jego reguła określała rytm życia mnicha w myśl słynnej dewizy „módl się i pracuj”. Uczyła równowagi. Praca fizyczna była uzupełniana pracą umysłową. Benedykt przy całym swoim idealizmie liczył się z ludzkimi słabościami i dlatego starał się zachować we wszystkim właściwą miarę. Święty umarł w kaplicy na Monte Cassino. Umierał na stojąco, podtrzymywany przez braci, śpiewając psalm.
Czy reguła zakonna może być inspirująca dla ludzi pochłoniętych dziś pracą zawodową, troską o rodzinę i codzienny byt? Wszyscy potrzebujemy pewnego ładu. Korzystamy z terminarzy, z notatników w komórkach, żeby nie pogubić się w natłoku spraw. Jak powiadają, zachowaj porządek, a porządek zachowa ciebie. Człowiek potrzebuje poszanowania zdrowego rytmu pracy, modlitwy, odpoczynku. Bez pewnej samodyscypliny do życia łatwo wkrada się chaos, nerwowość i gonitwa, których pierwszą ofiarą pada zwykle modlitwa, a potem jego bliscy. Człowiek, który panuje nad swoim czasem, jest przewidywalny w czynieniu dobra.
 
12 lipiec. Mnich, co upominał cesarza - św. Brunon Bonifacy
„Czy nie uważasz tego za grzech, gdy chrześcijanina zabija się na ofiarę pod chorągwią demonów?” – pisał ostro do cesarza św. Brunon.
Ten święty pozostaje ciągle mało znany. A szkoda. Św. Brunon z Kwerfurtu zasługuje bez wątpienia na pamięć Polaków. Kapelan mądrego cesarza Ottona III, przyjaciel Bolesława Chrobrego, człowiek szerokich europejskich horyzontów, misjonarz, pierwszy pisarz na polskiej ziemi.
Urodził się w 974 r. w rodzinie grafów niemieckich w Kwerfurcie. Kształcił się w szkole katedralnej w Magdeburgu, tam gdzie parę lat wcześniej uczył się św. Wojciech. Dostał się na dwór cesarza Ottona III i towarzyszył mu w podróży do Rzymu. Tam wstąpił do benedyktynów, przybierając imię Bonifacy. W tym czasie zetknął się ze św. Romualdem, założycielem kamedułów – wspólnoty benedyktyńskiej o bardziej surowej regule. Brunon przyłączył się do tej nowej wspólnoty w eremie Pereum koło Rawenny. Na prośbę Bolesława Chrobrego dwóch mnichów z Pereum wysałano do Polski. Ich misja zakończyła się tragicznie w roku 1003, kiedy to wraz z trzema polskimi nowicjuszami zostali zamordowani przez rabusiów. W tej misji miał też uczestniczyć Brunon.
Swoim braciom oddał hołd, opisując ich męczeństwo w dziele „Żywot pięciu braci męczenników”. Sam Brunon otrzymał od papieża nominację na biskupa misyjnego, ale sakrę przyjął z kilkuletnim opóźnieniem, w Magdeburgu. Konflikt między cesarzem Henrykiem II a Bolesławem Chrobrym opóźnił jego przyjazd do Polski. Ewangelizował na Węgrzech i na Rusi. Dotarł nawet do plemion Pieczyngów zamieszkujących nad Morzem Czarnym. Z Polski wysłał także ekipę misjonarzy do Szwecji. Napisał „Żywot św. Wojciecha”. W 1009 roku udał się z misją do plemion pruskich i tam zginął z 18 towarzyszami, gdzieś w okolicach Pojezierza Suwalskiego. Bolesław Chrobry wykupił jego ciało. Niestety, ślad po relikwiach męczennika zaginął. Tradycja głosi, że został pochowany w klasztorze na Świętym Krzyżu.
Świadectwem klasy Brunona jest słynny „List do cesarza Henryka II” z roku 1008. Święty mnich krytykował cesarza za zawarcie sojuszu z pogańskimi ludami, z pomocą których atakował polskiego, chrześcijańskiego władcę. „Czy godzi się prześladować lud chrześcijański [Polaków], a żyć w przyjaźni z pogańskim? Co za ugoda Chrystusa z Belialem? (…) Czy nie uważasz tego za grzech, gdy chrześcijanina – zgroza mówić to – zabija się na ofiarę pod chorągwią demonów?” – pisał Brunon. Historycy podkreślają, że takie potępienie przez Niemca polityki niemieckiego władcy było czymś niezwykłym. List Brunona, jak i dwa żywoty polskich męczenników, które zostawił po sobie, są nie tylko bezcennym źródłem wiedzy o historii Polski. Są też świadectwem, że Polska Chrobrego weszła na trwałe w orbitę chrześcijańskiej Europy. Co więcej, stawała się krajem odpowiedzialnym za głoszenie Ewangelii u pogańskich sąsiadów. Ciekawostką jest fakt, że cesarz Henryk II został również świętym. Może w dojściu do świętości pomogło mu braterskie upomnienie św. Brunona.
 
Misjonarz
Nawracał najdziksze plemiona Europy. Długo cudem uchodził z życiem...
Bruno, jeden z najwybitniejszych umysłów Europy, był krewnym samego niemieckiego cesarza. Przemierzał kontynent w prostym białym habicie. I choć był Niemcem, wbrew więzom krwi solidaryzował się z Polakami. Wygarnął w liście swojemu krewnemu, niemieckiemu królowi (późniejszemu cesarzowi) Henrykowi II, za to, że wspólnie z pogańskim plemieniem Luciców zaatakował Polaków. Odważył się w nim napisać o śmiertelnym wrogu Henryka II, polskim Bolesławie Chrobrym: „do tego księcia odnoszę się z uczuciem wierności i serdecznej przyjaźni (...). Kocham go jak duszę moją i więcej niż życie moje”.
 
Do dzikich plemion
Urodził się około 974 roku na zamku Kwerfurt w Saksonii. Był kapelanem cesarza Ottona III. Wstąpił jednak do pustelni św. Romualda, założyciela kamedułów. – Żył bardzo ubogo, ascetycznie. Myślał, że pustelnia to będzie to. A jednak czegoś mu tam brakowało – mówi prof. Grzegorz Białuński z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. – Chciał wyjść do ludzi i ich nawracać. Uznał, że to jest jego najważniejsze powołanie – dodaje. W 997 roku po chrześcijańskiej Europie rozeszła się wieść o męczeńskiej śmierci słowiańskiego biskupa Wojciecha. Zabili go Prusowie, kiedy poszedł ich nawracać. Cesarz Otton, zapewne w porozumieniu z zaprzyjaźnionym polskim księciem Bolesławem Chrobrym, postanowił wysłać kolejnych misjonarzy nad Bałtyk. Mieli założyć klasztor w Polsce, a potem nawracać pogańskich Słowian połabskich. Bruno zapalił się do tego pomysłu. Zwłaszcza że ich włoska pustelnia leżała nad bagnistymi rozlewiskami rzeki Pad, w bardzo malarycznym klimacie, z powodu którego bracia wciąż chorowali. „Już nie zwlekaj, ruszaj w drogę! Lepiej będzie, jeśli głosząc Chrystusa, umrzesz w kraju pogan aniżeli pewnego dnia bezowocnie tutaj, w tym niezdrowym bagnie” – powtarzał Bruno sobie i przyjaciołom. Z dwoma innymi braćmi zaczęli uczyć się „słowiańskiego języka”.
Wkrótce Benedykt i Jan ruszyli przodem, a Bruno miał do nich dołączyć później, po święceniach biskupich. Niestety, w wieku 21 lat zmarł Otton III, a wtedy sprawy się skomplikowały. Wybuchła wojna Niemców z Polakami. Nowy cesarz Henryk II zabronił Brunonowi wyjazdu. Uratowało to świętemu życie. Benedykt i Jan razem z nowymi polskimi braćmi zostali bowiem zamordowani w swojej polskiej pustelni przez rabusiów. Bruno opisał wkrótce ich historię w „Żywocie Pięciu Braci Męczenników”. Napisał też dwa żywoty świętego Wojciecha. Ponieważ nie mógł jechać do Polski, ewangelizował plemiona nazywane „Czarnymi Węgrami”. Z Węgier ruszył na Ruś, skąd chciał iść ku Morzu Czarnemu, do plemienia Pieczyngów. – Odwagi mu nie brakowało. W Europie wtedy uważano, że Pieczyngowie są najbardziej dzikim plemieniem, jakie istnieje – mówi prof. Białuński.
 
Stracisz młode życie
Książę kijowski Włodzimierz Wielki „usilnie zabiegał o to, abym nie szedł do tak nierozumnego ludu, gdzie dusz wcale nie pozyskam, lecz znajdę jedynie śmierć, i to najhaniebniejszą” – wspominał później Bruno. Książę powoływał się nawet na jakieś senne widzenie, które go przeraziło. W końcu jednak odprowadził misjonarzy aż do granicznych fortyfikacji. „Wyszliśmy za bramę (...). Niosłem krzyż Chrystusa, objąwszy go rękami, i śpiewałem wzniosłą pieśń: Piotrze, miłujesz mnie? Paś owce moje!” – wspominał Bruno. Książę przysłał mu jeszcze posłańca ze słowami: „»Na Boga, proszę cię, abyś na moją hańbę nie tracił młodego życia. Wiem, że jutro przed trzecią godziną [dnia], bezowocnie, bez powodu zakosztujesz gorzkiej śmierci«. Na to odparłem: »Oby Bóg otworzył ci raj, jak ty nam otworzyłeś drogę do pogan«” – zapisał Bruno. Misjonarze ruszyli przed siebie. „Dwa dni szliśmy i nikt nam nie szkodził. Trzeciego dnia, to jest w piątek, trzykrotnie, rano, w południe, podczas nony, wszystkich ze zgiętymi karkami prowadzono na stracenie; nas, którzy cudem tylekroć uszliśmy rąk spotykających nas wrogów – tak rozkazał Bóg” – opisywał Bruno.
W niedzielę zawleczono ich na wielkie zgromadzenie. „Smagają nas jak konie. Nadbiega niezliczone pospólstwo z oczyma krwi żądnymi i wydaje przeraźliwy krzyk: tysiącem toporów, tysiącem mieczów dobytych z pochwy nad naszymi karkami grożą, że potną nas w kawałki. Dręczono nas aż do nocy, wleczono w różne strony, dopóki możni [tego] kraju, którzy w walce wydarli nas z ich rąk, wysłuchawszy naszego oświadczenia, przekonali się jako ludzie rozsądni, że wkroczyliśmy do ich kraju w dobrym zamiarze. Tak jak rozkazał przedziwny Bóg” – relacjonował misjonarz. Przez następne 5 miesięcy Bruno chodził po kraju i opowiadał Pieczyngom o Ewangelii. „Gdy chrześcijaństwo przyjęło się mniej więcej w trzydziestu duszach, za zrządzeniem Boga zawarliśmy pokój, którego, jak oni mówili, nikt prócz nas nie mógłby zawrzeć. »Ten pokój – powiadają – jest Twoim dziełem. Jeśli on będzie trwały, jak zapewniasz, wszyscy chętnie zostaniemy chrześcijanami«”.
 
Zgroza mówić to
Bruno wyświęcił wtedy biskupa dla Pieczyngów i poszedł dalej. Tym razem zatrzymał się w Polsce. Nie mógł jednak ewangelizować Słowian połabskich, do czego kiedyś się przygotował, bo wciąż trwała wojna polsko-niemiecka. To wtedy napisał swój słynny list do Henryka II. Przedziwny list. Kiedy Bruno wspomina w tym liście o Bogu, to nie są jakieś wyuczone formułki. Bruno pisze o Bogu jako o Kimś, Kogo spotkał. Do Henryka II zwraca się z wielkim szacunkiem, ale też ostro go... beszta za skierowany przeciw Polsce sojusz z poganami. Zresztą trudno, żeby Bruno bał się niemieckiego władcy po tym, co przeżył u Pieczyngów. „Oby bez utraty łaski króla wolno było tak powiedzieć: czy godzi się prześladować lud chrześcijański, a żyć w przyjaźni z pogańskim? Co za ugoda Chrystusa z Belialem?
Jakie porównanie światła z ciemnością? W jaki sposób mogą zgodzić się diabeł Swarożyc oraz wódz świętych, wasz i nasz Maurycy? Jakim czołem schodzą się święta włócznia i chorągwie diabelskie tych, którzy poją się krwią ludzką? Czy nie uważasz tego za grzech, gdy chrześcijanina – zgroza mówić to – zabija się na ofiarę pod chorągwią demonów?” – wygarnął Henrykowi. Podziękował mu jednak, że król troszczył się, żeby Bruno nie zginął. „Podczas mej nieobecności wyśmiałeś wobec otaczających Cię panów mnie i wiele moich wad godnych wyśmiania.
Tych trzech uczuć, obawy, gniewu i szyderstwa, nigdy nie żywiłbyś względem mnie, gdybyś mnie nie miłował, a gdybyś nie był dobry, z pewnością nigdy nie miałbyś w nienawiści tego, co Ci się we mnie złym wydawało. Na pociechę mówię Ci, że o ile święty Bóg raczy zmiłować się za wstawiennictwem błogosławionego Piotra, nie chcę zginąć, gdyż będąc sam w sobie nieobyczajnym i złym, pragnąłbym z łaski Bożej stać się dobrym. Proszę jak w modlitwie, aby wszechmocny i miłosierny Bóg zarówno mnie, starego grzesznika, poprawił, jak i Ciebie z dnia na dzień coraz lepszym czynił królem” – napisał.
 
Ostatni marsz
Niestety, list misjonarza nic nie zmienił w polityce. Niemcy i Polacy nadal się wyrzynali. Zamiast do Słowian połabskich, Bruno wysłał więc misjonarzy do Szwecji. Ich misja zakończyła się ogromnym sukcesem. A sam w 1009 r. poszedł z Ewangelią do Jaćwingów, czyli do plemion bałtyjskich spokrewnionych z Litwinami i Łotyszami, zamieszkujących teren dzisiejszej północno-wschodniej Polski.
– Sądzę, że towarzyszyło mu ponad 20 osób. Oprócz misjonarzy byli to tłumacze i służący – mówi prof. Białuński. – Pierwszy etap wyprawy był udany. Bruno ochrzcił lokalnego władcę Nehtimera i jego otoczenie – dodaje. Było to podobno około 300 osób. Bruno i towarzysze ochrzcili ich w jednym z jezior. I ruszyli dalej, na ziemie następnego władcy. Niestety, tam już przyjęto ich wrogo. Mnich Wibert, który podawał się za towarzysza Brunona, wspominał o reakcji „księcia tej krainy”: „rozkazał, by obcięto biskupowi głowę, kapelanów powieszono, a mnie oślepiono”. Prof. Białuński wierzy w relację mnicha Wiberta, bo w wielu szczegółach potwierdza je inne, niezależne źródło.
Głowę Brunona zabójcy wrzucili do rzeki, której nazwę zapisano po łacinie jako Alstra. Gdzie to było? – Mój doktorant zwrócił uwagę na podobieństwo nazw Ostryn, Ostryna i Ostrynka na dzisiejszej Białorusi, przy granicy z Polską i Litwą. Jeśli wyrzucić z nazwy Alstra literę „l”, brzmi to prawie identycznie – mówi prof. Białuński. – Moim zdaniem, Bruno zginął na pograniczu Rusi i Litwy. A jego zabójcami byli Jaćwingowie albo Litwini – dodaje. Hipotez na temat miejsca tej śmierci jest kilka. – W maju będziemy się o to spierać na sesji naukowej w Olsztynie – zapowiada ks. prof. Andrzej Kopiczko, historyk Kościoła. – Mamy pięć referatów, każdy z hipotezą o miejscu męczeństwa. Może były to okolice Giżycka, może Rajgrodu, a może tereny dzisiejszej Litwy? – mówi. Bruno przez kilka stuleci był zapomnianym świętym. Pamięć o nim odżyła w Polsce dopiero w XVII wieku. – A przecież Bruno jest pierwszym pisarzem, który pisał na ziemiach polskich – przypomina prof. Białuński.
Bolesław Chrobry wykupił ciało św. Brunona. Pochowano go pod jakimś klasztorem w Polsce. Źródła nie podają konkretnego miejsca. Być może chodzi o Przemyśl, gdzie pod katedrą odkryto szkielety 19 osób, pochowanych w tym okresie. Wiadomo, że Bruno zginął z 18 towarzyszami. Możliwe też, że leży pod klasztorem na Świętym Krzyżu. Zachował się tam średniowieczny fresk, przedstawiający męczeństwo św. Brunona.
 
Nie umieraj w bagnie
Tłum już misjonarza linczował. Pieczyngowie nad Morzem Czarnym smagali go, wlekli po ziemi i ze zgiętym karkiem prowadzili na śmierć. Bruno przeżył i niezrażony poszedł z Ewangelią do kolejnych dzikich plemion, na dzisiejsze Mazury.
Właśnie trwają główne uroczystości z okazji tysiąclecia śmierci św. Brunona. To szokujące, jak mało wiedzą Polacy o człowieku, który jako pierwszy na ziemiach polskich pisał księgi i elokwentne listy. O Niemcu, który w obronie Polaków karcił samego niemieckiego cesarza. Mało kto słyszał, że w ogóle istniał jakiś święty Bruno z Kwerfurtu. Kiedy „Gość” poprzednio napisał o Brunonie, zdumiona czytelniczka napisała nam w liście: „Gdzie dzisiaj są tacy mężczyźni?”.
 
Droga na Mazury
Bruno był jednym z najwybitniejszych Europejczyków przed tysiącem lat. Ten około 35-letni, wykształcony arystokrata i biskup, zimą na przełomie 1008 i 1009 roku przedzierał się przez zamarznięte mazurskie bagna. Opowiadał o Jezusie napotkanym ludziom, których inni Europejczycy uważali za dzikusów. I w czasie tej misji został zabity. Dzisiaj o św. Brunonie próbują Polakom przypomnieć katolickie diecezje z północno-wschodniej Polski. W Łomży z okazji Roku św. Brunona zaplanowano Konferencję Episkopatu Polski, a w Giżycku spotkanie młodzieży na wzgórzu św. Brunona. O poprowadzenie nabożeństwa poproszono o. Jana Górę. Zaproszono też „Siewów Lednicy” i Violę Brzezińską.
Bruno urodził się na zamku w Kwerfurcie w Saksonii. Jako młody chłopak był dworzaninem niemieckiego cesarza Ottona III. Później, we Włoszech, wstąpił do klasztoru i przybrał zakonne imię Bonifacy.
Czegoś mu jednak w klasztorze brakowało. Podziwiał św. Wojciecha, o którym z dalekiej Polski docierały wieści, że poszedł nawracać tajemnicze plemiona Prusów i że zginął podczas tej misji. Bruno-Bonifacy chciał podjąć podobne ryzyko. Zwłaszcza że klasztor kamedułów, w którym wtedy żył, stał w rozlewiskach rzeki Pad. Z powodu malarycznego klimatu bracia ciągle tam chorowali. Bruno miał tego dość.
Zaczął więc intensywnie uczyć się „słowiańskiego języka”, żeby pójść z Ewangelią do pogańskich Słowian Połabskich. „Już nie zwlekaj, ruszaj w drogę! Lepiej będzie, jeśli głosząc Chrystusa umrzesz w kraju pogan, aniżeli pewnego dnia bezowocnie tutaj, w tym niezdrowym bagnie!” – powiedział przyjaciołom, kamedułom Benedyktowi i Janowi, którzy chcieli iść z nim. Benedykt i Jan poszli przodem, a Bruno miał do nich dołączyć później. To ocaliło mu życie. Benedykta i Jana zabili bowiem w Polsce bandyci, którzy napadli na założony przez nich klasztor. Nie zdążyli dojść do Słowian Połabskich.
 
Przeraźliwy krzyk
Bruno też nie mógł tam pójść, bo na pograniczu polsko-niemieckim wybuchła wojna. Toczył ją Bolesław Chrobry z nowym władcą Niemiec Henrykiem II. Zakonnik poszedł więc nawracać plemiona nazywane Czarnymi Węgrami, a później Pieczyngów znad Morza Czarnego. – Odwagi mu nie brakowało. W Europie wtedy uważano, że Pieczyngowie są najdzikszym plemieniem, jakie istnieje – mówi prof. Grzegorz Białuński z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, badacz losów Brunona.
Książę kijowski Włodzimierz Wielki ostrzegał Brunona, żeby „nie szedł do tak nierozumnego ludu”. Powoływał się nawet na jakieś senne widzenie dotyczące misjonarza, które podobno Włodzimierza przestraszyło. „Na Boga, proszę cię, abyś na moją hańbę nie tracił młodego życia. Wiem, że jutro przed trzecią godziną bezowocnie, bez powodu zakosztujesz gorzkiej śmierci” – powtarzał jeszcze przy pożegnaniu. „Na to odparłem: oby Bóg otworzył ci raj, jak ty nam otworzyłeś drogę do pogan” – zapisał Bruno. Mała grupka misjonarzy odwróciła się i ruszyła przez step ku siedzibom Pieczyngów. „Widzenie” księcia okazało się bzdurą. Misjonarze przez następne dwa dni bez przeszkód maszerowali ku siedzibom Pieczyngów. Przeszkody pojawiły się... dopiero trzeciego dnia. Zostali uwięzieni.
Trzy razy prowadzono ich na egzekucję. Ostatecznie jednak „przedłużono [nam] czas życia aż do chwili, gdy zgromadzi się na zebranie cały lud [zwołany] przez gońców” – relacjonował później Bruno. – „Smagają nas jak konie. Nadbiega niezliczone pospólstwo z oczyma krwi żądnymi i wydaje przeraźliwy krzyk: tysiącem toporów, tysiącem mieczów dobytych z pochwy nad naszymi karkami grożą, że potną nas w kawałki. Dręczono nas aż do nocy, wleczono w różne strony, dopóki możni [tego] kraju, którzy w walce wydarli nas z ich rąk, wysłuchawszy naszego oświadczenia, przekonali się jako ludzie rozsądni, że wkroczyliśmy do ich kraju w dobrym zamiarze. Tak jak rozkazał przedziwny Bóg” – zapisał. Przez następne 5 miesięcy Bruno chodził po kraju i opowiadał o Jezusie. Około 30 Pieczyngów zostało chrześcijanami. Bruno wyświęcił dla nich biskupa i poszedł dalej. Przedtem pomógł w zawarciu pokoju między Pieczyngami a księciem kijowskim.
 
Przyjaciele Polacy
Następnym przystankiem była Polska. Bruno nie mógł jednak pójść dalej, do Słowian Połabskich, bo w tym rejonie wciąż trwała krwawa wojna Polaków z Niemcami. Niemcy walczyli w przymierzu właśnie z pogańskimi Słowianami Połabskimi. Bruno napisał więc z Polski list do niemieckiego króla Henryka II. Zwracał się w nim do Henryka z szacunkiem i pokorą. Jednak kiedy doszedł do sprawy Henryka z Polakami, wybuchnął: „Lecz oby bez utraty łaski króla wolno było tak powiedzieć: czy godzi się prześladować lud chrześcijański, a żyć w przyjaźni z pogańskim? Co za ugoda Chrystusa z Belialem? (...) Jakim czołem schodzą się święta włócznia i chorągwie diabelskie tych, którzy poją się krwią ludzką? Czy nie uważasz tego za grzech, gdy chrześcijanina – zgroza mówić to – zabija się na ofiarę pod chorągwią demonów?”.
W liście tym Bruno napisał też o swojej przyjaźni dla polskiego księcia Bolesława Chrobrego. Namawiał Henryka do zgody z nim. Są też w liście poruszające zdania świadczące, że Bruno nie był straceńcem szukającym śmierci, a na misje gnało go coś innego: „o ile święty Bóg raczy zmiłować się za wstawiennictwem błogosławionego Piotra, nie chcę zginąć, gdyż będąc sam w sobie nieobyczajnym i złym, pragnąłbym z łaski Bożej stać się dobrym. Proszę jak w modlitwie, aby wszechmocny i miłosierny Bóg zarówno mnie, starego grzesznika, poprawił, jak i Ciebie z dnia na dzień coraz lepszym czynił królem, a dobre dzieło oby nigdy nie przepadło”. – Kto jest odważny, ten ryzykuje. Odwaga Brunona wynikała z zawierzenia siebie Bogu – mówi biskup ełcki Jerzy Mazur, który chce przypomnieć Polakom postać św. Brunona. – To patron na dzisiejsze czasy, bo nam też trzeba odwagi, żeby dzisiaj przyznawać się do wiary i świadczyć o niej życiem. Aktualne dzisiaj jest też to, że św. Brunon dążył do budowania jedności Europy na wartościach ewangelicznych – mówi z pasją.
 
