
ŚWIĘTY NA KAŻDY DZIEŃ

(...) Justyn urodził się około
roku 100 w okolicy starożytnego
Sychem w Samarii; przez długi czas
poszukiwał prawdy, pielgrzymując od
jednej do drugiej szkoły tradycji
filozofii greckiej. (...)
Drodzy bracia i siostry, w obecnych
katechezach zastanawiamy się nad
wielkimi postaciami rodzącego się
Kościoła. Dziś mówić będziemy o
świętym Justynie, filozofie i
męczenniku, najważniejszym spośród
Ojców Apologetów II wieku. Słowo
"apologeci" określa tych
starożytnych pisarzy
chrześcijańskich, którzy stawiali
sobie za cel obronę nowej religii
przed poważnymi oskarżeniami ze
strony pogan i Żydów oraz szerzenie
nauki chrześcijańskiej w
terminologii przystępnej dla kultury
swoich czasów. I tak u apologetów
mamy do czynienia z dwojaką troską:
z troską bardziej typową dla
apologetyki, aby bronić rodzącego
się chrześcijaństwa (apologhía po
grecku oznacza właśnie "obronę") i z
troską konstruktywną, "misyjną", aby
wyłożyć treści wiary w języku i w
kategoriach myślenia zrozumiałych
dla współczesnych.
Justyn urodził się około roku 100 w
okolicy starożytnego Sychem w
Samarii; przez długi czas poszukiwał
prawdy, pielgrzymując od jednej do
drugiej szkoły tradycji filozofii
greckiej. W końcu - o czym sam
opowiada w swoim "Dialogu z Trifonem"
- tajemnicza postać, starzec
napotkany na nadmorskiej plaży,
najpierw wprawił go w zakłopotanie,
ukazując niezdolność człowieka do
zaspokojenia własnymi siłami dążenia
do tego, co boskie. Z kolei wskazał
mu w dawnych prorokach osoby, do
których należy się zwrócić, aby
odnaleźć drogę do Boga i "prawdziwą
filozofię". Żegnając się z nim,
starzec wezwał go do modlitwy, aby
zostały mu otwarte bramy światła.
Opowieść ta jest aluzją do
kluczowego wydarzenia w życiu
Justyna: na koniec długiej wędrówki
filozoficznej poszukiwania prawdy,
dotarł on do wiary chrześcijańskiej.
Założył w Rzymie szkołę, w której
bezpłatnie wprowadzał uczniów w nową
religię, uważaną za prawdziwą
filozofię. W niej bowiem znalazł
prawdę, a więc i sztukę życia
prowadzonego w prawy sposób. Został
za to zadenuncjowany i ścięty około
roku 165, za panowania Marka
Aureliusza, cesarza filozofa, do
którego Justyn wystosował jedną ze
swoich apologii.
Te właśnie dwie apologie oraz
"Dialog z Żydem Trifonem" to jedyne
dzieła, jakie po nim pozostały.
Justyn chciał w nich przedstawić
przede wszystkim Boży plan
stworzenia i zabawienia, jaki
dokonuje się w Jezusie Chrystusie,
Logosie, to jest Słowie
przedwiecznym, przedwiecznym
Rozumie, Rozumie stwórczym. Każdy
człowiek, jako stworzenie rozumne,
ma udział w Logosie, nosi w sobie
jego "nasienie" i zdolny jest
uchwycić iskry prawdy. I tak sam
Logos, który objawił się niczym w
proroczej postaci Żydom Starego
Przymierza, ukazał się częściowo,
jakby w "nasionach prawdy", również
w filozofii greckiej. Otóż,
wnioskuje Justyn, skoro
chrześcijaństwo jest historycznym i
osobistym objawieniem się Logosu w
całej jego pełni, w konsekwencji "to
wszystko, co pięknego wyraził
ktokolwiek, należy do nas,
chrześcijan" (2 Apol. 13, 4). W ten
sposób, wytykając wprawdzie
filozofii greckiej jej sprzeczności,
Justyn sprowadza zdecydowanie do
Logosu wszelką prawdę filozoficzną,
uzasadniając z punktu widzenia
rozumu wyjątkowe "roszczenie" do
prawdy i powszechności religii
chrześcijańskiej.
Jeżeli Stary Testament dąży do
Chrystusa jako postaci zorientowanej
na wiele znaczącą rzeczywistość,
również filozofia grecka dąży do
Chrystusa i do Ewangelii, podobnie
jak część dąży do połączenia się z
całością. I powiada, że obie te
rzeczywistości, Stary Testament i
filozofia grecka, są niejako dwiema
drogami, prowadzącymi do Chrystusa,
do Logosu. Oto dlaczego filozofia
grecka nie może przeciwstawić się
prawdzie ewangelicznej,
chrześcijanie zaś mogą czerpać z
niej z ufnością, niczym z własnego
dobra. Dlatego mój czcigodny
poprzednik, papież Jan Paweł II,
nazwał Justyna "pionierem
konstruktywnego dialogu z myślą
filozoficzną, nacechowanym co prawda
ostrożnością i rozwagą", ponieważ
Justyn "chociaż zachował wielkie
uznanie dla filozofii greckiej nawet
po nawróceniu, twierdził stanowczo i
jednoznacznie, że znalazł w
chrześcijaństwie "jedyną niezawodną
i przydatną filozofię" (Dialogus cum
Tryphone Iudaeo 8, 1) (Fides et
ratio, 38).
W sumie postać i dzieło Justyna
wyznaczają decydującą opcję
starożytnego Kościoła na rzecz
filozofii, na rzecz rozumu raczej,
aniżeli na rzecz religii pogan.
Pierwsi chrześcijanie bowiem
niezmordowanie odrzucali jakikolwiek
kompromis z religią pogan. Uważali
ją za idolatrię, ryzykując z tego
powodu pomówienie o "bluźnierstwo" i
"bezbożność". W szczególności,
zwłaszcza w swej pierwszej apologii,
Justyn dokonał bezlitosnej krytyki
pogańskiej religii i jej mitów,
uważanych przez niego za diabelskie
"zwodzenie" z drogi prawdy.
Filozofia natomiast reprezentowała
uprzywilejowany obszar spotkania
między pogaństwem, judaizmem i
chrześcijaństwem właśnie na
płaszczyźnie krytyki religii
pogańskiej oraz jej fałszywych
mitów. "Nasza filozofia - tak", w
sposób więcej niż wyraźny, określił
nową religię inny apologeta
współczesny Justynowi, biskup
Melitone di Sardi (ap. Hist. Eccl.
4, 26, 7).
Faktycznie religia pogańska nie
podążała drogami Logosu, lecz
upierała się przy drogach mitu, mimo
iż filozofia grecka uznała go za
pozbawiony spoistości w prawdzie.
Dlatego zmierzch religii pogańskiej
był nieuchronny: był on logiczną
konsekwencją oderwania religii -
sprowadzonej do sztucznego zespołu
ceremonii, konwenansów i zwyczajów -
od prawdy bytu. Justyn, a wraz z nim
inni apologeci, podpisali
zdecydowane opowiedzenie się wiary
chrześcijańskiej za Bogiem filozofów
przeciwko fałszywym bogom religii
pogańskiej. Był to wybór na rzecz
prawdy bytu przeciwko mitowi
zwyczaju. Kilka dziesięcioleci po
Justynie Tertulian określił tę samą
opcję chrześcijan w lapidarny i
wciąż aktualny sposób: Dominus
noster Christus veritatem se, non
consuetudinem, cognominavit -
Chrystus stwierdził, że jest prawdą,
a nie zwyczajem (De virgin. Vel. 1,
1). Warto zauważyć w związku z tym,
że termin consuetudo, użyty tu przez
Tertuliana w odniesieniu do religii
pogańskiej, można by oddać w
nowożytnych językach wyrażeniem
"moda kulturowa", "moda czasu".
W epoce takiej, jak nasza,
naznaczonej relatywizmem w dyskusji
na temat wartości i religii - jak
też w dialogu między religiami -
jest to lekcja, której nie można
zapomnieć. W tym celu przypominam -
i na tym zakończę - ostatnie słowa
tajemniczego starca, spotkanego
przez Justyna nad brzegiem morza:
"Módl się, aby bramy światła zostały
otwarte dla ciebie, ponieważ nikt
nie może zobaczyć i pojąć, jeżeli
Bóg i Jego Syn nie pozwolą mu tego
zrozumieć".
Był Sadok jednym z pierwszych
Polaków, którzy znaleźli się w
otoczeniu świętego Dominika i to od
niego otrzymał dominikański habit.
Pochodził najprawdopodobniej z
polskiej rodziny, która osiedliła
się na Węgrzech, choć są i głosy
wskazujące na to, iż mógł być z
pochodzenia Chorwatem.
W 1221 roku Sadok zostaje przez
Dominika wysłany z Bolonii – gdzie
odbywała się pierwsza generalna
kapituła zakonu – w drogę powrotną
na Węgry. On, jako przełożony domu
zakonnego w Zagrzebiu i kilku innych
braci – w tym błogosławiony Paweł
Węgrzyn - otrzymało zadanie
założenia na Węgrzech nowej
prowincji zakonnej. Wiemy także, że
Sadok głosił Ewangelię wśród
pogańskich Kumanów, którzy po
przybyciu z Ałtaju w środkowej Azji
koczowali na terytoriach między
innymi dzisiejszej Mołdawii. Udało
mu się nawet nawrócić na wiarę
chrześcijańską dwóch tamtejszych
książąt, a co za tym idzie, także i
rzesze ich poddanych.
Następnie znajdujemy informację, że
po zmordowaniu przez Tatarów
błogosławionego Pawła Węgrzyna,
Sadok nękane najazdami Węgry opuścił
i znalazł się w Sandomierzu, gdzie
był przeorem konwentu świętego
Jakuba. Niestety, także i tu
niebawem pojawili się bezwzględni,
azjatyccy najeźdźcy.
Różne źródła podają, iż kiedy do
miasta zbliżali się Tatarzy, jeden
ze współbraci miał albo pomyłkowo w
czasie odprawianej 1 czerwca Mszy
świętej podać, albo też w cudowny
sposób, w „Martyrologium” wyczytać,
iż następnego dnia wspomina się w
Kościele męczeństwo Sadoka i jego
towarzyszy. Dla późniejszego
błogosławionego był to niechybny
znak, że niebawem czeka go śmierć,
na którą też pozostałym barciom
polecił się przygotować.
2 czerwca 1260 roku Tatarzy napadli
na miasto. Tam też dominikański
misjonarz Sadok, wraz ze swymi 48
towarzyszami i wieloma mieszkańcami
Sandomierza zginął, zamordowany w
kościele, w którym tłumy wiernych
próbowały się przed barbarzyńskimi
hordami ukryć.
O sandomierskiej masakrze wspominają
w swoich dziełach zarówno Jan
Długosz, jak i żyjący w latach
1567-1637, dominikański historyk i
teolog, Abraham Bzowski. Kult tych
błogosławionych męczenników
zatwierdził papież Pius VII w 1807
roku.
3
czerwca Święty Karol Lwanga i
Towarzysze
Karol został pierwszy wrzucony do
ognia. Tuż przed śmiercią zawołał w
stronę swoich braci: „Za parę chwil
spotkamy się w raju”.
W drugiej połowie XIX wieku
misjonarze chrześcijańscy
(anglikanie i katolicy) dotarli do
Ugandy, kraju położonego w środkowej
Afryce, na północnym wybrzeżu
Jeziora Wiktorii.
Pierwsi Ugandyjczycy przyjęli
chrzest, powstały zalążki Kościoła.
Wkrótce jednak misjonarze zostali
zmuszeni przez tamtejszego
despotycznego króla do opuszczenia
kraju. Kiedy władcą Ugandy został
niejaki Mwanga, z jego rozkazu
rozpoczęło się krwawe prześladowanie
chrześcijan. Pierwszymi ofiarami
byli anglikanie.
Wbito na pale i spalono żywcem
trzech uczniów szkockiego misjonarza
Mackaya. Zabity został pierwszy
biskup anglikański Hannigton i 40
chrześcijan. Ofiarami stali się
również pierwsi ugandyjscy katolicy,
którzy dopiero co przyjęli chrzest.
Część z nich należała do dworu
afrykańskiego satrapy, niektórzy
pełnili ważne funkcje w państwie.
Poddawano ich wyszukanym torturom i
w okrutny sposób mordowano.

Odważną, mocną wiarą wyróżnił się
Karol Lwanga. W chwili śmierci miał
25 lat. Przyjął chrzest zaledwie
kilka miesięcy wcześniej. Od razu
stanął na czele grupki młodych
chrześcijan na dworze króla.
Przeczuwając prześladowanie,
ochrzcił kilku swoich towarzyszy.
Zachęcał ich, aby nie wyrzekli się
wiary nawet w obliczu śmierci. Kiedy
król zwołał swoich poddanych i
zapytał, kto z nich jest
chrześcijaninem, Karol Lwanga jako
pierwszy wstał, mówiąc: „Niemożliwe
jest nie wyznać tego, w co z całego
serca się wierzy”. Wszyscy inni
dołączyli wtedy do niego. Karol
został pierwszy wrzucony do ognia.
Tuż przed śmiercią zawołał w stronę
swoich braci w wierze: „Za parę
chwil spotkamy się w raju”. Do
swojego oprawcy powiedział:
„Wierzysz, że dręczysz mnie ogniem,
podczas gdy to, co robisz, jest
obmywaniem moich nóg źródlaną wodą.
Pomyśl raczej o sobie: żeby Bóg,
którego obrażasz, nie wrzucił cię w
ogień piekielny”. Kiedy ogień
doszedł do serca, Karol zawołał
„Boże mój, Boże mój” i skonał. Razem
z nim spłonęło żywcem 13 innych
chrześcijan. Stało się to w
uroczystość Wniebowstąpienia
Pańskiego 3 czerwca 1886 roku.
Liczba wszystkich ofiar prześladowań
była znacznie wyższa. Papież
Benedykt XV beatyfikował dwudziestu
dwóch z nich w 1920 roku, Paweł VI w
1964 roku ogłosił ich świętymi, a w
1969 roku odwiedził Ugandę. Dziś na
miejscu męczeństwa stoi narodowe
sanktuarium, a ich liturgiczne
święto – 3 czerwca jest w Ugandzie
dniem wolnym.
3 września 2002 Jan Paweł II
przewodniczył w Rzymie uroczystości
beatyfikacji papieża Jana XXIII.
Krótki, trwający niespełna sześć
lat, pontyfikat tego papieża
zapoczątkował nową epokę w Kościele,
a niezwykła prostota, dobroć i
witalność uczyniła z niego jedną z
najbardziej wyrazistych postaci i
symboli mijającego stulecia. Po 12
latach, 27 kwietnia 2014 papież
Franciszek dokonał jego kanonizacji.
Czy prymas Polski znacząco wpłynął
na decyzję konklawe, które 50 lat
temu wybrało Jana XXIII? Tak
przynajmniej sugerował tajny raport
KGB, opracowany wiosną 1959 r.
Opracowanie pt. „O nowych
tendencjach w polityce Watykanu”
znalazłem w archiwum IPN w
Warszawie. W kwietniu 1959 r.
trafiło do rąk kierownictwa
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w
Warszawie, które przekazało dokument
szefowi partii Władysławowi Gomułce.
Raport KGB
Dokument został przygotowany
prawdopodobnie przez Pierwszy Zarząd
Główny KGB, czyli wywiad. Sowiecką
tajną policją kierował w tym czasie
gen. Iwan Aleksandrowicz Sierow,
człowiek specjalizujący się m.in. w
zagadnieniach polskich oraz
kościelnych. Po wojnie funkcjonował
w Warszawie jako doradca w
Ministerstwie Bezpieczeństwa
Publicznego. Zorganizował porwanie
16 przywódców Polskiego Państwa
Podziemnego, których zwabił na
rozmowy w Pruszkowie 28 marca 1945
r. Osobiście rozmawiał w areszcie z
Bolesławem Piaseckim i zadecydował o
jego zwolnieniu. Miał wówczas
zaakceptować plan utworzenia ruchu
postępowych katolików świeckich.
Jako szef KGB Sierow dbał o rozwój
siatki agenturalnej w Europie
Zachodniej. Penetrowała ona zarówno
tamtejszy ruch komunistyczny, jak i
partie rządzące, instytucje, a także
Kościoły. Nie wiadomo, na podstawie
jakich źródeł radziecki wywiad
odtworzył przebieg konklawe, które
rozpoczęło się 25 października, a
zakończyło trzy dni później, 28
października 1958 r. wyborem kard.
Angelo Giuseppe Roncallego, który
przyjął imię Jana XXIII. Nie musiały
to być relacje od bezpośrednich
uczestników wydarzeń, lecz
informacje uzyskane w okresie
późniejszym. Na to wskazuje fakt, że
dokument został opracowany kilka
miesięcy po wyborze Jana XXIII. Jego
treść w ogólnym zarysie odpowiada
znanym obecnie, a powstałym po
latach opisom przebiegu tego
konklawe.
Pierwsze konklawe
Śmierć Piusa XII ( 9 października
1958 r. ) oznaczała zamknięcie całej
epoki w historii Kościoła. Jego
następca musiał zmierzyć się z
wieloma nowymi wyzwaniami, przed
którymi stawał Kościół zarówno na
Wschodzie, jak i na Zachodzie. Przed
konklawe media pisały o różnych
kandydaturach. Najczęściej
wymieniano kard. Gregoria
Agagianiana, stojącego na czele
wspólnoty katolików pochodzenia
ormiańskiego, oraz wpływowego kard.
Alfreda Ottavianiego, pracującego w
Świętym Oficjum. Pojawiało się także
nazwisko bliskiego współpracownika
zmarłego papieża Giovanniego
Montiniego, arcybiskupa Mediolanu.
On jednak nie uczestniczył w
konklawe, gdyż nie miał purpury
kardynalskiej. Wśród papabile nie
wymieniano nazwiska kard. Roncallego,
patriarchy Wenecji. Wyjeżdżając do
Watykanu, nawet nie posprzątał swego
biurka. Nie odwołał także
planowanych spotkań. Dla kard.
Stefana Wyszyńskiego było to
pierwsze konklawe. Z Warszawy
wyjechał 17 października pociągiem.
Zrobił postój w Wiedniu, skąd 19
października dotarł do Rzymu. Tam
zatrzymał się w klasztorze sióstr
nazaretanek. Konklawe zaczęło się w
niedzielę 25 października 1958 r.
Uczestniczyło w nim 56 kardynałów.
Dominowali wśród nich Włosi, ale
także oni nie mieli swego wyraźnego
faworyta. Pierwsze głosowania nie
przyniosły rozstrzygnięcia. Nic nie
zapowiadało późniejszego sukcesu
patriarchy Wenecji.
Prymas zabiera głos
Dla dalszego biegu wydarzeń, według
informacji sowieckiego wywiadu,
istotne znaczenie miały działania
prymasa Polski. Zdaniem autorów
raportu, kard. Wyszyński był jedną z
ważniejszych postaci tego konklawe.
Przed rozpoczęciem prymas Polski
miał wręczyć wszystkim uczestnikom
konklawe memoriał polskich biskupów.
Opisywał w nim kłopoty, z jakimi
borykał się wówczas nie tylko
Kościół w Polsce, ale i w innych
krajach komunistycznych.
W swym wystąpieniu na konklawe
prymas Polski zaapelował o zmianę
dotychczasowych działań Stolicy
Apostolskiej wobec krajów Europy
Wschodniej. Dopominał się, aby stale
pamiętano o Kościołach
prześladowanych. Wzywał także do
poszukiwania nowych rozwiązań na
Wschodzie. Apelował o uznanie przez
Stolicę Apostolską polskich granic
państwowych i ustanowienie na
ziemiach zachodnich i północnych
pełnej struktury kościelnej. Ważnym
sojusznikiem kard. Wyszyńskiego w
dalszej części konklawe miał być
kard. Maurice Feltin, arcybiskup
Paryża.
Tezy zawarte w wystąpieniu
Wyszyńskiego w trakcie dalszej
dyskusji miały zostać poparte przez
kard. Roncallego. W dramatycznym
przemówieniu przyszły papież
przestrzegał, że jeśli sytuacja nie
ulegnie zmianie, Kościół może stanąć
wobec niebezpieczeństwa schizmy.
Komuniści bowiem, przekonywał, mogą
przystąpić do tworzenia całkowicie
im podległych Kościołów narodowych.
Próby takich działań były zresztą
podejmowane, zwłaszcza w Jugosławii
oraz Czechosłowacji, a zrealizowane
w Chinach.
Debata zainicjowana przez
Wyszyńskiego miała, zdaniem
sowieckich ekspertów, znaczący wpływ
na dalszy przebieg konklawe i
przyczyniła się do ostatecznego
sukcesu kard. Roncallego. 28
października 1958 r. w jedenastej
turze głosowania został wybrany na
papieża. Przybrał imię Jana XXIII.
Wieczorem nowy papież zapisał w swym
dzienniku: „ W jedenastym głosowaniu
wybrali mnie na papieża. O Jezu,
także i ja powiem jak Pius XII, gdy
został papieżem »Zmiłuj się nade
mną, Boże, według Twego wielkiego
miłosierdzia« (Ps 50,3). Można by
powiedzieć: to sen. A jest to,
oprócz śmierci, najbardziej
uroczysta rzeczywistość całego
mojego skromnego życia”.
Papieskie gesty
O tym, że kard. Wyszyński odegrał
ważną rolę w czasie tego konklawe,
mówiło się zaraz po jego
zakończeniu. W podstawowym dziele na
temat życia, twórczości i posługi
Prymasa Tysiąclecia, Marian P.
Romaniuk zamieścił uwagę, że, według
obserwatorów watykańskich, polski
kardynał miał duży wpływ na wybór
nowego papieża. „Podobnie jak
kardynała florenckiego prymasa
Polski nazywano: Il grande ellettore
( wielkim elektorem)”. W chwili
wyboru Jan XXIII miał już 77 lat, a
badania przeprowadzone tuż przed
konklawe wykazały, że prawdopodobnie
jest chory na raka. Wielu więc
sądziło, że będzie papieżem
„przejściowym”, spokojnie
urzędującym. Tymczasem już wkrótce
zainicjował przygotowania do
zwołania Soboru Watykańskiego II,
najważniejszego wydarzenia w
historii Kościoła XX wieku.
Rozpoczął także działania, które
miały doprowadzić do ocieplenia
relacji z Moskwą. Bardzo życzliwie
odnosił się do polskich problemów,
mówiąc o ziemiach zachodnich i
północnych jako o terenach po
wiekach odzyskanych, co wywołało
zdecydowany sprzeciw dyplomacji i
biskupów z Niemiec Zachodnich.
Jan XXIII zaraz po konklawe nie
szczędził kard. Wyszyńskiemu oznak
sympatii. Jak to później określił
ksiądz prymas, były to liczne gesty
świadczące o „jakiejś szczególnej
słabości obecnego Papieża do nas”.
Niewątpliwie Jana XXIII i prymasa
łączył kult Madonny Jasnogórskiej.
Już 4 listopada 1958 r. w czasie
adoracji papież prosił:
„Częstochowo, Częstochowo! Spraw,
aby wiele modlono się za mnie przed
Waszą Matką Bożą”. Przed powrotem do
kraju prymas Polski był trzykrotnie
przyjmowany na audiencji przez
nowego papieża. Jednym z zasadniczym
tematów rozmów była kwestia statusu
administracji kościelnej na ziemiach
zachodnich i północnych. Gdy 19
grudnia 1958 r. kard. Wyszyński
opuszczał Rzym, otrzymał od papieża
jego odręczny list ze słowami
specjalnego błogosławieństwa dla
niego i „całego niezłomnego i
wiernego narodu polskiego”. Na
dworcu Termini poza oficjalną
delegacją watykańską prymasa żegnał
również osobisty sekretarz papieża
mons. Loris Capovilla.
30 grudnia 1958 r., w czasie
posiedzenia plenarnego Episkopatu
Polski, prymas dzielił się z
biskupami uwagami z przebiegu
niedawnego konklawe. Wiele mówił o
ciepłym stosunku Jana XXIII do
Polski, którą znał i szanował. Był w
Krakowie w 1911 r., a później w
Poznaniu i na Jasnej Górze.
Natomiast jako nuncjusz apostolski w
Paryżu odwiedzał tamtejsze polskie
seminarium duchowne i wyświęcił tam
blisko 30 polskich kapłanów. W
czasie pierwszej audiencji dla
prymasa Polski Jan XXIII podarował
mu monstrancję dla Jasnej Góry. Z
pewnym zażenowaniem miał przy okazji
powiedzieć, że widział w skarbcu
klasztornym przedmioty odznaczające
się większym kunsztem artystycznym,
ale prosi o przyjęcie monstrancji
jako symbolu: „Chcę mieć widomy znak
obecności wśród nas”.
Dokument sowieckich służb
specjalnych nie podaje w
szczegółach, jak przebiegała elekcja
Jana XXIII. Z pewnością natomiast
jest ważnym świadectwem mądrości i
roztropności prymasa Polski, który w
tym ważnym dla Kościoła momencie był
najbardziej donośnym głosem
„Kościoła milczenia”, żyjącego w
systemie komunistycznym. Zabiegał o
poprawę losu uciskanych chrześcijan
nie tylko w Polsce, ale i w całym
Bloku Wschodnim. Odpowiedzią na to
wyzwanie był pontyfikat Jana XXIII,
który dążąc do złagodzenia zimnej
wojny, działał także na rzecz
poprawy losu katolików za żelazną
kurtyną.
W chwili, kiedy mam stawić się przed
Bogiem, w Trójcy świętej Jedynym,
który mnie stworzył i odkupił,
chciał mnie mieć swym kapłanem i
biskupem, obsypał mnie niezliczonymi
łaskami, powierzam moją biedną duszę
Jego miłosierdziu. Proszę Go
pokornie o przebaczenie moich
grzechów i ułomności. Ofiaruję Mu tę
odrobiną dobra, choć niedoskonałego
i lichego, które z Jego pomocą udało
mi się spełnić dla Jego chwały, na
pożytek Kościoła świętego, dla
zbudowania mych braci, błagając Go,
by zechciał mnie przyjąć, jak dobry
i kochający Ojciec, do grona swych
świętych w błogosławionej
wieczności.
Pragnę wyznać raz jeszcze całą moją
wiarę chrześcijańską i katolicką,
moją przynależność i uległość
względem świętego Kościoła,
Apostolskiego i Rzymskiego, moje
całkowite oddanie i posłuszeństwo
jego Dostojnej Głowie Najwyższemu
Pasterzowi, którego przedstawicielem
miałem zaszczyt być przez długie
lata w różnych krajach Wschodu i
Zachodu, który w końcu zechciał mnie
mieć w Wenecji jako kardynała i
patriarchę i którego zawsze darzyłem
szczerym uczuciem, niezależnie od
wszelkich godności, jakimi mnie
obdarzał. Poczucie mojej małości i
mej nicości towarzyszyło mi przez
całe życie, utrzymując mnie w
pokorze i pokoju ducha, darząc mnie
radością wypływającą z ustawicznego
ćwiczenia się, w miarę mych
możliwości, w posłuszeństwie,
miłości dusz i spraw Królestwa
Chrystusa, mojego Pana, który jest
dla mnie wszystkim. Jemu cała
chwała, bo moja sługa tylko z Jego
miłosierdzia. „Zasługą moją
miłosierdzie Pańskie. Panie, Ty
wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię
miłuję”. To jedno wystarczy.
Proszę o przebaczenie tych
wszystkich, których mogłem
nieświadomie obrazić, i tych także,
dla których nie byłem budującym
przykładem. Ze swej strony nie mam
nikomu nic do przebaczenia, ponieważ
we wszystkich, którzy mnie znali i
mieli ze mną do czynienia – cho
by mnie obrazili, mną gardzili,
odnosili się do mnie, zresztą
całkiem słusznie, z lekceważeniem
lub też stali się powodem mego
zmartwienia – widzę jedynie braci i
dobroczyńców, jestem im wdzięczny,
modlę się i zawsze za nich modlić
się będę.
Urodziłem się biedny, lecz z godnej
i skromnej rodziny, i jestem
szczególnie szczęśliwy, że umieram
biedny, rozdawszy wedle potrzeb i
okoliczności mego prostego i
skromnego życia, na rzecz ubogich i
Kościoła świętego, który mnie żywił,
wszystko, co mi wchodziło w ręce –
zresztą w bardzo ograniczonej mierze
– podczas lat mego kapłaństwa i
biskupstwa.
Pozory dostatku często zasłaniały
ukryte ciernie dotkliwego ubóstwa i
uniemożliwiały mi dawanie zawsze z
taką hojnością, jakiej byłbym
pragnął. Dziękuję Bogu za tę łaskę
ubóstwa, które ślubowałem w
młodości, ubóstwa ducha, jako kapłan
Serca Bożego, i ubóstwa
rzeczywistego, co mi dopomogło, by
nigdy o nic nie prosić, ani o
stanowiska, ani o pieniądze, ani o
względy, nigdy, ani dla siebie, ani
dla mojej rodziny czy przyjaciół.
Mojej ukochanej rodzinie „wedle
ciała” – od której zresztą nie
otrzymałem żadnego dobra
materialnego – mogę zostawić jedynie
wielkie i specjalne błogosławieństwo
wraz z zachętą do trwania w tej
bojaźni Bożej, dzięki której moja
rodzina, prosta i skromna, była mi
zawsze tak droga i ukochana i nigdy
nie musiałem jej się wstydzić: to
bowiem stanowi prawdziwy tytuł jej
szlachectwa. Czasem wspomagałem ją w
najpilniejszych potrzebach, tak jak
biedny wspomaga biednych, lecz nie
odbierając jej zaszczytnego i
dającego zadowolenie ubóstwa. Modlę
się i zawsze modlić się będę o
pomyślność dla niej, stwierdzając z
radością u jej nowych i silnych
latorośli stanowczość i wierność
religijnej tradycji ojców, co
stanowić będzie zawsze jej bogactwo.
Moim najgorętszym życzeniem jest,
aby nikogo z moich krewnych i
powinowatych nie zabrakło w radości
ostatecznego wiecznego zjednoczenia.
Odchodząc, jak ufam, w stronę nieba,
pozdrawiam, dziękuję i błogosławię
tych wszystkich, którzy stanowili
kolejną moją duchową rodzinę w
Bergamo, w Rzymie, na Wschodzie, we
Francji, w Wenecji, a którzy byli mi
współobywatelami, dobroczyńcami,
kolegami, uczniami,
współpracownikami, przyjaciółmi i
znajomymi, księży i świeckich,
zakonników i siostry zakonne, dla
których z woli Opatrzności byłem,
mimo mej niegodności, bratem, ojcem
lub pasterzem.