Głowa w rzece
Bruno bardzo nie chciał umierać w łóżku. I taki los nie był mu przeznaczony. Zimą na przełomie 1008 i 1009 roku przeszedł przez zamarznięte mazurskie bagna, żeby dostać się do kraju pogańskich Jaćwingów. Towarzyszyli mu inni księża, tłumacze, pewnie też służący. W sumie było ich 18. Początek misji był udany: Bruno ochrzcił w którymś z mazurskich jezior lokalnego władcę Nehtimera i jego otoczenie. Podobno było to około 300 osób. Stamtąd misjonarze przeszli na ziemie następnego władcy. Jednak tym razem przyjęto ich wrogo. Tubylcy zabili wszystkich misjonarzy oprócz jednego, którego oślepili i puścili wolno. Odciętą głowę Brunona z Kwerfurtu poganie wrzucili do rzeki. Nie jest pewne, czy chodzi o którąś z mazurskich rzek, czy też stało się to już dalej, na pograniczu dzisiejszej Białorusi i Litwy. Już się tego nie dowiemy. Ciało męczennika wykupił Bolesław Chrobry i pochował pod jednym z klasztorów. Nikt w XI wieku nie zapisał, gdzie konkretnie. Być może kości św. Brunona leżą do dzisiaj w Przemyślu albo w Górach Świętokrzyskich, w klasztorze na Świętym Krzyżu.

13 lipiec. Święty Andrzej Świerad
Przypuszczalnie Andrzej Świerad krzewił chrześcijaństwo na ziemi sądeckiej - przebywał prawdopodobnie w eremie koło Tropia nad Dunajcem.
Odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej i tam zapoznał się z ideałami ascezy wschodniej. Później (998) z uczniem Benedyktem przybył do opactwa św. Hipolita na górze Zabor koło Nitry (Słowacja), gdzie wstąpił do benedyktynów. Tutaj od opata klasztoru Filipa otrzymał habit i imię zakonne, pod którym jest znany. W klasztorze grupa mnichów prowadziła życie według reguły wschodnich pustelników. Andrzej najpierw spełniał posługi w klasztorze, a po przekroczeniu 40. roku życia otrzymał pozwolenie na spędzenie reszty życia w pustelni, nieopodal klasztoru.
Umartwienia
Jeszcze za jego życia rozchodziła się wieść o świętości i surowych umartwieniach, którym się oddawał. Jego głównym zajęciem było karczowanie lasu. Mimo ciężkiej pracy pościł. Noce spędzał w pozycji siedzącej, by uniemożliwić sobie głębsze zaśnięcie. Spędzał je na dębowym pniu otoczonym ostrymi prętami, a przez to przechylenie się powodowało przebudzenie i ostre zranienia. Przyczyną śmierci świętego był mosiężny łańcuch, który nosił wokół bioder. Z czasem obrósł on skórą; dopiero po śmierci Andrzeja opat, obmywając jego ciało, zauważył metalową obręcz. Spowodowała ona prawdopodobnie pęknięcie otrzewnej i gangrenę.
Kult
Najpierw ośrodkiem jego kultu był klasztor na Zaborze, gdzie został pochowany. Tutaj też jako cenną relikwię przechowywano mosiężny łańcuch. Z czasem ciało świętego przeniesiono do katedry w Nitrze. Lokalny kult świętego Andrzeja zatwierdził papież Grzegorz VII w 1083, a kilka lat później król Władysław VII rozszerzył go na całe Węgry.
Patron
Święty Andrzej Świerad jest patronem młodzieży chorwackiej, słowackiej i węgierskiej. W ikonografii przedstawiany jako pustelnik. Do jego atrybutów należą: wydrążony pień dębu, orzechy — żywił się nimi podczas Wielkiego Postu, żuraw z rybą, krzyż.
Andrzej Świerad, Andrzej Żurawek, łac. Zoerardus, słowac. Svorad, gr. andréas ‘męski, mężny, dzielny, odważny’ data ur. nieznana, okolice Krakowa, zm. między 1030 a 1034, Zobor (Słowacja), pustelnik, asceta.

- Barnaba, Sylas i Apollos
(...) W tej pierwszej misji ewangelizacyjnej odnaleźli oni sens swego życia, i jako tacy stają przed nami jako świetlany wzór bezinteresowności i wielkoduszności.
Drodzy bracia i siostry, kontynuując naszą podróż do głównych postaci początków chrześcijaństwa, zwracamy dzisiaj uwagę na kilku dalszych współpracowników św. Pawła. Musimy przyznać, że Apostoł jest wymownym przykładem człowieka otwartego na współpracę: nie chce on w Kościele robić wszystkiego samemu, ale korzysta z licznych i różnych kolegów. Nie możemy zatrzymać się przy wszystkich tych cennych pomocnikach, ponieważ jest ich wielu. Wymieńmy tylko między innymi Epafrasa (por. Kol 1,7; 4,12; Flm 23), Epafrodyta (por. Flp 2,25; 4,18), Tychika (por. Dz 20,4; Ef 6,21; Kol 4,7; 2 Tm 4,12; Tt 3,12), Urbana (por. Rz 16,9), Gajusa i Arystarcha (por. Dz 19,29; 20,4; 27,2; Kol 4,10), a także niewiasty, jak Febę (por. Rz 16,1), Tryfenę i Tryfozę (por. Rz 16,12), Persydę, matkę Rufusa - o której Paweł powiada: "jest i moją matką" (por. Rz 16,12-13) - nie zapominając o małżonkach Prysce i Akwili (por. Rz 16,3; 1 Kor 16,19; 2 Tm 4,19). Dzisiaj, z tej wielkiej rzeszy współpracowników i współpracownic św. Pawła wybieramy trzy spośród tych osób, które odegrały szczególną rolę u początków ewangelizacji: Barnabę, Sylasa i Apollosa.
Imię Barnaba, oznaczające "Syn Pocieszenia" (Dz 4,36), jest przydomkiem żydowskiego lewity rodem z Cypru. Osiadłszy w Jerozolimie był on jednym z pierwszych, którzy przyjęli chrześcijaństwo po zmartwychwstaniu Pana. Wielkodusznie sprzedał pole, które było jego własnością, a uzyskane pieniądze przekazał Apostołom na potrzeby Kościoła (por. Dz 4,37). To on był gwarantem nawrócenia Szawła dla wspólnoty chrześcijańskiej Jerozolimy, która nie dowierzała jeszcze dawnemu prześladowcy (por. Dz 9,27). Wysłany do Antiochii w Syrii, udał się do Pawła do Tarsu, dokąd się on wycofał, i spędził z nim cały rok, oddając się ewangelizacji tego ważnego miasta, w którego Kościele Barnaba znany był jako prorok i nauczyciel (por. Dz 13,1). Tak więc Barnaba, w chwili pierwszych nawróceń wśród pogan, zrozumiał, że nadszedł czas Szawła, który schronił się w Tarsie, swoim mieście. Udał się tam, aby go szukać. I tak oto w tym ważnym momencie przywrócił niejako Pawła Kościołowi; w tym sensie dał mu raz jeszcze Apostoła Narodów.
Z Kościoła antiocheńskiego Barnaba wysłany został w misję wraz z Pawłem, odbywając tak zwaną pierwszą podróż misyjną Apostoła. W rzeczywistości była to podróż misyjna Barnaby, ponieważ to on był prawdziwym kierownikiem, do którego Paweł dołączył jako współpracownik, docierając do rejonów Cypru i Środkowo-Południowej Anatolii, w dzisiejszej Turcji, z takimi miastami jak Attalia, Perge, Antiochia Pizydyjska, Ikonium, Listra i Derbe (por. Dz 13-14). Razem z Pawłem udał się następnie na tzw. Sobór Jerozolimski, na którym po dogłębnym rozważeniu tego zagadnienia, Apostołowie wraz ze starszymi postanowili oddzielić praktykę obrzezania od tożsamości chrześcijańskiej (por. Dz 15,1-35). Tylko w ten sposób w końcu oficjalnie stał się możliwy Kościół pogan, Kościół bez obrzezania: jesteśmy synami Abrahama po prostu za sprawą wiary w Chrystusa.
Obaj, Paweł i Barnaba, toczyli później spór na początku drugiej podróży apostolskiej, gdyż Barnaba zamierzał zabrać w charakterze towarzysza Jana Marka, podczas gdy Paweł nie chciał, jako że młodzieniec odłączył się od nich podczas poprzedniej podróży (por. Dz 13,13; 15,36-40). A zatem także wśród świętych możliwe są spory, rozdźwięki i zatargi. Mnie się wydaje to bardzo pocieszające, widzimy bowiem, że święci "nie spadli z nieba". Są ludźmi takimi jak my, mającymi nawet złożone problemy. Świętość nie polega na tym, że nigdy się nie pobłądziło czy zgrzeszyło. Świętość wzrasta w zdolności do nawrócenia, pokuty, gotowości do rozpoczęcia od nowa, przede wszystkim zaś zależy od zdolności do pojednania i przebaczenia. I tak Paweł, który był dość cierpki i przykry wobec Marka, w końcu wyruszył z nim. W ostatnich listach Pawłowych: do Filemona i w drugim do Tymoteusza, właśnie Marek występuje jako "mój współpracownik". Tak więc nie to, że nigdy się nie popełniło błędu, lecz zdolność do pojednania i przebaczenia czyni z nas świętych. Wszyscy też możemy nauczyć się tej drogi świętości. W każdym razie Barnaba wraz z Janem Markiem wyruszył na Cypr (por. Dz 15,39) około roku 49. Od tej chwili ślad po nim zaginął. Tertulian przypisuje mu autorstwo Listu do Hebrajczyków, co jest nawet prawdopodobne, ponieważ pochodząc z plemienia lewitów, Barnaba mógł być zainteresowany tematem kapłaństwa. A List do Hebrajczyków wyjaśnia nam w sposób niezwykły kapłaństwo Jezusa.
Innym towarzyszem Pawła był Sylas, którego imię jest grecką formą jakiegoś imienia hebrajskiego (być może szeal, "prosić, błagać", które ma ten sam rdzeń, co "Saul" - Szaweł) i które ma też formę łacińską Sylwan. Imię Sylas występuje jedynie w Dziejach Apostolskich, podczas gdy Sylwana znajdujemy tylko w listach św. Pawła. Był on Żydem z Jerozolimy, jednym z pierwszych, którzy zostali chrześcijanami, i w Kościele tamtejszym cieszył się wielkim szacunkiem (por. Dz 15,22), gdyż uchodził za proroka (por. Dz 15,32). Jego zadaniem było przekazanie "braciom w Antiochii, w Syrii i w Cylicji" (Dz 15,23) postanowień, podjętych na Soborze Jerozolimskim i wyjaśnienie ich. Najwyraźniej uważano go za zdolnego do podjęcia się swego rodzaju pośrednictwa między Jerozolimą a Antiochią, między judeochrześcijanami a chrześcijanami pochodzenia pogańskiego i przyczynienia się w ten sposób do jedności Kościoła w odmienności obrzędów i pochodzenia.
Gdy Paweł rozstał się z Barnabą, wybrał właśnie Sylasa na nowego towarzysza podróży (por. Dz 15,40). Z Pawłem dotarł on do Macedonii (do miast Filippi, Tesaloniki i Berei), gdzie się zatrzymał, podczas gdy Paweł udał się dalej do Aten, a następnie do Koryntu. Sylas dołączył do niego w Koryncie, gdzie współpracował w głoszeniu Ewangelii; mianowicie w drugim Liście skierowanym przez Pawła do tamtejszego Kościoła, mowa jest o "Chrystusie Jezusie, Tym, którego głosiłem wam ja i Sylwan, i Tymoteusz" (2 Kor 1,19). To wyjaśnia, dlaczego występuje on jako współnadawca, wraz z Pawłem i Tymoteuszem, obu Listów do Tesaloniczan. Również to wydaje mi się istotne. Paweł nie działa jako "solista", jak zupełnie samodzielna jednostka, ale razem ze swymi współpracownikami jako "my" Kościoła. Owo "ja" Pawła nie jest odizolowanym "ja", lecz "ja" w "my" Kościoła, w "my" wiary apostolskiej. Sylwan jest też w końcu wspomniany w Pierwszym Liście Piotra, gdzie czytamy: "Krótko, jak mi się wydaje, wam napisałem przy pomocy Sylwana, wiernego brata" (5,12). W ten sposób widzimy też jedność Apostołów. Sylwan służy Pawłowi, służy Piotrowi, albowiem Kościół jest jeden i przepowiadanie misyjne jest jedno.
Trzeci towarzysz Pawła, którego chcemy przypomnieć, nazywa się Apollos, najprawdopodobniej jest to skrót od Apolloniusza czy Apollodora. Chociaż jest to imię pochodzenia pogańskiego, był on żarliwym Żydem z Aleksandrii w Egipcie. Łukasz w Dziejach Apostolskich określa go jako "człowieka uczonego, znającego świetnie Pisma... z wielkim zapałem" (18, 24-25). Wkroczenie Apollosa na scenę pierwszej ewangelizacji następuje w Efezie: udał się on tam, by przepowiadać i miał szczęście spotkać się z chrześcijańskimi małżonkami Pryscyllą i Akwilą (por. Dz 18,26), którzy wprowadzili go w pełne poznanie "drogi Bożej"(por. Dz 18,26). Z Efezu udał się do Achai, docierając do Koryntu: dotarł tu w następstwie listu chrześcijan z Efezu, którzy polecali Koryntianom, by go dobrze przyjęli (por. Dz 18, 27).
W Koryncie, jak pisze Łukasz, "pomagał bardzo za łaską Bożą tym, co uwierzyli. Dzielnie uchylał twierdzenia Żydów, wykazując publicznie z Pism, że Jezus jest Mesjaszem" (Dz 18,27-28). Ale jego powodzenie w tym mieście miało też aspekt problematyczny, jako że było kilku członów tamtejszego Kościoła, którzy w jego imię, zafascynowani jego sposobem mówienia, sprzeciwiali się innym (por. 1 Kor 1,12; 3,4-6; 4,6). Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian wyraża uznanie dla działalności Apollosa, ale wypomina Koryntianom, że ranią Ciało Chrystusa, dzieląc się na przeciwne frakcje. Wyciąga on ważną naukę z tego wydarzenia: tak ja, jak i Apollos - powiada - nie jesteśmy nikim innym, jak tylko diakonoi, czyli prostymi sługami, przez których uwierzyliście (por. 1 Kor 3,5). Każdy ma odmienne zadanie na polu Pańskim: "Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost... My bowiem jesteśmy pomocnikami Boga, wy zaś jesteście uprawną rolą Bożą i Bożą budowlą" (1 Kor 3,6-9). Po powrocie do Efezu Apollos opierał się zaproszeniom Pawła, by powrócił natychmiast do Koryntu, odkładając podróż na późniejszy termin, którego nie znamy (por. 1 Kor 16,12). Nie mamy o nim żadnych innych wiadomości, chociaż niektórzy uczeni przypuszczają, że to on może być autorem Listu do Hebrajczyków, który - według Tertuliana - miał napisać Barnaba.
Wszyscy ci trzej mężowie jaśnieją na firmamencie świadków Ewangelii ze względu na to, co ich łączyło, oprócz tego, co charakteryzowało każdego z nich. Wspólne, poza pochodzeniem żydowskim, było ich oddanie Jezusowi Chrystusowi i Ewangelii, wraz z faktem, że wszyscy trzej byli współpracownikami apostoła Pawła. W tej pierwszej misji ewangelizacyjnej odnaleźli oni sens swego życia, i jako tacy stają przed nami jako świetlany wzór bezinteresowności i wielkoduszności. Przemyślmy raz jeszcze na koniec to zdanie św. Pawła: tak ja, jak i Apollos, jesteśmy sługami Jezusa, każdy na swój sposób, ponieważ to Bóg pozwala rosnąć. Słowa te są aktualne także dzisiaj dla wszystkich - czy to Papieża, czy kardynałów, biskupów, kapłanów i świeckich. Wszyscy jesteśmy pokornymi sługami Jezusa. Służmy Ewangelii, jak możemy, zgodnie z naszymi darami, i prośmy Boga, by to On pozwolił rosnąć dziś swej Ewangelii, swojemu Kościołowi.
 
14 lipiec. Święty Kamil de Lellis
Był najemnym żołnierzem. Namiętnie uprawiał hazard i włóczył się po gospodach. Roztrwonił swój majątek - przegrał w karty nawet broń.
Jan Paweł II przypomina postać św. Kamila
Relikwiarz z sercem św. Kamila przybył w sobotę 30 września 2006 do Zabrza. Okazją była wówczas 10. rocznica ogłoszenia świętego patronem miasta. Wydarzenie miało szczególną rangę, gdyż po raz pierwszy relikwie św. Kamila opuściły Włochy. Do tej pory nawiedzały one różne miejsca związane z życiem i działalnością św. Kamila w jego ojczyźnie.
Św. Kamil de Lellis (1550–1614) urodził się w małym miasteczku we Włoszech. Jego ojciec był oficerem.
Kamil poszedł w ślady ojca. Stał się najemnym żołnierzem. W tym czasie namiętnie uprawiał hazard i włóczył się po gospodach. Roztrwonił swój majątek, przegrał w karty nawet broń. W drodze do klasztoru kapucynów w San Giovanni Rotondo przeżył nawrócenie. Niegojąca się rana na nodze zmusiła go do długiego leczenia w szpitalu w Rzymie. Szpital stał się jego domem, a chorzy rodziną. Postanowił odtąd żyć tylko dla ludzi cierpiących. Przyjął święcenia kapłańskie i założył Stowarzyszenie Sług Chorych.
Znakiem rozpoznawczym zakonników, zwanych później kamilianami, stał się czerwony krzyż wyszyty na habicie. Po śmierci z ciała Kamila wyjęto serce i umieszczono w specjalnym relikwiarzu. Jego współbracia dosłownie zrozumieli jego słowa, że chce pozostawić serce chorym. Papież Benedykt XIV dokonał beatyfikacji, a w 1746 roku kanonizacji Kamila. Ogłoszony został patronem chorych i szpitali na świecie oraz patronem i opiekunem personelu medycznego.
Nabożeństwo przywitania relikwii „u bram miasta” odbyło się na placu przy kościele św. Jadwigi w Zabrzu. Biskup Gerard Kusz zwrócił wówczas uwagę, że serce św. Kamila przybywa do miasta, które słynie z leczenia serc, a te potrzebują uzdrowienia nie tylko fizycznego, ale także duchowego. Główne uroczystości wokół relikwii odbyły się w niedzielę 1 października w wypełnionym po brzegi kościele kamilianów, przy ul. Dubiela.
We Mszy św., z licznym udziałem duchowieństwa i świeckich Zabrza, uczestniczyły władze zakonu z Rzymu, a także przedstawiciele dyplomacji, władz państwowych i samorządowych.W Zabrzu kamilianie prowadzą parafię w centrum miasta oraz dwa ośrodki – Zakład Opiekuńczo-Leczniczy i Dom Pomocy Społecznej. W niedalekim Taciszowie k. Pławniowic znajduje się nowicjat kamilianów. Serce św. Kamila pozostawało w Zabrzu do 8 października.
Postać św. Kamila de Lellis, założyciela zakonu posługujących chorym, czyli kamilianów, przypomniał 14 lipca Jan Paweł II w rozważaniach przed modlitwą Anioł Pański. Jak w każdą niedzielę spotkał się on z wiernymi, tym razem w swej letniej rezydencji w Castel Gandolfo. Po rozważaniach Ojciec Święty, który był w bardzo dobrej formie, pozdrowił zgromadzonych na dziedzińcu rezydencji pielgrzymów z różnych krajów.
Papież przypomniał, że lipiec to dla wielu czas urlopów i wakacji. Pozdrowił wypoczywających, życząc im „pogodnej i skutecznej odbudowy sił fizycznych i duchowych”. Jednocześnie wspomniał tych, którzy nie mogą udać się na wakacje, zwłaszcza więźniów, chorych i samotnych. Zapewnił ich, że są mu bliscy i życzył, aby nigdy nie zabrakło ludzi, którzy im pomagają, a których również serdecznie pozdrowił.
W tym kontekście Ojciec Święty przypomniał postać św. Kamila de Lellis. Zwrócił uwagę na to, że, przyszły święty w młodości był żołnierzem, ale „Opatrzność posłużyła się raną w nodze, aby znalazł się on w szpitalu św. Jakuba w Rzymie”, gdzie oddał się posłudze chorym, zwłaszcza tym najcięższym przypadkom, w których widział Jezusa. Założył potem zakon braci posługujących chorym, zwanych kamilianami, którzy na swych habitach noszą wielkie czerwone krzyże, „aby przypominać samym sobie i wszystkim, że Chrystus jest Boskim lekarzem, prawdziwym uzdrowicielem ludzkości” - podkreślił Papież.
 
15 lipiec. Św. Bonawentura - Bonawentura, czyli dobry los
Karmieni na co dzień tandetą, godzimy się z nią. Kapitulujemy bez walki.
Umrzyjmy zatem, wejdźmy w ciemność – te słowa padają w brewiarzowym czytaniu dokładnie w środku lipcowej kanikuły. Jak kij włożony w szprychy pędzącego roweru. Ilekroć je czytam, dostaję gęsiej skórki. Dlaczego wezwanie do umierania? W porze, w której życie smakuje najbardziej?
Wszystkiemu winien jest św. Bonawentura. Żył w złotym wieku średniowiecza (XIII). Naprawdę nazywał się Jan Fidanza. Jako dziecko ciężko zachorował. Matka pojechała z nim do św. Franciszka z nadzieją, że błogosławieństwo Świętego przywróci mu zdrowie. Nie pomyliła się. Mały Jan wyzdrowiał. Umierający Franciszek widząc zdrowego chłopca, zawołał: oh buona ventura (dobry los). Tak powstało zakonne imię przyszłego franciszkanina.
Studiował filozofię i teologię na uniwersytecie w Paryżu. Później sam wykładał tam teologię. Mnóstwo pisał. W końcu został generałem franciszkanów, potem biskupem i kardynałem. Doprowadził do pojednania braci spierających się o ideał ubóstwa. Uważa się go za drugiego założyciela franciszkanów. Benedykt XVI poświęcił jego myśli swoją rozprawę habilitacyjną.
Jak inni giganci myśli średniowiecznej, Bonawentura szukał dróg prowadzących do poznania Boga. Łączył precyzję rozumowania z doświadczeniem mistyka. Legenda mówi, że odwiedził go kiedyś św. Tomasz z Akwinu. Chciał zobaczyć bibliotekę, dzięki której zdobył swoją wiedzę. Bonawentura odsłonił zasłonę i wskazał na ukrzyżowanego Chrystusa.
Przytoczone na początku słowa pochodzą z dzieła „Droga duszy do Boga”. Bonawentura mówi o trzech etapach drogi ku Bogu: oczyszczenie, oświecenie, zjednoczenie. To klasyka życia duchowego. Pisze: „nakażmy milczenie troskom, pożądliwościom, ułudom, z Chrystusem ukrzyżowanym przejdźmy z tego świata do Ojca, abyśmy wpatrując się w ojca wraz Filipem mogli powiedzieć: wystarczy nam”. To język mistyki. Trudny, szokujący, niezrozumiały. Tym bardziej dla nas, dla których szczytem mistyki są opowiadania Coelho.
Przyznaję, oprócz czytania z brewiarza nie przeczytałem nic więcej z dzieł św. Bonawentury. Nie jestem mistykiem. Widzę mizerię mojej wiary, rutynowej pobożności, zdawkowej modlitwy. Karmieni na co dzień tandetą, godzimy się z nią. Kapitulujemy bez walki.
Za kilka dni wyruszam na wakacje. Czego szukam? Odpoczynku, słońca, pięknych widoków, zabytków? A Bóg? Czy choć trochę go szukam?
 
Mądry i pokorny
We wstępie do jednego ze swych dzieł wzywał czytelnika, by uświadomił sobie, że "nie wystarczy mu lektura, której nie towarzyszy skrucha, poznanie bez pobożności, poszukiwanie bez porywów zachwytu, roztropność która nie pozwala cieszyć się niczym do końca, działanie oderwane od religijności, wiedza oddzielona od miłości, inteligencja pozbawiona pokory, nauka, której nie wspomaga łaska Boża, i refleksja nie oparta na wiedzy natchnionej przez Boga". Nazywał się Jan di Fidanza. Czcimy go pod imieniem Bonawentura.
Jan di Fidanza urodził się w roku 1217 lub 1218 w Bagnoregio koło Viterbo jako syn lekarza. Studiował filozofię i teologię w Paryżu. Gdy miał 25 lat wstąpił do Franciszkanów i przyjął imię Bonawentura (łac. bona ventura – dobra przyszłość). W roku 1257 został generałem zakonu i kierował nim tak dobrze, że zasłużył na tytuł drugiego założyciela. Łączył czynne życie publiczne z bogatym życiem wewnętrznym. Wielkim nabożeństwem otaczał Mękę Pańską. Był pokorny. Gdy papież Grzegorz X mianował go kardynałem, delegacja, która przybyła z wiadomością, zastała św. Bonawenturę przy zmywaniu naczyń w klasztorze.
Był człowiekiem dialogu. Dowiódł tego między innymi mediując w sprawie unii Kościoła katolickiego z greckim Kościołem ortodoksyjnym oraz przygotowując drugi sobór w Lyonie (1274). Zmarł podczas jego trwania 15 lipca 1274 roku.
Był jednym z najwybitniejszych teologów średniowiecznych. Pozostawił liczne traktaty i dzieła teologiczne.
 
Rozum potrzebuje wiary
„Nie ma prawdziwego poznania bez umiłowania” - św. Bonawentura.
Naprawdę nazywał się Jan Fidanza. Legenda mówi, że kiedy jako dziecko ciężko zachorował, jego matka wyprosiła u św. Franciszka cud uzdrowienia. Umierający Biedaczyna z Asyżu, widząc zdrowego chłopca, miał zawołać: buona ventura (dobry los). Tak powstało zakonne imię przyszłego franciszkanina.
Bonawentura urodził się ok. 1217 roku w Bagnoregio w środkowych Włoszech. Studiował filozofię i teologię na uniwersytecie w Paryżu. Później sam wykładał tam teologię. Okazał się bardzo płodnym i wszechstronnym kościelnym pisarzem. Napisał około 65 dzieł. Obok św. Tomasza z Akwinu był drugim gigantem złotego wieku scholastyki. Został generałem franciszkanów, potem biskupem Albano i kardynałem. Doprowadził do pojednania franciszkanów pokłóconych o ideał ubóstwa. Odegrał bardzo ważną rolę w zorganizowaniu Soboru Lyońskiego. Zmarł tydzień po jego zakończeniu w 1274 roku.
Bonawentura łączył ducha franciszkańskiego z teologiczną spekulacją właściwą dla scholastyki, precyzję rozumowania z doświadczeniem mistyka. Cenił poznanie racjonalne, ale uważał, że jest ono niewystarczające do poznania Boga i najważniejszych problemów człowieka. Podobnie jak św. Augustyn, uważał, że do poznania tego, co naprawdę ważne, konieczny jest rozum oświecony wiarą. Jego zdaniem, teologia musi mieć charakter praktyczny, czyli powinna prowadzić człowieka do mądrości oraz miłości Boga i bliźniego. Znane jest jego powiedzenie: „Nie ma prawdziwego poznania bez umiłowania”.
Najgłębsze tajemnice (Boskie i ludzkie) może poznać jedynie ten, kto kocha. Nie odrzucał rozumu, ale pokazywał jego niewystarczalność. Jego najbardziej znane dzieło „Wędrówka duszy do Boga” jest zaproszeniem do wejścia na drogę prowadzącą do spotkania z Bogiem. Po opisaniu tej drogi, Bonawentura kończy swoje dzieło: „Jeśli zatem pytasz, jak to się dzieje, pytaj nie nauki, lecz łaski; nie umysłu, lecz pragnienia; nie ćwiczeń dydaktycznych, lecz błagalnej modlitwy; nie mistrza, lecz oblubieńca; nie człowieka, lecz Boga; nie jasności, lecz ciemności; nie światła już, lecz ognia, który spala w całości i całego człowieka unosi ku Bogu”.
 
16 lipiec. NMP z Góry Karmel
Najbardziej do spopularyzowania zakonu karmelitów przyczynił się właśnie szkaplerz karmelitański. Według podania miała go wręczyć św. Szymonowi sama Matka Boża 16 lipca 1251 roku w Cambridge i przyrzec, że kto będzie nosił szatę Jej dzieci duchowych, temu zapewnia szczególną pomoc i opiekę za życia, a przede wszystkim po śmierci: nie umrze bez łaski Bożej ten, kto szkaplerz ów będzie wiernie nosił.
Przez szkaplerz rozumiemy szatę wierzchnią, której używali dawni mnisi w czasie codziennych zajęć, aby nie brudzić habitu. Spełniał więc szkaplerz rolę fartucha gospodarczego. Potem przez szkaplerz rozumiano szatę nałożoną na habit. Mówi o nim już reguła św. Benedykta w kanonie 55 dotyczącym ubrania i obuwia braci. Wszystkie dawne zakony noszą po dzień dzisiejszy szkaplerz.
Szkaplerz w znaczeniu religijnym oznacza strój, który jest znakiem zewnętrznym przynależności do bractwa, związanego z jakimś konkretnym zakonem. Tak więc istnieje szkaplerz: brunatny - karmelitański (w. XIII); czarny - serwitów (w. XIV), od roku 1860 kamilianów; biały - trynitarzy, mercedariuszów (w. XIV), Niepokalanego Serca Maryi (od roku 1900); niebieski - teatynów (od roku 1617) i Niepokalanego Poczęcia Maryi (w. XIX); czerwony - męki Pańskiej; fioletowy - lazarystów (1847) i żółty - św. Józefa (w. XIX).
Ponieważ z noszeniem szkaplerza były związane szczególne odpusty i łaski duchowe, było wielu chętnych, którzy do poszczególnych bractw szkaplerznych się wpisywali i w ten sposób rozszerzali daną rodzinę zakonną. Bractwa szkaplerzne spełniały rolę III Zakonu św. Franciszka czy też oblatów. Mogli należeć do nich ludzie świeccy wszelkich stanów, a także duchowni.
Ponieważ było niewygodnie nosić szkaplerz taki, jaki nosili przedstawiciele danego zakonu, dlatego z biegiem lat okrojono go do dwóch małych płatków płótna, zazwyczaj z odpowiednim wizerunkiem na nich. Na dwóch tasiemkach noszono go w ten sposób, że jedno płócienko było na plecach (stąd nazwa łacińska scapulare), a druga na piersi. Taką formę zachowały szkaplerze do dnia dzisiejszego. Bywało i bywa dotąd jeszcze, że osoby pobożne należały do kilku bractw i dlatego nosiły kilka szkaplerzy, aby cieszyć się większą ilością duchowych przywilejów, o które poszczególne zakony pilnie zabiegały w Rzymie. W roku 1910 papież św. Pius X zezwolił ze względów praktycznych na zastąpienie szkaplerza medalikiem szkaplerznym.
 
Karmelitański, czyli wyjątkowy
Szkaplerz karmelitański tym się wyróżnia przed wszystkimi innymi, że jest maryjny, ku czci Najświętszej Maryi Panny oraz że historycznie jest znany jako pierwszy wśród szkaplerzy. Podanie głosi, że pochodzi on od św. Szymona Stocka (Szkota), który w katalogu świętych tego zakonu jest wymieniany jako 9 w kolejności a 6 jako przełożony generalny zakonu karmelitów. Rządzić miał w latach 1245-1265. Kiedy Turcy zajęli ostatnią twierdzę krzyżowców w Ziemi Świętej, Acco (Akkon) w roku 1291, chrześcijanie zostali całkowicie wyparci z Palestyny. Już w roku 1244 Jerozolima została zdobyta przez Turków. Wtedy to karmelici musieli opuścić Górę Karmel i udać się do Europy. Długoletnie rządy św. Szymona okazały się błogosławione dla zakonu. Karmelici bowiem, którzy dotąd mieli tylko jeden klasztor na Górze Karmel, rychło rozszerzyli się po Europie. Sprzyjał temu fakt, że św. Szymon Stock zmienił reguły zakonu, przystosowując je do wymogów współczesnych. Przede wszystkim chociaż był to zakon pustelniczy, nadał mu charakter apostolski. Nadto zakładał klasztory nie na pustkowiach, ale w miastach. Sam św. Szymon założył klasztory w Oksfordzie, w Cambridge, w Paryżu, Liege, Brukseli, Utrechcie, w Bolonii oraz w innych miastach.
Jednak najbardziej do spopularyzowania zakonu karmelitów przyczynił się właśnie szkaplerz karmelitański. Według podania miała go wręczyć św. Szymonowi sama Matka Boża 16 lipca 1251 roku w Cambridge i przyrzec, że kto będzie nosił szatę Jej dzieci duchowych, temu zapewnia szczególną pomoc i opiekę za życia, a przede wszystkim po śmierci: nie umrze bez łaski Bożej ten, kto szkaplerz ów będzie wiernie nosił. Cały szereg papieży wypowiedziało się z pochwałami o tej formie czci Maryi i uposażyło to nabożeństwo licznymi odpustami. Trudno wymieniać wszystkich, gdyż wydali oni ok. 40 encyklik i innych pism urzędowych w tej sprawie. Przytoczymy jedynie słowa papieża Piusa XII, skierowane do zakonu z okazji 700-lecia istnienia szkaplerza karmelitańskiego (1251-1951): „Wiemy wszyscy jak wiele do rozszerzenia wiary i naprawy obyczajów przyczyniło się nabożeństwo do Matki Bożej, a nade wszystko ta właśnie forma nabożeństwa. Nabożeństwo św. szkaplerza karmelitańskiego idzie tu na pierwszym miejscu, zlewając na wiernych obfite owoce duchowe”.
Do rozpowszechnienia nabożeństwa do M.B. Szkaplerznej w Polsce najbardziej przyczyniło się 58 klasztorów karmelitańskich. Szkaplerz nosili królowie: Władysław Jagiełło, Władysław IV i Jan III Sobieski.
Do spopularyzowania szkaplerza karmelitańskiego przyczyniło się przekonanie, że należących do bractwa szkaplerza Maryja wybawi z płomieni czyśćca w pierwszą sobotę po ich śmierci. Tę wiarę po części potwierdzili papieże swoim najwyższym autorytetem namiestników Chrystusa: „Jest pobożnym przekonaniem wiernych, że Matka Boża wiernych swoich czcicieli, którzy będą nosić jej szkaplerz, jak najszybciej wybawi z płomieni czyśćcowych”. Takie orzeczenie wydał jako pierwszy Paweł V 29 czerwca 1609 roku, Benedykt XIV je powtórzył (+1758). Podobnie wypowiedział się papież Pius XII we wspomnianym Liście do przełożonych Karmelu z okazji 700-lecia szkaplerza.
Wierni prawdzie musimy stwierdzić, że nie ma ani jednego aktu urzędowego Stolicy Apostolskiej, który by oficjalnie „przywilej sobotni” aprobował. Bulla Jana XXII jest nieautentyczna. O przywileju sobotnim milczą najstarsze źródła karmelitańskie, mimo, że Piotr Swanningot napisał bardzo szczegółowy żywot św. Szymona Stocka. Po raz pierwszy wiadomość o objawieniu szkaplerza pojawia się dopiero w roku 1430 w dziełku Jana Grossi'ego pod tytułem „Viridiarium”. Wszystkie wypowiedzi papieży ograniczają się do ostrożnego sformułowania „pie creditur” - „jest pobożnym przekonaniem”. Sam jednak fakt, że tak wiele razy papieże w swoich wypowiedziach zdają się pochwalać tę wiarę, wskazywałby na cichą aprobatę.
Dawniej „przywilej sobotni” mógł wydawać się szokujący. Dzisiaj, kiedy weszła w praktykę Komunia święta w dziewięć pierwszych piątków miesiąca dla wyproszenia sobie łaski, by nie umrzeć w stanie grzechu i Kościół tę praktykę milcząco aprobuje, to „przywilej sobotni” wydaje się darem mniejszym niż związany z praktyką pierwszych piątków miesiąca, zapewniający wiernym zbawienie wieczne. Przywilej ten pośrednio jednak implikuje obietnicę zbawienia. Jest godny przyjęcia tym bardziej, że zawiera trudne warunki i zobowiązania: noszenie stałe szkaplerza, zachowanie czystości według stanu i odmawianie codzienne małego oficjum o Matce Bożej. Ta ostatnia praktyka może być zamieniona na inną. Takie warunki podaje np. instrukcja Św. Inkwizycji dla karmelitów portugalskich (15 II 1613).
Nabożeństwo szkaplerza świętego należało kiedyś do najpopularniejszych form czci Matki Bożej. Jeszcze dzisiaj spotykamy mnóstwo obrazów Matki Bożej Szkaplerznej (z Góry Karmel), ołtarzy i kościołów. W samej Italii jest kilkaset kościołów Matki Bożej z Góry Karmel, w Polsce niespełna sto. Wiele obrazów i figur pod tym wezwaniem zasłynęło cudami, tak iż są miejscami pątniczymi. W Italii jest ich 26. Niektóre z nich zostały koronowane koronami papieskimi.
Szkaplerz w obecnej formie jest bardzo wygodny do noszenia. Można nawet zastąpić go medalikiem szkaplerznym. Z całą pewnością noszenie szkaplerza mobilizuje i przyczynia się do powiększenia nabożeństwa ku Najświętszej Maryi Pannie. Tak jak strojem wyróżniają się narody czy poszczególne stany, każda nawet organizacja ma swoje znaki i emblematy rozpoznawcze, tak Maryja poznaje swoje ukochane dzieci po szkaplerzu.
Święto Matki Bożej z Góry Karmel obchodzili karmelici od wieku XIV. Papież Benedykt XIII (+1730) zatwierdził je dla całego Kościoła. W Polsce otrzymało to święto nazwę Matki Bożej Szkaplerznej.
 
Zdarzyło się naprawdę
Słynny obraz Jana Matejki: „Rejtan” przedstawia bohatera w momencie, kiedy rzucił się do progu drzwi, aby po jego ciele przechodzili ci, którzy chcieli podpisać haniebny akt zaprzedania Polski. Rozpięta koszula odkrywa pierś Rejtana, a na niej szkaplerz Maryi.
Kazimierz Pułaski po jednej ze zwycięskich bitew zgubił szkaplerz. Zmartwiony szukał go daremnie. Kiedy rotmistrz Rogowski chciał pułkownikowi ofiarować szkaplerz własny, na to Pułaski miał powiedzieć: „A waść go nie potrzebujesz? Jeśli własnego nie znajdę, to widać że trzeba mi już się wybierać do wieczności”. Tak się też stało. Niebawem bowiem zginął śmiercią bohaterską w bitwie pod Sawannami w roku 1779 (Józef Makłowicz, Przykłady ojczyste).
Legenda o św. Szymonie Stocku głosi, że kiedy miał odpłynąć statkiem do Rzymu z Anglii (przez Francję), wezwano go do umierającego człowieka. Daremne jednak były wysiłki, aby umierającego pojednać z Bogiem. Wtedy Święty nakrył konającego swoim szkaplerzem i zaczął gorąco modlić się do Matki Bożej. Skutek był taki, że umierający wyzdrowiał i pełen wdzięczności nawrócił się i zmienił swoje dotychczasowe życie.
Św. Alfons Liguori w dziele „Uwielbienia Maryi” przytacza, że do kapłana w kościele Matki Bożej Szkaplerznej przybył pewien młody człowiek do spowiedzi. Wyznał on, że sam nie wie, jak się tu znalazł, gdyż zwątpił zupełnie w miłosierdzie Boże. Popełniał grzechy nieczyste, świętokradztwa, a nawet zabójstwo. „Kiedy mam być już potępiony, to niech wiem za co” - powtarzał. I deptał nawet we wściekłości krzyż. Po spowiedzi kapłan zapytał, czemu by mógł przypisać swoje nawrócenie. Penitent jednak nie umiał na to odpowiedzieć. Przypadkowo jednak kapłan dojrzał za odpiętą koszulą na piersi szkaplerz. Zrozumiał wszystko. Kiedy to powiedział młodzieńcowi, ten się rozpłakał w głos. A na to kapłan: „Widzisz synu, nawet kościół Matki Bożej Szkaplerznej, do którego tu przybyłeś, dowodzi, że Maryja cię uratowała za noszenie Jej szkaplerza". Młodzieniec rozpoczął nowe życie.
Król Władysław Jagiełło w czasie drogi był świadkiem gwałtownej burzy. Przerażony truchlał i za każdym ukazaniem się błyskawicy chwytał za swój szkaplerz. W pewnej chwili piorun uderzył w powóz królewski. Woźnica padł nieżywy od pioruna, a król ogłuszony również się przewrócił. Podbiegli ludzie z jego dworu, którzy jechali w powozach dalszych. Znaleźli króla nieprzytomnego, jak trzymał swój szkaplerz. Jednak oprzytomniał po chwili. Nic mu się nie stało (Józef Makłowicz, Przykłady ojczyste).
W 1902 r. w hiszpańskiej wiosce Berlangas de Roa powstał pożar. Silny wiatr gnał ogień na domostwa. Zagrożony był bezpośrednio również kościół. Proboszcz bierze swój szkaplerz, zdejmuje go z szyi i rzuca w płomienie palącego się tuż domu. I oto zmienia się kierunek wiatru. W ten sposób kościół i reszta domów ocalała. Mógł to być przypadek, ale mieszkańcy byli szczerze przekonani, że była to niezwykła łaska Boża za przyczyną Maryi.
W „Glosie Karmelu” podano, że w czasie ostatniej wojny, gdy miasto było kilkakrotnie bardzo ciężko bombardowane, jeden z ojców karmelitów zawiesił przy swojej celi w oknie szkaplerz. W czasie nalotu bomba uderzyła w klasztor i odrąbała całe skrzydło do miejsca, gdzie był zawieszony szkaplerz. Mógł to być przypadek. Chociaż okoliczności wskazywałyby raczej na zjawisko niezwykłe.
Pius XII w liście z 11 listopada 1950 r. do generałów zakonów karmelitów trzewiczkowych i bosych z okazji obchodów 700 lecia Szkaplerza: „Z wielką radością dowiedzieliśmy się, że z okazji 700-lecia istnienia Szkaplerza M.B. z Góry Karmelu zakon karmelitów (...) postanowił uczcić specjalnymi uroczystościami święto Matki Bożej Szkaplerznej. Te pobożne zamiary my z ochotą popieramy, powodowani naszym stałym nabożeństwem do Bogurodzicy, a także i dlatego, że od dzieciństwa należymy do Bractwa Szkaplerza Świętego”.
 
Znak przynależności do Maryi
Od siedmiu wieków szkaplerz Dziewicy Maryi z Góry Karmel jest znakiem zaaprobowanym przez Kościół i przyjętym przez zakon karmelitański jako zewnętrzny wyraz miłości do Maryi, dziecięcego zaufania Jej oraz zaangażowania się w naśladowanie życia Matki Pana.
Szkaplerzem nazywano kawałek materiału, który mnisi zakładali na habit zakonny podczas pracy. Z czasem słowo to nabrało symbolicznego znaczenia: naśladowanie Jezusa w dźwiganiu codziennego krzyża. W Karmelu szkaplerz symbolizował szczególną więź zakonników z Maryją, wyrażał ufność w Jej matczyną opiekę oraz pragnienie naśladowania Jej życia. W ten sposób znak ten zyskał charakter maryjny.
Początki zakonu karmelitańskiego w Europie były bardzo trudne. Przybyli z Palestyny mnisi spotkali się z nieżyczliwym przyjęciem. Niektórzy uważali, że ich Reguła została zatwierdzona jedynie na terytorium Ziemi Świętej. Przeciwnicy powoływali się na uchwały Soboru Laterańskiego IV z 1215 r., zakazujące powstawania nowych zakonów. Rozpoczął się czas „wojny prawniczej” o przetrwanie zakonu. Generał zakonu, angielski karmelita Szymon Stock, zachęcił współbraci do zawierzenia się Maryi. Prosił Ją, aby przez udzielenie łaski zechciała zachować zakon sobie poświęcony i noszący Jej imię w swej nazwie: Bracia Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel. Błagał też o jego uznanie i określenie miejsca w Kościele.
W nocy z 15 na 16 lipca 1251 r. w Aylesford Maryja ukazała się generałowi w otoczeniu aniołów. Wskazując na szkaplerz, powiedziała: To będzie przywilejem dla ciebie i wszystkich karmelitów - kto w nim umrze, nie zazna ognia piekielnego. "Szkaplerz święty jest rzeczywiście znakiem i gwarancją szczególnej opieki Najświętszej Dziewicy, ale niech nikt nie sądzi, że nosząc tę szatę, może oddać się opieszałości serca i obojętnym duchem czekać na zbawienie" - wyjaśnia Papież Pius XII.
Inną łaską dla zakonu jest tzw. Bulla Sobotnia, którą miał wydać papież Jan XXII 3 marca 1322 roku, mówiąca, iż na prośbę Matki Jezusa w pierwszą sobotę po śmierci uwolnieni są z czyśćca wszyscy noszący z wiarą szkaplerz. Tekst ten budził od dawna wiele zastrzeżeń co do jego autentyczności. 12 sierpnia 1530 roku papież Klemens VII potwierdził tzw. przywilej sobotni bullą Ex clementi ze słynnymi słowami: „Dla pewności, gdyby nigdy nie był udzielony, przez tę bullę niech będzie udzielony”.
Rolę Maryi w skracaniu mąk czyśćcowy potwierdza fragment Dzienniczka św. Faustyny: „Widziałam Matkę Bożą odwiedzającą dusze w czyśćcu. Dusze nazywają Maryję «Gwiazdą Morza». Ona im przynosi ochłodę”.
Wierni szybko zrozumieli, że przyjęcie szkaplerza oznacza wejście do Rodziny Karmelu i przynależność do Maryi. Odpowiadając na miłość Dziewicy, są pewni Jej opieki w trudach życia i w momencie śmierci, ufając również, że i po śmierci wstawi się za nami u swojego Syna. Magisterium Kościoła zatwierdziło nabożeństwo szkaplerzne i zaliczyło je do sakramentaliów. 16 lipca został ustanowiony Świętem Matki Bożej Szkaplerznej jako wspomnienie Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel. Szczególnym propagatorem duchowości karmelitańskiej jest Ojciec Święty Jan Paweł II, który wielokrotnie przyznawał się do noszenia szkaplerza i otrzymywania wielkich łask dzięki tej pobożności.
Trzeba pamiętać, iż szkaplerz karmelitański, zatwierdzony przez Kościół jako znak chrześcijańskiej wiary i znak Maryi, nie jest jakimś amuletem czy magicznym talizmanem. Samo noszenie szkaplerza nie jest również automatycznym gwarantem naszego zbawienia czy też wymówką, aby nie podejmować życia chrześcijańskiego. Nabożeństwo szkaplerzne, tak jak każde inne maryjne nabożeństwo Kościoła, jeśli jest poważnie traktowane i praktykowane, wymaga trudu współpracy z Tą, której się powierzamy. Noszenie szkaplerza powinno przypominać nam o naszych obowiązkach chrześcijańskich jako warunku pewności, że Matka Boża będzie wstawiać się za nami. Szkaplerz wyraża wiarę chrześcijanina w spotkanie z Bogiem w życiu wiecznym dzięki wstawiennictwu i opiece Maryi Dziewicy.
 