Dobroć, z jaką odnosili się do mojej
biednej osoby ci wszyscy, których
napotkałem na mojej drodze, uczyniła
me życie pogodnym. W obliczu śmierci
wspominam wszystkich i każdego z
osobna spośród tych, którzy mnie
wyprzedzili w tym ostatnim
przejściu, oraz tych, którzy mnie
przeżyją i pójdą za mną. Niech oni
się za mnie modlą. Odwdzięczę im się
z czyśca lub z nieba, gdzie, mam
nadzieję, będę przyjęty, powtarzam
raz jeszcze – nie dla moich zasług,
lecz dzięki miłosierdziu mego Pana.
O wszystkich pamiętam i za
wszystkich będę się modlił. Lecz
moje dzieci z Wenecji, ostatnie,
którymi Pan mnie otoczył, na wielką
pociechę i radość mego życia
kapłańskiego, chcę specjalnie tu
wymienić, na znak podziwu,
wdzięczności i szczególnej czułości.
Wszystkich ściskam w duchu,
wszystkich duchownych i świeckich,
bez żadnej różnicy, tak jak bez
różnicy ich kochałem, jako członków
tej samej rodziny, przedmiot tej
samej troski i miłości ojcowskiej i
kapłańskiej. „Ojcze święty, zachowaj
w imię Twoje tych, których mi dałeś,
aby byli jedno jako i my” (J 17,11).
W godzinie rozstania albo raczej
żegnając słowami: „do widzenia” –
raz jeszcze przypominam wszystkim
to, co ma największą w życiu
wartość: Jezus Chrystus, Jego święty
Kościół, Jego Ewangelia, a w
Ewangelii przede wszystkim „Ojcze
nasz” w duchu i w sercu Jezusa, a z
Ewangelii – prawda, dobroć, dobroć
łagodna i życzliwa, czynna i
cierpliwa, niepokonana i zwycięska.
Dzieci moje, Bracia moi, do
widzenia. W Imię Ojca, Syna i Ducha
Świętego. W Imię Jezusa, naszej
miłości; Maryi, naszej i Jego
najsłodszej Matki; świętego Józefa,
mojego pierwszego i najdroższego
patrona; w Imię świętego Piotra,
świętego Jana Chrzciciela i świętego
Marka, świętego Wawrzyńca Justyniana
i świętego Piusa X. Amen.
Wenecja, 29 czerwca 1954 roku
Kardynał Angelo Giuseppe RONCALLI,
Patriarcha Wenecji
Rzucił mnie na głęboką wodę To
był cudowny człowiek! Dobry, prosty,
często śpiewał – wspomina bł. Jana
XXIII brat Alberto Andreani, od 70
lat żyjący w Stambule
Nuncjusz apostolski abp Antonio
Lucibello otwiera przed nami drzwi
kaplicy w tzw. starej Delegaturze
Apostolskiej w Stambule przy ulicy
Papa Roncalli. Tu przez 9 lat
delegatem apostolskim dla Turcji i
Grecji był abp Angelo Giuseppe
Roncalli, przyszły papież Jan XXIII.
Obecnie delegatura jest zamknięta,
służy tylko od czasu do czasu
gościom i nuncjuszowi, który na co
dzień urzęduje w Ankarze. Monsignor
Lucibello wprowadza nas do kaplicy
mieszczącej się na parterze
delegatury. Pokazuje klęcznik
swojego poprzednika, stojący do dziś
po prawej stronie kaplicy, przed
ołtarzem. Zwraca uwagę na
płaskorzeźby zdobiące klęcznik abp.
Roncallego. Sam wymyślał ich motywy.
Nad ołtarzem bocznym wisi obraz bł.
Jana XXIII.
Delegat apostolski: nieformalny, ale
skuteczny
Okres pobytu w Turcji i wcześniejsze
10 lat w Bułgarii były dla niego
bardzo ważne. Tu właśnie zrozumiał,
że Kościół musi być dla całego
świata, że nie może być zamknięty w
sobie. To doprowadziło go do myśli o
zwołaniu soboru. Myśl o Kościele
otwartym i posłanym do całego świata
Jan XXIIII powtarzał jeszcze na łożu
śmierci – mówi bp Louis Pelâtre,
wikariusz apostolski Stambułu i
Ankary. Na ścianie w antykamerze
kurii wisi obraz, na którym stojący
nad brzegiem Bosforu Jan XXIII
podaje Komunię św. bp. Pelâtre. Abp
Roncalli przybył do Stambułu w 1935
r. i przebywał tu do końca 1944,
kiedy został mianowany nuncjuszem w
Paryżu. Nigdy nie skarżył się ani
nie zabiegał o awans z Bułgarii czy
Stambułu na bardziej prestiżową
placówkę. „Nie uczynię nigdy, ani
pośrednio, ani bezpośrednio, żadnego
kroku, by spowodować jakąkolwiek
zmianę w obecnej mej sytuacji,
troszczyć się będę tylko o dzień
dzisiejszy, pozwalając, by inni
mówili, działali, wyprzedzali mnie,
jeśli chcą. Sam o moją przyszłość
zabiegać nie będę” – pisał w
„Dzienniku duszy”.
Stambuł był miejscem trudnym z wielu
powodów. Politycznie, bo młode
państwo tureckie budowane na idei
nacjonalistycznej nie uznawało
prawnej osobowości Kościoła
katolickiego (tak zresztą jest do
dziś). A jednak abp Roncalli,
przedstawiciel Stolicy Apostolskiej,
zyskał sobie niesłychany szacunek i
przyjaźń dyplomatów. Jeden z nich –
ambasador Niemiec Franz von Papen –
pomagał abp. Roncallemu w akcji
ratowania Żydów z Polski, Słowacji,
Węgier czy Bułgarii w czasie II
wojny światowej. – Von Papen
codziennie służył Roncallemu do Mszy
św. Ufundował ten witraż – abp
Lucibello pokazuje nam okno przy
schodach prowadzących na piętro
delegatury. Po wojnie abp Roncalli
wstawił się za von Papenem podczas
procesu norymberskiego,
zaświadczając o jego pomocy w
ratowaniu Żydów. Von Papen został
uniewinniony. Jeszcze bardziej
skomplikowane były relacje z wieloma
Kościołami Wschodu, które właśnie w
Turcji miały wiele swoich
patriarchatów i zwierzchności.
Przyszły papież swoją dobrocią,
taktem, a także poczuciem humoru
przełamywał bariery, przygotowując
soborowy przełom ekumeniczny.
Nieporozumienia – by rzecz ująć
delikatnie – między chrześcijanami
rozdzielonymi wiekami życia w
nienawiści doprowadziły go do
prostej idei, by szukać tego, co
łączy, a nie tego, co dzieli.
Fra Alberto
Nigdy nie myślałem, że on zostanie
papieżem! – śmieje się brat Alberto
Andreani, 95-letni kapucyn. –
Roncalli był dla mnie jak ojciec. On
mnie rzucił na głębokie wody. Ja
byłem nieśmiałym chłopakiem, a to,
co on ze mną zrobił, zmieniło mnie.
O mamma mia! Ilu ja kardynałów i
ambasadorów poznałem! – opowiada
brat Alberto – o twarzy pociągłej, z
krótko przystrzyżonym wąsikiem, co
chwila wybuchający śmiechem i
dowcipnie puentujący. Brat Alberto
przyjechał do Stambułu w 1940 r. –
Wtedy nasz klasztor był zrujnowany,
ale Roncalli często tu przychodził.
Miał tu swój pokój. Nie wymagał
wiele dla siebie: miska z wodą do
mycia mu wystarczała. To był cudowny
człowiek! On był dobry, prosty,
często śpiewał. Przystawał na ulicy,
rozmawiał z ludźmi, czy to był
ambasador, czy zwykły rybak z
Yeşilköy – wspomina Alberto Andreani
OFMCap. – Roncalli mi mówił: Alberto,
bądź uśmiechnięty i gościnny, to
jest twoje powołanie. I tego się
trzymam! Często gościliśmy wielkich
gości zapraszanych przez Roncallego.
Zapraszał mnie do siebie, żebyśmy
razem coś zjedli. Zawsze o mnie
pytał. Byłem jak jego syn. Policja,
widząc to, zaczęła się z szacunkiem
odnosić do mnie – opowiada brat
kapucyn. – Roncalli był świętym
człowiekiem. Gdy tylko mu
wspomniałem o jakimś biedaku,
natychmiast szliśmy razem do niego.
Ilu ludzi, dyplomatów on umiał
zgromadzić przy sobie. Ile spraw
załatwił dzięki swoim przyjaźniom! O
tym w książkach nie przeczytacie.
Pewnego razu w czasie wojny
pojechałem z nim na dworzec kolejowy
i Roncalli na pół godziny wstrzymał
„Orient Express”! Bo musiał tam
przeprowadzić ważną rozmowę z
ambasadorem. Ale ty jedz, jedz,
musisz dużo jeść – zachęca mnie brat
Alberto. – Tylko spróbujcie o mnie
coś źle napisać, to nie dam wam po
śmierci spokoju. Ja się urodziłem za
Benedykta XV, a umrę za Benedykta
XVI; pamiętajcie, jak w telewizji
powiedzą, że nie żyję, to się macie
za mnie pomodlić. A teraz sobie
jeszcze posiedźcie, ja muszę już
iść, bo mam jeszcze dużo pracy –
śmieje się do nas dziarski staruszek
kapucyn, bliski świadek życia Jana
XXIII w Stambule.
Pociąg do Bergamo
Długo błądzimy prowadzeni
sprzecznymi wskazówkami, wreszcie
trafiamy do domu opieki, w którym
przebywa ks. prałat Georges
Marovitch. Do niedawna bardzo
wpływowa postać Kościoła
katolickiego w Turcji, rzecznik
konferencji biskupów. Urodzony w
Stambule, brat poprzedniego
tutejszego biskupa Antuvana
Marovitcha. Miał wiele kontaktów w
sferach rządowych, jest zwolennikiem
akcesji Turcji do UE. Według niego,
to jedyna szansa na poszanowanie
praw tutejszego Kościoła. Dziś
siedzi pochylony w wózku
inwalidzkim. To efekt dziwnego
wypadku, któremu uległ trzy lata
temu na rzymskim dworcu kolejowym.
Stojąc na peronie, tuż przed wjazdem
pociągu upadł na tory i został
ciężko ranny. Wypadek zdarzył się
dosłownie nazajutrz po wyborach w
Turcji, w których zwyciężyła
proeuropejska partia premiera
Erdogana, co ks. Marovitch przywitał
bardzo przychylnym oświadczeniem.
Stoimy przy jego wózku inwalidzkim.
Widzę, że o. Andrzej Madej,
dyplomata należący do nuncjatury w
Ankarze – ks. Marovitch był mu
pomocą i wsparciem podczas trudnych
lat w Turkmenistanie – jest wyraźnie
wstrząśnięty stanem zdrowia
człowieka, który do niedawna był
szarą eminencją tutejszego Kościoła.
Ks. Marovitch ledwo nawiązuje
kontakt. Ożywia się tylko w jednym
momencie: kiedy pada pytanie o to,
czy znał Jana XXIII. – To on mnie
bierzmował! – ks. Marovitch odwraca
głowę w naszą stronę, jego oczy
iskrzą, po raz pierwszy uśmiecha
się. Feralny pociąg miał zawieźć ks.
Marovitcha do Bergamo, w rodzinne
strony Jana XXIII, które chciał
odwiedzić.
PS. Kończąc cykl artykułów o Turcji,
chcę serdecznie podziękować o.
Andrzejowi Madejowi OMI, naszemu
przewodnikowi po ziemi pierwotnego
Kościoła, gdzie chrześcijanie są
dzisiaj tak udręczeni.
Proboszcz świata
Angelo Giuseppe Roncalli, syn
włoskiej prowincji, urodzony 25
listopada 1881 r. w Sotto il Monte
koło Bergamo w wielodzietnej
chłopskiej rodzinie, prezentował
najlepsze cechy bergameńskich
górali: otwarty umysł, pogodę ducha,
ufność wobec świata i ludzi,
wreszcie głęboką wiarę, której nie
zniszczył kontakt ze światem. Na
wszystkich najważniejszych etapach
swego życia: pracy w Kurii w Bergamo,
aktywności w służbie dyplomatycznej
Stolicy Apostolskiej, kierowaniu
archidiecezją wenecką, czy przez
cały czas swego pontyfikatu
pozostawał tym samym człowiekiem —
bezpośrednim, prostodusznym,
dostępnym dla ludzi, otwartym na ich
dramaty, współczującym i kochającym
wszystkich. Obdarzony niezwykłym
poczuciem humoru był bohaterem
niezliczonej ilości anegdot, nieraz
wprawiając w zakłopotanie swe
kościelne otoczenie, nie
przyzwyczajonego do jego
niekonwencjonalnych zachowań. On
pierwszy przełamał surową etykietę
dworu papieskiego, tworząc taki
model sprawowania posługi
papieskiej, aby zachowując całą
godność i majestat tego urzędu,
zarazem uczynić go bliskim wszystkim
ludziom. Jego pokora nie miała w
sobie nic fałszywego, oddawała
niezwykłą pobożność, którą poznajemy
podczas lektury „Dziennika duszy”,
zapisków powstających przez wiele
lat kapłaństwa ks. Roncallego.
Być może, jak żaden z jego
poprzedników, Jan XXIII odczuwał
dramat papieskiego posłannictwa,
łączącego w sobie profetyczną wizję
Następcy Chrystusa na ziemi z
twardymi realiami ziemskiego urzędu,
uwikłanego w doczesne sprawy naszego
świata i ludzkie słabości, a także
zwykłą biurokrację, gdyż częścią
papieskiej posługi jest przecież
urzędowanie. Kuria Rzymska jest
także urzędem. Jak każdy urząd nie
lubi wielkich zmian, zwłaszcza
takich, które wiążą się ze zmianą
kształtowanego przez stulecia
sposobu myślenia. Po śmierci Piusa
XII ( 9 października 1958 r.) nie
było zdecydowanego jego następcy. W
ciągu pierwszych dni konklawe żaden
z kandydatów nie uzyskał wymaganej
większości głosów. 28 października
1958 r. wybrano patriarchę Wenecji,
kard. Roncallego. Miał prawie 78
lat. Wielu być może sądziło, że
Opatrzność Boża podaruje Kościołowi
krótki, spokojny pontyfikat
dobrodusznego staruszka, po którym
dopiero zapadną rozstrzygające
decyzje. Los zakpił z tych, którzy
oddając swój głos na kard.
Roncallego, kierowali się takimi
rachubami. Papież, który przyjął
imię Jan, nieużywane przez jego
poprzedników od wielu stuleci, gdyż
łączące się z pamięcią o nielegalnie
wybranym w XV w. antypapieżu Janie
XXIII, okazał się najbardziej
radykalnym reformatorem Kościoła od
wielu wieków. Kiedy 11 października
1962 r. otwierał obrady Soboru
Watykańskiego II, kończyła się era
Kościoła posttrydenckiego,
zbudowanego w epoce kontrreformacji.
Ojciec Soboru
O zwołaniu kolejnego soboru
powszechnego myśleli jego
poprzednicy. Sobór Watykański I
został przerwany w 1870 r., kiedy
siły włoskie zdobyły Rzym i Państwo
Kościelne utraciło resztkę
suwerenności. Wprawdzie Sobór zdążył
przyjąć dogmat o nieomylności
Papieża w sprawach wiary i
moralności, co formalnie zwalniało
następców św. Piotra z konsultacji
swych decyzji z pozostałymi
biskupami, lecz jednocześnie
pozostało powszechne odczucie, że
szeregu spraw o zasadniczym
znaczeniu zaledwie dotknięto w
dokumentach soborowych. Zarówno Pius
XI, jak i Pius XII myśleli o
kontynuacji dzieła Soboru, jednak
wybuch II wojny światowej, a później
postępy komunizmu w Europie
Środkowej oraz „zimna wojna”
uniemożliwiły jego zwołanie.
Jan XXIII od pierwszych dni swego
pontyfikatu nosił się z myślą
zwołania soboru ekumenicznego,
mającego na celu odkrycie nowych sił
witalnych Kościoła oraz zjednoczenie
wszystkich chrześcijan. Był głęboko
przekonany, że najważniejszą decyzję
swego życia podjął pod natchnieniem
Ducha Świętego. Jak mówił: „Nagle i
niespodziewanie powstała ta myśl w
naszym pokornym umyśle. Pewność, że
była ona zesłana z nieba, ośmieliła
nas do wprowadzenia naszego
pokornego zamierzenia w czyn”.
Po ludzku myśląc, przeciwnicy Soboru
mieli swoje poważne racje, aby z
największą wstrzemięźliwością
odnosić się do tego pomysłu. Kościół
znajdował się w trudnej sytuacji.
Europa była podzielona, miliony
katolików żyjących w krajach tzw.
realnego socjalizmu tworzyły Kościół
milczenia. Był to szczytowy okres
ekspansji komunistycznej. Na
Zachodzie natomiast tworzyło się
społeczeństwo konsumpcyjne,
kontestujące dotychczasowe formy
życia religijnego, a w końcu nawet
samą wiarę. W tej sytuacji
naturalnym wydawało się wołanie o
zwarcie szeregów, trwanie przy
tradycji, niezmienianie niczego w
dziedzictwie otrzymanym po
poprzednich pokoleniach.
Papież nie miał dokładnego
wyobrażenia, czym miałby się
zajmować Sobór. Była to idea
natchniona, wymodlona, objawiona,
ale też intelektualnie
nieprzetworzona. Zasługą Jana XXIII
było dołączenie do kręgu osób,
przygotowujących założenia Soboru,
grupy wybitnych teologów, którzy
wierni doktrynie Kościoła, potrafili
jednocześnie wskazać punkty, które
rozwinięte w dokumentach soborowych
oznaczały początek nowego otwarcia
Kościoła na świat. Jan XXIII
uczestniczył w części obrad,
interweniował w kilku trudnych
momentach, kiedy tylko jego
autorytet umożliwiał dalszy sprawny
tok obrad. Z jego inspiracji w
dokumentach soborowych przyjęto nowe
rozumienie Kościoła, nie tylko jako
instytucji i hierarchii, lecz
również jako Ludu Bożego, duchownych
i świeckich, powołanych do życia w
świętości, do apostołowania i
kształtowania historii. Epokowe
znaczenie miało dowartościowanie
języków narodowych, a także reforma
Liturgii. Stworzone zostały
teologiczne podstawy do dialogu z
Kościołami chrześcijańskimi, a także
z innymi religiami i z
niewierzącymi.
Apostoł pokoju i sprawiedliwości
Szczególnym rysem pontyfikatu Jana
XXIII były działania na rzecz
utrzymania pokoju i sprawiedliwości
społecznej. Znał dobrze grozę wojny.
W czasie I wojny światowej był na
froncie jako kapelan. Z zacisznego
Bergamo został rzucony na pole bitwy
nad Piawą. Było to jedno z
najbardziej infernalnych miejsc w
czasie I wojny światowej, gdzie
zginęło blisko milion ludzi. Ks.
Roncalli posługiwał w szpitalu,
przebywał również wśród żołnierzy
walczących na pierwszej linii
frontu. Jak wspominali naoczni
świadkowie, chodził między
żołnierzami w deszczu i błocie, w
pokrwawionej sutannie, niosąc pomoc
i ulgę rannym.
Gdy został papieżem, widmo wojny nie
opuszczało świata, zwłaszcza w
trakcie kryzysu kubańskiego jesienią
1962 r. Wówczas interwencja Jana
XXIII, który zwrócił się do
prezydenta Johna Kennedy'ego oraz
Nikity Chruszczowa z apelem o
powstrzymanie konfliktu, pomogła
znaleźć wyjście w sytuacji, gdy oba
supermocarstwa były gotowe do
konfrontacji zbrojnej. To
doświadczenie, gdy ludzkość
znajdowała się na skraju wojny
nuklearnej, skłoniło Jana XXIII do
wielkiego apelu o pokój,
skierowanego do świata w encyklice
Pacem in terris (O pokój na
świecie), ogłoszonej 11 kwietnia
1963 r. Był to pierwszy papieski
dokument adresowany nie tylko do
katolików, lecz do wszystkich ludzi
dobrej woli na całym świecie.
Zasadniczą tezą encykliki było
twierdzenie, że warunkiem pokoju
jest porządek w świecie i ład między
ludźmi. Konstrukcja tego ładu opiera
się na założeniu, że istnieje Boży
plan rządzenia i kierowania światem,
a realizacja tego planu jest właśnie
warunkiem pokoju. Fundamentem tego
porządku jest prawo naturalne, które
winno być drogowskazem dla
wszystkich poczynań ludzkości.
W nurcie rozważań nad
sprawiedliwością znalazła się także
inna społeczna encyklika tego
papieża Mater et magistra (Matka i
nauczycielka), ogłoszona 15 maja
1961 r., zawierająca poruszającą
wizję porządku społecznego, opartego
na zasadzie pomocniczości, którego
zasadniczymi wyznacznikami są
sprawiedliwość, równość,
poszanowanie praw wszystkich ludzi
oraz miłosierdzie wobec słabszych. W
tej encyklice znalazła się również
wykładnia roli związków zawodowych
we współczesnym świecie oraz
rozdział o znaczeniu pracy rolników
i prawie chłopów do własnych
organizacji zawodowych.
Gdy zmarł 3 czerwca 1964 r. nazywali
go Papieżem Dobrym, Janem
Uśmiechniętym, Janem Pokornym i
określenia te z pewnością dobrze
charakteryzowały Jana XXIII. Jednak
równie ważnym rysem jego świętości
była odwaga, wynikająca z
bezgranicznego zaufania Bożej
Opatrzności. Odwaga wielkiego
proroka, który nie zważając na
przeciwieństwa, bojaźliwy tylko
wobec Pana, pokornie starał się
realizować jego plany.
Nadchodzą święta. Jak co roku w
telewizji będzie nam dane oglądać
przygody nękanego przez włamywaczy
Kevina. Czy jednak wiemy kim był
święty Kevin i jakie były związki
tego patrona z Hollywood?
W Kościele katolickim świętego
Kevina wspomina się 3 czerwca. Ów
patron Dublina urodził się w
irlandzkim Leinster na przełomie VI
i VII wieku, choć czasem podaje się
nawet datę roku 498, co oznaczałoby,
że w chwili śmierci miał 120 lat.
Jedne źródła podają, że należał do
uczniów świętego Patryka. Inne, że
wykształcili go Eoghan, Lochan oraz
Enna, po czym odesłali do samotni w
irlandzkim Hollywood nieopodal
Blessington.
Po latach Kevin osiadł jako
pustelnik w Glendalough. Tam, nad
jeziorem miał swoją jaskinię, którą
można oglądać i dziś. Miejsce to
zwie się St Kevin's Bed.
Jak
głosi legenda, któregoś dnia, gdy
czytał nad wodą Psalmy, święta
księga wypadła mu z rąk, ale nie
wpadła do wody. Cudownym sposobem
wzniosła się ku górze i z powrotem
znalazła się w jego dłoniach.
Kevin nie nacieszył się jednak zbyt
długo eremickim żywotem. Wkrótce
bowiem przybywać zaczęli do niego
liczni uczniowie i święty zmuszony
był wznieść klasztor, w którym
mogliby się pomieścić. Tym sposobem
powstało słynne na całą Irlandię
opactwo w Glendalough.
Tam też – około roku 618 – zmarł w
opinii świętości, a do jego grobu
zaczęły przybywać liczne
pielgrzymki. Kult świętego
zaowocował licznymi legendami
dotyczącymi jego życia i cudów,
jakie miał czynić. Jedną z nich jest
opowieść „Król O’Toole i jego gęś”,
a znaleźć ją można w „Legendach
irlandzkich” Gordona Jarvie wydanych
nakładem PAX-u.
Jestem świętym Kevinem, największym
pośród świętych - mówi w niej patron
sam o sobie i rzecz jasna dokonuje
cudu. A było to tak...
Tytułowy, sędziwy król O’Toole miał
mądrą gęś, która m.in. łowiła mu
ryby na piątkowe, postne posiłki.
Kiedy gęś się zestarzała, król
najpierw bardzo posmutniał, a
następnie kompletnie się załamał,
rozważając nawet myśl o popełnieniu
samobójstwa. Wtedy jednak pojawił
się św. Kevin i sprawił cud, po
którym stara, schorowana gęś znów
szybowała w powietrzu „leciutko jak
skowronek”.
To tylko jedna z wielu legendarnych,
hagiograficznych opowieści z życia
tego świętego, dowodzących jego
związków z naturą i iście
celtyckiego umiłowania przyrody.
Inna, z okresu dziecięcego św.
Kevina, mówi o przedziwnej białej
krowie, która każdego ranka i
każdego wieczora pojawiała się przed
domem, w którym Kevin mieszkał, a
jego rodzice mieli dzięki temu
świeże mleko dla chłopca.
Franciszek przyszedł na świat 13
października 1563 roku w
miejscowości Villa Santa Maria w
Królestwie Neapolu. Jego rodzice
należeli do arystokracji.
Mając 22 lata Askaniusz - bo takie
imię otrzymał na chrzcie Franciszek
- ciężko zachorował. Będąc już
niemal w agonii poprzysiągł, że
jeśli jakimś cudem wyzdrowieje,
przez resztę swego życia będzie
służył Bogu i bliźnim. Jego modlitwy
zostały wysłuchane i po szybkiej
rekonwalescencji, późniejszy święty
mógł udać się na studia teologiczne
do Neapolu.
W 1587 roku wyświęcono go na
kapłana. Krótko potem przystąpił do
neapolitańskiego bractwa kapłanów,
którzy towarzyszyli skazańcom na
śmierć oraz opiekowali się
galernikami i więźniami. Udzielali
się także w szpitalu dla osób
nieuleczalnie chorych. Niebawem z
ich grona wyłonił się zakon Kleryków
Regularnych Mniejszych, którzy poza
tradycyjnymi ślubami posłuszeństwa,
czystości i ubóstwa postanowili
poprzysiąc także, iż nie będą
zabiegać o żadne godności i honory
kościelne, aby nic nie odrywało ich
od niesienia pomocy bliźnim.
Na pomysł tego nowego ślubu duchowni
wpadli podczas pobytu w pustelni w
Camadoli, gdzie gorliwie modlili się
do Ducha Świętego. Ówczesny papież –
Sykstus V – zatwierdził nową,
opracowaną właśnie w Camadoli
regułę, a tym samym nowy zakon w
1588 roku. W roku kolejnym,
dokładnie 9 kwietnia 1589 roku,
Askaniusz złożył pierwszy ślub,
przyjmując zakonne imię: Franciszek.
Poza niezwykle aktywnie prowadzoną
działalnością charytatywną, Klerycy
propagowali także uroczyste
adoracje, procesje i wystawienia
Najświętszego Sakramentu. Ich
pierwsza placówka powstała w
Neapolu, przy świątyni Miłosierdzia.
Następne domy zakonne założyli
między innymi w Rzymie oraz w
miejscowościach Alcala i Valladolid
w Hiszpanii.
Z własnej woli Franciszek pełnił w
zgromadzeniu niższe urzędy. Zasłynął
przede wszystkim jako misjonarz
ludowy, rekolekcjonista i
kaznodzieja. Zmarł podczas
pielgrzymowania do Loreto 4 czerwca
1608 roku. Był także autorem
publikacji "Le sette stazioni sopra
la Passione di N.S. Gesù Christo",
która po raz pierwszy ukazała się w
Italii w 1710 roku. Beatyfikował go
Klemens XIV, kanonizował zaś w roku
1807 papież Pius VII. Uchodzi wraz
ze świętym Januarym za patrona
Neapolu.
Ktokolwiek próbuje tknąć współczesne
bóstwa, zostaje zakrzyczany jako
ktoś nietolerancyjny, zacofany i
mający fobie. Czy chrześcijanie są
jeszcze znakiem sprzeciwu wobec
pogańskiej mentalności i pogańskich
obyczajów?
"Kościół jest jakby wielką łodzią
płynącą po morzu tego świata. Gdy
uderzają weń liczne fale
doświadczeń, nie wolno jej porzucać;
trzeba natomiast kierować". Tak o
roli duszpasterza mówił człowiek,
który swą działalnością zasłużył na
tytuł "apostoła Niemiec". Nie
wywodził się jednak z plemion
germańskich. Był Anglosasem. Czcimy
go pod imieniem Bonifacy.
Urodził się między rokiem 672 a 675
w południowej Anglii. Na chrzcie
otrzymał imię Winfrid. W klasztorach
benedyktyńskich w Exeter i Nursling
otrzymał staranne wykształcenie.
Został zakonnikiem i przyjął imię
Bonifacy. Święcenia kapłańskie
otrzymał około trzydziestego roku
życia. Powierzono mu wtedy
kierowanie szkołą klasztorną w
Nursling.
Słynął jako doskonały mówca i
człowiek posiadający dużą wiedzę,
którą umiał się posługiwać dla
rozwiązywania trudnych problemów. Z
jego umiejętności załatwiania
kłopotliwych spraw chętnie
korzystała zarówno władza duchowna,
jak i świecka.
Jednak taka działalność nie
satysfakcjonowała Winfrida. Pragnął
się udać na misje i głosić Chrystusa
narodom, które jeszcze Go nie
poznały. W roku 716 wyjednał u swych
przełożonych zgodę na wyprawę
misyjną do Fryzji. Niestety,
zakończyła się ona niepowodzeniem.
Wrócił więc do swego macierzystego
klasztoru, gdzie wkrótce wybrano go
na opata. On jednak godności nie
przyjął, ponieważ nadal uważał, że
jego powołaniem jest praca misyjna.
Dla realizacji swych planów uzyskał
podczas pobytu w Rzymie osobiste
popracie i błogosławieństwo
ówczesnego papieża Grzegorza II. W
roku 719 pracował w Turyngii, potem
znowu udał się do Fryzji, później
prowadził misje w Hesji, gdzie w
roku 722 założył klasztor
benedyktyński w Amöneburg. Podczas
kolejnej wizyty w Rzymie otrzymał
sakrę biskupią i poparcie nie tylko
władzy duchownej, ale także
politycznej. Po powrocie do Hesji
dokonał spektakularnego ścięcia
"świętego dębu" w Geismar,
stanowiącym ośrodek kultu
pogańskiego. Na jego działalność
niechętnym okiem patrzyli duchowni
frańkońscy, którzy sami mieli pewne
plany związane z terenami zajętymi
przez plemiona germańskie.
W roku 732 papież Grzegorz III
mianował Bonifacego arcybiskupem i
polecił mu, by zakładał w Niemczech
nowe biskupstwa. Bonifacy raz
jeszcze udał się do Rzymu, skąd
wrócił jako "legatus Germanicus". W
ciągu kilku lat zorganizował
strukturę administracyjną Kościoła w
Niemczech.
W roku 744 założył opactwo w
Fuldzie, które stopniowo zaczęło
pełnić rolę centrum misji.
Swoich braci w kapłaństwie zachęcał:
"Złóżmy naszą ufność w Tym, który
nam zawierzył cały ten ciężar. To,
czego sami unieść nie możemy, nieśmy
wspólnie z Tym, który jest
Wszechmocny, który mówi: «Jarzmo
moje jest słodkie, a brzemię
lekkie». Stańmy do walki aż do
nadejścia dnia Pana, albowiem
«przyszły na nas dni utrapienia i
ucisku». Jeśli tak się Bogu spodoba,
oddajmy życie za święte prawa
naszych ojców, abyśmy zasłużyli na
wieczne z nimi dziedzictwo".
Po roku 750 św. Bonifacy jeszcze raz
podjął próbę chrystianizacji Fryzów.
Kiedy w roku 754 dotarł do ich
miasta Dokkum, został napadnięty
przez pogan i poniósł śmierć
męczeńską. Początkowo chciano go
pochować w Utrechcie, ostatecznie
jednak ciało jego spoczęło w
Fuldzie.
Bonifacy należy do grona
duszpasterzy i męczenników, którzy
głosząc Ewangelię budowali jedność
chrześcijańskiej Europy.
Katecheza Benedykta XVI o św.
Bonifacym Był tak zafascynowany
Słowem Bożym, że odczuwał
konieczność i obowiązek niesienia go
innym, nawet ryzykując osobiste
bezpieczeństwo.
Drodzy bracia i siostry, dziś
zatrzymamy się przy wielkim
misjonarzu z VIII wieku, który
szerzył chrześcijaństwo w Europie
Środkowej, w tym także w mojej
ojczyźnie, chodzi o świętego
Bonifacego, który przeszedł do
historii jako „apostoł Niemców”.
Dzięki skrupulatności jego biografów
mamy wiele wiadomości o jego życiu:
urodził się w rodzinie anglosaskiej
w Wessex około 675 roku i na chrzcie
otrzymał imię Winfryd. Bardzo młodo
wstąpił do klasztoru, gdyż pociągał
go ideał monastycyzmu. Obdarzony
wybitnymi zdolnościami umysłowymi
zdawał się być przeznaczony do
spokojnej i błyskotliwej kariery
naukowej: został nauczycielem
gramatyki łacińskiej, napisał kilka
traktatów, ułożył też liczne poezje
po łacinie. Wyświęcony na kapłana w
wieku około trzydziestu lat, poczuł
powołanie do apostołowania wśród
pogan na kontynencie. Jego ziemia –
Wielka Brytania, którą
ewangelizowali zaledwie sto lat
wcześniej benedyktyni pod
przewodnictwem św. Augustyna,
odznaczała się wiarą tak mocną i tak
żarliwą miłością, że mogła wysyłać
misjonarzy do Europy Środkowej, by
głosili tam Ewangelię. W roku 716
Winfryd z kilkoma towarzyszami udał
się do Fryzji (dzisiejszej
Holandii), spotkał się tam jednak ze
sprzeciwem miejscowego władcy i
próba ewangelizacji się nie
powiodła. Po powrocie do ojczyzny
nie upadł na duchu i dwa lata
później udał się do Rzymu na rozmowę
z papieżem Grzegorzem II, który
udzielił mu wskazówek. Papież,
według relacji jednego z biografów,
przyjął go „z uśmiechniętym obliczem
i pełnym słodyczy spojrzeniem”
(Willibald, Vita S. Bonifatii, ed.
Levison, ss. 13-14), w końcu zaś,
nadawszy mu nowe imię – Bonifacy,
powierzył mu na mocy oficjalnych
pism misję przepowiadania Ewangelii
wśród narodów Niemiec.
Pokrzepiony i podniesiony na duchu
poparciem, jakiego udzielił mu
papież, Bonifacy oddał się głoszeniu
Ewangelii w owych stronach, walcząc
z kultami pogańskimi oraz umacniając
podstawy moralności ludzkiej i
chrześcijańskiej. Z wielkim
poczuciem obowiązku pisał w jednym
ze swych listów: „Jesteśmy niezłomni
w walce w Dniu Pańskim, skoro
nadeszły dni udręki i nędzy... Nie
jesteśmy cichymi psami ani
milczącymi obserwatorami, ani
najemnikami uciekającymi przed
wilkami! Jesteśmy natomiast pilnymi
Pasterzami, którzy czuwają nad
trzódką Chrystusową, głoszą osobom
ważnym i zwykłym ludziom, bogatym i
biednym wolę Boga... w porę i nie w
porę...” (Epistulae, 3, 352.354: MGH).
Dzięki swej niezmordowanej
działalności, zdolnościom
organizacyjnym, otwartemu i
ujmującemu charakterowi, mimo
stanowczości, Bonifacy osiągnął
wspaniałe wyniki. Wówczas papież
„ogłosił, że chce obdarzyć go
godnością biskupią, aby w ten sposób
z większą jeszcze determinacją mógł
naprawiać i sprowadzać na drogę
prawdy błądzących, aby czuł wsparcie
ze strony wyższej władzy,
wypływającej z godności apostolskiej
i aby tym lepiej był widziany przez
wszystkich na urzędzie
przepowiadania, im bardziej widoczne
by było, że z tej przyczyny
wyświęcony został na hierarchę
apostolskiego” (Otloho, Vita S.
Bonifatii, ed. Levison, lib. I, p.
127).
Papież osobiście wyświęcił
Bonifacego na „Biskupa regionalnego”
– to znaczy dla całych Niemiec –
który podjął następnie swe
apostolskie trudy na powierzonych
sobie obszarach i rozciągnął swe
działania także na Kościół Galii: z
wielką roztropnością przywrócił
dyscyplinę kościelną, zwoływał
liczne synody dla zapewnienia władzy
świętych kanonów, umocnił niezbędną
jedność z Biskupem Rzymu – była to
sprawa, która leżała mu szczególnie
na sercu. Również następcy Grzegorza
II cenili go bardzo wysoko: Grzegorz
III mianował go arcybiskupem
wszystkich plemion germańskich,
wysłał mu paliusz i przyznał władzę
organizowania hierarchii kościelnej
w tych regionach (por. Epist. 28: S.
Bonifatii Epistulae, ed. Tangl,
Berolini 1916); papież Zachariasz
zatwierdził go na urzędzie i
pochwalił jego zaangażowanie (por.
Epist. 51, 57, 58, 60, 68, 77, 80,
86, 87, 89: op. cit.); papież Stefan
III, zaraz po swym wyborze, otrzymał
od niego list z wyrazami synowskiego
uszanowania (por. Epist. 108: op.
cit.).
Wielki biskup, oprócz pracy
ewangelizacyjnej i organizacji
Kościoła przez tworzenie diecezji i
odbywanie synodów, nie omieszkał
sprzyjać zakładaniu licznych
klasztorów, męskich i żeńskich, aby
niczym latarnia morska promieniowały
wiarą oraz kulturą ludzką i
chrześcijańską na cały obszar. Z
klasztorów benedyktyńskich w swojej
ojczyźnie sprowadzał mnichów i
mniszki, którzy udzielali mu
niezwykle wartościowej i cennej
pomocy w wypełnianiu misji głoszenia
Ewangelii oraz szerzenia nauk
humanistycznych i sztuk wśród
mieszkańców. Słusznie bowiem uważał,
że praca dla Ewangelii musi być
także pracą dla dobra prawdziwej
kultury ludzkiej. Przede wszystkim
klasztor w Fuldzie – założony około
roku 743 – był sercem i ośrodkiem
promieniowania duchowości i kultury
religijnej: trwając na modlitwie,
pracy i pokucie mnisi ćwiczyli się
tam w dążeniu do świętości,
kształcili się w poznawaniu nauk
świętych i świeckich, przygotowywali
się do głoszenia Ewangelii, aby być
misjonarzami. Toteż zasługą
Bonifacego, jego mnichów i jego
mniszek – również kobiety miały
bardzo ważny udział w tym dziele
ewangelizacji – był także rozkwit
owej kultury humanistycznej, która
jest nierozdzielna od wiary i
ukazuje jej piękno. Sam Bonifacy
pozostawił nam znaczącego dzieła
intelektualne. Przede wszystkim
bogatą korespondencję, w której
listy pasterskie przeplatają się z
listami urzędowymi i innymi o
charakterze prywatnym, ukazującymi
wydarzenia społeczne, nade wszystko
zaś jego bogaty temperament i jego
głęboką wiarę. Napisał nawet traktat
Ars grammatica, w którym objaśniał
deklinacje, czasowniki, składnię
języka łacińskiego, który jednak dla
niego stawał się również narzędziem
służącym szerzeniu wiary i kultury.
Przypisuje mu się także Ars metrica,
czyli wprowadzenie do pisania poezji
oraz wiele utworów poetyckich,
wreszcie zbiór piętnastu kazań.
Chociaż był już zaawansowany wiekowo
– miał niemal 80 lat – przygotował
się do nowej misji ewangelizacyjnej:
z około pięćdziesięcioma mnichami
powrócił do Fryzji, gdzie
rozpoczynał swe dzieło. Niemal
przeczuwając bliską już śmierć,
nawiązując do drogi życia, pisał do
swego ucznia i następcy na stolicy w
Moguncji, biskupa św. Lulego:
„Pragnę doprowadzić do końca cel tej
podróży; nie mogę w żadnym wypadku
wyrzec się pragnienia wyjazdu.
Zbliża się dzień mego kresu i
nadchodzi czas mej śmierci: po
złożeniu doczesnych szczątków udam
się po wieczną nagrodę. Lecz ty,
najdroższy synu, nieustannie wzywaj
lud, by odwrócił się od manowców
błędu, dokończ rozpoczętą już budowę
bazyliki w Fuldzie, gdzie złożysz
moje ciało zestarzałe długimi latami
życia” (Willibald, Vita S. Bonifatii,
ed. Cit., p. 46). Gdy rozpoczynał
Mszę św. w Dokkum (w dzisiejszej
północnej Holandii), 5 czerwca 754
r. napadła nań banda pogan. Wyszedł
przed szereg z pogodnym obliczem i
«zakazał swoim walczyć, mówiąc: „
Zaniechajcie, syneczkowie, walk,
porzućcie wojnę, bo świadectwo Pisma
Świętego napomina nas, abyśmy nie
odpłacali złem za zło, ale dobrem za
zło. Oto nadszedł dzień od dawna
upragniony, oto dzień naszego kresu;
miejmy ufność w Panu!» (tamże, str.
49-50). Były to jego ostatnie słowa,
zanim upadł pod ciosami napastników.
Zwłoki biskupa- męczennika zostały
następnie przeniesione do klasztoru
w Fuldzie, gdzie znalazły godny
pochówek. Już jeden z jego
pierwszych biografów wyraził się o
nim w następujących słowach:
„Świętego biskupa Bonifacego można
nazywać ojcem wszystkich mieszkańców
Niemiec, bo jako pierwszy zrodził
ich dla Chrystusa słowem swego
świętego przepowiadania, umocnił ich
swym przykładem i oddał za nich w
końcu życie – nie można dać większej
od tej miłości» (Otloho, Vita S.
Bonifatii, ed. Cit., lib. I, p.
158).
Jakie przesłanie możemy dziś, po
wiekach, odczytać z nauczania i
niezwykłej działalności tego
wielkiego misjonarza i męczennika?
Pierwszą oczywistością narzucającą
się każdemu, kto poznaje życie
Bonifacego, jest centralne miejsce
Słowa Bożego przeżywanego i
interpretowanego w wierze Kościoła,
Słowa, którym on żył, które głosił i
o którym zaświadczył aż po najwyższy
dar z siebie w męczeństwie. Był tak
zafascynowany Słowem Bożym, że
odczuwał konieczność i obowiązek
niesienia go innym, nawet ryzykując
osobiste bezpieczeństwo. Na nim
opierała się ta wiara, do której
krzewienia zobowiązał się uroczyście
w chwili konsekracji biskupiej: «W
pełni wyznaję czystość świętej wiary
katolickiej i z Bożą pomocą pragnę
pozostawać w całkowitej jedności z
ową wiarą, w której bez najmniejszej
wątpliwości jest pełnia zbawienia
chrześcijan» (Epist. 12, in S.
Bonifatii Epistolae, ed. cit., p.
29).
Drugą bardzo ważną oczywistością,
wypływającą z życia św. Bonifacego,
jest jego wierna wspólnota ze
Stolicą Apostolską, stanowiąca mocny
i centralny punkt jego pracy
misjonarza. Zawsze zachowywał tę
wspólnotę jako regułę swej misji i
pozostawił ją jako swój testament. W
liście do papieża Zachariasza
stwierdził: „Nieustannie zachęcam i
nakłaniam do posłuszeństwa Stolicy
Apostolskiej tych, tych którzy chcą
pozostać w wierze katolickiej i
jedności z Kościołem rzymskim i tych
wszystkich, których w tej mojej
misji Bóg mi daje jako słuchaczy i
uczniów” (Epist. 50: tamże, str.
81). Owocem takiej postawy był mocny
duch jedności wokół Następcy Piotra,
przekazywany przez św. Bonifacego
Kościołom na terenie jego
działalności misyjnej, łącząc z
Rzymem Anglię, Niemcy, Francję i
przyczyniając się w zdecydowany
sposób do budowania chrześcijańskich
korzeni Europy, które dały obfite
owoce w następnych wiekach.
Warto zwrócić też uwagę na św.
Bonifacego z jeszcze jednego
względu: wspierał on spotkanie
kultury rzymsko-chrześcijańskiej z
germańską. Wiedział bowiem, że
humanizacja i ewangelizacja stanowi
integralną część jego misji
biskupiej. Przekazując starożytne
dziedzictwo wartości
chrześcijańskich, zaszczepiał ludom
germańskim nowy styl życia, bardziej
ludzki, dzięki któremu lepiej
przestrzegano niezbywalnych praw
osoby. Jako prawdziwy syn św.
Benedykta potrafił łączyć modlitwę i
pracę, (fizyczną i intelektualną),
pióro i pług.
Odważne świadectwo św. Bonifacego
jest dla nas wszystkich zachętą,
abyśmy w swym życiu przyjęli Słowo
Boże jako istotny punkt odniesienia,
żarliwie kochali Kościół, abyśmy
czuli się współodpowiedzialni za
jego przyszłość i dążyli do jego
jedności wokół następcy Piotra.
Równocześnie przypomina on nam, że
chrześcijaństwo, sprzyjając
upowszechnieniu kultury, wspiera
rozwój człowieka. Dziś naszym
zadaniem jest stawanie na wysokości
tak fascynującego dziedzictwa i
sprawienie, aby owocowało ono z
pożytkiem dla przyszłych pokoleń.
Zawsze wielkie wrażenie wywiera na
mnie jego gorliwy zapał dla
Ewangelii. W wieku czterdziestu lat
opuszcza piękne i owocne życie
mnisze, życie zakonnika i profesora,
aby głosić Ewangelię ludziom
prostym, barbarzyńcom. Mając
osiemdziesiąt lat jeszcze raz udaje
się do rejonu, gdzie przewiduje swe
męczeństwo. Porównując tę jego
żarliwą wiarę, ową gorliwość o
Ewangelię z naszą wiarą, często tak
letnią i zbiurokratyzowaną, widzimy,
co powinniśmy robić i jak odnowić
naszą wiarę, abyśmy mogli przekazać
w darze naszym czasom cenną perłę
Ewangelii.
Czytając jego życiorys, trudno
uwierzyć, że jeden człowiek mógł
zdziałać aż tyle w czasach, gdy
niemieckich landów nie przecinała
jeszcze ani jedna autostrada. Z
uczonego benedyktyńskiego mnicha
stał się jednym z największych
misjonarzy w dziejach Kościoła.
Symbolem jego ewangelizacyjnego
zapału było ścięcie dębu
poświęconego pogańskiemu bożkowi
koło Geismar. Bonifacy własnoręcznie
przyłożył topór do „świętego”
drzewa. Germanie spodziewali się
pomsty bożka. Gdy dąb runął, żadna
cudowna interwencja nie nastąpiła.
Poganie wyrzekli się swoich bożków
dla prawdziwego Boga. Gorliwy
misjonarz ze ściętego dębu wybudował
kaplicę.
Na chrzcie otrzymał imię Winfryd,
ale do historii przeszedł jako
Bonifacy. Święty Bonifacy! Zaniósł
Ewangelię prawie wszystkim pogańskim
ludom zamieszkującym dzisiejsze
Niemcy. Zakończył żywot jako
męczennik. Jego grób znajduje się w
Fuldzie, gdzie czczony jest do dziś
jako apostoł i patron Niemiec.
Urodził się w Anglii około roku 673.
Nauki pobierał w benedyktyńskim
klasztorze w Exeter, śluby zakonne
złożył w opactwie w Nursling, tam
też przyjął święcenia kapłańskie.
Początkowo poświęcił się nauce.
Komentował Biblię, opracował
pierwszą gramatykę angielską,
kierował szkołą zakonną, pisał też
wiersze. Po czterdziestce przyszedł
czas na radykalne zmiany. Porzucił
dobrze rozwijającą się, spokojną
karierę zakonną, odrzucił nawet
wybór na opata i wyruszył w świat z
Ewangelią. Dla pozyskania poparcia
misji udał się do Rzymu. Papież
Grzegorz II nadał mu imię Bonifacy i
wysłał do pogańskich ludów Germanii.
Bonifacy ewangelizował w Turyngii,
Fryzji, Hesji, Wirtemberdze,
Westfalii i Bawarii. Głównym
narzędziem, jakim się posługiwał w
pracy misyjnej, były klasztory.
Jeszcze dwukrotnie wracał do Rzymu.
Grzegorz II wyświęcił go na
misyjnego biskupa, a kolejny papież
zamianował papieskim wikariuszem
całej Germanii, co ułatwiło mu
zakładanie diecezji i klasztorów.
Jako osiemdziesięciolatek wybrał się
w ostatnią podróż misyjną do Fryzji.
W mieście Dokkum wszedł do gaju
poświęconego bożkom. Miejscowi
poganie takie „świętokradztwo”
karali śmiercią. Kiedy towarzysze
misjonarza chwycili za broń, on
zakazał im obrony, mówiąc: „Oto
dzień, za którym tęskniłem od
dawna”. Wraz z 52 towarzyszami oddał
życie za wiarę 5 czerwca 754 roku.
Przy ciele Bonifacego znaleziono
księgę Ewangelii przebitą mieczem.
Od czasów św. Bonifacego sporo
nowych „świętych” dębów wyrosło i w
Niemczech, i w całej Europie.
Czczone są bożki świętego dobrobytu,
nieustającej rozrywki, politycznej
poprawności, seksualnej swobody i
inne. Ktokolwiek próbuje tknąć te
współczesne bóstwa, odsądzany jest
od czci i wiary, zostaje zakrzyczany
jako ktoś nietolerancyjny, zacofany
i mający fobie. Czy chrześcijanie
mają dziś odwagę wkroczyć z siekierą
do współczesnych „świętych gajów”?
Czy są znakiem sprzeciwu wobec
pogańskiej mentalności i pogańskich
obyczajów?
Wywodził się z rodu feudałów z
Nadrenii. Przygotowywał się do stanu
duchownego, przebywając na dworze
arcybiskupa Fryderyka I w Kolonii, a
potem cesarza Henryka V.
Mimo że był osobą duchowną,
prowadził świeckie życie, nie
stronił od zabaw i alkoholu.
W 1115, podczas podróży, omal nie
został trafiony piorunem, jednakże
nic mu się nie stało. Poczytywał to
zdarzenie za znak od Boga, wstąpił
do klasztoru benedyktynów, przyjął
święcenia kapłańskie i rozpoczął
życie wędrownego kaznodziei, głosząc
ideę ewangelicznego ubóstwa. W 1119
założył w Prémontré koło Laon erem,
a następnie przekształcił go we
wspólnotę kanoników regularnych
świętego Augustyna, która szybko
rozwinęła się w prężny zakon.
Premostratensi, nazywani
norberatanami, szerzyli kult
Najświętszego Sakramentu. Papież
Pius IX mawiał, że są chwałą
Eucharystii, a Eucharystia jest
chwałą tego zakonu. W dowód zasług w
1126 papież Honoriusz II powierzył
Norbertowi godność arcybiskupa
Magdeburga.
Nowy arcybiskup od razu przystąpił
do wprowadzania karności i czystych
obyczajów wśród duchowieństwa, co
przysporzyło mu wrogów i trzykrotnie
omal nie pozbawiło życia w
przygotowanych na niego zamachach.
Został kanonizowany w 1582. Jest
jedynym świętym o tym imieniu,
patronem Pragi, zakonu norbertanów,
przywoływanym w czasie burz i
nawałnic. Wspomnienie liturgiczne: 6
VI.
W sztuce
Święty Norbert jest przedstawiany w
stroju biskupa, w mitrze, w dłoni
trzyma krzyż. Atrybutami świętego
Norberta są także: anioł z mitrą,
diabeł u stóp, monstrancja, gałązka
palmowa i pająk. Jedna z legend
wspomina, że gdy święty odprawiał
mszę, podczas przeistoczenia wpadł
do kielicha z winem wielki pająk.
Norbert, powodowany olbrzymią czcią
dla Eucharystii, bez wahania wypił
wino, będąc przekonanym, że czeka go
śmierć od ukąszenia. Za chwilę
jednak w niewyjaśniony sposób pająk
wyszedł nosem świętego.
Norbert germ. nord ‘północ’, beracht
‘sławny, błyszczący’; ‘sławny mąż z
północy’ Norbert z Xanten, ur. ok.
1080, Gennep, zm. 1134, Magdeburg,
szlachcic, założyciel zakonu
norbertanów.
7
czerwca Święty Robert z Newminiter:
Przyjazny głos z nieba.
Robert urodził się
najprawdopodobniej w 1100 roku w
wiosce Gargrave położonej w
hrabstwie Yorkshire w północnej
Anglii.
Studiował na uniwersytecie w Paryżu,
gdzie napisał komentarz do psalmów –
niestety jego dzieło uchodzi dziś za
zaginione. Po przyjęciu święceń
kapłańskich wrócił do swej rodzimej
parafii w Gargrave, gdzie był
księdzem. Po kilku latach pełnienia
posługi, wstąpił do benedyktyńskiego
klasztoru w Whitby.
W 1132 roku grupa mnichów z Yorku
założyła klasztor w dolinie
nieopodal Skeldale. Ziemię pod
budowę nowego opactwa podarował
zakonnikom arcybiskup Thurston.
Pierwsze dwa lata bracia spędzili
tam w skrajnym ubóstwie, żyjąc
właściwie w prowizorycznych
szałasach nad brzegiem rzeki Skell.
Cechowała ich jednak wielka
pobożność i oddanie surowym,
benedyktyńskim regułom, dzięki czemu
udało im się przetrwać ów ciężki dla
nich czas.
Krótko potem do mnichów dołączył
zamożny brat Hugh - wcześniej
pełniący funkcję dziekana Yorku -
który zrzekł się na rzecz wspólnoty
całego swego dobytku. Dzięki temu
zgromadzenie mogło sobie pozwolić na
postawienie nowych budynków
mieszkalnych. Jako że okolica
słynęła z wielu naturalnych źródeł i
strumieni wodnych, klasztor zaczęto
nazywać opactwem Fountains - od
angielskiego słowa fountain oznaczającego
fontannę lub właśnie źródło.
Święty Robert także dołączył do tej
cysterskiej wspólnoty, a w 1138 roku
został opatem jej nowego domu
zakonnego w Abbey. Sam zresztą
wkrótce potem założył kolejne - w
latach 1143-1148 powstały nowe
klasztory w miejscowościach Pipewell,
Roche i Sawley.
Istnieją legendarne relacje, według
których Roberta miano oskarżyć o
cudzołóstwo. Wówczas to święty udał
się zagranicę, by drugiemu
późniejszemu świętemu - Bernardowi z
Clairvaux - przedstawić swoją wersję
wydarzeń. Bernard uznał doniesienia
o cudzołóstwie za niewybredne
pomówienia, zaś Robertowi podarował
pas, po dotknięciu którego chorzy
mieli doznawać cudownych uzdrowień.
Święty miał mieć także dar
wypędzania złych duchów, dzięki
czemu udało mu się wyleczyć wielu
opętanych.
Każdego dnia odmawiał cały psałterz.
W nocy, gdy znajdował się już w
agonii, jego przyjaciel, święty
Godryk, miał wizję, w której duszę
Roberta, pod postacią ognistej kuli
unosili aniołowie, zaś z nieba
odezwał się donośny głos,
zapraszający go do raju, jak
przyjaciela. Jego śmierć nastąpiła 7
czerwca 1159 roku.
8
czerwca Święta Jadwiga Królowa:
Drewniane jabłko.
Dzisiejsze nastolatki jej nie
zazdroszczą
Nie było na polskim tronie tak
pięknego króla. Bo też nie było
oprócz niej drugiej kobiety, która
zostałaby koronowana nie na królową,
lecz na króla Polski. Jadwiga
(1374–1399) została nim, zanim
skończyła jedenaście lat.
Dzisiejsze nastolatki raczej jej nie
zazdroszczą. Ze wszystkich
życiorysów wynika, że od
najmłodszych lat jej życiem
kierowała polityka i historia. W
wieku czterech lat została zaręczona
z Wilhelmem Habsburgiem (starszym od
niej o cztery lata). Do małżeństwa
nie doszło – zmieniła się koncepcja
polityczna. Okazało się, że trafi do
Polski. I to jako król. Została nim
16 października 1384 roku. Kilka
miesięcy później przybyło na Wawel
poselstwo z Litwy. Wielki książę
Jagiełło w zamian za rękę Jadwigi
był gotów przyjąć wraz ze wszystkimi
poddanymi chrześcijaństwo i wcielić
swe ziemie do Polski. Została jego
żoną w swoje dwunaste urodziny.
Jagiełło miał wtedy 35 lat. Został
polskim królem.
Unia Polski z Litwą, której podstawą
był związek małżeński Jadwigi z
Jagiełłą, okazała się jednym z
najtrwalszych dzieł politycznych
Europy. Zmienił się układ sił w
Europie Środkowej i Wschodniej. A
Litwa rzeczywiście przyjęła
chrześcijaństwo.
W 1387 r., gdy Jagiełło przebywał na
Litwie, uczestnicząc osobiście w jej
chrystianizacji, trzynastoletnia
Jadwiga poprowadziła wyprawę na Ruś.
Ostatecznie jednak pokojowymi
środkami doprowadziła do
rewindykacji Rusi przez Polskę oraz
do hołdu na rzecz Polski hospodara
mołdawskiego. Jak piszą historycy,
miała szczególny dar łagodzenia
konfliktów. Była arbitrem w sporach
męża z rodziną. Dwukrotnie
zapobiegła wojnie z Krzyżakami.
Nie miała potomstwa, jednak Jan
Paweł II, kanonizując ją niemal 600
lat po śmierci, nie zawahał się
nazwać jej „założycielką dynastii”,
tak skuteczne były jej polityczne
działania.
„Była bardzo powabna na twarzy, lecz
obyczajami i cnotami powabniejsza” –
napisał Jan Długosz, wychwalając jej
pobożność, umartwienia, hojność dla
ubogich.
Gdy w 1949 r. otwarto jej grobowiec,
znaleziono w nim królewskie jabłko i
berło zrobione z... lipowego drewna
oraz koronę zrobioną ze... skóry.
Nic dziwnego. Wszystkie swe klejnoty
przeznaczyła na odnowienie Akademii
Krakowskiej.
Przemysław Kucharczak
Jeździła konno i polowała, umiała
czytać, mówiła w kilku językach,
błyszczała urodą. Dla Boga i Polski
zrezygnowała z miłości. Film o niej
chce nakręcić Krzysztof Zanussi. 8
czerwca mija 10. rocznica
kanonizacji świętej królowej
Jadwigi.
Królowej, a właściwie... króla. Bo
Jadwiga została ukoronowana na króla
Polski. Rządziła wraz z mężem, wcale
nie była figurantką. To
zadziwiające, jak mało wiedzą Polacy
o jedynej kobiecie w naszych
dziejach, która była wybitną
władczynią. Może jednak Jadwiga
głębiej zagości w świadomości
Polaków.
Krzysztof Zanussi chce nakręcić o
niej film, być może wspólnie z
Węgrami i Austriakami. Zebrał już
połowę potrzebnych funduszy. – Jeśli
uda się zebrać drugą połowę, ruszymy
ze zdjęciami już wiosną 2008 roku –
zapowiada.
Aktorka z gimnazjum
Kto zagra Jadwigę? Zanussi zdecyduje
krótko przed rozpoczęciem zdjęć.
Będzie to bardzo młoda dziewczyna. –
Nawet, jeśli dzisiaj znajdę idealną,
to za rok ona może być dorosłą
kobietą. Nie wiem też, czy ta
aktorka będzie Polką – mówi. Dla
świętej Jadwigi język polski też nie
był ojczystym.
Dzieciństwo spędziła na Węgrzech.
Jednak w jej żyłach płynęła krew
polskich Piastów: była prawnuczką
Władysława Łokietka. Polkami były
obie jej babcie. Wśród przodków
miała też słynnych królów Węgier i
Francji. Należała do wywodzącej się
z Francji dynastii Andegawenów. Była
bardzo wysoka (1,80 m wzrostu),
czarnooka, miała kasztanowe włosy.
Film Zanussiego ma zacząć się od
sceny ślubu Jadwigi. Miała wtedy 4
latka. Pan młody, książę Wilhelm
Habsburg, miał lat 8. Takie
polityczne małżeństwa można było
jeszcze unieważnić w ciągu kilku
najbliższych lat, przed nocą
poślubną. Akcja filmu rozegra się
jednak kilka lat później, w 1384
roku.
Wilhelm przyjeżdża do Krakowa, żeby
odbyć noc poślubną z 11-letnią
królową Jadwigą. Dla nas to
szokujące, ale wtedy był to dobry
wiek do zamążpójścia. Dziewczyna
jest zakochana. Jednak polscy
wielmoże nie chcą słyszeć o
Wilhelmie jako królu Polski, więc
przeszkadzają, jak mogą. W tysiącach
podobnych filmów miłość zawsze
pokonuje przeciwności, a zakochani
żyją razem długo i szczęśliwie. Tu
jest inaczej.