Jan Paweł II o szkaplerzu
W znaku Szkaplerza zawiera się sugestywna synteza maryjnej duchowości, która ożywia pobożność ludzi wierzących, pobudzając ich wrażliwość na pełną miłości obecność Maryi Panny Matki w ich życiu. Szkaplerz w istocie jest «habitem». Ten, kto go przyjmuje, zostaje włączony lub stowarzyszony w mniej lub więcej ścisłym stopniu z Zakonem Karmelu, poświęconym służbie Matki Najświętszej dla dobra całego Kościoła (...). Ten, kto przywdziewa Szkaplerz, zostaje wprowadzony do ziemi Karmelu, aby «spożywać jej owoce i jej zasoby» (por. Jr 2,7) oraz doświadczać słodkiej i macierzyńskiej obecności Maryi w codziennym trudzie, by wewnętrznie się przyoblekać w Jezusa Chrystusa i ukazywać Jego życie w samym sobie dla dobra Kościoła i całej ludzkości (por. Formuła nałożenia Szkaplerza).
Znak Szkaplerza przywołuje zatem dwie prawdy: jedna z nich mówi o ustawicznej opiece Najświętszej Maryi Panny, i to nie tylko na drodze życia, ale także w chwili przejścia ku pełni wiecznej chwały; druga to świadomość, że nabożeństwo do Niej nie może ograniczać się tylko do modlitw i hołdów składanych Jej przy określonych okazjach, ale powinna stanowić «habit», czyli nadawać stały kierunek chrześcijańskiemu postępowaniu, opartemu na modlitwie i życiu wewnętrznym poprzez częste przystępowanie do sakramentów i konkretne uczynki miłosierne co do ciała i co do duszy. W ten sposób Szkaplerz staje się znakiem «przymierza» i wzajemnej komunii pomiędzy Maryją i wiernymi: wyraża bowiem w sposób konkretny dar, jaki na krzyżu Jezus uczynił Janowi, a przez niego nam wszystkim, ze swojej Matki, oraz przypomina o powierzeniu umiłowanego apostoła i nas Tej, którą ustanowił nasza Matką duchową.
Z listu Jana Pawła II do przełożonych generalnych Zakonu Braci NMP z Góry Karmel i Zakonu Braci Bosych NMP z Góry Karmel
 
SZKAPLERZ ZNAKIEM MARYJNYM
Od siedmiu wieków w powszechnym użyciu jest SZKAPLERZ NAJŚWIĘTSZEJ MARYI DZIEWICY Z GÓRY KARMEL. Jest to znak przyjęty przez Zakon Karmelitański i zatwierdzony przez Kościół jako zewnętrzny wyraz Macierzyńskiej Miłości Maryi do nas, oraz naszego, synowskiego przyjęcia tej Miłości i jej odwzajemnienia.
Materialnie słowo "szkaplerz" oznacza szatę wierzchnią, którą mnisi przywdziewali na habit zakonny w czasie ręcznej pracy. Z biegiem czasu nabrał on znaczenia symbolicznego: wyrażał on niesienie codziennego krzyża przez uczniów i naśladowców Pana Jezusa. W niektórych zakonach, tak stało się w Karmelu, szkaplerz stał się znakiem własnej tożsamości i życia.
Szkaplerz zaczął symbolizować specjalną więź Karmelitów z Maryją, Matką Pana Jezusa i Patronką Zakonu do czego przyczyniła się wielowiekowa tradycja o maryjnym objawieniu i nadaniu przywilejów tym, którzy ten szkaplerz noszą i w nim umierają.
Od strony czcicieli Maryi szkaplerz symbolizował ufność pokładaną w Jej Macierzyńskiej Miłości, co prowadziło do skutecznego wstawiennictwa przed Bogiem w kwestii wiecznego zbawienia a przyjmując Jej Opiekę w całym życiu, szkaplerz wyrażał pragnienie naśladowania Jej stylu życia i cnót, szczególnie cnoty czystości przeżywanej według własnego stanu. W ten sposób Szkaplerz przeobraził się w znak Maryjny.
 
OD ZAKONU DO LUDU BOŻEGO
W wiekach średnich wielu chrześcijan chciało przyłączyć się do Zakonów wówczas powstałych: Franciszkanów, Dominikanów, Augustianów, Karmelitów. Powstał laikat stowarzyszony poprzez Bractwa.
Wszystkie Zakony chciały dać osobom świeckim znak przynależności i uczestnictwa w swojej duchowości i apostolacie. Często znakiem tym była jedna z części habitu zakonnego: płaszcz, sznur, szkaplerz...
Zakon Karmelitański rozpowszechnił Szkaplerz w zredukowanej formie jako znak przynależności i jako wyraz uczestnictwa w swojej duchowości.
 
WARTOŚĆ I ZNACZENIE SZKAPLERZA KARMELU
Wychodząc z wielowiekowej tradycji Zakonu potwierdzonej przez autorytet Kościoła SZKAPLERZ wyraża komunię z Maryją zobowiązując do naśladowania Pana Jezusa jak to czyniła Maryja, doskonały wzór wszystkich uczniów Chrystusa.
Dziewica Maryja uczy nas:
żyć w otwartości na działanie Boga przyjmując w życiu Jego wolę,
słuchać Słowa Bożego przekazanego w Piśmie Świętym i Tradycji Kościoła, odkrywać Je w życiu, przyjmować Je i wprowadzać w czyn,
nieustannie modlić się szukając i odkrywając Boga obecnego we wszystkich okolicznościach życia,
być blisko naszych braci i sióstr znajdujących się w potrzebie i solidaryzować się z nimi.
SZKAPLERZ wprowadza w bractwo Karmelu, wspólnotę zakonników i zakonnic, i zobowiązuje do życia według charyzmatu tej rodziny zakonnej, ukazuje przykład Świętych Zakonu Karmelitańskiego, z którymi łączymy się duchowymi więzami rodzinnymi, wyraża ufność w opiekę Maryi i w Jej skuteczność wstawienniczej roli w otrzymaniu łaski wiecznego zbawienia i szybkiego uwolnienia z czyśćca.
 
NORMY PRAKTYCZNE
Szkaplerz Karmelitański ma być wykonany z sukna wełnianego koloru brązowego. Na jednej części ma być wizerunek Matki Bożej Szkaplerznej, a na drugiej wizerunek Najświętszego Serca Pana Jezusa. Może on być zastąpiony Medalikiem z podobnymi wizerunkami.
Tylko za pierwszym razem Szkaplerz ma być nałożony według przewidzianego rytu liturgicznego, przez uprawnionego kapłana.
Szkaplerz, będący znakiem maryjnym, zobowiązuje do chrześcijańskiego życia, ze szczególnym ukierunkowaniem na pobożność maryjną.
Przemysław Kucharczak
 
Po śmierci Papieża kilkudziesięciu gimnazjalistów ogłosiło: my też chcemy przyjąć szkaplerz!
To uczniowie z Gimnazjum nr 2 w Rydułtowach. O tym, że Karol Wojtyła w młodości przyjął szkaplerz i nosił aż do chwili śmierci, powiedziała im katechetka Genowefa Szymura. Opowiedziała też o łaskach, które zyskują noszący szkaplerz. Mówiła, że Maryja nie dopuści, żeby umierający ze szkaplerzem trafił do piekła. I o obowiązkach, które z noszeniem szkaplerza się wiążą. Na koniec zapytała, kto chciałby szkaplerz przyjąć.
Najdziwniejsze było to, że po tym pytaniu w górę wystrzeliło mnóstwo rąk. Zgłosiło się około stu uczniów. – Sama nie wiem, jak to się stało. Patrzę: i ten chce, i ten, i tamten... Dla mnie to był szok. Bo ja sama wtedy nie byłam jeszcze na sto procent zdecydowana, czy przyjąć szkaplerz. Uczniowie mnie pytali: „A pani też go przyjmie?”. Ja na to: „Jak wy, to ja też!”. No więc teraz razem się do tego przygotowujemy – mówi. Przygotowania polegają przede wszystkim na spotkaniach w kościele. Drugiego dnia każdego miesiąca młodzież przychodzi o godzinie 20. na adorację.
 
Łobuzom zależy na niebie
Katecheci przechodzą w gimnazjach drogę przez mękę. Oceny z „reli” nie liczą się do średniej, więc niektórzy uczniowie czują się w czasie katechezy bezkarni. Głośno kpią z katechetów, bywają chamscy. Wystarczy kilku takich na lekcji. Pozostali uczniowie w takich sytuacjach najczęściej milczą. Każdy, kto trochę zna dzisiejszą szkołę, wie więc, jak bardzo niezwykła jest akcja uczniów z Rydułtów. I to tym bardziej że wśród chętnych do przyjęcia szkaplerza są nie tylko uczniowie dobrze ułożeni. Są też ci, którzy sprawiają w szkole problemy. – Mnie to aż tak bardzo nie dziwi. Przecież łobuzom zależy na niebie – wyjaśnia spokojnie Genowefa Szymura.
– Śmierć Papieża bardzo nas, młodych, zmieniła! Ona nas natchnęła, żeby się z Papieżem utożsamiać – ocenia Sławek Duda, uczeń II B, jeden z kandydatów do szkaplerza. O rok starsza gimnazjalistka Natalia Pawelec dodaje: – Przed pierwszym spotkaniem przygotowującym w kościele młodzież zawiadamiała się SMS-ami, żeby o godzinie 21.37 zaśpiewać w kościele „Barkę”. I cała młodzież po zakończeniu adoracji cierpliwe czekała na tę godzinę. Pani Szymura też z nami została. Nie mieliśmy poczucia, że ktoś jest lepszy, ktoś gorszy, wszyscy byliśmy tam jedno – wspomina.
Natalia i Sławek podają konkretne przykłady na to, że umieranie Jana Pawła II Wielkiego odmieniło ich i ich przyjaciół. – O, choćby nasz kolega Misio. Choć Misio nie był za bardzo religijny, teraz jest zdecydowany, żeby przyjąć szkaplerz – mówi Natalia.
Sławek i Natalia są harcerzami. W kwietniu na ich zbiórce odczytano rozkaz ze słowami: „dopiero teraz, po śmierci Jana Pawła II, przyjdzie nam zdać egzamin z jego nauki”. – Przyjęcie szkaplerza to część tego egzaminu – wyjaśniają.
 
Szkaplerz nie amulet
Typowy szkaplerz jest zrobiony z płótna, ale może mieć też formę medalika. Wśród znanych ludzi, którzy go noszą, jest na przykład aktor Mel Gibson. Według objawienia z 1251 roku, szkaplerz gwarantuje szczególną opiekę Matki Bożej w trudnych sytuacjach.
Praktykującym szkaplerzne nabożeństwo Maryja obiecała zachowanie od potępienia. Późniejsza tradycja dołączyła do tego tzw. przywilej sobotni. Według niego, Maryja już w pierwszą sobotę po śmierci wyrywa z czyśćca do nieba człowieka, który praktykował nabożeństwo szkaplerzne. Papieże wyrażali się o tej tradycji z szacunkiem.
– A na mnie wrażenie zrobiło także to, że Jan Paweł II zmarł właśnie w sobotę. Tak, jakby Matka Boża chciała nam powiedzieć: „Biorę go prosto do nieba, do Boga” – mówi Genowefa Szymura. – Młodzi wiedzą, że Jan Paweł jest święty. Ja tylko tłumaczyłam im, dlaczego był święty: bo prowadziła go Matka Boża. On nie miał własnej matki, więc szczególnie zaufał Jej. I to zaufanie tak zaowocowało – dodaje.
– Ale czy młodych nie odstraszą obowiązki związane z noszeniem szkaplerza? – pytam. – Rozmawiam z nimi o obowiązkach. Oni tego chcą – mówi katechetka.
Te obowiązki to przede wszystkim codzienne odmawianie maryjnej modlitwy, którą wyznaczy każdemu ksiądz przy zakładaniu szkaplerza. Najczęściej to „Pod Twoją obronę” albo „Zdrowaś Maryjo”. Noszący szkaplerz ma też dbać o szerzenie czci dla Matki Bożej. Sam szkaplerz jest znakiem, który ma o tych obowiązkach przypominać. Bez ich wypełniania pozostanie tylko kawałkiem metalu. Bez wiary i gorliwości medalik zawieszony na szyi nic w człowieku nie zmieni. – Dlatego rozmawiam z młodzieżą o tym, że szkaplerz to nie jest amulet – mówi pani Genowefa.
Szkaplerza nie można nałożyć sobie samemu, trzeba go przyjąć z rąk kapłana. Młodzież z Rydułtów w październiku pojedzie przyjąć je do klasztoru Karmelitów Bosych w Czernej pod Krakowem.
 
Kościół zamiast treningu
Według katechetki, niektórzy z zapisanych na listę być może jeszcze się wycofają. Do października jest na razie daleko. Zostaną najtwardsi. Ci, którzy naprawdę tego chcą. Na razie wygląda jednak, że twardych jest wśród młodzieży bardzo dużo. – Nie zniechęcają cię obowiązki związane ze szkaplerzem? – pytam. – Nie. Myślę, że wytrzymam. Chcę się w ten sposób zbliżyć do Maryi, tak jak Papież – wyjaśnia ciemnowłosy Michał Mitręga z I B. Michał już udowodnił, że umie wyzwolić się od wpływu swojego otoczenia, bo w jego klasie zgłosił się tylko on sam.
Podobny hart ducha wykazuje Tomek Wójcik, żywy blondyn z klasy I e, w której zgłosiło się kilka osób. Tomek z zapałem trenuje judo i kung-fu. – W czasie tych spotkań przygotowawczych w kościele mam akurat treningi judo. Ale to nic, i tak przyjdę do kościoła. Chcę, i to bardzo, zrezygnować wtedy z treningu. Specjalnie dla Maryi. Bo chcę być bardziej taki, jaki był Papież – tłumaczy z zapałem.
Zaraz po wyrażeniu chęci przyjęcia szkaplerza, młodzi pisali o tym kilka zdań na karteczkach. Sabina Szewczyk z drugiej klasy napisała: „Chcę przyjąć szkaplerz, ponieważ w ten sposób przyczynię się do budowy pomnika w hołdzie dla Jana Pawła II. Nie będzie to pomnik z brązu, ale pomnik z ludzkich serc. Również dlatego, żeby (...) być bliżej Maryi i Boga”.
– I o to chodzi! Ciągle słyszę, że tu i tu budują Papieżowi pomnik, a tam jeszcze większy... – wylicza Genowefa Szymura. – Ale i tak najważniejsze jest naśladowanie Jezusa, tak jak to robił Jan Paweł. Prawdziwy pomnik jest w sercu – mówi.
 
Znak szkaplerza
Szkaplerz noszony na szyi to jakby mój osobisty podpis wyrażający zgodę na przyjęcie Matki Jezusa do domu mego serca, do mego życia. Jako taki jest świadectwem wobec innych, że moja duchowość ma ten szczególny maryjny rys. Szkaplerz jest również świadectwem wobec szatana, który małpując rzeczy Boże, wymaga od swoich czcicieli przeróżnych symboli czy znaków przynależności do jego królestwa. Dostrzegając szkaplerz na szyi jakiegoś człowieka, wie, że wytaczając mu walkę, osaczając pokusą, staje wobec potęgi Tej, która miażdży go swoją pokorą. Jest to dla nas niezmiernie ważny atut, gdy chodzi o duchową walkę z przeciwnikiem naszego zbawienia.
Ułomnej i skłonnej do zapominania naturze ludzkiej szkaplerz przypomina o raz dokonanym zawierzeniu. „Odkrywając” go co jakiś czas na sobie, łatwiej nabywamy nawyku częstego myślenia o Maryi i zwracania się do Niej. (...)
Podążanie do Boga jedynie własnymi siłami daje niewielkie owoce. Zawierzenie natomiast otwiera przed nami możliwość szybszego i skuteczniejszego podążania drogami duchowego rozwoju. W znaku szkaplerza Maryja jako matka przynosi niepojętą dla nas łaskę i pomaga dzięki niej osiągnąć wiele duchowych dóbr, wśród których największą jest Jej obietnica zachowania od wiecznego potępienia. Nie sam fakt noszenia szkaplerza, ale upodobnienie się do Matki Jezusa w sposobie postępowania daje człowiekowi wewnętrzną pewność szczęśliwego przejścia przez próg wieczności. Patrzenie na szkaplerz jako na magiczny znak, dzięki któremu automatycznie zapewniamy sobie zbawienie, nie ma nic wspólnego z prawdziwym nabożeństwem, lecz jest wyrazem szkodliwego zabobonu.
 
Fartuch, co chroni przed złem
Myśl: „Noszę na sercu Szkaplerz karmelitański!” – Jan Paweł II
Kroniki karmelitańskie przekazują, że w nocy z 15 na 16 lipca 1251 roku generał karmelitów św. Szymon Stock miał widzenie Maryi. Trzymała Ona w rękach brązowy szkaplerz i przekazała zakonnikowi obietnicę: „Ktokolwiek umrze odziany tym szkaplerzem nie zazna ognia piekielnego”. Od tej pory szkaplerz karmelitański stał się nie tylko znakiem opieki Maryi nad zakonem karmelitów, ale również formą oryginalnego nabożeństwa maryjnego w całym Kościele.
Szkaplerz początkowo służył jako fartuch chroniący habity zakonników w czasie pracy. To szata złożona z dwóch płatów sukna z wycięciem na głowę. Jeden płat spada na piersi, drugi na plecy. Szkaplerz mogą nosić osoby świeckie. Prostsza wersja składa się z dwóch prostokątnych kawałków brązowego sukna połączonych dwoma tasiemkami. Na obu płatkach jest umieszczony wizerunek Pana Jezusa i Matki Bożej Szkaplerznej. Noszenie szkaplerza można zastąpić specjalnym medalikiem. Szkaplerza nie należy traktować jak amuletu. Obietnica Maryi nie oznacza, że wystarczy nosić szkaplerz, a żyć można byle jak, bo zbawienie mam już w kieszeni. Sens tego nabożeństwa jest dokładnie odwrotny. Kto nosi szkaplerz, ten przypomina sobie ciągle, kim jest; uznaje Maryję za swój duchowy wzór; chroni się pod Jej płaszcz. A Ona z kolei zapewnia go o swojej opiece.
„Ja również od bardzo długiego czasu noszę na sercu Szkaplerz karmelitański!” – wyznał Jan Paweł II w liście z okazji 750-lecia szkaplerza świętego (2001r.). Ten szkaplerz widać na zdjęciach Papieża po zamachu, a dziś znajduje się on w kościele klasztoru karmelitów w Wadowicach. W swoim liście Ojciec Święty wyjaśnia sens tego znaku. Ma on przypominać dwie prawdy: „Jedna z nich mówi o ustawicznej opiece Najświętszej Maryi Panny, i to nie tylko na drodze życia, ale także w chwili przejścia ku pełni wiecznej chwały; druga to świadomość, że nabożeństwo do Niej nie może ograniczać się tylko do modlitw i hołdów składanych Jej przy określonych okazjach, ale powinno stanowić »habit«, czyli nadawać stały kierunek chrześcijańskiemu postępowaniu, opartemu na modlitwie i życiu wewnętrznym”. Szkaplerz jest znakiem przymierza pomiędzy Maryją i wiernymi. Przypomina dar, jaki na krzyżu Jezus przekazał Janowi i nam wszystkim. Tym darem jest Jego Matka. Szkaplerz jest jak fartuch. Chroni przed pobrudzeniem przez zło.
 
17 lipiec. Legendarny święty Aleksy
Aleksy pochodził z bogatej rzymskiej familii. Jego rodzicami mieli być Eufemiusz i Agle – uprzywilejowani patrycjusze.
W dniu swego ślubu Aleksy - zwany także czasem Aleksym Bożym - rozdał cały swój majątek żebrakom, po czym opuścił rodzinny pałac na Awentynie, by udać się na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Za wszelką cenę pragnął zachować czystość, dlatego też wolał zrezygnować z nocy poślubnej, co miało się spotkać ze zrozumieniem jego dopiero co poślubionej małżonki, noszącej imię Famijana. Zresztą przeczytajmy sami poniżej, jak to opisywał anonimowy, średniowieczny autor:
„A gdy się z nią pokładał, / Tej nocy z nią gadał; / Wrocił zasię pirścień jej, / A rzekł tako do niej: / Ostawiam cię przy twym dziewstwie, / Wroć mi ji, gdy będziewa oba w niebieskim krolewstwie; / Jutroć się bierzę od ciebie / Służy(ć) temu, cożci jest w niebie”.
Ów staropolski fragment pochodzi najprawdopodobniej z 1454 roku i jest kopią syryjskiego tekstu z V wieku, który przerabiany i tłumaczony na rozmaite języki europejskie, był jedną z najpopularniejszych legend wieków średnich i sztandarowym przykładem hagiograficznego gatunku literackiego.
Wiemy, że Aleksy miał żyć w Edessie – dzisiejsze tureckie miasto Şanlıurfa - z jałmużny, a tym co udało mu się wyżebrać, dzielił się jeszcze z innymi ubogimi. Odrzucenie dóbr ziemskich, było dla niego niejako gwarancją, że dostąpi zbawienia, zaś doznawane za życia cierpienia, miały doskonalić jego duszę... Powrócił do Rzymu po siedemnastu latach tułaczki, zamieszkując w niewielkim pomieszczeniu pod schodami swego rodzinnego domu. Krewni, nie mający pojęcia, że to Aleksy, traktowali go, jak każdego innego włóczęgę. Dopiero gdy - około 417 roku - znaleziono go martwego, okazało się, iż ściska w ręku kartkę, na której zdradził swą prawdziwą tożsamość. Wtedy też rozległo się bicie wszystkich rzymskich dzwonów, które w cudowny sposób same obwieszczały jego śmierć.
„A gdy Bogu duszę dał, / Tu się wielki dziw stał: / Samy zwony zwoniły, / Wszytki, co w Rzymie były. / Więc tu papież z kardynały, / Cesarz z swymi kapłany / Szli są k niemu z chorągwiami; / A zwony wżdy zwonili samy”. Nie były to jedyne cudach, o jakich wspomina się w legendarnych żywotach tego świętego.
Przykładowo: pewnego razu Matka Boska interweniowała, aby wpuszczono przemarzniętego Aleksego do zamkniętego kościoła; dotknięcie jego ciała wystarczało, by uleczyć ciężko chorych; wspomniany zaś list Aleksego, w którym wyznawał kim jest naprawdę, wyciągnąć z jego martwej dłoni mogła tylko Famijana, jako że - podobnie jak jej małżonek - ona także zachowała czystość.
Aleksy jest między innymi patronem wędrowców, ubogich i pielgrzymów. Jego święto przypada na 17 lipca.
 
18 lipiec. Świeżo malowany święty - św. Szymon z Lipnicy
Rozsypał rozpalone do czerwoności węgle i kazał stąpać po nich mnichom. Jego płomienne kazania przyciągały do krakowskich bernardynów tłumy. Sądzony był przez kapitułę krakowską za… nadużywanie imienia Jezus.
Na bruku rozżarzyły się rozpalone do czerwoności węgle. Szymon z Lipnicy uśmiechnął się do bernardyńskich nowicjuszy: Przejdźcie po nich. Chcę sprawdzić wasze posłuszeństwo. Polecenie wydało się absurdalne, a jednak nowicjusze zaryzykowali. Wbrew zdrowemu rozsądkowi maszerowali boso po ogniu. Ku ich ogromnemu zaskoczeniu nie parzył ich. Posłuszeństwo zatriumfowało.
 
Studia za jeden grosz
O tej próbie ognia pisze w swej kronice Jan z Komorowa. Dokument zawiera świadectwa zakonników przechodzących tę trudną lekcję. Innym razem Szymon wręczył zaskoczonym nowicjuszom młodziutkie sadzonki dębów i kazał im je zasadzić… korzeniami go góry. Znów trudna próba posłuszeństwa. – Dziś śmieszą nas takie obrazki. A podobne historie zdarzały się często w średniowiecznych klasztorach. Widzimy je już u ojców pustyni. Rozżarzone węgle to metafora doskonałego posłuszeństwa. Nie jest ważne, co się robi, ale to, że ktoś o to poprosił. A dzisiaj? Dzisiejsze posłuszeństwo jest logiczne. Jesteśmy zbyt logiczni – uśmiecha się o. Cyprian Moryc, bernardyn, który oprowadza nas po krakowskim klasztorze. To tu, u stóp Wawelu, przed wiekami modlił się Szymon z Lipnicy.
Urodził się w miejscowości, która słynie z długich palm. Nie, nie chodzi francuską Riwierę, ale o palmy wielkanocne. Niedaleko Bochni leży Lipnica Murowana. To tu około 1438 r. przyszedł na świat Szymon. Nie znamy nazwiska jego rodziców – lipnickiego piekarza Grzegorza i Anny. Niewiele wiemy o dzieciństwie świętego. Wiemy, że w 1454 r. Szymon został żakiem. Kroniki wspominają, że wpłacił do kasy Akademii Krakowskiej 1 grosz, a więc zaledwie jedną czwartą i tak skromnej rocznej opłaty. Był świetnym studentem. Z pasją zgłębiał nauki na wydziale nauk wyzwolonych (artium). I być może wybrałby drogę kariery naukowej, gdyby nie pewne spotkanie…
 
Krew na rynku
Tłum na krakowskim rynku nie mógł wyjść z podziwu. Na środku jakiś włoski zakonnik głosił płomienne kazanie, wzywając głośno ludzi do pokuty. Jego oczy płonęły. To Jan Kapistran, wierny uczeń św. Bernardyna ze Sieny, wielkiego reformatora zakonu franciszkańskiego. Do Polski przybył na zaproszenie Kazimierza Jagiellończyka i zatrzymał się tu na 8 miesięcy. Po śmierci Bernardyna nie rozstawał się z jego relikwiami (wszędzie woził ampułki z jego krwią). Na zakończenie kazania na krakowskim rynku zaczął nimi błogosławić krakusów. Wielu chorych odzyskało wówczas zdrowie. Nie wiemy, czy młodziutki żak Szymon z Lipnicy spotkał charyzmatycznego Włocha, na pewno jednak zetknął się z jego naukami. Po ukończeniu akademii Szymon wstąpił do niedawno założonego zgromadzenia bernardynów. Nie on sam: – Po płomiennych kazaniach Kapistrana mogła ich przyjść do nowicjatu nawet setka – opowiada o. Cyprian.
Po święceniach kapłańskich w 1460 roku Szymon został przełożonym klasztoru w Tarnowie, a gdy wrócił do grodu Kraka, wybrano go na kaznodzieję katedralnego. Był to nie lada zaszczyt. Młody bernardyn przerwał monopol dominikanów na kazania na Wawelu – śmieje się o. Moryc. Swymi wygłaszanymi po łacinie homiliami porwał sporą część elity intelektualnej Krakowa. Zapamiętano go jako wielkiego kaznodzieję i porównywano do samego Bernardyna ze Sieny. Podobnie jak on miał ogromne nabożeństwo do imienia Jezus. W kaplicy kościoła bernardynów na ogromnym witrażu Józefa Mehoffera Szymon z Lipnicy krzyczy: Jezus! Jezus! Jezus!
Dół z robactwem i nadużywanie imienia
– Jego kazania były bardzo żarliwe, wręcz teatralne, przerywane różnymi aklamacjami i trzykrotnym zawołaniem imienia Jezus. To było tak szokujące, że Szymona zawleczono przed sąd kościelny. Sądziła go kapituła krakowska za… nadużywanie imienia Jezus. Udało mu się jednak wybronić i został uniewinniony – śmieje się o. Cyprian. Więcej, skruszeni sędziowie gorąco poprosili go o modlitwę. Szymon żył niezwykle surowo. W ogrodzie bernardyńskim, który znakomicie zachował się do dziś, był spory dół na śmieci, pełen odpadków i robactwa. Bracia widywali Szymona, który często spędzał w nim noc.
Sam święty nazywał ten dół swoim „czyśćcem”. Kochał Maryję. Nawet na drzwiach swojej celi napisał: Ty, który będziesz tutaj mieszkał, pamiętaj, by zawsze czcić Maryję. – Miał charyzmat życia ukrytego. Wychodził przede wszystkim po to, by głosić kazania i spowiadać. Jak ojcowie pustyni, wyczuwał, kto przychodzi jedynie z ciekawości – opowiada o. Cyprian. Kiedyś przyszła do Szymona wpływowa niewiasta ze znakomitego rodu. Wiedziała, że święty niechętnie schodzi ze swej celi, powiedziała więc: przyszłam się wyspowiadać. Brat zakonny popędził po mnicha z Lipnicy. Ten jednak odmówił zejścia na furtę. Zniecierpliwiona kobieta nalegała. Mnich zszedł i… nie pokazując się jej, wyspowiadał ją przez drzwi. „Wielu magnatów za zaszczyt sobie poczytuje rozmowę ze mną, ten zaś ojciec nie chce ze mną mówić ani swej osoby ukazać” – fuknęła obrażona szlachcianka. – To nie był kaprys odludka – wyjaśnia o. Moryc. – To było głębokie rozeznanie duchowe: Szymon wiedział, kto naprawdę potrzebuje łaski, a kto przychodzi przygnany zwykłą ciekawością.
 
Dżuma
Chronimy się przed upałem w chłodnym wnętrzu kościoła krakowskich bernardynów. W kaplicy Szymona z Lipnicy Józef Pytel starannie maluje napis: Święty Szymon. Odrywa pędzel ze srebrną farbą i opowiada: – Pochodzę z miejscowości obok Lipnicy. Opowiadano, że kiedyś przechodził przez nią Szymon i obrzucono go kamieniami i błotem. Święty odwrócił się i powiedział: dlatego, że tak postąpiliście, bardzo długo nie będziecie mieli kapłana. I rzeczywiście tak było. Przed nami wielki sarkofag ze szczątkami świętego. Zmarł, posługując chorym podczas zarazy dżumy w Krakowie 18 lipca 1482 r. W XV wieku morowe zarazy często nawiedzały polskie miasta, dziesiątkując mieszkańców. Każdego dnia umierało od 40 do 50 ludzi.
Przed jedną z epidemii uciekł z Krakowa sam król Kazimierz Jagiellończyk. W czasie zarazy w 1482 r. Szymon nie opuścił Krakowa. Wyszedł na ulice, posługując chorym i udzielając im sakramentów. Więcej: prosił Boga, by pozwolił mu umrzeć w czasie trwania zarazy. Bóg wysłuchał tej prośby. Po kazaniu w oktawę święta Nawiedzenia Matki Bożej na ciele mnicha pojawił się czerwony wrzód. Następnego dnia nabrał już koloru czarnego. Po sześciu dniach Szymon zmarł. Przed śmiercią gorąco prosił infirmarza, by pochował go pod progiem kościoła, ale kiedy brat przypomniał sobie o tym, było już za późno: ciało Szymona spoczywało w centralnym miejscu świątyni. Później przeniesiono je do osobnej kaplicy, gdzie spoczywa do dziś.
 
Cudownie uzdrowieni
Szymon zmarł w opinii świętości, więc niebawem do jego grobu zaczęli szturmować ludzie. Kroniki wspominają kobietę opiekującą się umierającymi na dżumę. Widząc trzech bliskich śmierci kleryków, poleciła ich opiece mnicha z Lipnicy. Niebawem zdrowi jak rydze sami pobiegli do grobu Szymona, by podziękować za otrzymaną łaskę. Wiadomość obiegła lotem błyskawicy gród Kraka. Tuż po śmierci mnicha zanotowano aż 377 cudownych uzdrowień i łask. – Zachowało się sporo podziękowań od kobiet, które miały trudności z donoszeniem ciąży, a nawet od tych, których dziecko zostało martwo urodzone, a następnie ożyło – opowiada o. Wiesław Murawiec, wicepostulator sprawy kanonizacyjnej Szymona.
Wychodzimy z chłodnego prezbiterium. Zdziwieni podchodzimy do obsypanego kwiatami konfesjonału. Tu przez lata spowiadał o. Wiktoryn Swajda. Krakowski bernardyn zmarł trzynaście lat temu, ale do konfesjonału, w którym siedział, ludzie przynoszą codziennie świeże kwiaty. W grubych murach klasztoru bernardynów wielu mnichów do dziś powtarza za Szymonem z Lipnicy: Jezus, Jezus, Jezus.

- Św. Makryna Młodsza i jej słynni bracia
Spośród dziewięciorga rodzeństwa trzech braci Makryny - jak również ona sama - zostało świętymi.
Makryna urodziła się w Cezarei Kapadockiej około 327 roku.
Brat Makryny, święty Grzegorz z Nyssy napisał o niej wspomnienie. Życie swojej siostry przedstawił jako wzór doskonałego dziewictwa i poświęcenia się Bogu.
„Już od najmłodszych lat charakteryzowała się wielkim zaangażowaniem w życie swojej rodziny” - mówi dominikanin, ojciec Jan Spież.
Spośród dziewięciorga rodzeństwa trzech braci Makryny zostało świętymi: Bazyli Wielki, Piotr - biskup Sebasty i Grzegorz - biskup Nyssy. O. Jan Spież podkreśla, że to właśnie głębokie więzi, oraz wzajemna miłość i troska, przyczyniają się do uświęcania rodziny.
 
19 lipiec. Św. Symmach - Sardyńczyk z paliuszami
Pontyfikat pochodzącego z Sardynii papieża Symmacha przypadł na lata 498-514.
Był to czas, w którym w roli następcy świętego Piotra widział się także antypapież Wawrzyniec i dopiero król Teodoryk Wielki rozstrzygnął w Rawennie spór na korzyść Symmacha.
Wówczas to, 1 marca 499 roku, Symmach zwołał w Rzymie synod, na którym oficjalnie uznano go za głowę Kościoła. Zadecydowano także, że gdyby w przyszłości znowu doszło do podobnej „podwójnej elekcji”, to wtedy żaden z pretendentów nie będzie miał prawa sprawowania papieskich funkcji, póki między wybierającymi nie zapanuje jedność. Ustalono również, że ubiegać o godność papieża będzie się można dopiero po śmierci urzędującego biskupa Rzymu, a nie za jego pontyfikatu.
Zasiadającemu na Stolicy Piotrowej przyznano prawo wyznaczenia swego następcy, a gdyby tego nie uczynił, wyboru nowego papieża miało dokonywać lokalne, rzymskie duchowieństwo podczas głosowania.
Dotychczasowy antypapież Wawrzyniec zgodził się z synodalnymi ustaleniami i został wyznaczony na biskupa Nucerii, choć jak się wkrótce okazało, nie był to koniec problemów z nim i z jego zwolennikami...
Popierający Wawrzyńca dostojnicy wytoczyli niebawem szereg oskarżeń przeciw Symmachowi, twierdząc między innymi, iż ten zagarnął dla siebie spore sumy pieniędzy kościelnych. Gdy Symmach chciał się przed królem Teodorykiem oczyścić z zarzutów, poplecznicy Wawrzyńca urządzili zasadzkę na zmierzającego do Rawenny papieża i ten zmuszony był ratować się ucieczką.
Ostatecznie synod włoskich biskupów orzekł o jego niewinności, ale dalsze walki i spory z Wawrzyńcem i popierającymi go duchownymi ciągnęły się właściwie do końca pontyfikatu Symmacha. Warto zaznaczyć, że papież Symmach był pierwszym, który wprowadził zwyczaj przekazywania paliuszy biskupom.
 
20 lipiec. Bł. Czesław - Zatrzymał jeźdźców Apokalipsy
Na mury piastowskiego grodu spadły kule ognia. Obrońcy pierzchli. Czesław nie wahał się. Zdobył się na szaleństwo. Nie zważając na ogromne niebezpieczeństwo, wyszedł na mury miejskie i poprowadził procesję.
Dar nie tylko dla Śląska
Płomienie ognia zżerały drzewa i pełzły po kamienicach Wrocławia. Tętniące na co dzień życiem miasto opustoszało. Przerażeni ludzie pochowali się w okolicznych lasach. Pożar wznieciła załoga wrocławskiego grodu. Chciała utrudnić oblężenie Tatarom. Nadchodzili ze wschodu, zdobywali miasto za miastem. Zalęknieni ludzie opowiadali sobie mrożące krew w żyłach opowieści o straszliwym Batuchanie i jego wojownikach.
– To jeźdźcy Apokalipsy. Podobno na czele mongolskich hord idą trzy węże, ukazujące trzy winy chrześcijan: niezgodę, niedowiarstwo i przestrach – szeptano po domach wiosną 1241 roku. Największą trwogę wzbudzały jednak ogniste kule – słynne chińskie ognie demolujące mury miast.
Sześćdziesięcioletni brat Czesław spacerował po murach miasta. Przymknął oczy. Przypomniał sobie pogodną twarz Dominika – założyciela zakonu. Spotkali się dwadzieścia lat temu w Rzymie.
Czesław, urodzony około 1180 roku, był prawdopodobnie bliskim krewnym świętego Jacka. Przyszli na świat w Kamieniu Śląskim. Obaj zostali kapłanami diecezji krakowskiej. Świetnie się zapowiadali: pochodzili ze znakomitej rodziny. Obaj przyjęli habit zakonny z rąk samego Dominika. Wrócili do Krakowa, gdzie całe dnie spędzali na głoszeniu słowa. Porwali tym krakowską inteligencję. Powstał pierwszy klasztor braci kaznodziejów.
W 1225 roku biskup Pragi zaprosił Czesława do stolicy Czech. I tu powstał klasztor. Mnich udał się do Wrocławia. Został przeorem nowego klasztoru, a w 1231 roku był nawet wybrany na prowincjała zakonu. Pojechał wówczas do Rzymu na kanonizację św. Dominika.
Na mury piastowskiego grodu spadły kule ognia. Obrońcy pierzchli. Czesław nie wahał się. Zdobył się na szaleństwo. Nie zważając na ogromne niebezpieczeństwo, wyszedł na mury miejskie i poprowadził procesję. Szedł na jej czele. W ręku niósł Najświętszy Sakrament. Głośno wołał do Boga, błagając Go o ratunek. Jan Długosz pisze, że prosił o wstawiennictwo ze łzami w oczach. Czy pamiętał o zachowaniu założyciela braci kaznodziejów, który wieczorami zamykał się w kościele i płakał: – Boże, co się stanie z grzesznikami?
Legenda głosi, że dzięki wstawiennictwu zakonnika kule zaczęły przelatywać nad miastem, nie wyrządzając krzywdy mieszkańcom. Więcej, zaczęły spadać na Tatarów, którzy, widząc cud, odstąpili od oblężenia.
Czesław zmarł 15 lipca 1242 roku we Wrocławiu. Już po śmierci cieszył się sławą świętego. Cześć od dawna mu oddawaną zatwierdził papież Klemens XI w 1713 roku. Co ciekawe, gdy w czasie zdobywania Wrocławia w roku 1945 cały kościół św. Wojciecha legł w gruzach, ocalała jedynie kaplica z relikwiami Czesława – patrona Wrocławia.
Dar nie tylko dla Śląska
"Jeżeli przystało zakonnikowi odznaczać się cnotą, dojrzałymi uczynkami i łaską niebios, to wszystko znaleźć można u błogosławionego Czesława, który w samej rzeczy jest godny wielkiej sławy. Wszechpotężny Bóg nie przestaje go przyozdabiać wielkimi cudami, których z dnia na dzień przybywa coraz to więcej" – napisano o błogosławionym Czesławie w pochodzącym z XVII stulecia dziele "Tutelaris Silesiae" (patron, opiekun Śląska).
Czesław urodził się około roku 1180 w Kamieniu Śląskim. Studiował najprawdopodobniej w Paryżu. Został kapłanem. Już po przyjęciu święceń przebywał wraz ze świętym Jackiem, z którym był spokrewniony, w Rzymie. Tu wstąpił do Zakonu Kaznodziejskiego (Dominikanów). Habit otrzymał z rąk samego założyciela zakonu. W roku 1222 wraz z innymi braćmi przybył do Krakowa. Następnie wyruszył do Pragi, gdzie założył pierwszy dominikański klasztor. Założył również klasztor we Wrocławiu. Pełnił w nim funkcję przeora. Zmarł we Wrocławiu 15 lipca 1242 roku.
We wspomnianym wyżej dziele czytamy o nim: "Śląsk zasłużył sobie u Boga na ten dar, by posiadać Czesława, chwalebnego wyznawcę Chrystusa. Nie można było dać Śląskowi nic bardziej miłego, potrzebnego i Boskiego. Podobnie jak z oceanu, jak powiadają, wychodzi słońce, tak Czesław na kształt jaśniejącej gwiazdy przyszedł z Polski, aby zajaśnieć nie tylko nad Wrocławiem, ale nad całym Śląskiem. Swoim nieskalanym i niebiańskim życiem pociągnął zagubionych ludzi do godziwych i dobrych obyczajów, uczciwych zaś i zacnych zagrzewał kazaniami. Swoimi modlitwami wyświadczył Wrocławiowi wiele dobra.
Jest on przykładem wszelkich cnót. Zacnością swego życia i głoszeniem Ewangelii odwrócił od nieprawości i zbrodni niemało ludzi występnych i niegodziwych, a skłonił ich ku miłowaniu Chrystusa i gorliwości w pobożnym życiu. Wielu również pociągnął do życia zakonnego. Kiedy napominał, jego słowa tchnęły łagodnością. A kiedy sławił cnoty, z jego ust promieniowała wielka mądrość i dar wymowy".
 
21 lipiec. Święty Wawrzyniec z Brindisi
Urodził się 22 lipca 1559 roku we włoskiej miejscowości Brindisi. Po śmierci obojga rodziców, wychowywał go wujek, który był księdzem.
Młody Juliusz Cezary Russo uczęszczał do franciszkańkiej szkoły w rodzinnym mieście, z czasem zaś przystąpił do weneckich kapucynów, gdzie przyjął zakonne imię - Wawrzyniec. Na kapłana wyświęcono go w 1582 roku.
Był erudytą i poliglotą – miał znać na pamięć całą Biblię, zarówno po hebrajsku, jak i po grecku. Studiował teologię i filozofię nie tylko w Wenecji, ale także w Padwie. Był wykładowcą akademickim. Z czasem do Rzymu sprowadził go sam papież, by w wiecznym mieście głosił wiernym kazania. Wkrótce potem Ojciec Święty zaczął mu powierzać także rozmaite misje dyplomatyczne.
W zakonie Wawrzyniec pełnił najróżniejsze funkcje: był między innymi prowincjałem w Toskanii i generałem zgromadzenia w latach 1602-1605. To właśnie dzięki jego staraniom pierwsi z kapucynów dotarli między innymi na tereny dzisiejszych Niemiec. Wawrzyniec założył klasztory w Bawarii, Tyrolu, czy Wiedniu. Co ciekawe, odwiedzał te placówki podczas swych wypraw, w czasie których podróżował wyłącznie na własnych nogach.
Dzięki jego wsparciu duchowemu – potrafił bowiem gorliwie zagrzewać żołnierzy do walki - armia cesarska miała pokonać 11 października 1601 roku Turków pod Székesfehérvár na Węgrzech. Na prośbę cesarza Rudolfa II wysłano go 1606 roku do Czech, by nawracał husytów. Zmarł podczas wizytacji, czy też może kolejnej misji dyplomatycznej w Lizbonie, 22 lipca 1619 roku.
Kanonizowano go w 1881 roku, natomiast w 1959 ogłoszono doktorem Kościoła. Co ciekawe, większość jego pism wydano drukiem dopiero w XX wieku. Jednym z jego najsłynniejszych dzieł jest praca nosząca tytuł „Lutheranismi Hypotyposis”, w której rozprawia się z tezami Marcina Lutra. Do historii przeszło także „Mariale” - traktat mariologiczny jego pióra. Jest patronem kapucynów.
 
22 lipiec. Św. Maria Magdalena
Popularna tradycja kazała widzieć w Marii Magdalenie jawnogrzesznicę, której Jezus odpuścił grzechy. Żadna z Ewangelii jednak nie potwierdza takiej identyfikacji.
Z Marią Magdaleną spacer po ogrodzie
Dzieło biblijne cz.VI Obecność Marii Magdaleny w trzech kluczowych momentach paschalnego przejścia Jezusa ze śmierci do życia – przy śmierci, pogrzebie i przy pustym grobie – jest zasadnicza dla potwierdzenia prawdy o zmartwychwstaniu i nowym życiu Zbawiciela..
Maria Magdalena w relacji wszystkich Ewangelistów jest obecna zarówno przy śmierci Jezusa na krzyżu, jak i przy pustym grobie w poranek zmartwychwstania. Jedynie Jan opisuje jednak szczegółowo ukazanie się Jezusa Marii Magdalenie. Jako ta, która widziała zarówno śmierć Jezusa, jak i Jego pogrzeb, może być wiarygodnym świadkiem powstania z martwych. Będąc pewna, w którym z grobów złożono ciało Jezusa po śmierci, może zaświadczyć, że ten właśnie grób jest pusty „pierwszego dnia po szabacie”. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości; nie może chodzić o pomyłkę.
 
Kobieta – świadek
Fakt ukazania przez Jana Marii Magdaleny jako świadka pustego grobu może nieco zaskakiwać, gdyż wiadomo, że w świecie żydowskim I stulecia świadectwo kobiet nie posiadało waloru prawnego. Jednak Ewangeliści podkreślają, że to właśnie kobiety były tymi, które pierwsze zauważyły fakt pustego grobu. Uczniowie byli nieobecni; żaden z nich nie towarzyszył wszystkim trzem wspomnianym momentom – śmierci i pogrzebowi Jezusa oraz odkryciu grobu bez Jego ciała. Właśnie świadectwo kobiet stało się „kamieniem węgielnym” wiary paschalnej.
Fakt, że Ewangeliści nie szukają świadków mężczyzn (bo takich nie było), podkreśla historyczność całego wydarzenia. Poszukiwanie i rozpoznanie Jezusa zmartwychwstałego przez Marię Magdalenę ukazane jest przez Jana na zasadzie procesu. Stopniowe rozpoznanie tożsamości „ogrodnika” staje się dla Ewangelisty wzorcem wędrówki wierzącego, która prowadzi od zagubienia do radości paschalnej. Scena objawienia się Jezusa Marii z Magdali została skomponowana z wielką pieczołowitością. Można wyróżnić w niej cztery elementy: Maria płacze przy grobie; Maria widzi Jezusa, lecz sądzi, że to ogrodnik; Jezus woła Marię po imieniu; Maria rozpoznaje Jezusa.
 
O prawdziwym „nawróceniu” Marii Magdaleny
Na początku narracji Maria Magdalena znajduje się naprzeciw grobu; pochyla się, aby zajrzeć do środka i odkrywa, że grób jest pusty. Można przypuszczać, że brak ciała Jezusa staje się dla niej przyczyną jeszcze większego niż tylko spowodowanego śmiercią Pana smutku, a także przerażenia. Jezus pojawia się w scenie, jednak nie naprzeciw Marii, lecz za jej plecami. Po dialogu z aniołami Maria „odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus”. Określenie to sugeruje, że musiała przynajmniej odwrócić twarz w kierunku Jezusa, gdyż pełen obrót następuje dopiero po chwili: „Jezus rzekł do niej: »Mario!«, a ona obróciwszy się powiedziała do Niego »Rabbuni«, to znaczy: Nauczycielu”.
Dopiero teraz Maria stoi twarzą w twarz z Jezusem, co wnioskować można również ze słów nakazu: „Nie zatrzymuj Mnie (dosł. nie dotykaj Mnie), jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: »Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego, do Boga mego i Boga waszego«”.
Kiedy więc kobieta zwraca się twarzą do Jezusa, pozostawia za plecami pusty grób. Znajduje się zatem w pozycji przeciwnej do początkowej. Ta zmiana sygnalizuje nowy początek w jej życiu: śmierć jest już poza plecami, została pozostawiona z tyłu, natomiast przed nią stoi źródło życia, zmartwychwstały Jezus. Taką symboliką opatrzył Jan motyw zmiany pozycji ciała Marii, jej odwrócenie się od grobu, znaku śmierci, i zwrócenie twarzą do Jezusa, dawcy życia i zmartwychwstania.
Motyw ten zawiera jeszcze jedną prawdę; istotna jest w nim wzmianka o dwukrotnym „odwróceniu się” kobiety. Jeśli po dokonaniu dwukrotnego zwrotu jej ciało zmieniło pozycję o 180 stopni, oznacza to, że pierwszy obrót był najprawdopodobniej jedynie zwróceniem głowy w stronę „ogrodnika”, całe zaś ciało pozostawało jeszcze naprzeciw grobu. Taki zwrot nie wystarczył, by rozpoznać Jezusa. Potrzeba całkowitego pozostawienia w tyle, za plecami, grobu, grzechu i śmierci, aby w pełni rozpoznać zmartwychwstałego Jezusa. Początek nowego życia możliwy jest dopiero po całkowitym zerwaniu z dawnym.
Ów zwrot sygnalizowany jest również w tekście Janowej narracji przez wykorzystanie różnych czasowników oznaczających „widzieć”. Maria Magdalena w różny sposób „widzi” podczas opisywanego epizodu. Kiedy stoi naprzeciw grobu, „widzi” dwóch aniołów w bieli (J 20,12); gdy odwraca głowę, „widzi” Jezusa, jednak Go nie rozpoznaje (J 20,14); kiedy jednak z polecenia Jezusa udaje się do Jego uczniów, oznajmia im: „Widziałam Pana” (J 20,18). Tym razem Ewangelista używa innego czasownika. Wykorzystuje także inną terminologię rzeczownikową: nie mówi się już o Jezusie, lecz pojawia się tytuł chrystologiczny „Pan”.
Zmiana czasowników oznaczających widzenie i zmiana rzeczowników wskazujących na Zmartwychwstałego podkreśla nowość wprowadzoną przez poznanie (rozpoznanie) Jezusa. W przypadku Marii Magdaleny owo rozpoznanie nie ogranicza się jedynie do identyfikacji osoby Jezusa, ale obejmuje swym zasięgiem fakt Jego zmartwychwstania, a więc zasadniczy moment stanowiący klucz do właściwego poznania całego dzieła odkupienia i zbawienia.
Popularna tradycja kazała widzieć w Marii Magdalenie jawnogrzesznicę, której Jezus odpuścił grzechy. Żadna z Ewangelii jednak nie potwierdza takiej identyfikacji. Mówi się najwyżej, że była to kobieta, z której Jezus wyrzucił siedem złych duchów, ale to nie oznacza przecież jeszcze nieobyczajnego prowadzenia się. Prawdziwe „nawrócenie” dokonało się przed pustym grobem Jezusa: Maria odwraca się całkowicie od grobu, symbolizującego śmierć, i zwraca do Jezusa – źródła życia.
 