Nastolatka z toporem
Jadwiga ze swoimi dwórkami i
rycerzami spotykała się z Wilhelmem
u franciszkanów w Krakowie. Tańczyli
ze sobą, klasztorny refektarz
rozbrzmiewał śmiechem młodych ludzi.
Jadwiga była oczarowana Wilhelmem.
Kiedy jednak chłopak przyszedł na
Wawel i chciał wejść do sypialni,
polscy wielmoże przepędzili go „w
obraźliwy sposób”, jak napisał
kronikarz Jan Długosz. Wzburzona
Jadwiga chciała biec za ukochanym do
miasta. Natknęła się na zatrzaśniętą
furtę. Królowa własnoręcznie porwała
więc topór i zaczęła wyważać furtę.
Rycerz Dymitr z Goraja błagał ją:
Królowo, wyjdź za Jagiełłę, bo wtedy
rozszerzysz chrześcijaństwo na
Litwę! Jadwiga mogła się uprzeć i
pobiec za chłopakiem. Ale nagle
odłożyła topór.
Choć była jeszcze dzieckiem, zapewne
kierowała się motywacją religijną. Z
opisów późniejszych lat jej życia
wiadomo, że prowadziła głębokie
życie duchowe, spędzała godziny na
modlitwie. Możliwe, że rozpoznała,
że wola Pana Boga może być inna niż
jej wola. Dzięki jej wyborowi
Litwini przyjęli chrzest, a Polska w
sojuszu z Litwą z czasem zgniotła
Krzyżaków i odzyskała Pomorze
Gdańskie. – Jej osobista ofiara dała
początek Rzeczpospolitej Obojga
Narodów. Ludzie zapamiętali, że
Jadwiga przyniosła pokój i nadzieję.
To było rzadkie w dziejach
zwycięstwo dobra nad ludzką
namiętnością i gwałtownością – mówi
Krzysztof Zanussi. – Po czasie
okazało się też, że ani Wilhelm nie
był kimś nadzwyczajnym, ani ich
miłość nie była tak głęboka, jak się
z początku zdawało – dodaje.
Jagiełło wydawał się Jadwidze stary:
miał 35 lat. Niektórzy straszyli ją,
że jest też dziki i prymitywny.
Królowa posłała więc na Litwę
zaufanego rycerza, żeby przyjrzał mu
się osobiście. Jagiełło zorientował
się, o co chodzi, i zaprosił rycerza
nawet do wspólnej wizyty w łaźni.
Małżeństwo Jagiełły z Jadwigą, choć
zawarte ze względu na politykę, było
bardzo zgodne i szczęśliwe. A miłość
Jadwigi do Wilhelma okazała się z
większej perspektywy tylko
dziecięcym zauroczeniem. Jadwiga
oddawała swoje kosztowności, żeby
pomóc zwykłym, prostym ludziom,
fundowała dla nich szpitale. Kiedyś
postarała się o odszkodowanie dla
wieśniaków dotkniętych przemarszem
wojska, ale i tak skomentowała: „Ale
kto im łzy wróci?”. Kiedy otwarto
jej grób, znaleziono w nim drewniane
berło i skórzaną koronę – bo
prawdziwe klejnoty Jadwiga oddała na
odnowienie Akademii Krakowskiej.
Zmarła w wieku 25 lat, tuż po
urodzeniu córeczki. Cała Polska po
niej płakała. Jagiełło miał później
jeszcze trzy żony. Mimo to mówił, że
ślubny pierścień, który dostał od
Jadwigi, jest najcenniejszą rzeczą,
jaką ma. Nosił go na palcu przez 48
lat, aż do śmierci.
Gdy biskup chciał udzielić mu
święceń kapłańskich, Efrem, nie
wiedząc, jak oprzeć się naleganiom
mistrza, udał, że popada w
szaleństwo.
Stary midrasz opowiada, że Abraham
był synem Teracha, handlarza
statuetkami bożków. Gdy odkrył
Jedynego Boga, starał się przekonać
ojca, jak niedorzeczne jest czczenie
posążków. Kiedyś, gdy pilnował
sklepu, rozbił wszystkie rzeźby z
wyjątkiem największej. W jej dłoń
wsunął młot. Ojciec wrócił i
wrzasnął: Co tu się stało? – „Bożki
wdały się w bójkę i największy
rozbił pozostałe” – rzekł Abram.
Wściekły ojciec zakpił: „Nie bądź
śmieszny! Te bożki nie mają ani
mocy, ani życia. Nie mogą niczego
zrobić!”. – „Więc dlaczego je
czcisz?” – spokojnie zapytał Abram.
Niebawem musiał się spakować i
opuścić Ur.
Podobny los spotkał Efrema
Syryjczyka. Urodził się około 306
roku w Nisibis, na pograniczu Persji
i Bizancjum. Ojciec, widząc niechęć,
z jaką świeżo ochrzczony
osiemnastolatek traktuje jego
pogański kult, wygnał go z domu.
Młodzieniec znalazł schronienie u
biskupa miasta – św. Jakuba. Ujęty
pobożnością, wrażliwością i
niezwykłą inteligencją chłopaka
hierarcha przyjął go do szkoły.
Chłopiec rychło ją skończył, by stać
się jej nauczycielem, a nawet
zwierzchnikiem. Przyjął święcenia
diakonatu. Jakub miał uczynić Efrema
swym sekretarzem podczas Soboru
Nicejskiego. Legenda głosi, że
młodzieniec spotkał się ze św.
Bazylim Wielkim i zawędrował aż do
Egiptu, gdzie zakosztował życia
pustelniczego.
Jego homilii słuchały tłumy. Ludzie
byli zachwyceni erudycją i
wrażliwością mówcy. Gdy biskup
chciał udzielić mu święceń
kapłańskich, Efrem, czując się
niegodnym i nie wiedząc, jak oprzeć
się naleganiom mistrza, udał, że
popada w szaleństwo.
Hmm, coś mi to przypomina... Gdy
ludzie, widząc biblijnego Dawida,
podniecali się: „Czy to nie Dawid,
król ziemi?”, prorok tak wystraszył
się tych pochlebstw, że „zaczął
udawać wobec nich szalonego,
dokonywać wśród nich nierozumnych
czynności: tłukł rękami w skrzydła
bramy i pozwalał ślinie spływać na
brodę. I rzekł Akisz do swych
poddanych: – Widzicie człowieka
szalonego. Po co sprowadziliście mi
go tutaj? Czy brakuje mi szaleńców,
że sprowadziliście jeszcze tego, by
szalał przede mną?” (1 Sm 21,14–15).
Dawid wolał udawać szalonego, niż
przyjmować honory, które mu się nie
należały.
Wiedział, kto jest królem ziemi.
Pokorny Efrem pozostał diakonem.
Zmarł w ubóstwie 9 czerwca 373.
Pozostawił po sobie wiele pism. Do
dziś, czytając jego pieśni i hymny,
po plecach przechodzą dreszcze. To
poezja najwyższej próby. Nie na
darmo zwany jest „harfą Ducha
Świętego”. „Baranek Boży pożywał
baranka. Kto kiedy widział, by
baranek pożywał baranka?” – pisał o
tajemnicy Paschy. „Stopami swymi
ujarzmiłeś ogromne morze, a przed
małą rzeką schyliłeś przy chrzcie
głowę. I rzeka, i Jan Chrzciciel
jednako byli mali, a przecież Pan
się poddał małej rzeczce i słudze” –
śpiewał o Chrzcie Pańskim. „Szalony,
kto śmierć uważa za sen, mający
trwać wiecznie” – wykrzykiwał.
I kto tu naprawdę jest szalony?
(...) Chcąc poznać jego doktrynę,
musimy od początku położyć na to
nacisk: mianowicie na fakt, że
uprawia on teologię w formie poezji.
Poezja pozwala mu na pogłębienie
refleksji teologicznej przez
paradoksy i obrazy.
Drodzy bracia i siostry, panuje dziś
powszechne przekonanie, że
chrześcijaństwo jest religią
europejską, która przyczyniła się do
eksportu kultury tego kontynentu do
innych krajów. Rzeczywistość jest
jednak znacznie bardziej złożona,
gdyż korzenie religii
chrześcijańskiej znajdują się w
Starym Testamencie, a zatem w
Jerozolimie i w świecie semickim.
Chrześcijaństwo karmi się stale tym
korzeniem Starego Testamentu.
Również jego ekspansja w pierwszych
wiekach kierowała się zarówno ku
Zachodowi, światu
grecko-łacińskiemu, gdzie
inspirowało później kulturę
europejską, jak i ku Wschodowi, aż
po Persję i po Indie, przyczyniając
się w ten sposób do powstania
odrębnej kultury, w językach
semickich, mającej własną tożsamość.
Dla ukazania tej kulturowej
wielorakości początkowo jednej wiary
chrześcijańskiej, w katechezie w
ubiegłą środę mówiłem o
przedstawicielu tego innego
chrześcijaństwa, perskim mędrcu
Afrahacie, u nas niemal nieznanym.
Ciągnąc ten wątek, chciałbym dziś
porozmawiać o św. Efremie
Syryjczyku, urodzonym w Nisibisie
około roku 306 w rodzinie
chrześcijańskiej. Był on
najważniejszym przedstawicielem
chrześcijaństwa języka syryjskiego i
potrafił pogodzić powołania teologia
i poety. Kształcił się i wzrastał u
boku Jakuba, biskupa Nisibisu
(303-38) i wraz z nim założył szkołę
teologiczną w swoim mieście.
Wyświęcony na diakona intensywnie
uczestniczył w życiu miejscowej
wspólnoty chrześcijańskiej do roku
363, gdy Nisibis dostało się w ręce
Persów. Efrem wyemigrował wówczas do
Edessy, gdzie nadal rozwijał swą
działalność kaznodziejską. Zmarł w
tym mieście w roku 373, zaraziwszy
się dżumą, gdy opiekował się osobami
dotkniętymi tą chorobą. Nie ma
pewności, czy był mnichem, pewne
jest w każdym razie, że pozostał
przez całe życie diakonem,
zachowując czystość i ubóstwo. Tak
też jawi się w specyfice jego
kulturowego wyrazu wspólna i
podstawowa tożsamość chrześcijańska:
wiara, nadzieja - ta nadzieja, która
pozwala żyć w ubóstwie i czystości w
tym świecie, pokładając całą
nadzieję w Panu - i wreszcie miłość,
aż po dar z samego siebie w opiece
nad zadżumionymi.
Św. Efrem pozostawił nam wielkie
dziedzictwo teologiczne: jego bogatą
twórczość podzielić można na cztery
kategorie: dzieła pisane zwyczajną
prozą (jego dzieła polemiczne bądź
komentarze biblijne); dzieła pisane
prozą poetycką; wierszowane homilie;
wreszcie hymny, bez wątpienia
najobszerniejsze dzieło Efrema. Jest
on z wielu względów autorem bogatym
i ciekawym, szczególnie z
teologicznego punktu widzenia.
Specyfiką jego pracy jest spotkanie
teologii i poezji. Chcąc poznać jego
doktrynę, musimy od początku położyć
na to nacisk: mianowicie na fakt, że
uprawia on teologię w formie poezji.
Poezja pozwala mu na pogłębienie
refleksji teologicznej przez
paradoksy i obrazy. Jednocześnie
jego teologia staje się liturgią,
staje się muzyką: był on bowiem
wielkim kompozytorem, muzykiem.
Teologia, refleksja nad wiarą,
poezja, pieśń, wysławianie Boga idą
razem; i właśnie w tym charakterze
liturgicznym w teologii Efrema jawi
się z całą jasnością Boża prawda. W
swym poszukiwaniu Boga, w swym
uprawianiu teologii podąża on drogą
paradoksu i symbolu. Ma wyraźne
upodobanie do przeciwstawnych sobie
obrazów, gdyż służą mu one do
podkreślenia tajemnicy Boga.
Nie mogę teraz przestawić zbyt wiele
z jego twórczości, tym bardziej że
poezja jest trudna do
przetłumaczenia, żeby jednak dać
przynajmniej jakieś wyobrażenie o
jego teologii poetyckiej, chciałbym
przytoczyć fragmenty dwóch hymnów.
Przede wszystkim, również w
perspektywie zbliżającego się
Adwentu, proponuję kilka wspaniałych
obrazów, pochodzących z hymnów o
Narodzeniu Chrystusa. W obliczu
Maryi Panny Efrem wykazuje w
uduchowionym tonie cały swój podziw:
"Pan przyszedł do niej, aby stać się
sługą.
Słowo przyszło do niej, by milczeć w
jej łonie.
Piorun przyszedł do niej, by nie
robić żadnego hałasu.
Pasterz przyszedł do niej i oto
urodził się Baranek, co cichutko
płacze.
Albowiem łono Maryi odwróciło role:
Ten, co wszystko stworzył, wszedł w
jego posiadanie, lecz ubogi.
Najwyższy przyszedł do Niej (Maria),
ale wszedł w pokorze.
Blask przyszedł do niej, ale w
skromne szaty odziany.
Ten, co wszystkim szafuje, zaznał
głodu.
Ten, co wszystkich poi, zaznał
pragnienia.
Nagi i ogołocony wyszedł z niej ten,
co (w piękno) przyobleka wszystko"
(Hymn "De Nativitate"11, 6-8).
Dla wyrażenia tajemnicy Chrystusa
Efrem używa wielkiej rozmaitości
tematów, wyrażeń, obrazów. W jednym
ze swych hymnów w udany sposób łączy
Adama (w raju) z Chrystusem (w
Eucharystii):
"Mieczem cherubina zamknięta została
droga drzewa życia.
Lecz narodom Pan tego drzewa dał się
jako pokarm On sam w ofierze
(eucharystycznej).
Drzewa Edenu dane zostały jako
pożywienie pierwszemu Adamowi.
Dla nas sam ogrodnik Ogrodu we
własnej osobie stał się pokarmem dla
dusz naszych.
W istocie wszyscyśmy wyszli z Raju
wraz z Adamem, który zostawił go za
sobą.
Teraz, gdy miecz został wyjęty tam w
dole (na krzyżu) przez włócznię,
możemy tam powrócić"
(Hymn 49, 9-11).
Mówiąc o Eucharystii Efrem posługuje
się dwoma obrazami: węgla czyli
rozżarzonego węgla i perły. Temat
węgla zaczerpnięty jest z proroka
Izajasza (por. 6,6). Jest to obraz
serafina, który bierze węgiel
szczypcami i dotyka nim ust proroka,
by je oczyścić; chrześcijanin
natomiast dotyka i pochłania Węgiel,
którym jest sam Chrystus:
"W twym chlebie ukrywa się Duch,
który nie może być skonsumowany;
w twym winie jest ogień, którego nie
można pić.
Duch w twym chlebie, ogień w twym
winie: oto cud przyjęty przez nasze
usta.
Serafin nie mógł zbliżyć swych
palców do węgla, którego dotknęły
jedynie usta Izajasza;
ani palce go nie pochwyciły, ani
usta nie przełknęły; nam jednak Pan
dozwolił dokonać obu rzeczy.
Ogień zstąpił z gniewem, by
zniszczyć grzeszników, lecz ogień
łaski zstępuje na chleb i w nim
pozostaje.
Zamiast ognia, który zniszczył
człowieka, zjedliśmy ogień chleba i
zostaliśmy ożywieni"
(Hymn "De Fide" 10, 8-10).
I ostatni przykład hymnów św.
Efrema, gdzie mowa jest o perle jako
symbolu bogactwa i piękna wiary:
"Położyłem (perłę), bracia moi, na
mej dłoni, aby móc ją ocenić.
Zacząłem ją oglądać z jednej i z
drugiej strony: miała jednakowy
wygląd ze wszystkich stron.
(Takie) jest poszukiwanie Syna,
niezgłębione, ponieważ całe jest
światłością.
W Jego jasności widziałem Jasnego,
który nie staje się matowy;
i w swej czystości, wielki symbol
ciała naszego Pana, który jest
czysty.
W jego niepodzielności ujrzałem
prawdę, która jest niepodzielna"
(Hymn "O perle" 1, 2-3).
Postać Efrema jest wciąż całkowicie
aktualna dla życia rozlicznych
Kościołów chrześcijańskich.
Odkrywamy go przede wszystkim jako
teologa, który - wychodząc od Pisma
Świętego - rozważa w poetycki sposób
tajemnicę odkupienia człowieka,
dokonanego przez Chrystusa. Słowo
Boga wcielonego. Jego refleksja
teologiczna wyraża się w obrazach i
symbolach zaczerpniętych z natury, z
życia codziennego i z Biblii. Poezji
i hymnom liturgicznym Efrem nadaje
wymiar dydaktyczny i katechetyczny;
chodzi o hymny teologiczne, a
zarazem nadające się do odmawiania
bądź śpiewu liturgicznego. Efrem
posługuje się tymi hymnami, by
szerzyć, przy okazji świąt
liturgicznych, naukę Kościoła. Z
upływem czasu okazały się one
wyjątkowo skutecznym narzędziem
katechezy dla wspólnoty
chrześcijańskiej.
Istotna jest refleksja Efrema na
temat Boga Stwórcy: nic w stworzeniu
nie jest odizolowane, a świat jest,
obok Pisma Świętego, Biblią Boga.
Korzystając w błędny sposób ze swej
wolności człowiek odwraca porządek
wszechświata. Dla Efrema ważna jest
rola kobiety. Sposób, w jaki mówi o
niej, jest zawsze inspirowany
wrażliwością i szacunkiem:
mieszkanie Jezusa w łonie Maryi
ogromnie podniosło godność kobiety.
Według Efrema, tak jak nie ma
Odkupienia bez Jezusa, tak też nie
ma Wcielenia bez Maryi. Boskie i
ludzkie wymiary tajemnicy naszego
odkupienia znajdują się już w
tekstach Efrema; w sposób poetycki i
przez obrazy zasadniczo pochodzące z
Pisma, wyprzedził on tło teologiczne
i w pewnym sensie samo słownictwo
wielkich definicji chrystologicznych
Soborów V wieku.
Efrem, uczczony przez tradycję
chrześcijańską tytułem "cytry Ducha
Świętego", pozostał diakonem swego
Kościoła przez całe życie. Był to
decydujący i symboliczny wybór: był
on diakonem, czyli sługą, zarówno w
posłudze liturgicznej, jak i
bardziej radykalnie - w miłości do
Chrystusa, którego opiewał w
niezrównany sposób, jak i w końcu w
miłości do braci, którą z rzadkim
mistrzostwem wprowadził do wiedzy o
Objawieniu Bożym.
Sześć wieków wcześniej zanim święty
Franciszek obłaskawiał wilka z
Gubbio, klasztorny koń z opactwa w
Ionie płakał nad św. Kolumbą.
Święty, przeczuwając śmierć, żegnał
się z tym światem, który mnisi
irlandzcy traktowali zupełnie
wyjątkowo, inaczej niż reszta
chrześcijan. Po kilkunastu wiekach
ich duchowość przeżywa renesans. Ma
swoich entuzjastów także w Polsce.
Scena przedśmiertnego pożegnania
założyciela słynnego klasztoru,
położonego na jednej z wysp u
wybrzeży Szkocji, z siwkiem
przywożącym mnichom mleko, jest
naprawdę wzruszająca, ale - będę
szczery - co mnie obchodzi stary koń
sprzed czternastu wieków i jego
wielki smutek? W najlepszym razie -
niewiele. To natomiast, co napisał o
tym pożegnaniu Adomnan, opat Iony
sto lat po św. Kolumbie, o, to już
daje do myślenia. Adomnan opisuje,
jak ów koń, przeczuwając śmierć
Świętego, złożył łeb na jego piersi,
i dodaje - uwaga! - „wierzę, że Bóg
go do tego natchnął, ponieważ
każdemu zwierzęciu jest dana wiedza
o rzeczach zgodnie z wolą
Stworzyciela”. A na koniec pisze o
tymże koniu, że „odszedł w smutku”.
Czy, a jeśli tak, to jak bardzo
płakał stary koń z Iony, tego nie
wiemy. Ale wiemy, co napisał o
zwierzęciu irlandzki mnich. I to
właśnie jest niezwykłe.
Adomnan nie był jakimś
niezrównoważonym nadwrażliwcem.
Widział świat tak jak współcześni mu
chrześcijanie Irlandii i Szkocji -
chrześcijanie celtyccy. Byli inni
niż reszta świata chrześcijańskiego.
Inaczej był zorganizowany ich
Kościół (władzę mieli opaci, nie
biskupi), w innym terminie
świętowali Wielkanoc, a w ich
klasztorach panowały inne porządki
niż na kontynencie. Ale przede
wszystkim inaczej widzieli Boży
świat.
Synod z Whitby w 664 r. rozpoczął
proces wprowadzania rzymskich
porządków w Kościele na Wyspach.
Rzecznik Episkopatu Irlandii ks.
Martin Clarke o nieco późniejszym
okresie nie waha się nawet
powiedzieć, że „wielkie zakony z
kontynentu skolonizowały Kościół w
Irlandii”. Najazdy Wikingów,
panowanie Anglików, reformacja
dokonały reszty. Celtycka odmiana
chrześcijaństwa na setki lat uległa
zapomnieniu. Kościół katolicki w
Irlandii, stopniowo uzyskujący w
wieku XIX prawo do legalnego
istnienia, czerpał już z innych
źródeł. Dominujące były wpływy
francuskie. - Przez dwieście lat
byliśmy wychowywani w duchu
jansenizmu. A ta pesymistyczna wizja
człowieka i Boga naprawdę nie pasuje
do irlandzkiej duszy - przekonuje
ksiądz z archidiecezji dublińskiej.
A cóż to jest ta irlandzka dusza?
- pytam sam siebie, brodząc w
Atlantyku, na plaży w
Glencolumbkille, czyli Dolinie św.
Kolumby. Ocean - nie ma się co
dziwić, w końcu nie jestem
Irlandczykiem - nie daje mi
odpowiedzi. Bryza przyjemnie
ochładza ciało i umysł
rozgorączkowany spełnieniem się
marzeń. Jestem w hrabstwie Donegal,
na północno-zachodnim krańcu Wyspy.
Tu, w królewskim klanie O’Neillów, w
roku 521 urodził się św. Columcille
- „Gołąbek Kościoła”, w spolszczonej
wersji - św. Kolumba, ten od
płaczącego konia. Irlandzka,
wyspiarska dusza musi mieć coś
wspólnego z oceanem i morzem.
Nieustanne powroty fal. Upór,
wytrwałość. Niekiedy - zapamiętałość
prowadząca aż do zaślepienia i
zniszczenia. Ale po nawałnicy
skruszona łagodność. Historia św.
Kolumby jest właśnie taka. Kopiuje
jedyny psałterz w Irlandii i nie
chce oddać kopii swemu mistrzowi.
Król (mówi się, że to pierwsza w
dziejach rozprawa o prawa autorskie)
nakazuje oddać kopię, bo należy ona
do oryginału, tak jak „każde cielę
należy do jałówki”. Kolumba ani
myśli tak postąpić. Wrogie klany
walczą o kopię, dziś nazywaną
Cathach - „wojownik”. Ginie 3000
ludzi.
Tylu masz nawrócić, ilu z Twojej
przyczyny zginęło - nakazuje mistrz
duchowy Kolumbie. Następuje wygnanie
z Irlandii. „Nie zobaczy to oko
kobiet tej wyspy, ni irlandzkich
mężczyzn” - pisze św. Kolumba, poeta
i zapalczywa dusza. Razem z uczniami
ląduje na Ionie. Zakłada klasztory,
nawraca Piktów, Szkotów. 3000 dusz z
nawiązką. I ujrzy jeszcze jego oko
Wyspę Zieloną. Na zgromadzeniu w
Drumceatt wstawia się za poetami,
którzy mieli być wyklęci. Bo
Irlandia bez poetów nie będzie
Irlandią, argumentuje Kolumba.
Poeta, miłośnik ksiąg, wielki
misjonarz. To on właściwie rozpoczął
ten trudny dla wyspiarzy ruch -
opuszczenie ojczyzny dla Chrystusa.
Po nim irlandzcy misjonarze pójdą z
taką misją, która dotrze aż do
Włoch, Francji, Niemiec, aż po
Wiedeń i Salzburg, może jeszcze
dalej, może do Polski nawet, ale to
już historycznie niepewne. W każdym
razie - mnisi iroszkoccy przywrócą
chrześcijańskiej Europie jej
pierwotną werwę. I dadzą Kościołowi
praktykę spowiedzi indywidualnej w
miejsce publicznej pokuty.
Ale to było 1400 lat temu.
Czym jest dziś irlandzka dusza i
duchowość? Byłbym szalony, gdybym
chciał dać odpowiedź. Powiem tak:
dla mnie irlandzka duchowość to jest
kierowca autobusu, który w
pochmurny, dżdżysty dzień śpiewa za
kierownicą, śpiewa, gdy sprzedaje
bilety i śpiewa, gdy bierze ostry
zakręt na wąziutkiej drodze
prowadzącej nad morskim klifem.
Radość życia. Mimo wszystko, mimo
sztormów, nawałnic, burz, wichrów i
chmurnego nieba. Radość z
najzwyklejszych ludzkich spraw.
Codzienność jest święta, świat jest
Boży. Nie ma tego kontrastu, tej
walki Boga ze światem. Być może
celtyccy chrześcijanie dlatego tak
patrzyli na życie, że tylko tam
chrześcijaństwo zostało przyjęte
bezkrwawo. Kulturowy dorobek
przedchrześcijańskiej duchowości
Celtów, dla których świat, przyroda
były święte, został zasymilowany, a
nie odrzucony. Szczęśliwie zachowały
się teksty mnichów irlandzkich z
pierwszego tysiąclecia. A wśród nich
np. modlitwa w czasie rozpalania
ognia, gotowania, pieczenia chleba,
ubierania się, modlitwa w czasie
dojenia krów i w czasie pływania
łodzią. Duchowość bardzo przyziemna,
Bóg bardzo bliski ludzkim sprawom. I
Bóg strasznie bliski człowiekowi. Mo
chridecán - „moje serduszko” - tak
napisać mogła o Bogu tylko ręka
irlandzkiego chrześcijanina.
Co z tego dla nas?
Może jakiś podziw dla dawnych,
pięknych czasów, może pragnienie
odwiedzenia tajemniczej Irlandii.
Tomasz Opara jest leśnikiem w
Księżym Lesie koło Tarnowskich Gór.
- Nie chcę powiedzieć, że to było
jakieś nawrócenie. Po prostu dzięki
zainteresowaniu się duchowością
celtycką zmieniło się moje
pojmowanie religii. Już nie jest ona
jakimś ogromnym, a niekiedy
beznadziejnym wysiłkiem w dążeniu do
Boga. On jest tu, w moich
codziennych sprawach. To jest
najważniejsze. Nie ma napięcia
między tym, co Boże, a tym, co
ludzkie - mówi Tomasz Opara, a jego
sześcioletnia córeczka Marta od razu
rozpoznaje na zdjęciach
charakterystyczne celtyckie krzyże.
Irlandia jest u nas ostatnio
popularna. Dla wielu ludzi jest
idylliczną krainą marzeń. Trzeba
przyznać, że Irlandczycy mają talent
w kreowaniu takiego obrazu swojego
kraju. Nie wszystkich, a właściwie -
mało kogo stać, by tam pojechać. A
może jednak ważne jest to, co mówi
Ernest Bryll, poeta i były ambasador
Polski w Dublinie, że Irlandię
trzeba i można znaleźć gdzieś blisko
siebie. Taki duchowy świat, który
pozwoli nam przeżywać życie bardziej
twórczo i pięknie. On jest bliżej
niż w zasięgu naszej ręki.
Urodziła się około 1045 roku na
Węgrzech. Była córką angielskiego
księcia Edwarda Wygnańca i Agaty
Bułgarskiej, a co za tym idzie,
wnuczką świętego Stefana
Węgierskiego.
Mocna szkocka Patronka Ideałem
rządzących była kiedyś świętość.
Szkoda, że dziś jest nim raczej
nie-świętość.
Szkocja kojarzy nam się z facetami w
spódniczkach w kratę, szkocką kratę
oczywiście, ewentualnie z potworem z
Loch Ness lub whisky. A katolikom
powinna się kojarzyć ze św.
Małgorzatą Szkocką (1046–1093). Ta
dzielna kobieta podbiła serca
twardych Szkotów. Urodziła się na
Węgrzech w rodzinie pretendującej do
tronu angielskiego, przebywającej na
czasowym wygnaniu. Powróciła do
Anglii, kiedy królem został jej
krewny, św. Edward Wyznawca. Po jego
śmierci w 1066 na tronie angielskim
zasiadł Wilhelm Zdobywca. Małgorzata
musiała znowu uciekać.
Zamierzała powrócić na kontynent,
ale opatrznościowe wiatry skierowały
jej statek w stronę Szkocji. Tam
wkrótce się rozbił. Inteligentna,
pobożna i piękna Małgorzata szybko
urzekła króla Szkotów, Malcolma III,
lokalnego wdowca. W 1070 roku
została jego żoną i królową Szkocji.
Urodziła i wychowała 6 synów i 2
córki.
Zaprowadziła na tym nieco
barbarzyńskim dworze chrześcijańskie
obyczaje, dbała o biednych, żyła
ascetycznie, przyczyniła się do
odnowy tamtejszego Kościoła.
Ufundowała kilka klasztorów. Zmarła
4 dni po śmierci swojego męża. Jej
grób w opactwie Dumfermline stał się
wkrótce miejscem kultu. Papież
Innocenty IV kanonizował ją w 1250
r., a Klemens X w 1673 r. ogłosił
patronką Szkocji.
Musiała być niezwykle silną kobietą.
Urodzona na wygnaniu, powtórnie
wygnana, poświęciła swoje dorosłe
życie służbie w obcym, choć
sąsiedzkim kraju. Pobożna żona,
matka, królowa była jednocześnie
apostołem Szkocji, promieniowała
przykładem chrześcijańskiego życia.
W jej czasach ideał świeckiego
władcy był postawiony bardzo wysoko.
Tym ideałem była świętość. Czy to
tylko pobożne legendy, jak to
zapewne tłumaczą współcześni
minimaliści bez żadnych ideałów? Nie
wierzę w to.
Średniowiecze obfitowało w postacie
świętych władców, dla których
Ewangelia była inspiracją do
królewskiej służby społeczeństwu.
Oj, przydałoby się nam trochę tego
średniowiecznego ducha. Zastanawiam
się, jak to jest z moimi ideałami?
Czy zadowala mnie minimalizm, czy
mam w sobie dość siły, by stawiać
sobie maksymalne cele, nawet wtedy,
gdy burze kierują mój okręt nie tam,
gdzie planowałem?
W 1057 roku Edward powrócił na Wyspy
Brytyjskie, gdzie krótko potem
doszło do krwawych sporów
dynastycznych. Agata Bułgarska wraz
z dziećmi – Małgorzatą, Krystyną i
Edgarem – próbowała nawet po klęsce
Anglików z Normanami pod Hastings
powrócić na Węgry, jednak statek,
którym podróżowali, został zniesiony
podczas sztormu ku wybrzeżom
Szkocji.
Szkocka miejscowość, w której
pechowi – wydawać by się mogło -
uciekinierzy zeszli na ląd, nosi
dziś nazwę St Margaret's Hope, czyli
„nadzieja świętej Małgorzaty”. Pod
swą opiekę wziął ich owdowiały król
Szkocji, Malcolm III, którego w 1070
roku Małgorzata poślubiła. Ślubu
królewskiej parze udzielił celtycki
biskup Fothad. Ceremonia zaślubin
czterdziestoletniego monarchy z
liczącą około 25 lat Małgorzatą
odbyła się w opactwie w Dunfermline.
Młoda królowa – pomimo panującego
wówczas obyczaju oddawania dzieci na
wychowanie mamkom – sama zajęła się
swym licznym potomstwem (miała z
Malcolmem ośmioro dzieci). Zasłynęła
także jako osoba troszcząca się o
najuboższych, w czym pomagał jej
błogosławiony Lanfranck z Pavii.
Dzięki niej zaczęli do królestwa
przybywać bogaci kupcy z kontynentu
europejskiego, dzięki czemu
rozkwitły handel i gospodarka.
Zapamiętano ją także jako fundatorkę
wielu klasztorów i kościołów.
To właśnie jej zawdzięczamy odbudowę
słynnego opactwa na wyspie Iona
Abbey, które w 563 roku założyć miał
święty Kolumban, a w którym do
grobów składano kolejnych szkockich
monarchów, a także władców Francji,
Norwegii, czy Islandii. Spoczęły tam
miedzy innymi szczątki Duncana I –
króla Szkocji zamordowanego przez
Makbeta, tego samego, którego losy
opisał w swym słynnym dramacie
William Szekspir.
Małgorzata Szkocka była także wielką
zwolenniczką i propagatorką
duchowości benedyktyńskiej. Dzięki
jej zabiegom dokonano wielu reform
kościelnych. Zmarła 16 listopada
1093 roku, 3 dni po tym, gdy jej mąż
i najstarszy syn zginęli podczas
oblężenia twierdzy Alnwick.
Pochowano ją w opactwie
benedyktyńskim w Dunfermline.
Kanonizował ją w 1250 roku papież
Innocenty IV. Małgorzata uchodzi
między innymi za patronkę Szkocji. W
1875 roku na jej cześć nazwano nowo
ufundowaną uczelnię wyższą - Queen
Margaret University w Edynburgu.
Szczegóły biograficzne wypłukał
czas, ale pamięć o świętości
przetrwała. Może tak właśnie ma być.
Nie wiadomo o nim wiele. Kult bł.
Bogumiła związany jest z
miejscowością Dobrów, położoną wśród
rozlewisk Warty. W tamtejszym
kościele parafialnym znajdował się
grób pustelnika, do którego z dawien
dawna pielgrzymowali mieszkańcy
Wielkopolski.
Historycy nie potrafią dociec
szczegółów jego życia. Podają kilka
hipotetycznych dat jego śmierci:
1092, 1179, 1182, 1204, 1279. Jedna
z wersji życiorysu błogosławionego
pustelnika powiada, że pochodził ze
znakomitego rodu Leszczyców. Wstąpił
do klasztoru cystersów, gdzie
przyjął imię Piotr.
Stamtąd powołany został na biskupa w
Poznaniu, a już po roku mianowano go
metropolitą Gniezna. Miał przyczynić
się do powstania nowych fundacji
cysterskich i wspierać misję wśród
pogańskich Prusów. Po dwunastu
latach zrezygnował z urzędu i
przeniósł się do Dobrowa, gdzie na
wyspie na Warcie założył pustelnię.
Tam żył w odosobnieniu aż do
śmierci.
W każdą niedzielę bp Bogumił
odprawiał Mszę św. dla okolicznej
ludności i wygłaszał kazania.
Zasłynął darem modlitwy i
umiejętnością przemawiania do
prostych ludzi. Zaraz po śmierci
jego grób otoczono czcią. Starania o
zatwierdzenie kultu rozpoczęto w
1625 roku, ale dopiero 300 lat
później papież Pius XI roku ogłosił
pustelnika znad Warty
błogosławionym. Bogumił wzywany jest
jako orędownik odbywających
rekolekcje oraz patron wypraszający
zdrowie ludzi, dobytku i połów ryb.
Parafia w Dobrowie, należąca dzisiaj
do diecezji włocławskiej, otrzymała
niedawno tytuł Diecezjalnego
Sanktuarium św. Bogumiła. Tamtejszy
klub sportowy nosi wdzięczną nazwę
Warta Eremita. Od 800 lat mieszkańcy
pamiętają, że w ich okolicy żył
święty. Szczegóły biograficzne
wypłukał czas, ale świętość się
broni. Może tak właśnie ma być.
Zostawić po sobie pamięć o świętości
to wielka rzecz, a wszystko inne
jest mniej ważne.
11
czerwiec. Barnaba, Sylas i Apollos
(...) W tej pierwszej misji
ewangelizacyjnej odnaleźli oni sens
swego życia, i jako tacy stają przed
nami jako świetlany wzór
bezinteresowności i wielkoduszności.
Drodzy bracia i siostry, kontynuując
naszą podróż do głównych postaci
początków chrześcijaństwa, zwracamy
dzisiaj uwagę na kilku dalszych
współpracowników św. Pawła. Musimy
przyznać, że Apostoł jest wymownym
przykładem człowieka otwartego na
współpracę: nie chce on w Kościele
robić wszystkiego samemu, ale
korzysta z licznych i różnych
kolegów. Nie możemy zatrzymać się
przy wszystkich tych cennych
pomocnikach, ponieważ jest ich
wielu. Wymieńmy tylko między innymi
Epafrasa (por. Kol 1,7; 4,12; Flm
23), Epafrodyta (por. Flp 2,25;
4,18), Tychika (por. Dz 20,4; Ef
6,21; Kol 4,7; 2 Tm 4,12; Tt 3,12),
Urbana (por. Rz 16,9), Gajusa i
Arystarcha (por. Dz 19,29; 20,4;
27,2; Kol 4,10), a także niewiasty,
jak Febę (por. Rz 16,1), Tryfenę i
Tryfozę (por. Rz 16,12), Persydę,
matkę Rufusa - o której Paweł
powiada: "jest i moją matką" (por.
Rz 16,12-13) - nie zapominając o
małżonkach Prysce i Akwili (por. Rz
16,3; 1 Kor 16,19; 2 Tm 4,19).
Dzisiaj, z tej wielkiej rzeszy
współpracowników i współpracownic
św. Pawła wybieramy trzy spośród
tych osób, które odegrały szczególną
rolę u początków ewangelizacji:
Barnabę, Sylasa i Apollosa.
Imię Barnaba, oznaczające "Syn
Pocieszenia" (Dz 4,36), jest
przydomkiem żydowskiego lewity rodem
z Cypru. Osiadłszy w Jerozolimie był
on jednym z pierwszych, którzy
przyjęli chrześcijaństwo po
zmartwychwstaniu Pana. Wielkodusznie
sprzedał pole, które było jego
własnością, a uzyskane pieniądze
przekazał Apostołom na potrzeby
Kościoła (por. Dz 4,37). To on był
gwarantem nawrócenia Szawła dla
wspólnoty chrześcijańskiej
Jerozolimy, która nie dowierzała
jeszcze dawnemu prześladowcy (por.
Dz 9,27). Wysłany do Antiochii w
Syrii, udał się do Pawła do Tarsu,
dokąd się on wycofał, i spędził z
nim cały rok, oddając się
ewangelizacji tego ważnego miasta, w
którego Kościele Barnaba znany był
jako prorok i nauczyciel (por. Dz
13,1). Tak więc Barnaba, w chwili
pierwszych nawróceń wśród pogan,
zrozumiał, że nadszedł czas Szawła,
który schronił się w Tarsie, swoim
mieście. Udał się tam, aby go
szukać. I tak oto w tym ważnym
momencie przywrócił niejako Pawła
Kościołowi; w tym sensie dał mu raz
jeszcze Apostoła Narodów.
Z Kościoła antiocheńskiego Barnaba
wysłany został w misję wraz z
Pawłem, odbywając tak zwaną pierwszą
podróż misyjną Apostoła. W
rzeczywistości była to podróż
misyjna Barnaby, ponieważ to on był
prawdziwym kierownikiem, do którego
Paweł dołączył jako współpracownik,
docierając do rejonów Cypru i
Środkowo-Południowej Anatolii, w
dzisiejszej Turcji, z takimi
miastami jak Attalia, Perge,
Antiochia Pizydyjska, Ikonium,
Listra i Derbe (por. Dz 13-14).
Razem z Pawłem udał się następnie na
tzw. Sobór Jerozolimski, na którym
po dogłębnym rozważeniu tego
zagadnienia, Apostołowie wraz ze
starszymi postanowili oddzielić
praktykę obrzezania od tożsamości
chrześcijańskiej (por. Dz 15,1-35).
Tylko w ten sposób w końcu
oficjalnie stał się możliwy Kościół
pogan, Kościół bez obrzezania:
jesteśmy synami Abrahama po prostu
za sprawą wiary w Chrystusa.
Obaj, Paweł i Barnaba, toczyli
później spór na początku drugiej
podróży apostolskiej, gdyż Barnaba
zamierzał zabrać w charakterze
towarzysza Jana Marka, podczas gdy
Paweł nie chciał, jako że
młodzieniec odłączył się od nich
podczas poprzedniej podróży (por. Dz
13,13; 15,36-40). A zatem także
wśród świętych możliwe są spory,
rozdźwięki i zatargi. Mnie się
wydaje to bardzo pocieszające,
widzimy bowiem, że święci "nie
spadli z nieba". Są ludźmi takimi
jak my, mającymi nawet złożone
problemy. Świętość nie polega na
tym, że nigdy się nie pobłądziło czy
zgrzeszyło. Świętość wzrasta w
zdolności do nawrócenia, pokuty,
gotowości do rozpoczęcia od nowa,
przede wszystkim zaś zależy od
zdolności do pojednania i
przebaczenia. I tak Paweł, który był
dość cierpki i przykry wobec Marka,
w końcu wyruszył z nim. W ostatnich
listach Pawłowych: do Filemona i w
drugim do Tymoteusza, właśnie Marek
występuje jako "mój współpracownik".
Tak więc nie to, że nigdy się nie
popełniło błędu, lecz zdolność do
pojednania i przebaczenia czyni z
nas świętych. Wszyscy też możemy
nauczyć się tej drogi świętości. W
każdym razie Barnaba wraz z Janem
Markiem wyruszył na Cypr (por. Dz
15,39) około roku 49. Od tej chwili
ślad po nim zaginął. Tertulian
przypisuje mu autorstwo Listu do
Hebrajczyków, co jest nawet
prawdopodobne, ponieważ pochodząc z
plemienia lewitów, Barnaba mógł być
zainteresowany tematem kapłaństwa. A
List do Hebrajczyków wyjaśnia nam w
sposób niezwykły kapłaństwo Jezusa.
Innym towarzyszem Pawła był Sylas,
którego imię jest grecką formą
jakiegoś imienia hebrajskiego (być
może szeal, "prosić, błagać", które
ma ten sam rdzeń, co "Saul" - Szaweł)
i które ma też formę łacińską Sylwan.
Imię Sylas występuje jedynie w
Dziejach Apostolskich, podczas gdy
Sylwana znajdujemy tylko w listach
św. Pawła. Był on Żydem z
Jerozolimy, jednym z pierwszych,
którzy zostali chrześcijanami, i w
Kościele tamtejszym cieszył się
wielkim szacunkiem (por. Dz 15,22),
gdyż uchodził za proroka (por. Dz
15,32). Jego zadaniem było
przekazanie "braciom w Antiochii, w
Syrii i w Cylicji" (Dz 15,23)
postanowień, podjętych na Soborze
Jerozolimskim i wyjaśnienie ich.
Najwyraźniej uważano go za zdolnego
do podjęcia się swego rodzaju
pośrednictwa między Jerozolimą a
Antiochią, między
judeochrześcijanami a chrześcijanami
pochodzenia pogańskiego i
przyczynienia się w ten sposób do
jedności Kościoła w odmienności
obrzędów i pochodzenia.
Gdy Paweł rozstał się z Barnabą,
wybrał właśnie Sylasa na nowego
towarzysza podróży (por. Dz 15,40).
Z Pawłem dotarł on do Macedonii (do
miast Filippi, Tesaloniki i Berei),
gdzie się zatrzymał, podczas gdy
Paweł udał się dalej do Aten, a
następnie do Koryntu. Sylas dołączył
do niego w Koryncie, gdzie
współpracował w głoszeniu Ewangelii;
mianowicie w drugim Liście
skierowanym przez Pawła do
tamtejszego Kościoła, mowa jest o
"Chrystusie Jezusie, Tym, którego
głosiłem wam ja i Sylwan, i
Tymoteusz" (2 Kor 1,19). To
wyjaśnia, dlaczego występuje on jako
współnadawca, wraz z Pawłem i
Tymoteuszem, obu Listów do
Tesaloniczan. Również to wydaje mi
się istotne. Paweł nie działa jako
"solista", jak zupełnie samodzielna
jednostka, ale razem ze swymi
współpracownikami jako "my"
Kościoła. Owo "ja" Pawła nie jest
odizolowanym "ja", lecz "ja" w "my"
Kościoła, w "my" wiary apostolskiej.
Sylwan jest też w końcu wspomniany w
Pierwszym Liście Piotra, gdzie
czytamy: "Krótko, jak mi się wydaje,
wam napisałem przy pomocy Sylwana,
wiernego brata" (5,12). W ten sposób
widzimy też jedność Apostołów.
Sylwan służy Pawłowi, służy
Piotrowi, albowiem Kościół jest
jeden i przepowiadanie misyjne jest
jedno.
Trzeci towarzysz Pawła, którego
chcemy przypomnieć, nazywa się
Apollos, najprawdopodobniej jest to
skrót od Apolloniusza czy
Apollodora. Chociaż jest to imię
pochodzenia pogańskiego, był on
żarliwym Żydem z Aleksandrii w
Egipcie. Łukasz w Dziejach
Apostolskich określa go jako
"człowieka uczonego, znającego
świetnie Pisma... z wielkim zapałem"
(18, 24-25). Wkroczenie Apollosa na
scenę pierwszej ewangelizacji
następuje w Efezie: udał się on tam,
by przepowiadać i miał szczęście
spotkać się z chrześcijańskimi
małżonkami Pryscyllą i Akwilą (por.
Dz 18,26), którzy wprowadzili go w
pełne poznanie "drogi Bożej"(por. Dz
18,26). Z Efezu udał się do Achai,
docierając do Koryntu: dotarł tu w
następstwie listu chrześcijan z
Efezu, którzy polecali Koryntianom,
by go dobrze przyjęli (por. Dz 18,
27).
W Koryncie, jak pisze Łukasz,
"pomagał bardzo za łaską Bożą tym,
co uwierzyli. Dzielnie uchylał
twierdzenia Żydów, wykazując
publicznie z Pism, że Jezus jest
Mesjaszem" (Dz 18,27-28). Ale jego
powodzenie w tym mieście miało też
aspekt problematyczny, jako że było
kilku członów tamtejszego Kościoła,
którzy w jego imię, zafascynowani
jego sposobem mówienia, sprzeciwiali
się innym (por. 1 Kor 1,12; 3,4-6;
4,6). Paweł w Pierwszym Liście do
Koryntian wyraża uznanie dla
działalności Apollosa, ale wypomina
Koryntianom, że ranią Ciało
Chrystusa, dzieląc się na przeciwne
frakcje. Wyciąga on ważną naukę z
tego wydarzenia: tak ja, jak i
Apollos - powiada - nie jesteśmy
nikim innym, jak tylko diakonoi,
czyli prostymi sługami, przez
których uwierzyliście (por. 1 Kor
3,5). Każdy ma odmienne zadanie na
polu Pańskim: "Ja siałem, Apollos
podlewał, lecz Bóg dał wzrost... My
bowiem jesteśmy pomocnikami Boga, wy
zaś jesteście uprawną rolą Bożą i
Bożą budowlą" (1 Kor 3,6-9). Po
powrocie do Efezu Apollos opierał
się zaproszeniom Pawła, by powrócił
natychmiast do Koryntu, odkładając
podróż na późniejszy termin, którego
nie znamy (por. 1 Kor 16,12). Nie
mamy o nim żadnych innych
wiadomości, chociaż niektórzy uczeni
przypuszczają, że to on może być
autorem Listu do Hebrajczyków, który
- według Tertuliana - miał napisać
Barnaba.
Wszyscy ci trzej mężowie jaśnieją na
firmamencie świadków Ewangelii ze
względu na to, co ich łączyło,
oprócz tego, co charakteryzowało
każdego z nich. Wspólne, poza
pochodzeniem żydowskim, było ich
oddanie Jezusowi Chrystusowi i
Ewangelii, wraz z faktem, że wszyscy
trzej byli współpracownikami
apostoła Pawła. W tej pierwszej
misji ewangelizacyjnej odnaleźli oni
sens swego życia, i jako tacy stają
przed nami jako świetlany wzór
bezinteresowności i wielkoduszności.
Przemyślmy raz jeszcze na koniec to
zdanie św. Pawła: tak ja, jak i
Apollos, jesteśmy sługami Jezusa,
każdy na swój sposób, ponieważ to
Bóg pozwala rosnąć. Słowa te są
aktualne także dzisiaj dla
wszystkich - czy to Papieża, czy
kardynałów, biskupów, kapłanów i
świeckich. Wszyscy jesteśmy
pokornymi sługami Jezusa. Służmy
Ewangelii, jak możemy, zgodnie z
naszymi darami, i prośmy Boga, by to
On pozwolił rosnąć dziś swej
Ewangelii, swojemu Kościołowi.
12
czerwiec. Ksiądz i jego problem -
bł. Emil Szramek
Urodził się 29 września 1887 roku w
Tworkowie koło Raciborza. Ukończył
studia teologiczne na Uniwersytecie
Wrocławskim, święcenia kapłańskie
przyjął w 1911 roku we Wrocławiu z
rąk kardynała Georga Koppa.
Jako wikary pracował między innymi w
Miechowicach i Tychach, gdzie
zaprzyjaźnił się z ówczesnym
proboszczem parafii św. Marii
Magdaleny, księdzem Janem Kapicą,
którego zwano „apostołem
trzeźwości”.
Był współtwórcą Towarzystwa Oświaty
Imieniem Świętego Jacka. W latach
1918–1924 redagował czasopismo
popularnonaukowe „Głosy znad Odry”,
publikował także na łamach „Gościa
Niedzielnego”. W swych kazań
wielokrotnie odwoływał się do
folkloru górnośląskiego, a fragmenty
gwarowych bajek, czy popularnych
pieśni ludowych, służyły mu za punkt
wyjścia do głębszych, teologicznych
rozważań. W 1914 roku napisał pracę
doktorską o kolegiacie Świętego
Krzyża w Opolu i obronił ją z
wyróżnieniem we Wrocławiu. W czasie
I wojny światowej, w 1917 roku
został przeniesiony do Mikołowa, do
kościoła świętego Wojciecha skąd
odszedł w 1923 roku, by na krótko
być kanclerzem w Administracji
Apostolskiej dla Śląska Polskiego,
co nie zmienia faktu, iż - jak
zauważył Michał Smolorz - był
Szramek równocześnie "klasycznym
górnośląskim inteligentem doskonale
wykształconym w niemieckiej kulturze
i biegłym jej znawcą".
W latach 1926–1940 był proboszczem w
parafii Najświętszej Marii Panny w
Katowicach. Jak mówił w jednym ze
swych kazań arcybiskup Damian Zimoń
- wielokrotnie odwołujący się do
spuścizny intelektualnej Szramka:
„parafia Mariacka nie należała do
łatwych. W wielkich miastach
przemysłowych Śląska silnie był
widoczny element niemiecki, jako
rezultat wielowiekowej
przynależności tych ziem do Niemiec.
Nowo mianowany proboszcz musiał tak
prowadzić pracę duszpasterską, aby –
skupiając przy sobie polskich
wiernych – nie utracić zaufania
katolików niemieckich, dla których,
na podstawie Konwencji Genewskiej,
istniało odrębne duszpasterstwo w
języku niemieckim (...) Potrafił
również łagodzić antagonizmy między
rodowitymi Ślązakami a przybyszami z
innych dzielnic Polski (...) Ksiądz
Szramek kładł nacisk na potrzebę
zrozumienia przez przybyszów
odrębności Śląska, dzielnicy, która
miała inną przeszłość historyczną,
odmienne struktury społeczne i
ekonomiczne, inny model
religijności”.
Wielokrotnie spotykał się Szramek z
ewangelickim pastorem i żydowskim
rabinem Katowic "by omówić ważne dla
społeczności tych trzech wyznań
sprawy" - jak zauważyła jedna z
publicystek miesięcznika "Śląsk".
Wiele czasu poświęcał także pracy
naukowej, w której fascynował go
temat roli Kościoła w dziejach
Śląska. Dawał wielokrotnie wyraz
swemu przekonaniu, że to właśnie
religijność Ślązaków była
najistotniejszym czynnikiem ich
świadomości społecznej i narodowej i
uważał za rzecz niezwykle ważną, aby
taki model śląskiej religijności
zaszczepić wśród napływowych
katolików.
Najwybitniejszą publikacją naukową
księdza doktora Emila Szramka o
problematyce społecznej jest „Śląsk
jako problem socjologiczny, próba
analizy” z 1934 roku. Warto jednak
pamiętać także o innych tekstach
jego autorstwa. Przykładowo, wydane
w formie broszury w 1933 roku
„Homiletyczne pokłosie z podróży do
Ziemi św.” do dziś zachwyca nie
tylko treścią, ale i warstwą
językową.
„Egipt nie byłby Egiptem, gdyby nie
miał Nilu, który jest ojcem kraju i
jego największym dobrodziejstwem.
Patrząc na Kair z jakiego
wywyższenia, widzi się, jak piasek
pustynny wciska się w miasto i ostro
odrzyna się od przestrzeni
przybrzeża nilowego. Wegetacja
roślinna i urodzaj jest tylko tam,
gdzie sięga namulenie Nilu, kiedy w
pewnych okresach wylewa z brzegów.
Bez Nilu byłby Egipt beznadziejną
Saharą (...)
Do Morza Martwego jedzie się przez
pustynię, w której żył św. Jan
Chrzciciel. Nasza wyobraźnia za
słaba, by sobie przedstawić
pustynię. Góry i doliny w sromotnej
nagości! Nie widać ani ździebełka
zieleni. Tylko człowiek, nagi i
ogolony z ostatniego włosa,
wyglądałby podobnie; obraz
przerażający. W takiej okolicy leży
Morze Martwe...” - pisał górnośląski
błogosławiony, niczym wytrawny
podróżnik, czy też badacz
orientalnych krain. Relację
rozpoczętą od opisu przeprawy przez
kanał koryncki, katowicki męczennik
kontynuuje wspomnieniami wojny
krymskiej, pobytu Napoleona pod
piramidami, krucjat krzyżowych, a
nawet najazdu Persów w roku 614.
Po chwilowej, „eseistycznej”
ucieczce myślami do wspomnień z
Budapesztu, pojawiają się w jego
tekście święta Helena i Konstantyn
Wielki, których stawia Szramek za
wzór budowniczym… katowickiej
katedry (mamy więc także i tutaj,
tak często u niego spotykany wątek
regionalny!). Charakteryzując ruiny
świątyni jerozolimskiej, apeluje zaś
do kapłanów, by modlili się za kilka
milionów polskich Żydów,
zamieszkujących Śląsk i całą resztę
terytorium II Rzeczpospolitej.
Jak już zaznaczyłem, tekst ów
pochodzi z roku 1933. Kiedy jednak
wczytamy się uważnie w szramkowe
prośby o modlitwę za wyznawców
judaizmu, czy też stanie nam przed
oczami ów przerażający, „pustynny”
obraz ogolonego człowieka,
przypominającego więźnia obozu
koncentracyjnego, mamy wrażenie, że
Szramek jakby podświadomie wyczuwał
zbliżającą się tragedię Holocaustu,
czy też własnego losu w Dachau…
Ktoś uzna iż naciągana to teza,
nadinterpretacja? Będzie miał prawo
tak sądzić, choć z historii filmu
chociażby wiemy, iż niemieccy
ekspresjoniści podskórnie,
podświadomie właśnie, wyczuli w
swych niemych arcydziełach wielkiego
ekranu nadchodzącą, drugowojenną
hekatombę. Podobnym "przeczuciem"
wykazał się także Franz Kafka,
którego Zygmunt Kałużyński
scharakteryzował następująco: "już w
okresie pierwszej wojny światowej,
gdy pisał swoje filozoficzne
fantasmagorie, przeczuwał, że
nieludzki świat burżuazyjnej
biurokracji, który zaczyna się od
traktowania człowieka jak numeru
paszportowego, kiedyś skończy się na
Oświęcimiu...".
Czy i Szramek nie był przypadkiem
podobnym „złym prorokiem”? Czy i
jego pism nie warto byłoby poddać
głębszej analizie, pod tym właśnie
kątem?
Świadectwem zainteresowania sztuką
była pasja kolekcjonerska księdza
Emila. Bogate zbiory obrazów i cenny
księgozbiór z licznymi silesiakami
niestety przepadły prawie w całości
- zostały zagrabione przez gestapo
po uwięzieniu księdza.
Przed aresztowaniem Szramek pełnił
funkcję pełnomocnika Kurii do spraw
budowy Katedry Chrystusa Króla w
Katowicach. W czasie okupacji
zabroniono mu wygłaszania kazań po
polsku i nakazano opuścić Katowice.
Gdy nie posłuchał rozkazu został w
1940 roku pojmany, następnie zaś
przenoszony z jednego obozu
koncentracyjnego do drugiego.
Ostatecznie znalazł się w Dachau,
gdzie zmarł jako męczennik w
styczniu 1942 roku.
W 1999 roku beatyfikował go Jan
Paweł II. Obecnie Archidiecezja
Katowicka przyznaje stypendia w
ramach specjalnego Funduszu
Stypendialnego im. błogosławionego
ks. Emila Szramka zdolnym i
pracowitym uczniom oraz studentom
pochodzącym z ubogich rodzin.
13
czerwiec. Św. Antoni z Padwy
Jest bardziej popularny we Włoszech
niż Matka Boża i Jezus Chrystus –
opowiadają księża z Italii. Skąd o
tym wiadomo?
Bo jego figury zasypane są mnóstwem
listów. Często spod tej sterty
korespondencji nie widać nawet
uśmiechniętej twarzy Świętego. W
Polsce zaszufladkowaliśmy go jako
„patrona rzeczy zagubionych”. Jest
skuteczny, to prawda. Do dziś
pamiętam formułkę „Święty Antoni
ratuj”, którą szeptała moja babcia,
szukając jakiejś rzeczy, która jak
na złość wsiąkła jak kamień w wodę.
„Święty od znajdowania” pomagał.
Kiedyś słowa babci brzmiały jak
magiczne zaklęcie. Dziś widzę w nich
raczej bezradny krzyk o pomoc.
Urodził się w Lizbonie w 1195 r.
Jako młodziutki chłopak wstąpił do
Zakonu Kanoników Regularnych św.
Augustyna. Pilnie studiował dzieła
Ojców Kościoła. Nieźle się
zapowiadał, wróżono mu wielką
karierę. Wszystko zmieniło się, gdy
młody mnich poznał pięciu braci
mniejszych. Szli do Maroka, by…
głosić Ewangelię muzułmanom. To było
kompletne szaleństwo. Zdumiewało
również to, że nie mieli przy sobie
ani grosza. Ich prosty, pogodny styl
życia zrobił na nim ogromne
wrażenie. Gdy rok później do
klasztoru dotarła wieść, że owi
bracia zginęli śmiercią męczeńską,
porwany ich przykładem Antoni
wstąpił do Zakonu Braci Mniejszych.
Rozpoczął studiowanie myśli
Biedaczyny z Asyżu. „Zaraził się”
misją głoszenia Słowa wyznawcom
islamu i ruszył do Maroka. Choroba
przykuła go jednak do łóżka i był
zmuszony zawrócić. Płynął Morzem
Śródziemnym, gdy nagle jego plany
pokrzyżowała burza. Okręt, ratując
się przed sztormem, zawinął na
Sycylię. Stąd Antoni ruszył do Asyżu
na kapitułę generalną zakonu. Tu
spotkał samego św. Franciszka.
Ruszył w drogę. Jego płomienne
kazania porywały tłumy. Żar, z jakim
opowiadał o niebie, i liczne cuda,
którymi Bóg potwierdzał te słowa,
gromadziły przy nim ogromne tłumy.
Musiał głosić kazania na placach, bo
żaden kościół nie mógł pomieścić
słuchaczy. Pracował w Lombardii,
wykładał na uniwersytetach w
Montpellier i Tuluzie. Zmarł 13
czerwca 1231 r. w Padwie. Już rok
później został ogłoszony świętym. To
był najszybszy proces kanonizacyjny
w historii Kościoła! Nic dziwnego,
skoro komisja papieska stwierdziła w
tym czasie 5 uzdrowień z paraliżu, 7
wypadków przywrócenia niewidomym
wzroku, 3 głuchym słuchu, 2 niemym
mowy i 2 wypadki wskrzeszenia
umarłych. Gdy po 30 latach otwarto
trumnę Świętego, okazało się, że
ciało uległo całkowitemu rozkładowi,
ale język i struny głosowe ocalały.
Franciszkański mnich na pewno nie
chciałby wyprzedzać w rankingach
Świętej Rodziny, zdumiewa go też
pewnie traktowanie jego misji jako
biura rzeczy znalezionych.
Patron zagubionych
ks. Tomasz
Jaklewicz
Św. Antoniego prośmy o pomoc nie
tylko wtedy, gdy zgubi się nam
portfel czy klucze, ale i wtedy, gdy
gubią się nam „rzeczy” o wiele
cenniejsze, takie jak wiara, sens,
miłość, nadzieja... Na tych sprawach
święci znają się najlepiej
Kiedy coś zgubimy, to kogo prosimy o
pomoc? Oczywiście… św. Antoniego.