Bóg woła po imieniu
Z poznaniem faktu zmartwychwstania łączy się w narracji Janowej motyw imienia; Maria rozpoznaje Jezusa, gdy Ten zwraca się do niej po imieniu. W opowiadaniu Księgi Rodzaju Bóg zwraca się do człowieka: „Adamie, gdzie jesteś?” (Rdz 3,9). W starożytnym świecie żydowskim dobór imienia był niezwykle istotny. Wierzono, że imię wpływa na los człowieka, w pewien sposób determinuje jego przeznaczenie. Tak było zresztą w przypadku wszystkich ludów semickich. Stary Testament zna imiona, których znaczenie oddaje konkretną sytuację historyczną: Ewa – „urodziłam mężczyznę z pomocą Jahwe”; Samuel – Bóg wysłuchał; Gerszom – cudzoziemiec.
Fakt, że Jezus zwraca się do Marii Magdaleny po imieniu, a czyni to w zupełnie nowej sytuacji – po swym zmartwychwstaniu – sprawia, że można odczytać to wołanie symbolicznie: Jezus na nowo „stwarza” Marię, określa ją i obdarza nowym życiem – życiem tak cudownym jak pielęgnowane ogrody starożytne.
Dusza zamieniona w ogród
Patrząc na Zmartwychwstałego, Maria Magdalena pomyślała: „To ogrodnik”. Czy to przypadek? Oczywiście nie. Ewangelia Jana pełna jest symboliki. Ogród to również symbol. Jezus ukazuje się po swym zmartwychwstaniu jako ogrodnik, jakby chciał oschłą i pozbawioną życia duszę zamienić w kwitnący ogród. Scena ta uświadamia czytelnikom, że życie bez Boga jest pustynią – szarą, smutną, bez wody i bez życia. Pustynią, na której nikt nie słyszy wołania człowieka.
Pustynią, na której doskwiera samotność. Jezus zmartwychwstał, aby wyschłą i pustą duszę człowieka zamienić w kwitnący i tętniący życiem ogród.
Symbol ogrodu znany jest ze Starego Testamentu. Po grzechu pierwszych rodziców, Bóg wypędził ich z ogrodu Eden, a przy jego bramach postawił na straży aniołów, którzy z mieczami strzegli dostępu do raju. O wschodzie słońca w niedzielę zmartwychwstania aniołowie porzucili swoje miecze. Wskazują na pusty grób Jezusa i obwieszczają, że bramy raju na nowo się otwierają. Wystarczy uznać w Zmartwychwstałym swojego Mistrza, wystarczy za Marią Magdaleną wykrzyknąć „Rabbuni”, a życie może stać się jak kwitnący ogród.
 
Apostołka apostołów
Tradycja widzi w niej nawróconą jawnogrzesznicę, ale w samej Ewangelii nie znajdziemy potwierdzenia takiej wersji jej życia. Papież Grzegorz Wielki (VI wiek) w swoich homiliach jako pierwszy utożsamił Marię Magdalenę z Marią z Betanii (siostrą Łazarza) oraz z nieznaną z imienia jawnogrzesznicą, która namaściła Jezusowi nogi w domu Szymona. W ikonografii i w powszechnej świadomości wizja Magdaleny jako nierządnicy funkcjonowała przez wieki i pokutuje do dziś powszechnie.
A co mówi o niej Nowy Testament? Pochodziła z Magdali, miejscowości położonej nad Jeziorem Galilejskim. Ewangeliści piszą, że Jezus wyrzucił z niej siedem złych duchów. Liczba siedem sugeruje pełnię. Na tej podstawie możemy domyślać się, że poziom opanowania przez złego ducha był bardzo duży i musiał powodować wielkie cierpienie. Nie wiemy, jak wyglądało jej uzdrowienie. Pewne jest to, że wyzwolenie od złego rozpoczęło nowy etap jej życia. Magdalena towarzyszy odtąd wiernie Jezusowi w czasie Jego działalności aż po Golgotę. Wśród kobiet podążających za Chrystusem wymieniana jest na pierwszym miejscu.
Maria z Magdali jest razem z Jezusem, kiedy zabrakło Piotra i innych Apostołów. Jest świadkiem ukrzyżowania i śmierci Mistrza, zdjęcia Go z krzyża i pogrzebu. Idzie wraz z dwoma innymi kobietami do grobu, aby namaścić ciało Ukrzyżowanego, znajduje pusty grób. Ewangelia św. Jana kreśli piękną scenę ukazania się jej Zmartwychwstałego Pana. Maria rozpoznaje Mistrza dopiero, kiedy słyszy swoje imię. Jako pierwsza głosi zmartwychwstanie. Nie znamy jej dalszych losów. Na Wschodzie nigdy nie utożsamiono ją z nawróconą jawnogrzesznicą. Na Zachodzie rozpowszechniły się legendy mówiące o tym, że dotarła do Francji, gdzie żyła jako pustelnica. Vezelay, które było w średniowieczu ważnym centrum pielgrzymkowym, szczyci się posiadaniem jej relikwii.
W pierwszych wiekach po Chrystusie dominował pozytywny obraz Magdaleny jako wiernej uczennicy i rozmówczyni Jezusa. Porównywano ją do św. Piotra, ponieważ pełniła rolę liderki kobiecej wspólnoty. Św. Augustyn nazwał ją nawet „apostołką apostołów”. Pora porzucić obraz Marii Magdaleny jako nawróconej nierządnicy. Warto docenić jej wierność w podążaniu za Jezusem aż po krzyż i fakt, że to kobieta jako pierwsza głosiła wieść o zwycięstwie życia nad śmiercią.
 
Mario! Rabbuni!
Myśl: Jest tam, gdzie być powinien każdy uczeń Jezusa: pod krzyżem i w porannym świetle zmartwychwstania...
Bibliści podkreślają, że św. Marii Magdaleny nie można utożsamiać z jawnogrzesznicą, która namaszczała Jezusowi stopy w domu faryzeusza Szymona. Ze wzmianek Ewangelistów wiemy tylko tyle, że Maria wymieniona jest na pierwszym miejscu wśród kobiet podążających za Mistrzem z Nazaretu i że została uwolniona od siedmiu złych duchów. Liczba siedem sugeruje, że jej zagubienie (opętanie? choroba?) było bardzo poważne. Tradycja zachodnia widzi w Magdalenie dawną prostytutkę nawróconą dzięki spotkaniu z Jezusem... Nie wiemy, jak to dokładnie było z Marią z Magdali, tym niemniej faktem jest, że Chrystus uzdrawiał kobiety lekkich obyczajów. Może więc ta tradycja nie jest bardzo daleka od prawdy. W każdym razie dobrze oddaje istotę Ewangelii: Boża łaska przemienia nawet największych grzeszników w świętych.
Magdalena była pierwszą osobą, która spotkała Pana po jego zmartwychwstaniu. Początkowo wzięła Go za ogrodnika. Zapłakana, przybita smutkiem nie rozumie, co się dzieje. Moment przebudzenia następuje dopiero wtedy, gdy słyszy Jezusa mówiącego do niej po imieniu: „Mario!”. „Rabbuni!” – odpowiada. To słowo oznacza „nauczyciela”, ale ma ono silne zabarwienie emocjonalne. Brzmi jak „mój kochany nauczycielu”. Czyż nie o to właśnie chodzi w naszej relacji do Boga – o miłość i o uznanie Go za nauczyciela życia? Łzy Marii znikają, jest eksplozja miłości. Jezus wypowiada tajemnicze słowa: „Nie zatrzymuj mnie”. Tak, niemożliwe jest, by chwile ekstazy trwały w nieskończoność, nie da się żyć na najwyższych emocjach. „Idź do moich braci” – trzeba wrócić do wspólnoty, nawet jeśli ona nie zawsze nas rozumie i nieraz lekceważy nasze łzy. Piotr i Jan zostawili przecież płaczącą Marię samą przy pustym grobie.
Jean Vanier: „Maria wyobraża każdego z nas. Tak jak ona, biegamy na oślep we wszystkich kierunkach, każdy sam z poczuciem pustki; płacząc i skarżąc się; szukając śmierci Jezusa, który żył dwa tysiące lat temu. Ona szuka Jezusa, ale to On ją znajduje i woła po imieniu. Podobnie każdy z nas pragnie być odnalezionym i wezwanym po imieniu”. Maria jest tam, gdzie być powinien każdy uczeń Jezusa: u stóp krzyża i w porannym świetle zmartwychwstania. Jej postać przypomina jak wielka jest siła Bożej miłości i jak piękny jest ten, kto tej miłości się poddaje. Mniejsza o biograficzne detale. Liczy się miłość.
 
23 lipca. Jak zwierciadło i cierń - św. Brygida
Była świecką kobietą, ale nie wahała się gromić duchownych, którzy zagubili swoje powołanie. To było wołanie o świętość pośród powszechnego zepsucia.
Kiedy była blisko wielkiego grzesznika, czuła niemiły zapach i zatykała sobie nos. Wpadała w ekstazy, prorokowała, uzdrawiała. Była jedną z największych mistyczek w historii Kościoła, a jednocześnie z niezwykłą energią angażowała się w problemy, którymi żył Kościół w XIV wieku. Napominała papieży i duchowieństwo. Walczyła o świętość nie tylko swoją, ale i swojego Kościoła. Brygida Szwedzka (1303–1373) to największa skandynawska święta. W 1999 roku Jan Paweł II ogłosił ją współpatronką Europy, wraz ze św. Katarzyną ze Sieny i św. Edytą Stein. Trzy święte kobiety stanęły symbolicznie u boku męskich patronów starego kontynentu – świętych Benedykta, Cyryla i Metodego.
Brygida była rodowitą Szwedką z arystokratycznego rodu. W swoim rodzinnym domu otrzymała dobre wykształcenie i religijne wychowanie. Jako 13-latka zostaje wydana za bogatego Ulfa Gudmarssona. Nie marzyła o małżeństwie, ale żyje w zgodnym związku. Staje się matką czterech synów i czterech córek. W wieku 41 lat zostaje wdową. Po śmierci męża jej mistyczne wizje nasilają się. Brygida angażuje się odtąd całkowicie w sprawy wiary i Kościoła. W posiadłości Vadstena, podarowanej jej przez króla, zakłada nową rodzinę zakonną, nazwaną później brygidkami. W roku 1349 udaje się do Rzymu, by uzyskać odpust z okazji roku jubileuszowego i zatwierdzić regułę swojego zakonu.
Papież przebywa w tym czasie w Awinionie. Papiestwo przeżywa jeden z największych kryzysów w dziejach. Rzym pozbawiony pasterza podupada. Wśród duchowieństwa, w zakonach i wśród świeckich rzymian panuje kompletny upadek obyczajów. Zanika życie religijne. Brygida pisze listy do kolejnych papieży, w których w ostrym, proroczym tonie wzywa ich do powrotu na Stolicę Piotrową i odnowy Kościoła. Rzym staje się jej drugim domem. Wraz ze swoją córką Katarzyną pielgrzymuje do włoskich sanktuariów. W ostatnią pielgrzymkę udaje się do Ziemi Świętej. Umiera w Rzymie. Żegnają ją tłumy. Orszak z ciałem Brygidy wędruje przez Europę, przez Gdańsk docierając do Szwecji. Brygida zostaje pochowana w klasztorze w Vadstenie, który staje się skandynawskim Rzymem, ośrodkiem życia religijnego i kulturalnego aż do czasu konfiskaty przez protestantów.
Św. Brygida mawiała o sobie, że jest „ubogim gońcem z wielkim listem od Pana”. Zbiór jej objawień liczy 700 wizji, zebranych w ośmiu księgach tzw. Revelationes celestes (Objawienia niebiańskie). Teksty te są nie tylko świadectwem głębokiej wiary, ale i prorockiej odwagi. Była świecką kobietą, ale nie wahała się gromić duchownych, którzy zagubili swoje powołanie. To było wołanie o świętość pośród powszechnego zepsucia. W jednym z objawień Brygida słyszy słowa Maryi: „Masz być jak czyste i klarowne zwierciadło i jak ostry cierń. Zwierciadłem przez prawe i święte obyczaje, cierniem przez wstręt do grzechu”. Być jak zwierciadło i cierń – czyż nie jest to piękna definicja bycia chrześcijaninem pośrodku świata? Czasy dziś inne, ale proroków potrzeba i dziś. Także tych mających odwagę napomnieć duchownych, w których wygasł ewangeliczny żar.
 
- św. Jan Kasjan - Smak pustyni
Ojcowie Pustyni uczą mądrego stawiania sobie wymagań i granic, po to, by zrobić miejsce dla Boga.
Chcemy być piękni, zdrowi, młodzi i bogaci. Mobilizujemy się do katorżniczych kuracji odchudzających, od czasu do czasu ktoś głoduje o parę groszy do pensji. Ale powstrzymanie się w piątek od mięsa (przyznajmy, mało heroiczne) staje się problemem. Coraz trudniej przekonać kogoś, że warto powalczyć o piękno wewnętrzne, o zdrowie duszy, o bogactwo duchowe i młodość, którą daje wiecznie młody Bóg.
Święty Jan Kasjan przekonuje, że warto. Należał do pokolenia Ojców Pustyni – ascetów, dla których głęboka modlitwa serca stała się najważniejszym celem życia. Żył na przełomie IV i V wieku. Jego zasługą było przeniesienie wschodnich doświadczeń życia zakonnego na grunt Europy Zachodniej. Urodził się w Scytii Mniejszej (dzisiejsza Rumunia). Wstąpił do klasztoru w Betlejem. Dwa lata później wybrał się w podróż do Egiptu, który słynął w owych czasach jako prawdziwe „zagłębie pustelników i mnichów”.
Tam spędził 10 lat, formując się u najsłynniejszych mistrzów. Później udał się do Konstantynopola, gdzie został wyświęcony na diakona. W roku 404 wyruszył do Rzymu. Został kapłanem. Około roku 415 osiadł w Marsylii, gdzie założył dwa klasztory: męski i żeński. Były to pierwsze wspólnoty monastyczne na Zachodzie. W Marsylii napisał dwa najważniejsze swoje dzieła. W Institutiones zawarł m.in. instrukcje na temat życia zakonnego i zalet ascezy. Drugi traktat Collationes ma formę wykładów, włożonych w usta słynnych wschodnich mnichów, poświęconych drodze do doskonałości. Z tych dzieł korzystał później św. Benedykt, układając swoją słynną Regułę.
Święty Jan Kasjan uczył, że powołanie mnicha jest w gruncie rzeczy pełniejszą realizacją konsekracji chrzcielnej. Życie duchowe polega na dwóch rodzajach wiedzy: na tzw. wiedzy czynnej, która jest poznaniem grzechów i środków ich zwalczania oraz poznaniem cnót i ich stopniowym nabywaniem. Drugi rodzaj wiedzy to kontemplacja samego Boga. Kasjan wymieniał osiem grzechów głównych: obżarstwo, nieczystość, chciwość, gniew, smutek, lenistwo, próżność i pycha. Za cnoty wiodące uznawał umiar i pokorę. Kładł nacisk na potrzebę poznania siebie samego. Unikał skrajności. Proponował umiarkowaną ascezę.
Powiadał, że pościć to jeść normalnie, czyli tyle, ile potrzeba, ani za mało, ani za dużo. Zachęcał do tzw. modlitwy Jezusowej, polegającej na powtarzaniu imienia Jezus lub wybranego zdania z Biblii: „Wyszukaj sobie swój wers modlitwy, który został ci wpisany w serce i który będzie z niego wyrastał. Pozwól mu się przeniknąć. Powtarzaj go wciąż, by mógł się w tobie rozwinąć, jak drzewo ze swych korzeni. Przeżuwaj go wciąż i zbieraj weń swoje życie”. On sam do „przeżuwania” polecał werset psalmu: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu. Panie, pośpiesz ku ratunkowi memu”(Ps 70,2). Jest coś pociągającego w Ojcach Pustyni. Uczą mądrego stawiania sobie wymagań i granic, po to, by zrobić miejsce dla Boga. Przekonują, że sprawy ducha są warte wysiłku.
 
24 lipca. Słony rachunek - św. Kinga
Jest opiekunką ubogich. Nawet zamknięta za murami klasztoru własnoręcznie szyła dla nich odzienie. Czy widział ktoś taką księżną?
Władza deprawuje – narzekamy. Tymczasem z domu świętej Kingi (zwanej też Kunegundą) pochodziło aż kilkoro świętych. Była córką samego króla węgierskiego Beli IV i Marii, córki greckiego cesarza. Z jej najbliższej rodziny na ołtarze trafili: święty Stefan i jego syn, królewicz Emeryk, święty Władysław i Elżbieta oraz błogosławione: Małgorzata, Jolanta i Konstancja – siostry Kunegundy. Kinga, pięcioletnia węgierska królewna, w 1239 została zaślubiona księciu sandomierskiemu Bolesławowi. Przybyła do Polski i w Wojniczu spotkała się z kandydatem na męża. Ślub nastąpił jednak dopiero po 1246 r., gdy Kinga ukończyła 12 lat. Podczas uroczystości weselnych nakłoniła męża, by na rok ślubował bezwzględną czystość. Bolesław zgodził się. Podobne śluby uczynił po roku, a po kilku latach w katedrze wawelskiej przysiągł dozgonną czystość. Stąd wziął się jego przydomek „Wstydliwy”.
Kinga zamieszkała w Sandomierzu. Wielu było zdumionych jej skromnością i pokorą. Podobno ubłagała ojca, by w wianie nie dawał jej złota i kosztowności, gdyż związane są z cierpieniem i łzami, ani roju służby, bo jest znamieniem pychy. Pragnęła tylko jednego skarbu – soli. Była ona wówczas bardzo droga, czasem dorównywała wartością złotu. Król Węgier zgodził się. Podarował córce najbogatszą kopalnię Siedmiogrodu w Marmarosz. Kinga biorąc ją w posiadanie, miała wrzucić do szybu swój zaręczynowy pierścień. Do nieznanej Polski wzięła z sobą doświadczonych górników węgierskich. Zaczęli szukać soli nad Wisłą. Znaleźli ją w Bochni. I wówczas, powiada legenda, zdarzył się cud. „W pierwszym bałwanie (bryle) soli, który wykopano, pierścień się on jej znalazł, który ujrzawszy Kunegunda i poznawszy, dziękowała Panu Bogu, który dziwy czyni tym, którzy Go miłują” – notował ks. Piotr Skarga.
Tyle legenda. Ale rzeczywiście za życia Kingi rozwinęło się wydobywanie soli. Do dziś w kopalni w Wieliczce na głębokości 101 metrów można pomodlić się w wykutej na cześć Świętej podziemnej kaplicy. Jest największa na świecie, cała wykonana z soli, może pomieścić nawet pięćset osób. Kinga była prawdziwą ewangeliczną solą ziemi. Na książęcym dworze panowała franciszkańska atmosfera. Kinga zafascynowana życiem Biedaczyny z Asyżu kilka razy dziennie modliła się w kaplicy, rano słuchała w kościele Mszy, odprawiała nocne czuwania. Wspierała nędzarzy i chorych. Odwiedzała ich w domach i szpitalach.
Były to czasy ogromnych niepokojów. Kinga aż trzykrotnie przeżyła najazd Tatarów. W 1287 roku broniła się przed nimi na pienińskim zamku. Po śmierci męża, rozdawszy swe kosztowności ubogim, wyjechała do Starego Sącza. Założyła tu klasztor klarysek i zamieszkała w nim do śmierci. Wprowadziła pacierze, kazania i pieśni w języku polskim. Była bardzo popularna: pienińscy przewodnicy do dziś opowiadają legendy o cudownym odkryciu Dunajca i Tatrach, które powstały z porzuconej korony księżnej.
Kanonizowana przez Jana Pawła II w Starym Sączu, jest patronką Polski i Litwy i opiekunką ubogich. Kroniki wspominają, że nawet zamknięta za murami klasztoru własnoręcznie szyła dla nich odzienie. Czy widział ktoś taką księżną?
 
Św. Kinga od samorządowców
Szczawnica, 02-09-2007. Kongregacja ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów zatwierdziła św. Kingę jako patronkę samorządowców w Polsce.
Dekret wydano na prośbę radnych ze Szczawnicy. Samorządowcy wybrali św. Kingę za swoją patronkę, ponieważ „sprawując władzę, okazała się prawdziwą matką, szczególnie wobec ubogich i uciśnionych”. Św. Kinga, córka króla węgierskiego Beli IV, żona Bolesława Wstydliwego, otaczana jest szczególnym kultem przez górali pienińskich.
W Pieninach szukała schronienia, uciekając przez Mongołami. Według licznych podań, znalazła je w XIII-wiecznym zamku pienińskim. W Starym Sączu założyła klasztor sióstr klarysek, gdzie zmarła w 1292 r. Beatyfikowana została przez papieża Aleksandra VIII w 1690 r. Ćwierć wieku później papież Benedykt XIII ogłosił ją patronką Polski i Litwy. Świętą ogłosił ją Jan Paweł II podczas pielgrzymki do ojczyzny w 1999 r.
 