Mówi się o nim Antoni z Padwy, choć
urodził się w Lizbonie, a w Padwie
spędził tylko ostatni rok życia. Żył
zaledwie 36 lat. Zasłynął jako
wybitny kaznodzieja. Stał się jednym
z najbardziej popularnych świętych.
Nie ma chyba kościoła w Polsce, w
którym nie byłoby ołtarza, figury
albo obrazu św. Antoniego.
Przedstawiany jest najczęściej z
Dzieciątkiem Jezus na rękach. To
echo legendy, która głosi, że
pewnego dnia, gdy czytał Pismo
Święte, pojawiło się na nim
uśmiechnięte Dzieciątko Jezus. Pod
figurami św. Antoniego można spotkać
skarbonki z napisem „Chleb św.
Antoniego”. To z kolei zwyczaj,
który pojawił się po raz pierwszy w
Tuluzie w 1886 roku. Jałmużnę dla
ubogich zaczęto łączyć z prośbą do
świętego lub podziękowaniem za
uproszoną łaskę.
Św. Antoni przychodzi na świat w
1195 roku w Lizbonie jako Ferdynand
Bulonne. Pomiędzy 15 a 20 rokiem
życia wstępuje do Kanoników
Regularnych św. Augustyna. Studiuje
teologię w Coimbrze i tam, w roku
1219, przyjmuje święcenia
kapłańskie. Jest świadkiem pogrzebu
pięciu franciszkanów zamordowanych w
Maroku. W tym wydarzeniu odczytuje
Boże wezwanie. Wstępuje do
franciszkanów, przybierając imię
Antoni. Chce udać się do Maroka, aby
głosić Ewangelię poganom nawet za
cenę utraty życia. Ciężka choroba
krzyżuje jego plany. Wraca z Maroka,
ale zamiast do ojczyzny trafia do
Italii. Dociera do Asyżu, gdzie
spotyka się ze św. Franciszkiem.
Bracia, odkrywszy jego kaznodziejski
talent, mianują go generalnym
kaznodzieją zakonu. Antoni
przemierza miasta i wioski, głosząc
Ewangelię i nawołując do poprawy
życia i pokuty.
Głosi kazania we Francji, gdzie
skutecznie przeciwdziała albigensom.
Dar wymowy, świętość i nadzwyczajne
dary (uzdrowienia, czytanie w
sumieniach, bilokacja) gromadzą przy
nim tak wielkie tłumy, że kazania
głosi na placach, bo kościoły nie
mieszczą słuchaczy. Pod wielkim
wrażeniem kazań Antoniego jest sam
papież Grzegorz IX, który słucha go
w Rzymie. W roku 1230 Antoni zrzeka
się wszelkich urzędów zakonnych i
udaje się do Padwy. Jest już wtedy
zupełnie wycieńczony pracą. Umiera
13 czerwca 1231 roku. Przy jego
grobie w Padwie dzieją się cuda. W
niecały rok po jego śmierci, 30 maja
1232 roku, papież Grzegorz IX
zalicza go w poczet świętych.
W Padwie wyrasta ogromna bazylika,
która do dziś gromadzi pielgrzymów
wzywających jego wstawiennictwa.
Trudno dociec, skąd wziął się
zwyczaj proszenia św. Antoniego o
pomoc w odnalezieniu cennej zguby.
Może dlatego, że jako wytrawny
kaznodzieja pomagał odnajdywać
ludziom utracone duchowe wartości. W
każdym razie słuszną rzeczą jest
wzywać świętych na pomoc, pamiętając
tylko, że źródłem każdej łaski jest
zawsze sam Bóg. A św. Antoniego
prośmy o pomoc nie tylko wtedy, gdy
zgubi się nam portfel czy klucze,
ale i wtedy, gdy gubią się nam
„rzeczy” o wiele cenniejsze, takie
jak wiara, sens, miłość, nadzieja...
Na tych sprawach święci znają się
najlepiej.
14
czerwiec. Biskup zamęczony w Dachau
- bł. Michał Kozal
"Niech będzie on jeszcze jednym
patronem naszych trudnych czasów,
pełnych napięcia, nieprzyjaźni i
konfliktów. Niech będzie wobec
współczesnych i przyszłych pokoleń
świadkiem tego, jak wielka jest moc
łaski Pana naszego Jezusa Chrystusa
– Tego, który do końca umiłował" –
mówił Ojciec Święty Jan Paweł II
ogłaszając w roku 1987 biskupa
Michała Kozala błogosławionym.
Michał Kozal urodził się w roku 1893
w Nowym Folwarku koło Krotoszyna.
Był kapłanem archidiecezji
gnieźnieńskiej. Pełnił m. in.
funkcje ojca duchownego i rektora
seminarium. W roku 1939 został
biskupem pomocniczym w diecezji
włocławskiej. Po wybuchu II wojny
światowej nie opuścił diecezji. 7
listopada 1939 roku został
aresztowany przez Niemców. Był
więziony w wielu obozach. W końcu
trafił do obozu koncentracyjnego w
Dachau. Swoją postawą dodawał ducha
innym więźniom. Niósł posługę
duchowną chorym i umierającym.
Cierpiał liczne prześladowania i
szykany. Na początku 1943 roku
zachorował na tyfus. 26 stycznia
został zabity śmiercionośnym
zastrzykiem.
W jednym z kazań Michał Kozal mówił:
"Prawdziwą wielkość człowieka mierzy
się miarą jego zjednoczenia z
Bogiem, mierzy się jego
umiejętnością i gorliwością
wykonywania planów Bożych.
Obiektywnie najwięcej znaczy ten,
który nosi w sobie życie Boże i
potrafi to życie budzić w innych i
doprowadzać do pełnego rozwoju.
Wobec tej prawdy nie może ulegać
wątpliwości, że kapłan Chrystusowy
mocą swego powołania i swej godności
kapłańskiej wyrasta ponad zwykłych
ludzi, bo Bóg powierza mu
najważniejsze zadanie i w tym celu
dopuszcza go do najściślejszego
zjednoczenia z sobą".
"Miałem łaskę otworzyć proces
błogosławionego biskupa i 108
Męczenników (II wojny
światowej-PAP). Dzisiaj czcimy go
jako Mistrza Męczenników. On pociąga
za sobą wszystkich 108 Męczenników,
którzy dziś rozproszeni są po całej
Polsce" - mówił na początku 2010
roku arcybiskup, metropolita
gnieźnieński, prymas Polski Henryk
Muszyński. Podkreślił, że po 70
latach wędrujemy tym samym szlakiem,
który biskup Kozal przeszedł jako
męczennik, często w kajdanach,
maltretowany, znieważany.
Abp przypomniał, że wędrówka
rozpoczęła się we Włocławku, gdzie
70 lat temu błogosławiony został
uwięziony wraz z innymi kapłanami.
Prymas podkreślał wielokrotnie w
swojej w homilii wygłoszonej 17 I
2010 r. w Słupcy, że biskup Kozal
poświęcił życie dla wiary i
ojczyzny. "Dzisiaj potrzeba nam
jednak równie siły i męstwa, odwagi,
bo zakłamanie i fałsz przybierają
często pozory prawdy. Egoizm i
samowola przyjęły znamiona wolności.
Ludzka słabość często potrzebuje
pozorów cnoty. Wołamy do tego, który
jest mistrzem męczenników (...), aby
nauczył nas wierności i miłości" -
mówił arcybiskup.
Nawiązując do herbu Słupcy, w którym
umieszczony jest podwójny krzyż
przypominający rany Chrystusa,
prymas powiedział, że "jesteśmy
świadkami, kiedy w wolnej ojczyźnie
broni się krzyża, ale jest bardzo
wielu, którzy z przekonania
kwestionują prawo krzyża, zwłaszcza
w życiu publicznym". "Czujcie się
odpowiedzialni za to dziedzictwo, bo
to nie jest tylko ozdobnik w herbie.
Jest to zadanie i zobowiązanie, a
nade wszystko świadectwem danym
Chrystusowi w imię krzyża" -
apelował arcybiskup.
"Każda rocznica jest także
szczególną chwilą łaski, jest
szczególnym darem. Musimy ten dar
wykorzystać. Dawne dzieje to są
przede wszystkim nasi dziadowie i
ojcowie, którzy żyli (...), tworzyli
życie na tej ziemi, którzy tworzyli
kulturę, pracowali, umierali. Nasi
ojcowie i dziadowie pozostawili nam
dziedzictwo niesłychanie
zobowiązujące, będące dla nas
materialnym i duchowym bogactwem" -
mówił prymas w 70. rocznicę
uwięzienia przez Niemców bł. biskupa
Michała Kozala.
Przypomnijmy, że Michał Kozal
urodził się w 1893 r. w Nowym
Folwarku pod Krotoszynem
(Wielkopolska). W wieku 25 lat
przyjął święcenia kapłańskie i
rozpoczął pracę jako wikariusz i
katecheta w Bydgoszczy. W 1929 r.
został rektorem Arcybiskupiego
Seminarium Duchownego w Gnieźnie.
Sakrę biskupią otrzymał w sierpniu
1939 r. Wkrótce po tym został
aresztowany przez Niemców i osadzony
w więzieniu we Włocławku, a
następnie internowany w klasztorze w
Lądzie nad Wartą. Później został
przewieziony do obozu w
Inowrocławiu, a następnie w
Berlinie. W kwietniu 1941 r. Kozal
trafił do obozu koncentracyjnego w
Dachau. Oficjalnie ogłoszono, że
zmarł tam w styczniu 1943 r. na
tyfus, ale najprawdopodobniej został
zabity zastrzykiem z fenolem.
Jeden z tysięcy
Zwyczajna wierność w sytuacji
ekstremalnej staje się czymś
nadzwyczajnym..
W mojej pamięci pozostało na zawsze
spotkanie z bp. Kozalem. Wyróżniał
się zrównoważeniem, pogodą ducha.
Jego świadectwo wiary jeszcze
bardziej podnosiło na duchu takiego
młodego kapłana jak ja i utwierdzało
w trwaniu na tej drodze męczeństwa –
wspominał bp Ignacy Jeż, który cudem
przeżył obóz w Dachau.
Przez ten centralny niemiecki
ośrodek niszczenia duchownych
przewinęło się 2791 księży 21
narodowości, w tym 1640 Polaków.
„Obok strasznych przeżyć były też
wspaniałe bohaterskie przeżycia
wielu polskich kapłanów. Człowiek,
patrząc na te świadectwa, budował
się wewnętrznie” – pisał bp Jeż...
Michał Kozal urodził się 25 września
1893 r. w Nowym Folwarku pod
Krotoszynem. Skończył Seminarium
Duchowne w Poznaniu, święcenia
kapłańskie przyjął w Gnieźnie w 1918
roku. Pracował jako wikary i
katecheta, ojciec duchowny
seminarium w Gnieźnie, później jego
rektor. Pius XI mianował go biskupem
pomocniczym diecezji włocławskiej.
Konsekracja odbyła się 13 sierpnia
1939 roku.
Siedemnaście dni później wybuchła
wojna. Ordynariusz Włocławka bp
Karol Radoński opuścił miasto, bp
Michał pozostał ze swoimi.
Hitlerowcy aresztowali go 7
listopada 1939 roku. Więziono go w
różnych miejscach, aż w lipcu 1941
roku trafił do Dachau jako numer
24544. Tam zachorował na tyfus i 26
stycznia 1943 roku został dobity
zastrzykiem z trucizną. Ciało
zostało spalone w krematorium.
Jan Paweł II ogłosił bp. Kozala
błogosławionym 14 czerwca 1987 roku
w Warszawie. W homilii papież
powiedział o nim: „Jeden z
tysięcy!”. W domyśle jeden z tysięcy
zamordowanych z nienawiści do wiary.
Jeden z tych, w których objawiła się
„władza miłości – przeciw obłędowi
przemocy, zniszczenia, pogardy i
nienawiści”. W 1999 roku Jan Paweł
II beatyfikował kolejnych. Tym razem
już 108 męczenników II wojny (wśród
nich jest proboszcz mojej rodzinnej
parafii w Katowicach, ks. Emil
Szramek).
Niedawno w Tarnowie sporządzono
Księgę Pamięci z nazwiskami
duchownych zabitych przez
hitlerowców, komunistów i na misjach
– 2947 osób. W życiorysie bp. Kozala,
a pewnie i innych ofiar, nie ma
niczego nadzwyczajnego. Jest TYLKO
solidna wierność powołaniu. Na co
dzień. Także w sytuacji
ekstremalnej, w piekle na ziemi.
Wtedy ta zwyczajna wierność staje
się czymś nadzwyczajnym. Wtedy
inaczej patrzymy na owo „tylko”.
15
czerwiec. Klaryska z królewskiego
rodu - bł. Jolanta
"Perła droga, z domu książęcego
Jolanta, święta pani z rodu
cesarskiego" – czytamy w jej
żywocie, pióra Piotra Skargi.
Urodziła się w Ostrzyhomiu w 1244
roku. Była ósmym dzieckiem
węgierskiego monarchy, Beli IV oraz
Marii – córki cesarza Bizancjum.
Pochodziła nie tylko z
arystokratycznej, ale i bardzo
pobożnej rodziny. Jej siostrami były
błogosławiona Kinga i święta
Małgorzata Węgierska, ciotkami zaś
błogosławiona Salomea i święta
Elżbieta. To właśnie na krakowskim
dworze Kingi, Jolanta – bądź też jak
niektóre źródła podają: Jolenta -
jest kształcona i wychowywana. To
także tutaj wielu nazywa ją na co
dzień Heleną, a nie Jolantą, o czym
wspominał Jan Długosz. Wiemy między
innymi, że 8 maja 1254 roku miała
brać udział w pokanonizacyjnych
uroczystościach świętego Stanisława.
W 1256 roku późniejsza błogosławiona
została wydana za mąż za księcia
kalisko-gnieźnieńskiego, Bolesława
Pobożnego, na którego dwór w Kaliszu
przybyła jednak dopiero w dwa lata
po zaślubinach udzielonych przez
biskupa krakowskiego, Prandotę.
Małżeństwo to zostało zawarte dzięki
specjalnej dyspensie papieskiej. Do
roku 1276 Jolanta urodziła trzy
córki: Elżbietę, Jadwigę –
późniejszą żonę Władysława Łokietka
oraz Annę, która została klaryską.
Dzięki wstawiennictwu i życzliwości
Jolanty mogły powstać
franciszkańskie opactwa w Kaliszu,
Gnieźnie, Pyzdrach i Obornikach oraz
benedyktyńskie w Mogilnie. Księżna z
poświęceniem oddawał się także
zajęciom charytatywnym. 22 maja 1269
roku Jolanta wraz z mężem brała
udział w uroczystościach
pogrzebowych błogosławionej Salomei
– pierwszej polskiej klaryski.
Po śmierci Bolesława Pobożnego w
1279 roku Jolanta powróciła do
Krakowa, stamtąd zaś w 1280 roku
udała się do Starego Sącza, gdzie
wraz z Kingą założyły klasztor
sióstr klarysek. W 1283 roku udaje
się do Gniezna, gdzie jej bratanek,
Przemysław II, ufundował klasztor
Świętej Klary. Tam Jolanta zostaje
ksienią, choć wykonuje w
zgromadzeniu najprostsze posługi i
prace takie jak sprzątanie i
zamiatanie cel. W Gnieźnie przebywa
aż do swej śmierci w 1303 lub 1304
roku.
Miejsce jej pochówku zasłynęło
cudownymi zdarzeniami, o czym
dowiadujemy się chociażby z
XVII-wiecznego dzieła „Opisane cuda,
które Pan Bóg czyni z Miłosierdzia
Swego a za przyczyną bł. Jolenty
przy jej grobie”. Stąd też licznie
odwiedzali jej grób pielgrzymi.
Przybyli do niego między innymi: w
1372 roku jej wnuczka Elżbieta -
córka Władysława Łokietka, w 1512
roku król Zygmunt Stary, w 1623 roku
zaś Zygmunt III Waza.
Formalną prośbę o beatyfikację
księżnej Jolanty wystosował do Rzymu
dopiero jednak Stanisław August
Poniatowski. W 1827 roku papież Leon
XII włączył ją w poczet
błogosławionych.
16
czerwca. Antykról, Marcin Luter i
ryba z Łaby - św. Benon z Miśni
Benon, czy też Benno pochodził z
saksońskiej, hrabiowskiej rodziny.
Przyszedł na świat w 1010 roku w
Hildesheim. Jego ojcem był
najprawdopodobniej Werner – hrabia
Woldenbergu.
Późniejszy święty kształcił się w
szkole katedralnej i
benedyktyńskiej. Na kapłana
wyświęcono go w 1040 roku.
Był opatem, kanonikiem, wreszcie
biskupem Miśni. Tej ostatniej
godności dostąpił w 1066 roku.
Zakładał klasztory, kościoły, a
nawet winnice w dolinie Łaby.
Nawrócił też wielu pogan
zachodnio-słowiańskich – stąd
przydomek „apostoł Słowian” lub
„apostoł Wenedów”. Gdy podczas sporu
o inwestyturę stanął po stronie
papieża Grzegorza VII, został przez
cesarza Henryka IV uwięziony. Warto
pamiętać, iż był to czas, gdy w
Niemczech toczono nieustanne spory i
wojny domowe, a poza wspomnianym tu
królem i papieżem, na politycznej
scenie pojawili się także antykról
Rudolf z Rhieinfelden i antypapież
Klemens III.
Jedna z legend głosi, że w momencie
aresztowania, wrzucił do Łaby klucze
otwierające katedralne wrota. Po
kilku latach, gdy już wreszcie
opuścił więzienną celę, Benon miał
odzyskać klucze – znaleziono je w
żołądku wyłowionej z rzeki ryby...
Na pamiątkę tamtego wydarzenia
jednymi z symboli dzisiejszej
diecezji drezdeńsko-miśnieńskiej są
ryba i klucz, które przed laty
figurować miały nawet w godle
osobnej wówczas diecezji
miśnieńskiej.
Do sprawowania swej biskupiej
posługi ponownie powrócił Benon w
1088 roku. Zmarł 16 czerwca 1106
roku. Został kanonizowany w XVI
wieku przez papieża Hadriana VI. Co
ciekawe, przeciw tej kanonizacji
ostro protestowa Marcin Luter w swym
pamflecie zatytułowanym „Przeciw
nowemu bożkowi i staremu diabłu,
który ma być w Miśni wyniesiony”.
Benon jest patronem między innymi
rybaków i Monachium, gdzie z obawy
przed zbezczeszczeniem jego zwłok
przeniesiono je w 1576 roku z Miśni.
Warto także wspomnieć, że
przebiegający przez Łużyce Górne
fragment drogi Via Regia, do dziś
dnia nazywany jest w Niemczech
„drogą biskupią”, w związku z
legendą, która głosiła, iż Benon
mimo podeszłego wieku miał ją
przebyć pieszo.
17
czerwca. Artysta miłosierdzia - św.
Albert Chmielowski
Św. Brat Albert porzucił malarstwo,
ale pozostał artystą. Artystą
miłosierdzia...
Św. Bratem Albertem fascynował się
Jan Paweł II. Obaj byli uzdolnionymi
artystami, obaj poszli radykalnie za
głosem Bożego wezwania za cenę
pozostawienia sztuki. W „Darze i
Tajemnicy” Papież z Polski wyznaje:
„Dla mnie jego postać miała
znaczenie decydujące, ponieważ w
okresie mojego własnego odchodzenia
od sztuki, od literatury i od
teatru, znalazłem w nim szczególne
duchowe oparcie i wzór radykalnego
wyboru drogi powołania”.
Adam Chmielowski pochodził ze
zubożałej rodziny ziemiańskiej.
Urodził się 20 sierpnia 1845 r. w
Igołomi pod Krakowem. Kiedy wybucha
powstanie styczniowe, ma 18 lat,
studiuje w Instytucie
Rolniczo-Leśnym w Puławach. Bierze
udział w walkach, 30 września 1863
roku zostaje ciężko ranny. Amputują
mu nogę. Aby uniknąć represji,
wyjeżdża studiować na Zachodzie.
Kończy Akademię Sztuk Pięknych w
Monachium. Przyjaźni się z wieloma
sławnymi artystami. Wiele maluje i
wysyła swoje obrazy na wystawy do
Polski. Kiedy pracuje nad obrazem
Ecce Homo, w jego życiu następuje
duchowy przełom. Zrywa ze sztuką.
Wstępuje do jezuitów w Starej Wsi.
Po roku przeżywa jednak silne
załamanie nerwowe. W roku 1884
osiada w Krakowie. Znowu maluje,
angażując się jednak coraz bardziej
w opiekę nad bezdomnymi. W końcu
całkowicie zamienia świat sztuki na
świat ludzkiej nędzy. Zamieszkuje w
ogrzewalni miejskiej razem z
bezdomnymi, alkoholikami i
nędzarzami, aby pomagać im wydobywać
się z nędzy . Nie chce być
filantropem, chce być jednym z
ubogich. W 1987 roku przywdziewa
habit III Zakonu św. Franciszka i od
tej pory znany jest jako brat
Albert.
Rok później powstaje Zgromadzenie
Braci Albertynów, a w 1891 roku
Zgromadzenie Sióstr Albertynek. Do
śmierci Brat Albert tworzy dzieła
miłosierdzia: zakłada nowe
przytuliska, sierocińce dla dzieci i
młodzieży, domy dla starców i
nieuleczalnie chorych oraz tzw.
kuchnie ludowe. Umiera w opinii
świętości w dzień Bożego Narodzenia
1916 roku. Jego pogrzeb staje się
manifestacją. Cały Kraków żegna
„najpiękniejszego człowieka
pokolenia”, za trumną idą tłumy
biedaków.
Jako młody ksiądz Karol Wojtyła
poświęcił Chmielowskiemu dramat
„Brat naszego Boga”, jako papież
beatyfikował go w 1983 r. na
Błoniach krakowskich, a kanonizował
w 1989 r. w Watykanie. W ostatniej
scenie dramatu Karola Wojtyły brat
Albert wypowiada słowa, które są
jakby streszczeniem jego życia:
„wybrałem większą wolność”.
Mało obstawiony święty
Barbara Gruszka-Zych
Jan Paweł II był jedynym w historii
świata dramaturgiem, który ogłosił
swojego bohatera świętym.
Kim był Brat Albert? Za studenckich
czasów podkładał swoją protezę
(stracił nogę w powstaniu
styczniowym) pod koła powozów,
wymuszając zapłatę, potrzebną mu,
żeby zabawić się z kolegami. Razem z
innymi artystami bywał w salonach.
Malował i wystawiał obrazy. Kiedy
nie mógł sobie poradzić z
intensywnym bólem istnienia, trafił
w ręce psychiatrów. I nagle
całkowicie zmienił swoje życie.
Rzucił sztukę i zamieszkał z
bezdomnymi w krakowskiej ogrzewalni.
Został zakonnikiem.
Zaczęłam się do niego modlić dzięki
zmarłej w zeszłym roku Wandzie
Zanussi, matce znakomitego reżysera.
„On jest mało obstawiony, dlatego
mnie wysłuchuje” – mówiła. Uważała,
że to nie przypadek, że jej syn
Krzysztof urodził się we wspomnienie
świętego. Nie zdziwiło jej też, że
na plan jego filmu o Adamie
Chmielowskim, kręconego na podstawie
dramatu Karola Wojtyły, trafiła
Barbara Szułczyńska, matka cudownie
uzdrowionego chłopca, który był
„dowodem” w procesie kanonizacyjnym
zakonnika. To były znaki, że Brat
Albert chce się „przypomnieć”.
Mnie też „przypomniał się” trzy lata
temu, kiedy pisałam książkę „Mało
obstawiony święty”. Spotkałam wtedy
ludzi, którzy żyją jego przesłaniem.
S. Lidię Pawełczak, albertynkę,
która przerwała studia na Akademii
Sztuk Pięknych i wstąpiła do zakonu.
Jej dziełem był obraz kanonizacyjny
świętego. Zaraz potem prawie
straciła wzrok. Dziś maluje, rzeźbi
i chce uczyć młodzież ze swojej
Opalenicy wytwarzania ceramiki
artystycznej.
Ks. Mirka Toszę, który w Jaworznie w
zrujnowanym budynku szkoły
zamieszkał razem z bezdomnymi i
stworzył wspólnotę „Betlejem”. I
kilku innych. Z moją książką
pojechałam do Jana Pawła II. Był on,
jak powiedział Krzysztof Zanussi,
„jedynym w historii świata
dramaturgiem, który ogłosił swojego
bohatera świętym”. Po powrocie
otrzymałam list z Watykanu: „Jego
Świątobliwość życzy, by
przypominający się w pani książce
św. Brat Albert wypraszał dla
wszystkich wrażliwość na drugiego
człowieka, zwłaszcza
najbiedniejszego, i przypominał, że
każde chrześcijańskie »pochylenie
się« nad drugim jest aktem miłości
wobec samego Chrystusa, który z nim
się utożsamia, że wszystko, co
czynimy jednemu z tych
najmniejszych, czynimy samemu
Chrystusowi”
18
czerwca. Przyjaciółka słynnej
Hildegardy - św. Elżbieta z Schönau
Urodziła się w 1129 roku -
najpewniej w Bingen, w
Nadrenii-Palatynacie. Mając
dwanaście lat wstąpiła do
benedyktyńskiego klasztoru w Schönau.
Z zachowanej korespondencji między
Elżbietą i Hildegardą z Bingen
wiemy, że Hildegarda napominała
Elżbietę w listach, by ta zachowała
zdrowy rozsądek w praktykach
ascetycznych, zwłaszcza, że przez
niemal całe życie doznawała zarówno
cierpień fizycznych, jak i
psychicznych. Źródła podają, że
podczas uroczystości Zesłania Ducha
Świętego w 1152 roku, stan Elżbiety
znacznie się pogorszył, zaś po
dziesięciu dniach bolesnych
doświadczeń cielesnych i załamania
nerwowego, późniejsza święta zaczęła
doświadczać stanów mistycznych.
Przewlekła i dotkliwa choroba
uniemożliwiła jej chodzenie - mówił
Katolickiej Agencji Informacyjnej
ks. Vital Siarko:
W czasie owych, regularnie
powtarzających się od tamtej chwili
wizji, oglądała - niejako oczyma
duszy - miejsca znane z Biblii, a
także rozmawiała z Bogiem i
świętymi, którzy danego dnia akurat
wspominani byli w kalendarzu
liturgicznym.
Około roku 1155 przybył z Bonn do
Schönau brat Elżbiety, opat Egbert.
On też postanowił spisać po łacinie
niezwykłe przeżycia swej siostry, do
czego zresztą już wcześniej
zachęcała ją jej przełożona, ksieni
Hildelin. Egbert zapisywał widzenia
Elżbiety – a właściwie rył tak
zwanym „stylusem” - na pokrytych
woskiem drewnianych tabliczkach,
których w starożytności i
średniowieczu używano jako materiału
pisarskiego, następnie zaś były one
przepisywane w skryptoriach.
Część z zapisków sformułowanych jest
w prostym, potocznym języku – to
najprawdopodobniej wierne spisane
słowa Elżbiety. Inne natomiast
nasycone są już terminologią
teologiczną – te najpewniej solidnie
przeredagował Egbert. Cieszyły się
one ogromną popularnością w
średniowieczu – w różnych
europejskich krajach zachowało się
około 150 rękopisów zawierających
teksty opisujące wizje świętej.
Ciekawie brzmią zwłaszcza fragmenty
dotyczące życia świętej Urszuli,
księżniczki rzymsko-brytyjskiej z IV
wieku, która w drodze do swego
przyszłego męża noszącego imię Conan,
miała zostać zamordowana przez Hunów
w Kolonii.
Elżbieta zmarła 18 czerwca 1164 roku
w Schönau. Jej zwłoki złożono w
tamtejszym kościele pod wezwaniem
świętego Floryna. W „Martyrologium
rzymskim” wymienia się ją od 1584
roku. Podczas trwającej w latach
1618-1648 wojny trzydziestoletniej,
hescy i szwedzcy żołnierze
splądrowali klasztor, niszcząc
jednocześnie grób świętej. Do
naszych czasów zachowała się jedynie
podstawa czaszki Elżbiety. Mimo to
miejsce, w którym żyła, a następnie
została pochowana, także i dziś jest
celem licznych pielgrzymek.
19
czerwca. Drabina Jakubowa z
Camaldoli - św. Romuald
Wieść życie pustelnicze, ale we
wspólnocie – tak najkrócej można
sformułować ideały przyświecające
świętemu Romualdowi, gdy zakładał
zakon kamedułów.
Urodził się około 952 roku w
Rawennie, w arystokratycznej
rodzinie. Po tym, gdy jego ojciec,
Sergiusz, zabił w czasie sprzeczki
jednego z krewnych, Romuald uciekł
do benedyktyńskiego klasztoru
świętego Apolinarego, gdzie
postanowił zostać zakonnikiem. Kilka
dekad później – na prośbę cesarza
Ottona III - pełnił tam nawet
funkcję opata, z której jednak po
roku zrezygnował.
W 978 roku, wraz z dożą weneckim
Piotrem Orseolo i swym przyjacielem,
bratem Marynem, wyruszył Romuald w
Pireneje, by tam, nieopodal opactwa
w miejscowości Cuxa założyć
wspólnotę eremicką. Dwadzieścia lat
później powrócił do Italii, gdzie
podjął się misji reformowania
licznych pustelni i klasztorów. W
Camaldoli w Toskanii, gdzie Romuald
przybył po raz kolejny w 1012,
powstał pierwszy, kamedulski dom
zakonny z dwudziestoma, oddzielnie
zbudowanymi celami. Tam też
późniejszy święty stał się dla wielu
wzorem gorliwości ascetycznej i
pokutnej. Zasłynął też jako osoba,
która preferuje raczej dialog niż
kazania.
Z powstaniem Camaldoli wiąże się
legenda, zgodnie z którą Romuald
miał sen, w którym ujrzał, jak jego,
odziani w białe habity uczniowie,
wchodzili po drabinie Jakubowej do
nieba. W miejscu, w którym owa senna
wizja nastąpiła późniejszy święty
postanowił założyć klasztor. Udając
się po biskupie zezwolenie na
utworzenie nowej fundacji, Romuald
spotkał właściciela ziem leżących w
pobliskiej dolinie. Maldulo – bo
takie imię nosił ziemianin – wyznał
Romualdowi, iż miał niedawno
identyczny sen i bez wahania zgodził
się podarować zakonnikom tereny pod
budowę opactwa. Na cześć darczyńcy
miejsce nazwano doliną Maldolego – Campo
di Maldoli, skąd też wzięła się
nazwa Camaldoli i nazwa całego
zgromadzenia - kameduli.
Romuald przeczuwając swoją śmierć
udał się w 1026 roku do Val di
Castro, gdzie w tamtejszej pustelni
zmarł 19 czerwca 1027 roku. Pięć lat
później ogłoszono go świętym. Reguła
zakonu została zatwierdzona w 1072
roku przez papieża Aleksandra II.
Godłem wspólnoty są dwa gołębie,
symbolizujące połączenie życia
pustelniczego i zakonnego.
Słynni uczniowie świętego Romualda
to święci: Benedykt z Benewentu,
Bruno z Kwerfurtu, Jan z Wenecji i
Piotr Damiani.
20
czerwca. Zagadkowa patronka - bł.
Benigna
W ikonografii wieków średnich
symbolem bł. Benigny miała być palma
- typowy atrybut chrześcijańskich
męczenników
Powstałe w skryptoriach
średniowieczne kalendaria i
brewiarze nie przekazują nam zbyt
wielu informacji o tej żyjącej w
XIII wieku mniszce. A przecież
kiedyś widziano w niej nawet jedną z
patronek Polski.
Najazd tatarski na Polskę w 1241
roku był tragicznym w skutkach
wydarzeniem. Tysiące poległych i
wziętych w jasyr rodaków. Ogromne
straty materialne. Zagłada
ówczesnych elit sprawujących władzę,
uniemożliwiająca ponowne
zjednoczenie rozbitego na dzielnice
kraju.
O bitwie pod Legnicą, uciekającym w
popłochu rycerstwie i upadku
monarchii śląskich Henryków
słyszeliśmy wielokrotnie. Mało kto
słyszał natomiast o błogosławionej z
tego okresu – Benignie z Trzebnicy.
W Kościele katolickim wspominamy ją
co roku 20 czerwca.
Ta dzielna cysterka pochodzić miała
ze szlacheckiego rodu. Źródła
podają, iż najpewniej urodziła się
na Kujawach. Do klasztoru w
Trzebnicy przybyła, gdy po kraju
rozeszły się wieści o charytatywnej
działalności świętej Jadwigi
Śląskiej.
Benigna zginąć miała męczeńską
śmiercią w 1241 roku, kiedy -
najprawdopodobniej we Wrocławiu –
broniła swego dziewictwa przed
zakusami jednego z tatarskich
najeźdźców. Powstałe w skryptoriach
średniowieczne kalendaria i
brewiarze nie przekazują nam niczego
więcej o tej żyjącej w XIII wieku
mniszce.
Ponoć przed wiekami uznawano ją za
jedną z patronek Polski. Ponoć po
dziś dzień do czeskiego klasztoru
Svatá Dobrotivá w miejscowości
Zaječov wierni pielgrzymują, do
relikwii błogosławionej Benigny.
Ponoć w ikonografii wieków średnich
jej symbolem i znakiem rozpoznawczym
miała być palma - typowy przecież
atrybut chrześcijańskich
męczenników…
21
czerwca. Niewinność - św. Alojzy
Gonzaga
Już jako siedmiolatek widział nędzę
świata i tęsknił za Bogiem. Kiedy
miał lat 9, ślubował dozgonną
czystość. Spotykając się z zepsuciem
i beztroską własnego środowiska,
postanowił je kontestować modlitwą i
pokutą.
Młodzi ludzie coraz szybciej tracą
niewinność. Obniża się wiek
inicjacji seksualnej. Im szybciej
zaczynają tzw. dorosłe życie, tym
dłużej zostają dziećmi. Boją się
zobowiązań, odpowiedzialności, boją
się decyzji o małżeństwie. Życie na
próbę, miłość na próbę. Wielu nigdy
nie dojrzewa.
Św. Alojzy Gonzaga (1568–1591) też
wcześnie zaczynał. Jego życie to
kompletne przegięcie, tyle że w
drugą stronę. Już jako siedmiolatek
widział nędzę świata i tęsknił za
Bogiem. Kiedy miał lat 9, ślubował
dozgonną czystość. Spotykając się z
zepsuciem i beztroską własnego
środowiska, postanowił je
kontestować modlitwą i pokutą. Jako
23-letni nowicjusz jezuicki umiera,
niosąc pomoc zadżumionym.
Urodził się jako pierworodny syn
księcia Ferranta Gonzagi. Był
dziedzicem znanego i bogatego rodu
szlachty lombardzkiej. Ojciec
przygotowywał Alojzego od dziecka do
dworsko-rycerskiej kariery.
Matka odznaczała się głęboką
pobożnością. W wieku 7 lat mały
Alojzy przeżył, jak sam twierdził,
swoje nawrócenie. Odtąd codziennie,
oprócz normalnych pacierzy, odmawiał
siedem psalmów pokutnych i oficjum
do Matki Bożej. Ojciec kręcił na to
wszystko nosem. Wysłał syna do
Florencji, na dwór wielkiego księcia
Franciszka Medici, by tam nabył
manier dworskich. Alojzy jednak
najlepiej czuł się we florenckim
kościele Annuntiata, gdzie złożył
ślub dozgonnej czystości. W 1580 r.
przyjął Pierwszą Komunię Świętą z
rąk św. Karola Boromeusza. Kiedy
rodzice przenieśli się do Madrytu,
12-letni chłopak został paziem na
dworze królewskim Filipa II. Życie
dworskie nie było mu jednak w
głowie. Rozczytywał się w pobożnych
lekturach, modlitwę przedłużał do
pięciu godzin dziennie.
„Uciekał od zabaw, widowisk i
uroczystości. Gdy wyrażaliśmy się
niezbyt czystym językiem, wzywał nas
i napominał z wielką grzecznością i
łagodnością” – wspominał jeden ze
służących. Kiedy Alojzy powiedział
ojcu o zamiarze wstąpienia do
jezuitów, ten wpadł w gniew, ale syn
dopiął swego. Zrzekł się prawa do
dziedzictwa i w wieku 17 lat wstąpił
do nowicjatu w Rzymie. Przełożeni
musieli studzić jego zapał i
ograniczać surowe pokutne praktyki.
Studiował teologię i przygotowywał
się do kapłaństwa. W latach
1590–1591 Rzym nawiedziła epidemia
dżumy. Alojzy prosił przełożonych,
by zezwolili mu pomagać zarażonym w
szpitalu. Wyczerpany studiami i
umartwieniami uległ zarazie. Zmarł
jako kleryk 21 czerwca 1591 r.
Ślad kultu św. Alojzego można
spotkać na Górnym Śląsku. W 1871
roku wybitny duszpasterz i polski
patriota ks. Norbert Bończyk założył
w Bytomiu stowarzyszenie młodzieży
męskiej pod nazwą alojzjanie, które
prowadziło działalność
oświatowo-religijną. W latach
1871–1897 działało na Śląsku 50 grup
alojzjańskich skupiających kilka
tysięcy polskiej młodzieży. „Nie
naśladowaliśmy go w niewinności” –
czytamy realistyczne słowa w
modlitwie mszalnej na wspomnienie
św. Alojzego. I dalej: „Spraw,
abyśmy przez jego modlitwy i
wstawiennictwo pełnili pokutę”.
Wypada tylko powiedzieć: Amen.
22
czerwca. Stracili głowy, zachowali
twarze - święci męczennicy Jan
Fisher i Tomasz More
Jan Fisher i Tomasz More postawili
wierność prawdzie ponad wiernością
wobec swojego króla. Byli u szczytu
kariery, ale nie utracili moralnej
orientacji, pozostali posłuszni
sumieniu. Rzecz rzadka i godna
naśladowania!
Tower, dziś turystyczna atrakcja
Londynu, kiedyś budziła trwogę. Ta
królewska twierdza zasłynęła jako
więzienie oraz miejsce tortur i
straceń tych, którzy popadli w
niełaskę króla. Kto przekroczył tzw.
bramę zdrajców, rzadko wychodził
stamtąd żywy. W roku 1535 twierdza
Tower stała się miejscem uwięzienia,
a następnie egzekucji biskupa Jana
Fishera i królewskiego kanclerza
Tomasza More’a. Łączyło ich wiele.
Obaj byli wszechstronnie
wykształconymi humanistami, a
jednocześnie ludźmi głębokiej wiary:
pierwszy związany z Cambridge, drugi
z Oksfordem.
Obaj przyjaźnili się i
korespondowali z Erazmem z
Rotterdamu. Biskup Jan został
spowiednikiem matki Henryka VII, a
później wychowawcą młodego następcy
tronu, przyszłego Henryka VIII.
Tomasz More był najważniejszym
królewskim urzędnikiem: lordem
kanclerzem. Obaj wiernie służyli
królowi... do czasu. Do chwili, gdy
Henryk VIII zażądał od Kościoła
rozwodu ze swoją prawowitą małżonką
Katarzyną i zgody na małżeństwo z
Anną Boleyn.
Wtedy zarówno Jan, jak i Tomasz
powiedzieli: nie. Wiedzieli, co im
za to grozi. Bezpośrednim powodem
ich skazania była odmowa podpisania
tzw. aktu supremacji (1534), w
którym król uznał siebie za jedynego
zwierzchnika Kościoła w Anglii. Była
to jedna z najbardziej brutalnych
ingerencji świeckiej władzy w życie
Kościoła na przestrzeni wieków.
Doprowadziła do trwałego podziału –
do oderwania Kościoła angielskiego
od wspólnoty z Kościołem
powszechnym. Anna Boleyn, druga żona
Henryka VIII, parę lat później
została także stracona w Tower, a
jej miejsce zajmowały kolejne
królewskie wybranki.
Jan
Fisher
Angielskich męczenników, którzy
oddali życie za wierność Kościołowi
za rządów Henryka VIII, a także
później, było znacznie więcej. Król
doprowadził do całkowitego
zniszczenia życia zakonnego.
Zakonników, którzy nie chcieli uznać
nowego porządku mordował. Dobra
klasztorne rozdawał swoim
poplecznikom. Próba powrotu do
jedności z Kościołem katolickim za
czasów królowej Marii, córki Henryka
VIII, zakończyła się fiaskiem.
Trzeba wspomnieć, że Maria,
niestety, także używała argumentów
siły. Przez długie lata katolicy w
królestwie brytyjskim mieli status
zdrajców. Dopiero w 1829 r.
przywrócono im pełne prawa
obywatelskie.
Jan Fisher i Tomasz More postawili
wierność prawdzie ponad wiernością
wobec swojego króla. Byli u szczytu
kariery, a przecież nie utracili
moralnej orientacji, pozostali
posłuszni sumieniu. Rzecz rzadka i
godna naśladowania! Stracili głowy
na szafocie, ale uratowali twarze.
Dziś także Kościół anglikański
obchodzi ich święto. Może kiedyś
wyproszą u Boga łaskę zjednoczenia
podzielonego Kościoła.
Patron polityków - św. Tomasz More
Jego życie poucza nas, że rządzenie
jest przede wszystkim praktykowaniem
cnoty. (Jan Paweł II)
Nie możemy być przekonującymi
świadkami Ewangelii, jeżeli nie
mieszka w nas niewytłumaczalna
odwaga. Strach może uczynić nas
służalczymi, ale odwaga pozwala
naszej wolności czynić to, co
słuszne, mimo ryzyka – pisał o.
Timothy Radcliffe, były generał
dominikanów. Jego rodak, św. Tomasz
More, kilka wieków wcześniej
potwierdził te słowa swoim życiem.
Miał odwagę słuchać bardziej swojego
sumienia niż króla Henryka VIII –
jednego z najokrutniejszych
prześladowców wiary katolickiej,
któremu jak na ironię papież
przyznał wcześniej tytuł „Obrońcy
wiary”. Nawiasem mówiąc, prawda o
skali prześladowań angielskich
katolików trwających do końca XVIII
wieku jest dość skutecznie
przemilczana.
Święty Tomasz More stał się symbolem
człowieka władzy, który w publicznej
służbie kieruje się zasadami.
Urodził się 7 marca 1478 r. w
Londynie. Studiował prawo w
Oksfordzie. Był humanistą i głęboko
wierzącym katolikiem. Przyjaźnił się
z Erazmem z Rotterdamu. Przez 4 lata
przebywał w klasztorze kartuzów.
Potem jednak ożenił się, miał czworo
dzieci. Jako zdolny i sumienny
prawnik zaczął robić karierę
polityczną. Był posłem i królewskim
urzędnikiem. Król Henryk VIII
mianował go kanclerzem, czyli
najwyższym królewskim dostojnikiem.
Kiedy w roku 1531 Henryk VIII
ogłosił się zwierzchnikiem Kościoła
w Anglii, Tomasz zrzekł się urzędów
i usunął się w cień. W 1534 r.
odmówił podpisania aktu supremacji
uznającego króla głową angielskiego
Kościoła. Za to został osądzony,
uwięziony i ścięty 6 lipca 1535 r. w
londyńskiej twierdzy Tower. Głowę
zdrajcy wystawiono na widok
publiczny.
Tomasza More’a cechował typowy
angielski humor, nawet w obliczu
śmierci. W więzieniu powiedział do
strażnika: „Gdybym się uskarżał na
mieszkanie i jedzenie, to mnie
spokojnie stąd wyrzućcie”. Kata
prosił, by nie uszkodził jego brody,
bo przecież ona nie dopuściła się
zdrady. Jan Paweł II ogłosił go
patronem polityków i rządzących. W
tym samym czasie co Tomasz, życie za
wierność Kościołowi oddał biskup
Rochester św. Jan Fisher i wielu
innych. Ciała zamordowanych okrutnie
kartuzów król kazał poćwiartować i
porozsyłać do duchownych, którzy
jeszcze wahali się między
lojalnością wobec króla a
posłuszeństwem papieżowi. Kościół
beatyfikował 161, a kanonizował 41
angielskich męczenników.
Święty
Paulin z Noli
(...) Bolesne okoliczności,
poczynając od popadnięcia w niełaskę
we władzach politycznych, sprawiły,
że mógł się namacalnie przekonać o
nietrwałości rzeczy. Gdy dojdzie do
wiary, napisze: "Człowiek bez
Chrystusa jest prochem i cieniem"
(Pieśń X, 289)
Drodzy bracia i siostry!
Ojcem Kościoła, któremu poświęcimy
dziś naszą uwagę, jest św. Paulin z
Noli. Współczesny św. Augustynowi, z
którym łączyła go żywa przyjaźń,
Paulin pełnił swą posługę w
Kampanii, w Noli, jako mnich,
następnie kapłan i biskup. Pochodził
jednak z Akwitanii na południu
Francji, a dokładnie z Bordeaux,
gdzie urodził się w zamożnej
rodzinie. Odebrał tam staranne
wykształcenie literackie, będąc
uczniem poety Auzoniusza. Swe strony
ojczyste opuścił po raz pierwszy, by
oddać się wczesnej karierze
politycznej, która doprowadziła go w
młodym jeszcze wieku do objęcia
stanowiska zarządcy Kampanii. Na tym
urzędzie wykazał się takimi
zaletami, jak mądrość i
pobłażliwość. I właśnie w tym
okresie łaska doprowadziła do
zakiełkowania w jego sercu ziarna
nawrócenia. Bodźcem ku temu była
prosta i silna wiara, z jaką lud
czcił grób świętego, męczennika
Feliksa, w sanktuarium w dzisiejszej
Cimitile. Jako odpowiedzialny za
sprawy publiczne Paulin
zainteresował się tym sanktuarium i
kazał wznieść hospicjum dla ubogich
oraz zbudować drogę ułatwiającą
dojazd pielgrzymom.
Gdy zabiegał o budowę ziemskiego
miasta, zaczął odkrywać drogę do
miasta niebieskiego. Spotkanie z
Chrystusem było metą żmudnej drogi,
usianej próbami. Bolesne
okoliczności, poczynając od
popadnięcia w niełaskę we władzach
politycznych, sprawiły, że mógł się
namacalnie przekonać o nietrwałości
rzeczy. Gdy dojdzie do wiary,
napisze: "Człowiek bez Chrystusa
jest prochem i cieniem" (Pieśń X,
289). Pragnąc rzucić światło na sens
istnienia, udał się do Mediolanu, do
szkoły Ambrożego. Uzupełnił
następnie formację chrześcijańską w
swej ziemi rodzinnej, gdzie przyjął
chrzest z rąk biskupa Delfina z
Bordeaux. Na jego drodze wiary
znalazło się także małżeństwo.
Ożenił się bowiem z Tharasją,
pobożną damą z Barcelony, z którą
miał syna. Żyłby nadal jako dobry
chrześcijanin świecki, gdyby nie
wstrząsnęła nim śmierć dziecka po
kilku dniach, pokazując mu, że inne
były plany Boże względem jego życia.
W efekcie poczuł powołanie do
oddania się Chrystusowi w surowym
życiu ascety.
W pełnej zgodzie z Tharasją sprzedał
swoje dobra na rzecz ubogich i wraz
z nią opuścił Akwitanię, udając się
do Noli, gdzie oboje małżonkowie
zamieszkali w pobliżu bazyliki pod
wezwaniem opiekuna św. Feliksa,
żyjąc już w braterskiej czystości,
zgodnie z formą życia, do której
przyłączyli się także inni.
Wspólnotowy rytm życia był typowo
monastyczny, lecz Paulin, który w
Barcelonie wyświęcony został na
prezbitera, zaangażował się także w
posługę kapłańską na rzecz
pielgrzymów. Zaskarbił tym sobie
sympatię i zaufanie wspólnoty
chrześcijańskiej, która po śmierci
biskupa, około roku 409, postanowiła
wybrać go na jego następcę na
stolicy w Noli. Jego działalność
duszpasterska wzmogła się jeszcze
bardziej, wyróżniając się zwłaszcza
troską o ubogich. Pozostawił po
sobie obraz prawdziwego pasterza
miłości, jak opisał go św. Grzegorz
Wielki w III rozdziale swoich
Dialogów, gdzie Paulin uwieczniony
został w heroicznym geście oddania
się w niewolę na miejsce syna pewnej
wdowy. Epizod ten jest dyskusyjny z
historycznego punktu widzenia,
pozostaje jednak postać biskupa o
wielkim sercu, który umiał być ze
swym ludem w trudnych
okolicznościach najazdów
barbarzyńców.
Nawrócenie Paulina zrobiło wrażenie
na współczesnych. Jego nauczyciel
Auzoniusz, poeta pogański, poczuł
się "zdradzony" i skierował doń
cierpkie słowa, wyrzucając mu z
jednej strony uznaną za bezmyślną
"pogardę" dla dóbr materialnych, z
drugiej zaś porzucenie powołania
literackiego. Paulin odpowiedział,
że jego oddanie ubogim oznaczało nie
pogardę dla dóbr ziemskich, ale
raczej docenienie ich w imię
wyższego celu miłości. Co do zadań
literackich, z którymi się pożegnał,
nie był to talent poetycki, który
będzie później nadal pielęgnował,
lecz wzory poetyckie inspirowane
mitologią i ideałami pogańskimi.
Jego wrażliwość rządziła się już
inną, nową estetyką: było nią piękno
Boga wcielonego, ukrzyżowanego i
zmartwychwstałego, którego stał się
teraz piewcą. W rzeczywistości nie
porzucił poezji, lecz czerpał
obecnie swe natchnienie z Ewangelii,
jak mówił w tym wierszu: "Dla mnie
jedyną sztuką jest wiara, a Chrystus
moją poezją" ("At nobis ars una
fides, et musica Christus": Pieśń
XX, 32).
Jego pieśni są opiewaniem wiary i
miłości, w którym codzienne dzieje
małych i dużych wydarzeń ujęte są
jako historia zbawienia, jako
historia Boga z nami. Wiele z tych
utworów, tak zwane "Pieśni
bożonarodzeniowe", wiążą się z
dorocznym świętem męczennika
Feliksa, którego wybrał sobie na
niebieskiego patrona. Wspominając
św. Feliksa pragnął wysławiać samego
Chrystusa, przekonany był bowiem, że
właśnie wstawiennictwo tego Świętego
wyjednało mu łaskę nawrócenia: "W
twoim radosnym świetle umiłowałem
Chrystusa" (Pieśń XXI, 373). To samo
pojęcie wyraził, powiększając
sanktuarium o nową bazylikę, którą
kazał ozdobić w taki sposób, aby
malowidła, opatrzone odpowiednimi
przypisami, stanowiły dla
pielgrzymów widzialną katechezę. Tak
oto wyjaśniał swój plan w pieśni
zadedykowanej innemu wielkiemu
katechecie, św. Nicetasowi z
Remezjany, podczas oprowadzania go
po swych bazylikach: "Chcę teraz,
być kontemplował malowidła, które
ciągną się długim szeregiem na
ścianach malowanych portyków...
Wydawało nam się rzeczą pożyteczną
przedstawienie w obrazie świętych
tematów w całym domu Feliksa, w
nadziei, że na widok tych obrazów
namalowana postać wywoła
zainteresowanie w pełnych zdumienia
umysłach wieśniaków" (Pieśń XXVII,
vv. 511.580-583). Dziś jeszcze
podziwiać można pozostałości tych
prac, które czynią ze świętego z
Noli jeden z punków odniesienia dla
archeologii chrześcijańskiej.
W asceterium w Cimitile życie
upływało w ubóstwie, na modlitwie i
całkowicie pogrążone w "lectio
divina". Pismo, czytane, rozważane i
przyswajane, było światłem, w
którego promieniach święty z Noli
obserwował swoją duszę dążącą do
doskonałości. Tym, którzy podziwiali
jego decyzję o porzuceniu dóbr
materialnych, przypominał, że gest
ten był jak najdalszy od ukazania
już całkowitego nawrócenia:
"Porzucenie bądź sprzedaż dóbr
doczesnych, posiadanych na tym
świecie, nie stanowi ukończenia,
lecz jest dopiero początkiem biegu
na stadionie; nie jest, by tak rzec,
celem, lecz jedynie startem. Atleta
bowiem nie wygrywa, kiedy się
rozbiera, gdyż odkłada szaty właśnie
po to, by rozpocząć walkę, zasługuje
zaś na koronę zwycięzcy dopiero
wtedy, gdy walczyć będzie, jak
należy"(por. List XXIV, 7 do
Sulpicjusza Sewera).
Obok ascezy i Słowa Bożego, miłość:
we wspólnocie monastycznej ubodzy
byli u siebie w domu. Paulin nie
ograniczał się wobec nich do
jałmużny: przyjmował ich, jakby byli
samym Chrystusem. Oddał im część
klasztoru i tak uczyniwszy miał
wrażenie, że nie tyle dał, ile
otrzymał w wymianie darów między
okazaną gościnnością a wdzięczną
modlitwą podopiecznych. Ubogich
nazywał swymi "patronami" (por. List
XIII,11 do Pammachiusza), a widząc,
że mieszkali piętro niżej, lubił
powtarzać, że ich modlitwa była
fundamentem jego domu (por. Pieśń
XXI, 393-394).
Święty Paulin nie napisał rozpraw
teologicznych, lecz jego pieśni i
obfita korespondencja bogate są w
teologię życia, przesiąkniętego
Słowem Bożym, nieustannie
postrzeganym jako światło dla życia.
W szczególności ujawniają one
poczucie Kościoła jako tajemnicy
jedności. Wspólnotę przeżywał on
przede wszystkim przez wyraźną
praktykę przyjaźni duchowej. Paulin
był w tym prawdziwym mistrzem,
czyniąc ze swego życia skrzyżowanie
wybranych dusz: od Marcina z Tours
do Hieronima, od Ambrożego do
Augustyna, od Delfina z Bordeaux do
Nicetasa z Remezjany, od
Wiktrycjusza z Rouen do Rufina z
Akwilei, od Pammachiusza do
Sulpicjusza Sewera i jeszcze wielu
innych, mniej lub bardziej znanych.
W tej atmosferze narodziły się
intensywne stronice zapisane przez
św. Augustyna. Pomijając treść
poszczególnych listów, uderza
ciepło, z jakim święty z Noli opiewa
samą przyjaźń jako wyraz jednego
ciała Chrystusa ożywianego przez
Ducha Świętego. Oto znamienny
fragment na początku korespondencji
między dwoma przyjaciółmi: "Nie ma
się co dziwić, że my, choć dalecy,
obecni jesteśmy przy sobie nawzajem,
a nie poznawszy się, znamy się,
jesteśmy bowiem członkami jednego
ciała, mamy wspólną głowę, zanurzeni
jesteśmy w jednej i tej samej łasce,
żyjemy jednym chlebem, stąpamy tą
samą drogą, mieszkamy w tym samym
domu" (List 6, 2).
Jak widać, jest to przepiękny opis
tego, co znaczy być chrześcijaninem,
być Ciałem Chrystusa, żyć w jedności
Kościoła. Teologia naszych czasów
właśnie w pojęciu komunii znalazła
klucz do podejścia do tajemnicy
Kościoła. Świadectwo św. Paulina z
Noli pomaga nam czuć Kościół, tak
jak ukazuje go nam Sobór Watykański
II - jako sakrament wewnętrznej
jedności z Bogiem, a tym samym
jedności nas wszystkich, w końcu zaś
całego rodzaju ludzkiego (por. Lumen
gentium, 1). W tej perspektywie
życzę wam wszystkim dobrego czasu
Adwentu.
23
czerwca. Kapłan szubienic - święty
Józef Cafasso
Józef Cafasso przyszedł na świat 15
stycznia 1811 roku w miejscowości
Castelnuovo d'Asti, leżącej
nieopodal Turynu.
Po ukończeniu szkoły średniej w
Chieri wstąpił do seminarium
duchownego. 22 września 1833 roku
wyświęcono go w Turynie na kapłana.
Tam też był profesorem teologii
moralnej i rektorem założonego przez
Alojzego Gualę Instytutu Teologii
Moralnej. Przyjaźnił się z Józefem
Cottolengo oraz Janem Bosko, któremu
zresztą pomagał podczas zakładania
Towarzystwa Salezjańskiego.
Bosko określił kiedyś Józefa Cafasso
w sposób następujący: „był modelem
życia kapłańskiego, nauczycielem
kapłanów, ojcem ubogich,
pocieszycielem chorych, doradcą
wątpiącym, pociechą konającym,
dźwignią dla więźniów, zbawieniem
dla skazanych, przyjacielem
wszystkich, wielkim dobroczyńcą
ludzkości". Cafasso został
zapamiętany także jako wybitny
kaznodzieja, spowiednik,
rekolekcjonista, ale przede
wszystkim był przecież... „kapłanem
szubienic”.
To specyficzne określenie przylgnęło
do niego z uwagi na posługę, jaką
pełnił wśród skazanych na śmierć
więźniów. Źródła podają, iż miał
towarzyszyć 68 skazańcom w ich
ostatniej drodze... Natomiast, co do
znajomości z Janem Bosko, to ksiądz
Marek T. Chmielewski w jednym ze
swych tekstów opisuje spotkanie
dwojga wybitnych kapłanów w sposób
następujący:
„Przyszły święty trafił do stolicy
Piemontu w 1841 r., bezpośrednio po
świeceniach kapłańskich. Ksiądz
Józef Cafasso, który namówił
neoprezbitera Bosko do podjęcia
studiów w Konwikcie Kościelnym ks.
Alojzego Guala, zaprowadził go do
chłopców z turyńskich ulic. Ksiądz
Bosko spotkał ich najpierw w
więzieniach, potem w zaułkach ulic.
Byli biedni, bezrobotni, czasem
wyzyskiwani przez pracodawców.
Pracowali jako kominiarze, pomocnicy
murarzy, stolarzy, brukarzy,
niektórzy byli pucybutami, inni
kurierami lub chłopcami stajennymi.
Mieli od 8 do 15 lat. Do Turynu
przybywali głównie z biednych,
piemonckich wiosek. Nawet po
dłuższym pobycie w mieście, nie
bardzo wiedzieli którędy biegnie
ścieżka do kościoła i jak wygląda
ich nowy proboszcz. Oderwani od
rodziny, często sieroty lub
półsieroty, dziczeli moralnie i
kulturalnie”. To właśnie tej grupie
społecznej dwaj późniejsi święci
starali się pomagać najbardziej.
Ksiądz Józef Cafasso zmarł 23
czerwca 1860 roku. 3 maja 1925 roku
ogłoszono go błogosławionym – wtedy
to papież Pius XI nazwał go „perłą
kleru Italii”. Kanonizacja nastąpiła
22 czerwca 1947 roku. W rok po tym
wydarzeniu papież Pius XII ogłosił
świętego Józefa Cafasso patronem
więźniów. Także i dziś jego
wizerunki można spotkać w licznych
zakładach karnych we Włoszech.
24
czerwca. Prorok znad Jordanu:
Narodzenie św. Jana Chrzciciela
Gdy Archanioł oznajmił: „Nie bój się
Zachariaszu! Twoja prośba została
wysłuchana: żona twoja Elżbieta
urodzi ci syna, któremu nadasz imię
Jan” (Łk 1,13), wszystko zostało
między Archaniołem i Zachariaszem.
Dziewięć miesięcy później urodził
się zapowiedziany syn. Ewangelista
pisze: „W całej górskiej krainie
Judei rozpowiadano o tym wszystkim,
co się zdarzyło” (Łk 1,65). Ale
przecież cała ta „górska kraina” to
kilkanaście kilometrów w każdą
stronę, a wszystko razem bardzo
dalekie od głośnych spraw świata.
Dziwnie ułożył to Reżyser dziejów.
Ale bardzo konsekwentnie przygotował
On role wszystkim.
Bóg przeznaczył rolę Głosu
A była to rola niebagatelna. Bóg
jest Słowem. Słowem stwarza świat.
Słowem Dekalogu — jak mieczem —
kreśli granicę między dobrem i złem.
Słowem prorockiego napomnienia burzy
ludzkie knowania, a słowem pociechy
budzi nadzieję. Dlatego w Prologu
czwartej Ewangelii czytamy: „Na
początku było Słowo, a Słowo było u
Boga, i Bogiem było Słowo” (J 1,1).
Słowo, które stało się ciałem, zanim
przemówiło samo — potrzebowało
Głosu. Jan, syn Zachariasza, był
świadom tego. Gdy przyszli go
przepytywać, za kogo się uważa,
powiedział: „Jam głos wołającego na
pustyni: Prostujcie drogę Pańską,
jak powiedział prorok Izajasz” (J
1,23).
Ale dlaczego przyszli go pytać? Czym
zwrócił na siebie uwagę? Wyglądem?