25 lipca. Syn Gromu - św. Jakub, Apostoł
„W tym samym czasie Herod zaczął prześladować niektórych członków Kościoła. Ściął mieczem Jakuba, brata Jana...” (Dz 12,1-2)
Ilu Jakubów?
Wśród około 50 świętych i błogosławionych noszących to imię dwóch było Apostołów. Dla ich odróżnienia nadano im przydomki: Starszy i Młodszy oraz Większy i Mniejszy. Odróżnienie to wprowadził już św. Marek (Mk 15,40). Zapewne za podstawę wzięto nie wiek, ale moment przyłączenia do grona Apostołów.
Imię Jakub pochodzi z hebrajskiego „skeb”, co znaczy „pięta”. Bowiem, według Księgi Rodzaju, kiedy Jakub, wnuk Abrahama, rodził się jako bliźniak z Ezawem swoim bratem, miał go trzymać za piętę (Rdz 25,26).
Brat Jana, syn Zebedeusza, a może kuzyn Jezusa?
Św. Jakub Starszy był bratem św. Jana Apostoła (M14,21-22). Obaj byli synami Zebedeusza. Byli rybakami i mieszkali nad jeziorem Tyberiadzkim. Ewangelie nie wymieniają bliżej miejscowości. Być może, pochodzili z Betsaidy podobnie jak św. Piotr, Andrzej i Filip (J1,44), gdyż spotykamy ich razem przy połowach. Św. Łukasz zdaje się nam to wprost narzucać, kiedy pisze, że Jan i Jakub „byli wspólnikami Szymona – Piotra” (Łk 5,10).
Matką św. Jana i Jakuba była Salome (Mt 15,40), która należała do najwierniejszych towarzyszek wędrówek Chrystusa Pana (Mk 15,40). Czy ze strony matki był św. Jakub kuzynem Pana Jezusa, jak sugerują niektórzy? Raczej nie. Św. Jakub został zapewne powołany do grona uczniów Chrystusa już nad rzeką Jordan. Tam bowiem spotykamy jego brata Jana (J1,37). Po raz drugi jednak Pan Jezus wezwał go w czasie połowu ryb: „Gdy (Jezus) przechodził obok jeziora Galilejskiego ujrzał dwóch braci - Szymona zwanego Piotrem i brata jego Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro i rzekł do nich: «Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi». Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. A gdy poszedł stamtąd dalej, ujrzał innych braci: Jakuba syna Zebedeusza i brata jego Jana, jak z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi swe sieci. Ich też powołał. A oni natychmiast zostawili łódź i ojca, i poszli za Nim” (Mt 4,21-22). Św. Łukasz podaje szczegół nowy, że było to po pierwszym cudownym połowie ryb (Łk 5,1-11).
Spośród Apostołów katalogi wymieniają św. Jakuba Większego zawsze na czołowym miejscu. I tak św. Mateusz i Łukasz dają mu trzecie miejsce po św. Piotrze i Andrzeju (Mt 10,3; Łk 6,14), a św. Marek stawia go zaraz po św. Piotrze na miejscu drugim (Mk 3,17).
Także Chrystus Pan wyróżniał św. Jakuba. Właśnie on należał do wybranej trójki Apostołów, którzy byli świadkami wskrzeszenia córki Jaira (Mk 5,37; Łk 8,51), Przemienienia Pańskiego (Mt 17,1; Mk 9,1; Łk 9,28), oraz Jego krwawego konania w Ogrójcu (Mt 26,37).
Św. Jakub miał charakter popędliwy, czym się wyróżniał wśród Apostołów tak dalece, że otrzymał nawet od Chrystusa przydomek „Syn Gromu” (Mk 3,17). Chciał bowiem wraz z Janem, aby piorun spadł na pewne miasto w Samarii, które nie chciało przyjąć Pana Jezusa z Jego uczniami (Łk 9,55-56). Jakub był wśród tych uczniów, którzy pytali Pana Jezusa na osobności, kiedy będzie koniec świata (Mk 13,3-4). Wreszcie był on świadkiem drugiego, także cudownego połowu ryb, kiedy Chrystus ustanowił Piotra głową i pasterzem swojej owczarni (J 27,2).
Ewangelie wspominają o Jakubie Starszym na 18 miejscach, co łącznie obejmuje 31 wierszy. W porównaniu do innych Apostołów jest to bardzo dużo.
 
Pierwszy męczennik wśród Apostołów
Dzieje Apostolskie wspominają o św. Jakubie dwa razy: kiedy wymieniają go na liście Apostołów (Dz 1,13) oraz przy wzmiance o jego męczeńskiej śmierci. Z tej okazji św. Łukasz tak pisze: „W tym samym czasie Herod zaczął prześladować niektórych członków Kościoła. Ściął mieczem Jakuba, brata Jana...” (Dz 12,1-2). Sprawcą wyroku śmierci na św. Jakuba Większego był król Herod Agryppa I. Jako wnuk Heroda Wielkiego i Hasmonejki Mariamme chciał Żydom okazać, że krew jego narodu płynie w jego żyłach. Dlatego pilnie przestrzegał przepisów prawa Mojżesza i sprawował opiekę nad świątynią w Jerozolimie. Z tych powodów Żydzi bardzo cenili Heroda i łączyli z nim nawet pewne nadzieje. Korzystając z przyjaźni, jaką darzył naród żydowski, Herod Agryppa I, kapłani i starsi nakłonili go, aby rozpoczął prześladowanie Kościoła. Chodziło na pierwszym miejscu o stracenie przywódców. To właśnie ten król po straceniu św. Jakuba kazał natychmiast uwięzić także św. Piotra. Kiedy go pojmał, osadził w więzieniu i oddał pod straż czterech oddziałów, po czterech żołnierzy każdy, zamierzając po święcie Paschy wydać go ludowi (Dz 12,3-4). Jest rzeczą zadziwiającą, dlaczego św. Jakuba stracono bez procesu. Władzę nad całą Palestyną dał Herodowi cesarz Klaudiusz (41-44). Herod jednak niedługo panował, gdyż zmarł nagle rażony apopleksją (Dz 12,20-25).
Wyrok śmierci bez sądu wykonano zapewne dlatego, aby nie przypominać ludowi procesu Chrystusa Pana i nie narazić się na jakieś nieprzewidziane reakcje. Było to więc posunięcie taktyczne. Dlatego także zapewne nie kamieniowano św. Jakuba, ale go w więzieniu ścięto. Biskup Euzebiusz, pierwszy historyk Kościoła (w. IV), pisze, że św. Jakub ucałował swojego kata, czym go tak dalece wzruszył, że sam kat także wyznał Chrystusa i za to natychmiast poniósł śmierć (Hist. 2,9; 1-4).
 
Santiago de Compostela
W średniowieczu powstała legenda, że św. Jakub, zanim został biskupem Jerozolimy udał się najpierw zaraz po Zesłaniu Ducha Świętego do Hiszpanii. Tradycja ta powstała dlatego, ponieważ w wieku VII miano z Jerozolimy do Santiago de Compostela sprowadzić relikwie św. Jakuba. Palestynę bowiem opanowali Arabowie i była poważna obawa zniszczenia jego grobu. Nadto opowiadano sobie, że w czasie jednej z bitew z Maurami miał się ukazać na niebie św. Jakub w zbroi rycerza i przyczynić się do zwycięstwa chrześcijan.
Piotr Skarga przyjmuje obecność św. Jakuba w Hiszpanii jako fakt: „Pójdź za Mną, nauczę cię lepszego rzemiosła - iż nie ryby, ale ludzi łowić będziesz. Dziwne rzemiosło, którego się ci uczyć mają, którym opieka dusz ludzkich zleconą jest. Powołany Jakub do onej szkoły i nauki łowienia ludzi, nie dał się takiej myśli zwyciężyć: - Porzucić mi pożywienie i chleb mój każe, a sam nic nie ma... Ojca miłego tak starego i matkę jako opuszczę? Po wzięciu Ducha Świętego puścił się św. Jakub do Hiszpanii tak daleko na zbawienie dusz zabiegając, a mało nie świat wszystek od wschodu aż na zachód ostatniego kraju ziemi przebiegł. O, jaka chęć do pozyskania dusz i wypełnienia rozkazu Pana swego” (Żywoty Świętych).
W Santiago de Compostela od XI w. znajduje się stolica arcybiskupstwa, a wybudowana tam katedra pod wezwaniem Św. Jakuba została uroczyście konsekrowana w roku 1211. Tam został również założony zakon rycerski Św. Jakuba dla obrony wiary i kraju przed Arabami, którzy najechali w VII wieku także Hiszpanię i kilka wieków ją okupowali. W XIII wieku założono także we Francji inny zakon św. Jakuba dla opieki nad pielgrzymami. Przetrwał on do roku 1672. Święty Jakub jest pierwszym patronem Hiszpanii, a jego grób w Santiago należał w średniowieczu do najsłynniejszych sanktuariów chrześcijaństwa, zajmując trzecie zaszczytne miejsce - po Ziemi Świętej i po Rzymie.
Santiago de Compostela ma własny uniwersytet założony w roku 1501, wspaniałą bazylikę-katedrę, gdzie mieszczą się relikwie św. Jakuba i kilkanaście innych okazałych i bogatych kościołów. Według tamtejszej legendy w roku 835 biskup miasta Irii, wiedziony przez cudowną gwiazdę, miał odnaleźć grób i relikwie św. Jakuba Apostoła. Alfons II, król Asturii zbudował tu kościół, przy którym rychło powstało miasto. Co roku Compostelę odwiedzają miliony pielgrzymów. Tak więc grób św. Jakuba do dnia dzisiejszego należy do największych sanktuariów na świecie. Przewodnik z XII wieku podaje aż 4 różne szlaki z Europy do Composteli. Umyślnie wybierano sanktuaria, aby je po drodze nawiedzać, np. we Francji: Matki Bożej w Le Puy, św. Marii Magdaleny w Vezeley, św. Leonarda w Saint Leonard, św. Marcjalina w Limoges, św. Fronta w Perignem, św. Marcina w Tours i inne.
26 lipca
 
- Święta babcia w depresji - święci Joachim i Anna, rodzice NMP
Matką Królowej Pokoju jest ta, którą „dobrzy ludzie” z szyderstwem wygnali ze świątyni.
A jakie ma śliczne oczka – babcia z dziadkiem pochylają się nad kołyską – a jakie nóżki! Oj, jak maleństwo wierzga. Ti, ti, ti… Babciu, dziadku. A gdybym wam powiedział, że o waszym wnuczku będą z kpiną mówili: „to żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników”? Że będą przyrównywali go do samego szatana, że zostanie zdradzony i upokorzony? Że za 33 lata będzie pocił się krwią, a w końcu umrze w samotności, wyrzucony poza mury Miasta Pokoju. Że będzie... Zbawicielem świata?
Czy taka sytuacja mogła się zdarzyć? Nie wiem. Niewiele wiemy o Annie i Joachimie. To z pewnością dziadkowie najniezwyklejszego wnuka świata. Byli rodzicami Maryi. Swą malutką córeczkę nazwali Mariam, co można przetłumaczyć jako Kropelka. Kropelka pachnącej mirry lub kropelka goryczy. Bardzo długo czekali na dziecko. Jak Sara i Abraham zmagali się ze Słowem Pana. Apokryficzna Protoewangelia Jakuba opisuje modlitwę Anny, dla której bezpłodność, uważana przez Izraelitów za hańbę, była prawdziwym dramatem.
Anna wyszła na spacer do ogrodu. Usiadła pod krzakiem wawrzynu i rozpłakała się: „Biada mi! Któż mnie zrodził, jakież łono mnie wydało? Zostałam bowiem zrodzona przeklęta wobec synów Izraela. Bo stałam się przedmiotem obelg, zelżona, wyszydzono mnie i wygnano ze świątyni Pana, Boga mojego! Biada mi, komuż stałam się podobną? Nie stałam się nawet podobną do ptactwa niebios, bo nawet ptactwo niebios płodne jest – widzisz to, Panie! Biada mi, komuż stałam się podobną? Nie stałam się nawet podobną dzikim zwierzętom ziemi, bo nawet dzikie zwierzęta płodnymi są – widzisz to, Panie! Biada mi, komuż stałam się podobną? Nie stałam się nawet podobną tej ziemi, bo ziemia wydaje swe owoce w czasie sposobnym i chwali Cię, Panie”
Domenico Ghirlandaio (Domenico Bigordi), „Narodziny Maryi”, fresk, 1486–1490, kaplica Tornabuoni w kościele Santa Maria Novella, Florencja.
Pan jak zwykle działał „pięć po dwunastej”, gdy bezradny człowiek nie jest już w stanie niczego samemu zmienić. Apokryf opowiada, że gdy Anna „żaliła się, przybył anioł Pański i oznajmił jej, że pocznie i porodzi, a potomstwo jej będzie sławione na całej ziemi”. Podobne widzenie miał otrzymać załamany, poszczący przez czterdzieści dni i nocy Joachim, który ze swymi stadami wyszedł na spaloną słońcem pustynię. Pan usłyszał jego przejmujący krzyk. Anna zaszła w ciążę. Urodziła Królową Aniołów. Potężne chóry nieba są na każde jej skinienie. Święte dziecko świętej babci.
Boży paradoks. Matką Królowej Pokoju jest ta, którą „dobrzy ludzie” z szyderstwem wygnali ze świątyni Pana! Ta, która uważała się za „przeklętą wobec synów Izraela”. Przeklęte życie staje się błogosławieństwem, rana – perłą, śmierć otwiera drzwi życia! Pan to sprawił i cudem jest w naszych oczach.
 
27 lipca. Święty Celestyn I - papież, który wyświęcił św. Patryka
Celestyn I zasiadał na Stolicy Piotrowej niespełna dekadę. Dokładny czas jego pontyfikatu zamyka się w datach 10 września 422 – 27 lipca 432.
Był to czas zażartych sporów i rozbieżności doktrynalnych, o których dyskutowano głównie z wyznawcami arianizmu. Patriarchą Konstantynopola był wówczas Nestoriusz. Papież słysząc, iż Nestoriusz głosi często kazania sprzeczne z nauczaniem Kościoła, wysłał do Konstantynopola Cyryla z Aleksandrii, by ten sprawdził, czy tak jest w istocie. 11 sierpnia 430 na podstawie materiałów i dowodów zgromadzonych przez Cyryla i i diakona Leona, synod rzymski, któremu papież Celestyn I przewodził, potępił Netoriusza, apelując by ten wyrzekł się swych błędów.
Podczas III Soboru Powszechnego, zwołanego do Efezu przez cesarza Teodozjusza II, doszło do dalszych sporów w czasie których przewodzący synodowi biskup Antiochii Jan nałożył na Cyryla z Aleksandrii (reprezentującego tam papieża) ekskomunikę. Cyryl nie pozostał Janowi dłużny i odwdzięczył mu się tym samym. Ostatecznie cesarz Teodozjusz skazał Nestoriusza na banicję. Patriarcha zmuszony był udać się na pustynię egipską, gdzie zmarł. W Konstatynopolu zastąpił go Maksymilian, którego papież Celestyn I zaaprobował. Odciął się także od ekskomuniki Jana z Antiochii, pozwalając mu na powrót na łono Kościoła, jeśli tylko zerwie z Nestoriuszem i przyjmie decyzje soboru.
Chcąc przeciwdziałać szerzącemu się w Brytanii pelagianizmowi, papież wysłał w 429 roku na Wyspy biskupa Germana z Auxerre, a także wyświęcił na pierwszego irlandzkiego biskupa diakona Palladiusza. Najsłynniejszym z wyświęconych przez Celestyna I biskupów był święty Patryk, którego powołano na urząd w 432 roku.
Zachowało się sporo listów kierowanych przez papieża do biskupów Galii, w których to sprzeciwiając się semipelagianizmowi, powoływał się w sprawach doktrynalnych na autorytet Augustyna (z którym w roku 418 prowadził korespondencję).
Wspomina się go jako energicznego papieża, który rozprawiając się ze schizmą nowacjanizmu, skonfiskował kościoły jej wyznawców. Za jego pontyfikatu odnowiono kościół Santa Maria in Trastevere (zniszczony przez pożar podczas łupienia Rzymu przez Alaryka w 410 roku) i rozpoczęto budowę bazyliki Św. Sabiny na Awentynie.
Celestyn I zmarł w Rzymie, pochowano go w katakumbach Św. Priscilli, w pobliżu małej bazyliki Św. Sylwestra.
 
28 lipca. Św. Sarbeliusz Makhluf - Pustelnik z Libanu
Życie ojca Sarbeliusza otacza aura anegdot. Nie nazywamy ich legendami: to określenie tutaj nie pasuje, ponieważ historie, jakie opowiada się o nim, pochodzą wszystkie z wiarygodnych źródeł i w większości przypadków mogą być zweryfikowane.
Każdy wielki człowiek sprawia, że się o nim mówi. Na jego temat krążą anegdoty i historyjki. Niektóre są prawdziwe, inne – nie. Lecz do większości z nich można zastosować przysłowie włoskie: Se non e vero, e ben trovato. Nawet jeżeli nie jest to prawda, to oddaje to dobrze istotę rzeczy.
Święci są również wielkimi ludźmi, większymi od mężów stanu, generałów, poetów i artystów, którym stawia się pomniki i którym poświęca się mnóstwo miejsca w czasopismach. Lecz trudno jest docenić wielkości świętych, ponieważ oczy tego świata zwykły dostrzegać tylko rzeczy przyziemne. Owe anegdoty – to coś, co nazywa się „legendą” świętych. Również życie ojca Sarbeliusza otacza aura anegdot. Nie nazywamy ich legendami: to określenie tutaj nie pasuje, ponieważ historie, jakie opowiada się o nim, pochodzą wszystkie z wiarygodnych źródeł i w większości przypadków mogą być zweryfikowane. Oto kilka z nich:
Pewnego dnia ojciec Sarbeliusz pracował z innymi zakonnikami w winnicy. Był już późny wieczór, gdy opat, ojciec Nehmetallah Nehme przyszedł sprawdzić wykonaną pracę. Ojciec Sarbeliusz Makhluf pracował samotnie w jakimś kącie, gdzie nikt go nie widział. Wiedząc, że nie jada on, chyba że za wyraźnym zaproszeniem, ojciec przeor zapytał go:
– Ojcze, czy nie zakończyłeś jeszcze postu?
– Nie – odpowiedział ojciec Sarbeliusz – nikt mi jeszcze nie wydał takiego polecenia.
*****
Po podróży, jaką odbył po łańcuchu gór Libanu na polecenie przeora, żeby odwiedzić chorego, mnich Michał Abi-Ramia zapytał go:
– Co widziałeś i co się zdarzyło podczas twej podróży?
– Poszedłem jedną drogą, a wróciłem drugą – odpowiedział krótko ojciec Sarbeliusz.
*****
Pewien posłaniec przybył z polecenia opata prosić go, żeby mu towarzyszył do pewnego chorego. W połowie drogi ojciec zatrzymał się nagle i rzekł:
– Zawróćmy, chory właśnie umarł.
I okazało się to prawdą.
*****
W Ehmej żył pewien nieszczęśnik, chory psychicznie, który bardzo cierpiał ze strony swego otoczenia. Ojciec Sarbeliusz kazał mu kiedyś iść do kaplicy klasztornej. Chory posłuchał spontanicznie, lecz jego oczy zdradzały cały niepokój, jaki go ogarnął.
– Uklęknij – rozkazał ojciec.
Biedny chory ponownie usłuchał i rozpostarł ramiona, jak czynią to aniołowie. Ojciec Sarbeliusz wzywał Bożej pomocy dla niego i nieszczęśnik wrócił do niego całkowicie uzdrowiony.
*****
Pewnego razu ojciec Sarbeliusz poprosił swego opata, żeby dał mu nową chusteczkę do nosa.
– Dlaczego nie wziąłeś sobie jednej? – zapytał opat. – Ludzie przynoszą tyle podarków i darów.
– Nie mam zwyczaju brać czegokolwiek bez pozwolenia przełożonych – odpowiedział.
*****
Innym razem pewien złośliwy służebny z klasztoru chciał zrobić ojcu Sarbeliuszowi kawał. Gdy przyszedł on napełnić swoją lampę oliwą, żartowniś nalał mu wody zamiast oliwy. Ojciec wrócił do swej celi, zapalił lampę i zaczął czytać przy swoim światełku, niczego nie podejrzewając. Około północy nagle zjawił się opat. Niedawno wydał polecenie, by wydzielano mniejsze ilości oliwy, żeby oszczędzić na wydatkach.
– Po raz pierwszy nie byłeś posłuszny – rzekł do ojca Sarbeliusza.
Chociaż niewinny, ten nie zaprotestował, lecz prosił pokornie przełożonego, żeby przebaczył mu błąd, który rzekomo popełnił. Tymczasem nadszedł służebny, który pomagał przy rozdzielaniu oliwy. Wyjaśnił, że chciał zrobić psikusa ojcu Sarbeliuszowi. Zdziwiony opat sprawdził zawartość lampy. Była tam w istocie czyściutka woda, która paliła się dwie godziny ponad ustalony czas!
*****
Wiał zimny i porywisty wiatr. Ojciec Sarbeliusz jak zwykle przygotowywał się do sprawowania Mszy Świętej o godzinie jedenastej. Wszystko już było w kaplicy gotowe, brakowało tylko ministranta. Czyżby zapomniał? Gdy wybiła godzina jedenasta ministrant niósł właśnie u siebie bardzo rozgrzany piecyk przenośny. W tym momencie piecyk został mu wyrwany z rąk przez gwałtowny podmuch wiatru. Natychmiast pomyślał o mszy, o której zapomniał. Pobiegł jak tylko mógł najszybciej do kaplicy, znajdując tam ojca Sarbeliusza, bladego i szczękającego z zimna zębami. Ministrant spodziewał się solidnej reprymendy, lecz ojciec powiedział mu tylko:
– Zapomniałeś o mszy!
*****
Innego dnia ojciec Sarbeliusz zapytał współbraci, ile wołów pracuje w ogrodach klasztornych. Pytanie to wprawiło zakonników w osłupienie, zważywszy na to, że ojciec Sarbeliusz każdego dnia obrabiał razem z nimi ten sam kawałek ogrodu i nigdy nie interesował się tym, co się wokół działo.
*****
Pewnego dnia Wardah, jedna z jego bratanic, przybyła do swego wuja, żeby skonsultować się z nim w kwestii spadku.
– Ja już nie mam nic wspólnego z tym światem – oświadczył jej ojciec Sarbeliusz. – Zupełnie tak jak mój brat, który umarł w tym roku, ja umarłem w chwili, gdy opuściłem Bekaa Kafra. A ten, który umarł, nie musi niepokoić się o sprawy spadkowe.
Następnie Wardah ofiarowała mu pieniądze, żeby odprawił msze za jej zmarłego ojca.
– Chętnie odprawię Msze Święte, lecz pieniądze powinnaś oczywiście zanieść opatowi – odpowiedział jej uprzejmie.
*****
Pewnego dnia opat zapytał go:
– Powiedz mi, czy nie kochasz nowicjuszy ze swojej wioski bardziej niż innych?
– Nie, kocham ich jednakowo. Nie czynię między nimi żadnej różnicy.
***
Tekst pochodzi z książki "Pustelnik z Libanu", która ukazała się nakładem wydawnictwa Exter.
 
- Św. Wiktor I - Afrykański papież?
Był pierwszym papieżem łacińskojęzycznym, który miał kontakt z dworem cesarskim...
Nie wiadomo dokładnie skąd pochodził: według „Liber Pontificalis”, czyli „Księgi pontyfikatów”, Wiktor był synem Feliksa i pochodził z cesarsko-rzymskiej Afryki, zaś według św. Hieronima - z południowej Italii.
Papieżem został pod koniec II-go wieku, w czasie, kiedy w Rzymie coraz częściej zaczęto stosować język łaciński w liturgii.
- Ten proces tak zwanej latynizacji Kościoła przejawił się głównie w sporze o datę Wielkanocy - mówi paulin, o. Paweł Stępkowski.
Tylko biskupi z Azji Mniejszej nie zaakceptowali tych ustaleń. Papież wykluczył zatem te gminy z całego Kościoła, ale sytuację załagodził św. Ireneusz z Lyonu - dodaje o. Stępkowski.
Wiktor I, występował również przeciwko ówczesnym herezjom - gnozie i monarchizmowi. Był także pierwszym papieżem łacińskojęzycznym, który miał kontakt z dworem cesarskim przez chrześcijankę Marcję, metresę cesarza Kommodusa. Dzięki niej udało się uwolnić wielu chrześcijan, w tym przyszłego papieża Kaliksta I.
Papież Wiktor I był męczennikiem, ale nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób zmarł. Pochowany został na Watykanie.
Kościół wspomina świętego papieża Wiktora I 28 lipca każdego roku.
 
29 lipca. Św. Marta
Wakacje to dla wielu czas pomiędzy, czas od-po-czyn-ku - czas po czynach, wydarzeniach, sprawach, czas przygotowania do następnych - które mają przyjść. Także kalendarz liturgiczny zdaje się dostosowywać do tego rytmu - mamy teraz okres zwykły w ciągu roku, następujący po okresie wielkanocnym.
W ten spokojny, wydawałoby się, czas, podczas liturgii wspominamy kobietę, którą Ewangelie ukazują jako kobietę czynu - Martę. Jej wspomnienie obchodzimy w środku lata - 29 lipca, tydzień po święcie Marii z Magdali. W poprzednią niedzielę słyszeliśmy już fragment Ewangelii Łukaszowej, który naznaczył nasze spojrzenie na siostry z Betanii (Łk 10,38-42). W scenie spotkania Jezusa z siostrami Łukasz milczy o Łazarzu, ich bracie. Pokazuje dwie reakcje na Osobę Jezusa - posługa i słuchanie. Marta służy, Maria słucha. Marta działa, Maria oczekuje na słowo Mistrza. Marta dopomina się pomocy, Maria nie rusza się, siedzi.
Marta jest niewątpliwie najważniejszą postacią w tym domu. Łukasz pisze nawet: że "Marta przyjęła Go [Jezusa] do swego domu" (Łk 10,38), pisze tak, jakby chodziło po prostu o dom Marty. Jan w inny, lecz również wyraźny dla uważnego czytelnika, sposób wskaże rangę wymienianych osób, napisze, iż "Jezus miłował Martę, jej siostrę i brata" (J 11,5). Marta jest na pierwszym miejscu. Jej siostra i brat pojawiają się ze względu na relację do Marty.
Marta przewodzi - przez swą posługę. Do czynu wzywa swą siostrę. Powołuje się przy tym na autorytet Nauczyciela. Jego odpowiedź nie spełnia chyba jej oczekiwań. Jezus docenia dwie drogi. To, co robi Marta, nie traci znaczenia, ale to Maria wybrała "najlepszą cząstkę" (Łk 10,42). Jest w Kościele miejsce na czyn i słowo, ale jest też miejsce na słuchanie i milczenie. Jedno potrzebuje drugiego.
Czy Marta jest dobrą świętą na wakacje? Aktywna, nie przestająca działać - jak ci, dla których wakacje to czas wzmożonej pracy. Jak ci, którzy nie potrafią usiedzieć, gdy tyle do zrobienia. Gdy tyle nieszczęścia, katastrof, skrzywdzonych. W jej cieniu jest jednak i jej siostra, Maria - nawet jeśli nie została wspomniana w kalendarzu liturgicznym. Patronuje tym, dla których wakacje to czas podejmowania trudnych decyzji, wewnętrznego przepracowywania problemów narosłych przez lata. Wakacje jako czas pomiędzy - również czas skupienia i milczenia, pozornego bezruchu, który oby zaowocował czynem.
 
Patronka pracoholików
Myśl: Przeklinamy kołowrotek obowiązków, a jednoczenie nie umiemy bez niego żyć
Była siostrą Marii i Łazarza. Cała trójka rodzeństwa należała do grona przyjaciół Jezusa. Spotykamy ją dwa razy w Ewangelii. W rozdziale 10 św. Łukasza widzimy ją podczas odwiedzin Jezusa w ich domu. Maria siedzi u Jego stóp, jest skupiona i zasłuchana. Marta jest cała pochłonięta pracą, zabiegana „koło rozmaitych posług”. Chce stanąć na wysokości zadania i podjąć tak wspaniałego Gościa najlepiej, jak potrafi. Być może idą w ruch najlepsze kulinarne przepisy. Czyni to w dobrej wierze, ale wyczuwamy narastającą nerwowość. Kończy się to wszystko wybuchem: „Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła”.
Skąd my to znamy? Wszystko na mojej biednej głowie. Jestem kompletnie sam(a) ze wszystkim. Dostaje się wtedy najbliższym, nawet gościom, także Panu Bogu. Czy Bogu jest obojętny mój los, praca, moje przeciążenie? Przecież ja już zwyczajnie nie wyrabiam się. Czy ktoś to wreszcie zauważy, czy ktoś się ruszy, żeby mi pomóc? Słowa Marty odsłaniają jej zagubienie. Są typowym wyznaniem pracoholiczki, która żyje w lęku, że nie zrealizuje swych planów. „Marto, Marto…”. W Biblii takie dwukrotne wezwanie po imieniu pojawia się, gdy Bóg wzywa do czegoś ważnego i wymagającego. „Troszczysz się i niepokoisz o wiele”. Bóg zna nasze troski, widzi nasze przemęczenie. „A potrzeba tylko jednego…”. Czego? Słuchania bardziej Boga niż siebie.
Marta pojawia się raz jeszcze u św. Jana. Woła z pretensją i bólem do Jezusa: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”. Żal, bezradność, rozczarowanie mieszają się z jej wiarą. Także w tej scenie Marta jawi się jako kobieta energiczna i pragmatyczna. To ona woła do Jezusa: „Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie”. Marta uchodzi za patronkę gospodyń domowych i hotelarzy, ale można by ją uznać za patronkę pracoholików, których dziś coraz więcej. Troszczymy się i niepokoimy o wiele. Popędzają nas dzwoniące telefony komórkowe. Nieraz nawet na wakacjach. Przeklinamy cały ten zamęt, a jednocześnie stajemy się od niego uzależnieni. Wołamy, że wszystko na naszej biednej głowie, ale zarazem sami chcemy mieć wszystko pod kontrolą. Kiedy znajdziemy chwilę spokoju na urlopie, nieraz nie wiemy, co z sobą zrobić. „Marto, Marto... pomóż nam odnajdywać to, co jest naprawdę ważne!”.
Autor tekstu "Patronka pracoholików" - ks. Tomasz Jaklewicz.
 
30 lipca. Św. Piotr Chryzolog - Duszpasterz V wieku
Był jednym z największych kaznodziejów V wieku. Do naszych czasów zachowało się około 180 tekstów jego autorstwa. W 1729 roku ogłoszono go doktorem Kościoła.
„Człowieku, dlaczego sobie samemu uwłaczasz, skoro Bóg tak wysoko cię ceni? Dlaczego, wywyższony przez Boga, tak bardzo siebie poniżasz? Dlaczego roztrząsasz, jak pojawiłeś się na świecie, a nie zastanawiasz się, po co się pojawiłeś?” – pytał złotousty święty w kazaniu dotyczącym tajemnicy Wcielenia, by po chwili, niczym mistyk dodać:
„Czyż nie widzisz, że cała ta budowla świata dla ciebie została stworzona? Dla ciebie zesłane światło rozprasza wszędzie ciemności, dla ciebie nocy wyznaczono granice, dla ciebie odmierzono dzień; dla ciebie niebo zostało rozjaśnione różnobarwnym blaskiem słońca, księżyca i gwiazd; dla ciebie ziemia została wymalowana kwiatami, drzewami i owocami; dla ciebie stworzone zostało bogactwo przedziwnych zwierząt w powietrzu, na ziemi i w wodzie, aby smutna samotność nie mąciła radości z powodu nowego świata...”. Piotr, urodzony najpewniej w 380 roku w północnych Włoszech w miejscowości Forum Cornelii nieopodal Imoli, zyskał sobie przydomek Chryzolog, co oznacza „złotousty”. Do stanu duchownego przygotowywał go Korneliusz – biskup Imoli - który z czasem mianował Piotra swoim wikariuszem.
Około 430 roku wyznaczono go na biskupa Ravenny, która została podniesiona za jego czasów do rangi metropolii. Warto zaznaczyć, iż miasto pełniło w owych czasach funkcję stolicy zachodniego cesarstwa, zaś późniejszy święty pełnił także funkcję doradcy Galii Placydii (cesarzowej), a także jej synów. Na jego kazaniach stawiał się niema cały cesarski dwór. Przyjaźnił się z papieżem Leonem Wielkim, wspólnie z którym zwalczał rozmaite herezje, a że był niebywałym erudytą i posiadał ogromną siłę przekonywania, przychodziło mu to z wielką łatwością.
Zmarł 4 grudnia 450 roku w Forum Cornelii. Pochowano w katedrze w Imoli – jego grób jest po dziś dzień miejscem pielgrzymkowym. Około roku 715 biskup Feliks zebrał blisko 376 kazań. Jeden z najsłynniejszych jego tekstów, to ten, w którym Piotr roztrząsa problem zabawy i swawolnych tańców.
Doktorem Kościoła ogłosił go papież Benedykt XII w 1729 roku. Wzywa się go w przypadkach wścieklizny i wysokiej gorączki. Uchodzi także za patrona miasta i diecezji Imoli.
 
31 lipca. Św. Ignacy Loyola
Św. Ignacy jak dobry trener wyznacza cel, daje motywację do walki, uczy rozkładać siły, rozpracowuje taktykę przeciwnika i organizuje obóz kondycyjny.
O świętym Ignacym z Loyoli pisaliśmy obszernie, kiedy przypadała 450. rocznica śmierci tego słynnego Baska, nawróconego żołnierza, założyciela zakonu jezuitów, jednej z najważniejszych postaci w nowożytnych dziejach Kościoła. Zamiast biografii proponuję próbkę jego duchowości.
Przepis na rekolekcje ignacjańskie znajduje się w małej książeczce pt. „Ćwiczenia duchowne”. Proste zasady: osiem dni w milczeniu, w oderwaniu od zgiełku życia, kilka godzin dziennie indywidualnej modlitwy z Pismem Świętym w ręku, poddanie się duchowemu kierownictwu. Pamiętam swój pierwszy kontakt z tą formą rekolekcji. Zdanie św. Ignacego, które jest podstawową zasadą ćwiczeń, zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. To odpowiedź na pytanie o cel życia. Brzmi ono tak:
„Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją. Inne zaś rzeczy na obliczu ziemi są stworzone dla człowieka i aby mu pomagały do osiągnięcia celu, dla którego został stworzony”. Stop! Trzeba jeszcze raz powoli przeczytać te dwa zdania. Celem życia jest Bóg, Jego chwała. Ta zasada ustawia człowieka do pionu. Uderza w naszą pychę, bo w każdym z nas istnieje dążenie do własnej chwały. „Samemu Bogu służyć będziesz” – odpowiedział Jezus kusicielowi, gdy nakłaniał go do klękania przed sobą. Tylko Bóg jest godny mojego całkowitego oddania. Nie wolno padać na kolana przed żadnym stworzeniem. Nie chcę stać się niewolnikiem ani rzeczy, ani ludzi, ani siebie samego. Nie chcę szukać celu życia w sobie samym, w moim rozumie czy w namiętnościach – to ślepi przewodnicy. Chcę szukać chwały Bożej – bo tu jest wielkość i wolność człowieka. Żyć ad maiorem Dei gloriam, ku większej chwale Bożej – jak głosi dewiza wypisywana na jezuickich świątyniach.
Z ogólnej zasady Ignacy wyprowadza trzy praktyczne rady, ustawiające relacje człowieka do świata: 1) Zasada „o tyle, o ile”: „Człowiek ma korzystać z rzeczy stworzonych w całej mierze, w jakiej mu one pomagają do jego celu, a znów w całej mierze powinien się od nich uwalniać, w jakiej mu są przeszkodą do tegoż celu”. 2) Zasada „obojętności”: „Trzeba nam stać się ludźmi obojętnymi, nie robiącymi różnicy w stosunku do wszystkich rzeczy stworzonych, w tym wszystkim, co podlega wolności naszej wolnej woli, a nie jest zakazane lub nakazane, tak byśmy z naszej strony nie pragnęli więcej zdrowia niż choroby, bogactwa niż ubóstwa, zaszczytów więcej niż wzgardy (…) i podobnie we wszystkich innych rzeczach”. 3) Zasada maksymalizmu: „Trzeba pragnąć i wybierać jedynie to, co nam więcej pomaga do celu, dla którego jesteśmy stworzeni”.
Brzmi sucho, archaicznie, schematycznie? Być może. Ale nie spotkałem dotąd lepszej syntezy życiowych drogowskazów. Duchowość św. Ignacego jest praktyczna. To szkoła wierności Bogu w twardym chodzeniu po ziemi. To duchowość walki, zmagania, pokonywania słabości, a nie pobożnego stękania. Ktokolwiek zasmakował rekolekcji ignacjańskich, wie, że porządkują one człowiekowi drogę życia na miesiące czy nawet lata.
Franciszek Kucharczak
 
Gdy Stalin pytał ironicznie, ile papież ma dywizji, nie miał pojęcia, jak potężną siłą dysponuje Biskup Rzymu. Nie wiedział, że ma też jednostkę komandosów. 450 lat temu poszedł do nieba jej twórca – Ignacy Loyola.
Maj 1521 roku. Francuska armia otacza mury hiszpańskiej Pampeluny. Zbuntowani mieszczanie otwierają bramy. Bronią się tylko żołnierze w cytadeli. Wśród nich jest Inigo Loyola, młody baskijski szlachcic o gorącej głowie. Marzą mu się rycerskie czyny, chce zdobyć sławę. Teraz jednak, gdy widzi skierowane ku murom paszcze armat, wyznaje swoje winy towarzyszowi broni. Spowiednik „zastępczy”, ale grzechy najprawdziwsze. Inigo ma ich już nielichą kolekcję. Hazard, dziewki, pojedynki, nawet zbójecki napad – nieźle jak na adepta… stanu duchownego. Bo młodemu Loyoli, na znak przynależności do duchowieństwa, wystrzyżono na głowie tonsurę. Dawno już ślad po niej znikł pod – jak zanotuje biograf – „długimi, opadającymi na ramiona lokami”.
 
Twardziel
I oto zbliża się zwrot, jakiego Inigo nie podejrzewa. Na razie słyszy ogłuszający huk artyleryjskiej kanonady. W gorącym powietrzu fruwają kawały rozbitych kamieni, belki, dachówki i fragmenty ciał obrońców. Krew, kurz, rozdzierające krzyki. Cytadela broni się, ale to kwestia niewielu godzin. Zanim padnie, armatnia kula trafia Loyolę w nogi. Jedna zdruzgotana, druga poraniona.
Francuzi pozwalają zanieść go do rodowej posiadłości w Loyoli. Tam okazuje się, że złamana noga źle się zrosła. Trzeba łamać na nowo. Inigo nie wydaje z siebie nawet jęku. Kiedy przychodzi do siebie, okazuje się, że noga jest krótsza, bo jedna kość poniżej kolana zachodzi na drugą. To jest nie do przyjęcia, bo Inigo ma „bardzo dopasowane i eleganckie buty”, które koniecznie chce nosić. Więc co? Trzeba odpiłować kość. Na żywo, rzecz jasna.
Chirurdzy wykonują zlecenie i jako tako przywracają nodze dawny wygląd.
Rekonwalescencja potwornie się dłuży krewkiemu młodzieńcowi. – Przynieście mi książki! – żąda. Liczy na rycerskie powieści, ale w domu nie bardzo ceni się literaturę. Znajdują się tylko dwie książki: „Życie Chrystusa” i „Złota legenda” o świętych.
Cóż robić? Inigo bierze się do lektury. W miarę czytania narasta w nim głód innych czynów niż dotychczasowe. Szczególnie fascynują go postacie świętych Franciszka i Dominika. „Oni dokonali takich rzeczy, to i ja muszę” – tłucze mu się po głowie coraz wyraźniej.
 
Mulica, a niegłupia
Którejś nocy Inigo ma wizję. Widzi Maryję z Dzieciątkiem. Kiedy nastanie ranek, czuje ogromną odrazę do życia, które dotąd prowadził. Szczególnie do popełnionych „grzesznych uczynków ciała”.
Odbiera zaległy żołd i zaraz go rozdaje. Wsiada na mulicę i jedzie do sanktuarium w Montserrat. Rozmyśla o Bogu, o świętych, o pokucie. Po drodze spotyka Maura. Rozmawiają o Maryi, ale muzułmański rozmówca upiera się, że Matka Boża nie zachowała dziewictwa po urodzeniu Jezusa. Gdy się rozstali, w Inigu budzi się rycerz. „Jak mogłem nie bronić honoru Maryi?” – wyrzuca sobie. Chce dopędzić Maura i zabić go. Ale czuje jakiś opór. Wypuszcza więc cugle mulicy i pozwala jej iść swobodnie. Jeśli na rozwidleniu skręci w lewo, dopędzi bluźniercę i zasztyletuje. Jeśli w prawo, zostawi go w spokoju.
 
Mulica idzie w prawo
Gdy Inigo dociera do Montserrat, zachowuje się jak giermek, który ma być pasowany na rycerza. Spowiada się z całego życia, po czym spędza noc przed cudowną figurą Maryi. Rano na kracie kaplicy wiesza swój miecz i sztylet, mulicę daruje zakonnikom, a ubraniem zamienia się ze spotkanym żebrakiem.
 
Odejdź, diable!
Następny rok Loyola spędza w wiosce Manresa. Co niedziela spowiada się i przyjmuje Komunię. W dni powszednie odmawia sobie mięsa i wina. Ubrany w konopny worek, zarośnięty, każdego dnia żebrze o chleb i modli się przez mniej więcej siedem godzin. Troszczy się o chorych i rozmawia o wierze z każdym, kogo spotka. To pragnienie go pożera – chce z ludźmi rozmawiać o Bogu. Wręcz musi.
Po kilku miesiącach miejsce niezmąconej radości raptem zajmuje zwątpienie. „Jak będziesz mógł znosić takie życie przez 70 lat, które masz przeżyć?” – szepce mu coś do ucha. Loyola rozpoznaje sprawcę tych myśli. „Nędzniku, czy możesz mi obiecać choćby jedną godzinę życia?” – rzuca w twarz kusicielowi.
Pokusa rozeznana trafnie, ale ciemność w duszy narasta. Szalone umartwienia nie przynoszą ukojenia. Loyolę nachodzą myśli samobójcze. Powtarza rozpaczliwie: „Panie, nie uczynię tego, co Ciebie obraża”.
Chaos powiększają dziwne zjawiska mistyczne. Urzekające, ale i niepokojące. Pozna w nich dzieło złego ducha, który lubi uchodzić za anioła światłości. Inigo widzi, że diabeł stosuje pewną taktykę i lubi wracać do sprawdzonych metod. Rozeznawanie duchów posłuży mu do stworzenia w przyszłości „Ćwiczeń Duchownych” – podstawy rekolekcji nazwanych później ignacjańskimi. Da się w nich zauważyć, że autor zna rzemiosło wojenne. Pisze, że zły duch jest jak wódz armii, który krąży wokół murów twierdzy, szukając najsłabszego miejsca, a znalazłszy, w to właśnie uderza.
Pewnego dnia na stopniach kościoła Loyola doznaje zachwycenia. Widzi Trójcę Świętą pod postacią trzech klawiszy organów. Nie umie swego stanu dokładnie opisać. Określa to jako „wielką jasność umysłu”. Pojmuje wtedy to, co stanie się fundamentem jego „Ćwiczeń”: „Człowiek jest po to stworzony, żeby Boga chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił swoją duszę. Inne rzeczy na ziemi są stworzone dla człowieka, żeby mu pomagały do osiągnięcia celu, dla którego jest stworzony”.
Inigo wie już, co naprawdę warte jest zachodu. „I dlatego trzeba nam stać się ludźmi obojętnymi w stosunku do wszystkich rzeczy stworzonych (...), tak byśmy z naszej strony nie pragnęli więcej zdrowia niż choroby, bogactwa więcej niż ubóstwa, zaszczytów więcej niż wzgardy, życia długiego więcej niż krótkiego” – zapisuje gorączkowo.
 
Wyrośnięty żak
Czuje narastające pragnienie zebrania wokół siebie kilku osób, z którymi razem pomagałby „w naprawianiu błędów popełnianych w służbie Bożej”. A jest co naprawiać. Chrześcijaństwo przeżywa wstrząs. Rodzi się protestantyzm wywołany wystąpieniem Lutra, Kalwin głosi już swoje nauki, a pogrążeni w gorszącym trybie życia ludzie Kościoła nie podejmują koniecznych reform.
W Alkali przyłącza się do Loyoli czterech towarzyszy. Noszą jednakowe, szare suknie, razem się modlą, opowiadają o Bogu.
Rychło interesuje się nimi inkwizycja. Dochodzenie, przesłuchania. Proces nie wykazuje żadnej winy podejrzanych. Zapada śmieszny wyrok: „Ponieważ nie są braćmi zakonnymi, nie mogą chodzić w jednakowych ubraniach”. Inkwizytorzy każą im przefarbować dwie suknie na czarno, dwie na brązowo, jedna może zostać szara.
To nie koniec kontaktów z inkwizycją. Inigo dwukrotnie zostanie aresztowany i spędzi w łańcuchach dwa miesiące. Zawsze to samo: „Nie macie wykształcenia, jak możecie nauczać!”. Inigo rozumie – musi zabrać się za porządne studia.
Ma 37 lat, gdy przybywa do Paryża. Siedzi w ławce nieomal z dziećmi, słucha wykładów młodszych od siebie nauczycieli. Zaprzyjaźnia się z dwoma studentami – Piotrem Favre’em i Franciszkiem Ksawerym. Obaj staną się jego najwierniejszymi przyjaciółmi i filarami rodzącego się Towarzystwa Jezusowego.
Po pięciu latach Ignacy (bo tak zaczyna się podpisywać) jest już magistrem sztuk wyzwolonych i studiuje teologię. Chce zostać kapłanem.
Do grupy przyjaciół dołącza się czterech nowych. Razem postanawiają dokończyć studia i związać się ślubami ubóstwa i czystości. Śluby składają w kaplicy na wzgórzu Montmartre. Jest uroczystość Wniebowzięcia 1534 roku.
 
Formowanie armii
Przyjaciele udają się do papieża. Niech on ich wyśle, gdzie chce. To wtedy rodzi się dodatkowe zobowiązanie – ślub posłuszeństwa papieżowi. „Oddaliśmy siebie do dyspozycji Biskupowi Rzymu, panu całego Chrystusowego żniwa. Daliśmy mu poznać naszą gotowość wypełnienia wszystkich dotyczących nas decyzji, jakie podejmie on w duchu Chrystusowym. Uważamy, że wie on lepiej, co jest korzystne dla całego chrześcijaństwa” – zapisują przyszli jezuici.
Ignacy wie, że współcześni mu papieże to nie aniołki. Rządzący Paweł III dopiero co uczynił kardynałami swoich siostrzeńców. Jeden z nich ma 17 lat. Ten starszy. Drugi skończył dopiero lat 14. A jednak Ignacy przeczuwa geniusz papiestwa i to, że w sprawach wiary Chrystus nie pozwala swoim namiestnikom błądzić.
Po drodze do Rzymu przyjaciele postanawiają jakoś się wreszcie nazwać. Po modlitwie jednogłośnie decydują: „Towarzystwo Jezusowe”.
W miejscowości La Storta Ignacy ma wizję niosącego krzyż Chrystusa i Boga Ojca, który mówi: „Pragnę, abyś nam służył”. To przeżycie pozostaje w nim już do śmierci. Święty trwa odtąd stale w trudnym do opisania zjednoczeniu z Chrystusem ukrzyżowanym.
Papież Paweł III oficjalnie ustanawia Towarzystwo Jezusowe. To zupełnie nowa forma życia zakonnego. Jezuici nie odmawiają wspólnych modlitw w chórze, nie podejmują umartwień cielesnych, nie noszą habitów. Wszystko jest podporządkowane większej dyspozycyjności i sprawności działania. Jak prawdziwa armia. Ma swojego, wybieranego dożywotnio, generała. Pierwszym z nich jezuici obierają Ignacego. Wiedzą, że to święty.
On sam tego nie wie. Pamięta swoje dawne grzechy. Ale pogrąża się coraz bardziej w Chrystusie. Gdy odprawia Mszę, nieraz płacze, czasem nie potrafi wypowiedzieć słowa.
Zapada na zdrowiu. 30 lipca 1556 roku czuje, że umiera. Prosi o błogosławieństwo papieskie. Paweł IV błogosławi go z całego serca. Rano następnego dnia Ignacy umiera. Bez żadnej mowy, bez pożegnania. Jeden z towarzyszy notuje: „Nie chciał, by przypisywano mu cokolwiek, lecz wszystko samemu Chrystusowi”.
Pół wieku później Kościół czci już go jako jednego z największych swoich świętych, a tysiące jezuitów przemierza świat ad maiorem Dei gloriam – dla większej chwały Boga.
Ćwiczenia dla duszy
ks. Tomasz Jaklewicz
„Człowiek jest po to stworzony, aby chwalił Boga” - św. Ignacy Loyola...

 

www.stowledkidukielskie.dukla.org        2012           webmaster: kychen