Bez wątpienia tak: „Nosił odzienie z
sierści wielbłądziej i pas skórzany
około bioder, a jego pokarmem była
szarańcza i miód leśny” (Mt 3,4).
Dodajmy do tego niestrzyżone włosy —
znak człowieka Bogu poświęconego,
który wyrzekł się miłości do
kobiety, i wina. Gromił ów głos
srogo. Ale gdy czytam, że „ciągnęły
do niego Jerozolima oraz cała Judea
i cała okolica nad Jordanem” (Mt
3,5), domyślam się, że ludzi
przyciągała Janowa dobroć i
szlachetność. Proroków, których
głównym zajęciem jest karcenie i
łajanie, tłumy omijają. Wszak Bóg
jest dobrocią.
Dobroć Jana Chrzciciela była bardzo
konsekwentna
Nie była to dobroć pobłażania, lecz
dobroć stojąca na straży Dobra.
Potrzebna tu duża litera. Bo jest,
istnieje Dobro obiektywne, Dobro
będące najgłębszą i ostateczną normą
oraz wzorcem każdego dobra. Jezus
powiada: „Nikt nie jest dobry, tylko
sam Bóg” (Łk 18,19). Żywe Słowo
Boga, jak miecz obosieczny, przenika
wszystko (Hbr 4,12) i kreśli granice
dobra — zatem ten, który był Głosem,
musiał — i chciał — być wierny
Słowu. Dlatego poszedł do króla, by
mu powiedzieć: „Nie wolno ci mieć
żony twego brata”. Poszedł, by
położyć kres złu. Drogo to Jana
kosztowało. Czytamy w Ewangelii:
„Herod czuł lęk przed Janem, znając
go jako męża prawego i świętego, i
brał go w obronę. Ilekroć go
posłyszał, odczuwał duży niepokój, a
przecież chętnie go słuchał”.
Czyż to nie obraz każdego człowieka,
który wie, gdzie jest dobro — ale
nie ma dość siły, by je spełnić?
Herodiada też wiedziała, gdzie
przebiega granica między dobrem i
złem. Dlatego „zawzięła się na niego
i rada byłaby go zgładzić” (Mk
6,17nn). Czy tylko ona jedna chciała
uciszyć Głos? Ależ skąd! Każdego
dnia wielu ludzi próbuje zagłuszyć
głos swego sumienia. Różnych
sposobów imamy się wtedy. Tak, tak —
my... Bo któż z nas nie próbował
choć raz w życiu uciszyć głosu
sumienia?
Wskazać na Jezusa
Takiemu człowiekowi Bóg powierzył
misję wskazania na Jezusa jako na
Oczekiwanego. Spełnił to nad
Jordanem, gdy wśród tłumu
grzeszników rozpoznał Świętego.
Wzbraniając się, spełnił swą
powinność: obmył Jezusa wodą pokuty.
Na tę chwilę przygotował go Bóg. A
Jan został tej chwili wierny, tak
jak zawsze był wierny dobru. Tę
wierność przypłacił życiem. Jako
Głos do końca był wierny Słowu. Jako
człowiek zasłużył na jedyną w swoim
rodzaju pochwałę z ust Jezusa:
„Między narodzonymi z niewiast nie
ma większego od Jana” (Łk 7,28).
Wielki powołaniem, wielki
wiernością, wielki dobrocią Prorok
znad Jordanu. Zniknął w blasku
Jezusa — ale do tego został
powołany, aby Jezus wzrastał, a on
sam się umniejszał (J 3,30).
Popularny jak Jan
Niewątpliwie jest to najbardziej
znany święty. Ewangeliści poświęcają
mu niemal tyle miejsca, co samej
Najświętszej Maryi Pannie, bo aż 133
wierszy. A przecież jest także o nim
mowa: w Dziejach Apostolskich (Dz
1,13; 3,4; 8,14-15) i w Listach
Apostołów (Ga 2,9). Do dnia
dzisiejszego imię Jan należy do
najczęściej spotykanych. Kościół
wyniósł na ołtarze kilkuset Janów.
Papieży Janów było również najwięcej
- bo 23. W samej Polsce kościołów
pod wezwaniem św. Jana jest przeszło
350. To już samo mówi za siebie.
O tym, że św. Jan Chrzciciel w
hagiografii katolickiej zajmuje
szczególne miejsce, świadczy fakt,
że doroczną jego pamiątkę obchodzi
Kościół jako uroczystość- a więc w
rzędzie największych świąt. Nadto
jest jeszcze czczona pamiątka jego
śmierci męczeńskiej (29 sierpnia).
Historia św. Jana Chrzciciela według
Ewangelii
Imię Jan jest pochodzenia
hebrajskiego i oznacza tyle, co „Bóg
jest łaskawy”. Św. Jan był synem
kapłana Zachariasza i Elżbiety (Łk
1,5). Cudowne jego narodzenie i
posłannictwo zwiastował anioł
Gabriel Zachariaszowi, kiedy ten w
świątyni okadzał ołtarz (Łk 1,8-17).
Przyszedł na świat w sześć miesięcy
przed narodzeniem Pana Jezusa (Łk
1,36), prawdopodobnie w Ain Karim
leżącym ok. 7 km na zachód od
Jerozolimy. Wskazuje na to dawna
tradycja, o której po raz pierwszy
wspomina ok. roku 525 niejaki
Teodozjusz. Przy obrzezaniu
otrzymał, zgodnie z poleceniem
anioła, imię Jan, co znaczy: „Bóg
jest łaskawy” albo „Jahwe się
zmiłował”.
Z tej okazji Zachariasz wyśpiewał
kantyk, w którym sławi wypełnienie
się obietnic mesjańskich i wita go
jako proroka, który przed obliczem
Pana będzie szedł i gotował mu drogę
w sercach ludzkich (Łk 1,68-79).
Poprzez swoją matkę, Elżbietę, był
krewnym Pana Jezusa (Łk 1,36),
starszy od Niego o sześć miesięcy.
Zachariasz był niemy aż do nadania
imienia dziecku, gdyż nie chciał
uwierzyć obietnicy anioła i żądał
znaku. Cud odzyskania mowy przy
nadawaniu imienia Janowi rozsławił
imię dziecka.
Tajemnicze jest zdanie św. Łukasza,
że „Dziecię rosło i umacniało się w
duchu i przebywało na miejscach
pustynnych aż do czasu ukazania się
swego w Izraelu” (Łk 1,80). Można to
rozumieć w ten sposób, że po
wczesnej śmierci rodziców będących
już w wieku podeszłym, Jan pędził
żywot anachorety, pustelnika, sam
lub w towarzystwie innych. Nie jest
wykluczone, że mógł zetknąć się
także z Esseńczykami, którzy wówczas
mieli nad Morzem Martwym w Qumram
swoją wspólnotę.
Kiedy św. Jan miał lat 30, wtedy
wolno mu było według prawa
występować publicznie i nauczać. Tak
też uczynił, a było to w roku
piętnastym panowania cesarza
Tyberiusza (Łk 3,1), czyli w 30 roku
naszej ery według chronologii, którą
się zwykło podawać.
Według zgodnego świadectwa
Ewangelistów zjawienie się św. Jana
wywołało w Ziemi Świętej żywy
oddźwięk. Sprawiła to sama nowina,
jaką głosił, że Mesjasz oczekiwany
przez tak wiele lat, jest już
blisko. Niemniejsze wrażenie musiał
wywołać sam jego strój i tryb życia:
„Miał bowiem za odzienie sierść
wielbłąda i pas skórzany na
biodrach. Żywił się zaś jedynie
szarańczą i miodem leśnym” (Łk
3,2-6; Mt 3,1-6). Jako herold
Mesjasza podkreślał z naciskiem, że
nie wystarczy cielesna przynależność
do pokolenia Abrahama, ale trzeba
czynić owoce pokuty, trzeba
wewnętrznego przeobrażenia. Na znak
skruchy i gotowości zmiany życia
udzielał w rzece Jordan chrztu
pokuty (Łk 3,7-14; M t 3,7-10; Mk
1,8).
Ruch religijny, zapoczątkowany przez
św. Jana, ogarnął całą Palestynę.
Garnęła się do niego; „Jerozolima i
cała Judea, i wszelka kraina wokół
Jordanu” (Mt 3,5; Mk1,5). Zaczęto
nawet go pytać, czy przypadkiem on
sam nie jest zapowiadanym Mesjaszem.
Św. Jan stanowczo rozwiewał
wątpliwości twierdząc, że „Ten,
który idzie za mną, mocniejszy jest
ode mnie: ja nie jestem godzien
nosić Mu sandałów”(Mt 3,11).
Pewnego dnia zjawił się nad rzeką
Jordan sam Jezus Chrystus: „żeby
przyjąć chrzest od niego. Lecz Jan
powstrzymał Go mówiąc: «To ja
potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty
przychodzisz do mnie?» (Mt 3,13-14).
Po przyjęciu chrztu z rąk św. Jana
Chrzciciela miała miejsce epifania
Trójcy Świętej. Jan niejeden raz
widział Chrystusa nad Jordanem i
świadczył o Nim wobec tłumu: „Oto
Baranek Boży, który gładzi grzechy
świata” (J 1,29.36). Wiemy, że na
skutek tego wyznania dwaj pierwsi
uczniowie zjawili się przy
Chrystusie Panu - Jan i Andrzej,
którzy dotąd byli uczniami św. Jana
(J 1,37-40).
Św. Jan Chrzciciel nauczał w pobliżu
miasta Jerycha, gdzie był bród.
Czasem jednak przenosił się do
innych miejsc np. Betanii (J 1,28) i
Enon (Ainon) w pobliżu Salim (/J
3,23).
Na działalność św. Jana zwrócili
baczną uwagę starsi ludu. Bali się
jednak jawnie przeciwko niemu
występować, woleli więc raczej zająć
stanowisko wyczekujące (J 1,19; Mt
3,7).
Osobą św. Jana zainteresował się
także władca Galilei. Kto wie, czy
sam nie wezwał św. Jana, aby go
wypytać, jaką to ma misję do
spełnienia. Był nim Herod II Antypas
(J 40), syn Heroda I Wielkiego,
który nakazał wymordować dzieci w
Betlejem. Ten to Antypas w trzy lata
potem wyśmieje Chrystusa wobec
swojego dworu i przyoblecze Go w
białą szatę głupca, szaleńca (Łk
23,8-12). Można się domyślać, że
Herod wezwał św. Jana do swojego
zamku, Macheront. Była to forteca
nadgraniczna, położona na wschód od
Morza Martwego, otoczona głębokimi
wąwozami. Wystawił ją Herod Wielki i
uczynił z niej twierdzę nie do
zdobycia. Z właściwym też przepychem
królewskim wyposażył wnętrze zamku.
Po swojej śmierci oddał Macheront
synowi, Herodowi Antypasowi, czyniąc
go dziedzicem Galilei i Perei - a
więc okolicy, w której znajdowała
się twierdza. Gorzko jednak żałował
Herod swojej ciekawości. Św. Jan
bowiem skorzystał z okazji, aby mu
prosto rzucić w oczy: „Nie wolno ci
mieć żony twego brata” (Mk 6,18).
Rozgniewany król z poduszczenia żony
brata Filipa, którą ku ogólnemu
oburzeniu Herod wziął za własną,
oddalając swoją żonę prawowitą,
nakazał św. Jana aresztować. W dniu
zaś urodzin swoich wydał ucztę, w
czasie której pijany pod przysięgą
zobowiązał się córce Herodiady,
Salome, dać wszystko cokolwiek
zażąda. Ta po naradzeniu się z matką
zażądała głowy św. Jana. Herod
nakazał katowi wykonać wyrok śmierci
na Janie i jego głowę przynieść na
misie dla Salome (Mt 14,1-12). W
taki to sposób do korony wyznawcy
dołączył św. Jan drugą - męczeństwa.
Jezus Chrystus wystawił św. Janowi
świadectwo, jakiego żaden człowiek z
Jego ust nie otrzymał: „Coście
wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę
kołyszącą się na wietrze? Ale coście
wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie
szaty ubranego? Oto w domach
królewskich są ci, którzy miękkie
szaty noszą. Po coście więc wyszli?
Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam,
nawet więcej niż proroka. On jest
tym, o którym napisano: - Oto ja
posyłam mego wysłańca przed Tobą,
aby Ci przygotował drogę - Zaprawdę
powiadam wam: Między narodzonymi z
niewiast nie powstał większy od Jana
Chrzciciela” (Mt 11,7-11; Łk
7,24-27).
Św. Jan działał także przez swoich
uczniów. Tworzyli oni prawdopodobnie
jakąś organizację religijną. Jest
bowiem mowa w Ewangeliach o postach
jego zwolenników (Mt 9,14; Mk 2,18)
i o pewnych formułach modlitw (Łk
11,1). Widzimy uczniów św. Jana
nawet daleko poza granicami
Palestyny jak np. w Efezie (Dz
19,1-7).
Kult św. Jana Chrzciciela
Kult św. Jana w Kościele jest bardzo
dawny. Sięga początków
chrześcijaństwa. Dowodem czci
szczególniejszej, jaką jego osobę
się otacza, jest sama klasa
dzisiejszego święta. Jest ono
zaliczane do uroczystości, a więc do
świąt klasy najwyższej. Od wieku IV
powstają świątynie ku czci św. Jana
Chrzciciela. Do najstarszych i
najsławniejszych należy Bazylika Św.
Jana na Lateranie w Rzymie.
Do najwspanialszych budowli Damaszku
należy słynny meczet Dżamije
el-Oumawi. Stała tu kiedyś świątynia
rzymska, wzniesiona ku czci Jowisza.
Cesarz Teodozjusz I Wielki (379-395)
zamienił ją na Bazylikę Św. Jana
Chrzciciela. Turcy zamienili ją na
meczet. Liczy on 131 m długości i 38
m szerokości. W zachodniej części
tegoż meczetu znajdować się ma
według miejscowej tradycji głowa św.
Jana Chrzciciela w przepięknym
marmurowym grobowcu, gęsto
obwieszonym złotymi lampami. Turcy
bowiem czczą świętego Jana jako
jednego z proroków.
Powstały nawet zakony ku jego czci.
Najwięcej znany w historii Kościoła
- to Joannici. W początkach był to
zakon rycerski. Ich dom macierzysty
powstał przy kościele św. Jana
Chrzciciela w Amalfii w Italii w
roku 1048. Regułę zatwierdził papież
Innocenty II w roku 1130. Nosili oni
czarny płaszcz z krzyżem białym. Do
Polski sprowadził ich książę Henryk
Sandomierski. Mieli swój klasztor w
Zagościu. Potem mieli ich znacznie
więcej zwłaszcza na ziemiach
zachodnich. Po upadku Jerozolimy w
roku 1187 przenieśli się do twierdzy
Akko, a po jej upadku (1291) na
wyspę Rodos. W roku 1522 musieli
wyspę oddać Turkom i wtedy Joannici
przenieśli się na Maltę. Stąd znana
ich nazwa Kawalerów Maltańskich.
Sporo też kościołów chlubi się, że
posiada relikwie św. Jana
Chrzciciela, jak np: czaszka w
Amiens we Francji, relikwie kości w
drogocennym relikwiarzu w Katedrze w
Genui, duża kość w relikwiarzu
katedry w Brukseli, czy do roku 1596
pokazywana czaszka Świętego w
Toruniu.
Już w V wieku pisze św. Hieronim, że
ciało Męczennika było w wielkiej
czci w Sebaście w Samarii. Jego
relację w tym samym czasie
potwierdza Rufin i Teodoret.
Pokazywano tam również przez wiele
lat ramię Świętego w relikwiarzu.
Posiadaniem głowy św. Jana szczycą
się nadto: bazylika Laterańska,
Lyon, Beauvais, Turyn, Nimes, Aosta,
Leon, Burgos. Można by wymienić
dosłownie kilkadziesiąt
miejscowości, które mają: głowę,
ramię, palec, zęby i inne relikwie.
Czym to tłumaczyć? Wielką
popularnością tego Świętego, którego
relikwie chciano mieć wszędzie. Jest
rzeczą pewną, że do naszych czasów
nie dochowała się żadna pamiątka po
św. Janie. Są one świadectwem
czasów, które nawet w wątpliwych
relikwiach widziały przypomnienie
wielkiego proroka Chrystusa i
szukały impulsu do jego szczególnej
czci.
Kult św. Jana w Polsce
O popularności imienia Jana w Polsce
świadczą liczne przysłowia: Chrzest
Jana w deszczowej wodzie trzyma
zbiory na przeszkodzie.
Święty Jan przynosi jagód dzban.
Jak się św. Jan obwieści, takich
będzie dni czterdzieści.
Kiedy się Jasio rozczuli, to go
dopiero Matka Boska utuli.
Jutro św. Janek, puść na wodę
wianek.
Już św. Jana, ruszajmy do siana.
Patrzaj, jak wiele imion masz z
jednego Jana:
Janusza i Hanusa, Iwana, Isztwana,
Jaśka, Jasinka, Jacha i Jasiątko.
Jeden ród: wołek, ciołek, krówka i
cielątko.
Wielu wybitnych Polaków nosiło w
przeszłości to imię.
A oto ważniejsi Polacy, którzy
nosili to imię: królowie polscy: Jan
I Olbracht (+ 1501); Jan II
Kazimierz Waza (+ 1672); Jan III
Sobieski (+ 1696); Janusz I (+
1429); książę mazowiecki; Janusz III
(+ 1526), ostatni książę mazowiecki;
Janko z Czarnkowa (+ ok. 1367),
kronikarz; Jan z Kolna (w. XV),
podróżnik, żeglarz; Jan Długosz (+
1480), pierwszy historyk polski; Jan
Kochanowski (+ 1584), poeta; Jan
Zamoyski (+ 1605), kanclerz wielki
koronny, założyciel Akademii
Zamojskiej; Jan Karol Chodkiewicz (+
1621), hetman wielki litewski; Jan
Chryzostom Pasek (+ ok. 1701),
pamiętnikarz; Jan Chrzciciel
Albertrandy (+ 1808), historyk,
pierwszy prezes Towarzystwa
Przyjaciół Nauk; Jan Henryk
Dąbrowski (+ 1818), generał, twórca
legionów polskich we Włoszech; Jan
Kiliński (+ 1819), przywódca
insurekcji warszawskiej; Jan Czeczot
(+ 1847), poeta, przyjaciel
Mickiewicza, współzałożyciel
Filomatów; Jan Nepomucen Kamiński (+
1855), aktor; Jan Leon Kozietulski
(+ 1821), pułkownik, dowódca pod
Samosierrą; Jan Matejko (+ 1893),
najwybitniejszy malarz historyczny;
Jan August Kisielewski (+ 1918),
dramaturg, krytyk literacki; Jan
Kasprowicz (+ 1926) poeta; Janusz
Kusociński (+ 1940), mistrz
olimpijski na 10 km (1932); Janusz
Korczak (+ 1942), pedagog, lekarz,
zginął dobrowolnie z dziećmi
żydowskimi w Treblince; Jan Bułhak
(+ 1950), twórca polskiej fotografii
artystycznej; Jan Adam Maklakiewicz
(+ 1954), kompozytor; Janusz Witold
Domaniewski (+ 1954), zoolog,
ornitolog; Jan Kiepura (+ 1966),
światowej sławy tenor; Jan
Czekanowski (+ 1965), antropolog i
etnolog; Jan Cybis (+ 1973), malarz;
Jan Lechoń (+ 1956), a właściwie
Leszek Serafinowicz, poeta.
Ilość miejsc pochodnych od imienia
Jana sięga do 670. Wśród nich jest
kilka miast np. Janowiec
Wielkopolski, Janów Lubelski i Janów
Podlaski.
Spośród kościołów wystawionych w
Polsce ku czci św. Jana (jest ich
ponad 350) wypada wymienić: katedrę
warszawską, wrocławską i w Kamieniu
Pomorskim, katedrę w Toruniu.
Postać św. Jana Chrzciciela widnieje
w herbie 18 miast i osad polskich.
Chlubią się nim jako swoim
szczególnym patronem: Bielsk,
Brzozów, Dobrzyce, Głowno, Kiszkowo,
Mysłowice, Nowe Miasto, Nysa, Łasin,
Pisz, Pluskowęsy, Proszowice,
Puchaczów, Radziejów, Skarszewy,
Włazów, Zalewo i Zduny.
Powiedzieli o Janie Chrzcicielu
Świadectwo Józefa Flawiusza (37-120)
o św. Janie: „Niektórzy Judejczycy
uważali, że to Bóg wytracił wojsko
Heroda, sprawiedliwie wymierzając
królowi karę za zgładzenie Jana,
zwanego Chrzcicielem. Ów Jan,
którego kazał zabić Herod, był
zacnym mężem. Zachęcał Judejczyków,
by kształcili w sobie cnotę i by do
chrztu przystępowali zachowując
sprawiedliwość w stosunkach
wzajemnych, gorliwie czcząc Boga.
Miły Bogu będzie taki chrzest -
głosił - jeśli potraktują go nie
jako przebłaganie za jakieś
występki, ale jako oczyszczenie
ciała, duszę już przedtem dogłębnie
oczyściwszy sprawiedliwością. Gdy
zewsząd nadciągały rzesze, bo nauki
Jana roznieciły wśród ludzi
niesłychany entuzjazm, Herod uląkł
się, by tak wielki autorytet owego
męża nie popchnął ich do buntu
przeciw władzy. Wyglądało bowiem na
to, że na wezwanie Jana gotowi
byliby ważyć się na wszystko.
Dlatego wolał raczej pozbyć się go,
zanim zażegwi on jakiś niepokój w
państwie, niż potem wobec
nieodwołalnych już wydarzeń być
zmuszonym do zmiany postępowania. Z
powodu więc takiego podejrzenia
Heroda spętano Jana i zaprowadzono
do wyżej wspomnianej twierdzy
Macheront, gdzie go też zabito, a
Judejczycy potem uznali, że zagłada
wojska była pomstą Bożą na Herodzie
za śmierć męża” (Dawne Dzieje
Izraela, XVIII, 2).
Św. Ambroży: „Zrodziła Elżbieta
syna, a krewni jej tego winszowali.
Narodziny świętych budzą radość u
wielu, gdyż są wspólnym dobrem.
(...) Jan jest jego imię. A więc nie
my mu je nadajemy, gdyż je od Boga
otrzymał. Ma swoje imię, które my
przyjmujemy, ale którego wybór nie
zależał od nas. To jest właśnie
zasługą świętych, że imiona swoje
otrzymują od Boga. Tak np. Jakub
został nazwany Izraelem. Tak Pan
nasz został nazwany Jezusem, zanim
się narodził, któremu imię nadał nie
anioł, ale Ojciec (...)”.
Św. Augustyn: „Poza narodzeniem
świętym Pana nie czytamy, by jako
święto obchodzono inne narodziny,
jak Jana Chrzciciela. U innych
świętych i wybrańców Bożych, wiemy,
że obchodzi się jako święto (czci
się) dzień końca ich trudów
ziemskich i triumfalnego zwycięstwa
(...), co do niego zaś pierwszy już
dzień, pierwsze początki ludzkiego
istnienia się konsekruje. (...)
Nienarodzony jeszcze a już z
tajemniczego łona matki przepowiada
i daje świadectwo o świetle, którego
sam doświadczył” (Sermo de Sanctis).
Piotr Skarga: „Gdy przyjść miał z
wysokości Bóg w ciele ludzkim, aby
nas oświecił w ciemnościach i wyjął
z niewoli wiecznej i gniewu Boskiego
- rozgłosił przyjście swoje, dawne
obiecane u Proroków, przesławnym
Janem, jako przesłańcem swym, aby
się ludzie osłyszawszy do przyjęcia
tak niewysławionego dobrodziejstwa,
do zapoznania Króla, Zbawiciela i
Boga swego, w ciele i widomie
idącego, nagotować się mogli. Posłał
przed sobą wielką i głośną trąbę,
człowieka cudami dziwnymi przy
narodzeniu, żywotem niesłychanym i
nauką straszliwą wsławionego, iż
wszystka ziemia żydowska, która
najpierw Mesjasza czekała, oko i
uszy swoje podnieść na niego i
obrócić musiała” (Żywoty Świętych
Pańskich).
Fr. M. Willam: „Św. Łukasz wprowadza
nas do świątyni w dniu, gdy kapłan,
imieniem Zachariasz, wybrany został
przez losowanie do złożenia Bogu
ofiary kadzielnej. Szczególniejszy
bieg miało życie owego kapłana.
Wszystkim pobożnym Izraelitom
przyobiecał Bóg potomstwo, tak aby
chociaż przez przyszłe pokolenia
mogli oglądać dni przyjścia
Zbawiciela świata. Zdawało się, że
Zachariasz zasłużył przez pobożne
życie, by spełniła się dla niego
obietnica Pańska. Jako młody jeszcze
kapłan pojął żonę z wysokiego
Aaronowego rodu kapłańskiego i
przestrzegał wspólnie z nią wiernie
i dokładnie przez cały bieg
długiego, bogobojnego życia,
wszelkich praw i przepisów Zakonu. A
przecież nie mieli syna. Teraz był
już w tak podeszłym wieku, że nie
mogli liczyć na potomstwo. Patrzano
w Izraelu z pogardą na bezdzietne
małżeństwa. (...) Kapłani mianowicie
byli podzieleni na 24 klasy, a każda
z tych zmian pełniła przez tydzień
służbę w świątyni dwa razy w roku.
(...) Naturalnym wynikiem tych
okoliczności było to, że kapłani
starali się mieszkać możliwie blisko
Jerozolimy” (Życie Jezusa).
J. Ricciotti: „W ósmym dniu po
urodzeniu, jak tego wymagały
przepisy, należało obrzezać nowo
narodzonego oraz nadać mu imię. Ale
co do tej ostatniej kwestii wybuchł
spór. Zazwyczaj nadawało się dziecku
imię dziadka, by w ten sposób
zachować imię rodowe i uniknąć
mylenia syna z ojcem. W tym jednak
wypadku, ponieważ ojciec był niemy i
w wieku dziadka, można było odstąpić
od zwyczaju i ze względu na tradycje
rodu nadać synowi imię ojca. Jedynie
matka upierała się przy imieniu Jan
i dobrze wiedziała, dlaczego to
czyni. (...) Znak próby i
oczyszczenia, który zapowiedział
Zachariaszowi anioł, to jest utrata
mowy, nie był już potrzebny.
Wszystko co się stać miało, dokonało
się (...)” (Życie Jezusa Chrystusa).
Zwyczaje polskie
Trzeba przyznać, że żaden święty nie
wyrył w zwyczajach polskich tak
silnych śladów, jak św. Jan
Chrzciciel. Jego dzień przypada
właśnie wtedy, kiedy najdłuższy jest
dzień a noc najkrótsza. Ale też ze
św. Janem zaczyna się również
przesilenie i dzień staje się
krótszy, aż noc osiągnie swoje
apogeum 24 grudnia. Stąd już w
czasach pogańskich 23 czerwca (dzień
właściwego przesilenia) i 24 czerwca
urządzano uroczystości ku czci
ognia.
I takie jest przekonanie wśród ludu,
że przed 24 czerwca nie wolno się
kąpać w wodzie, bo jeszcze św. Jan
jej nie poświęcił. Noc z 23/24
czerwca - to noc nadziemskich potęg,
uczty czarownic, badania
przyszłości. Człowiek szuka sposobu,
aby się zabezpieczyć od czarów a
przygotować sobie szczęście. Stąd
baśń o kwiecie paproci, który
pokazuje się właśnie w tę noc i
obiecuje szczęście temu, kto go
znajdzie. Będzie miał bowiem dzięki
niemu wszystko, co tylko zapragnie.
Lud chodzi także i szuka niektórych
ziół, które zerwane tej nocy mają
szczególną moc leczniczą. Dziewczęta
sadowią się między dwoma
zwierciadłami, przy świecach w nocy
i szukają cienia swojego przyszłego
męża. Chłopcy na łódkach płyną rzeką
(stawem)ze światłem. Dziewczęta
puszczają wianki na wodę
przystrojone w świeczki i śledzą
pilnie ich bieg, kiedy zatoną i jak
długo będą świecić. Z tego wyciągają
wróżby. Chłopcy przechwytują je
jadąc na łódkach. Której dziewczynie
„rabuś” wianek pierwszy pochwyci, ta
ma pewność, że pierwsza będzie miała
wesele. Kolberg przytacza, że w
dawnej Warszawie puszczano tysiące
tych wianków na Wisłę ze świeczkami.
Niektóre z nich miały różne napisy i
wierszyki np. „Czy wolisz, panie
Janie, wianek mój ruciany, czy Zosi
dukatami worek wypychany". Albo „Mój
wianek różany pewno nie utonie,
Janeczek kochany ujmie w swoje
dłonie”.
W wigilię św. Jana po zachodzie
słońca był zwyczaj w niektórych
stronach, że zatykano w płoty i
wrota, w drzwi domów gałęzie
olszyny, które tkwiły tam do
25czerwca. Przed wschodem słońca
zebrane te gałązki miały mieć moc
odpędzania złych duchów i przynosić
szczęście. Wieczorem 24 czerwca
kobiety szły do obór z wiankami,
poświęconymi w Boże Ciało i na
rozpalonych węglach spalały je
wolno, okadzając wymiona krów, aby
dobrze dawały mleko i by były wolne
od chorób. W wigilię święta owijano
bydłu rogi gałązkami lipy lub bzu w
tym samym celu. Przystrajano figurki
przydrożne św. Jana w kwiaty i
śpiewano przy nich pieśni pobożne.
Najpopularniejszy zwyczaj obok
puszczania wianków - to w dawnych
wioskach „kupały” i „sobótki” czyli
palenie ognisk i skakanie przez nie.
Zwyczaj ten zachował się do dnia
dzisiejszego w Warszawie i Krakowie,
gdzie puszcza się tegoż dnia
sztuczne, barwne ognie, a na Wisłę
rzuca się wianki z zapalonymi
świeczkami. Wianek to symbol
dziewictwa. Dlatego mogły je
puszczać na wodę tylko panny w
nadziei i wróżbie szczęśliwego a
rychłego zamążpójścia. O sobótce
napisał wiersz Jan Kochanowski. Na
św. Jana dawniej w Polsce zawierano
umowy: o kupno, dzierżawę, pożyczkę
itp.
Program niezwykłego życia
Ks. Grzegorz Strzelczyk
”Między narodzonymi z niewiast nie
powstał większy od Jana Chrzciciela.
Lecz najmniejszy w królestwie
niebieskim większy jest niż on” (Mt
11,11) - trudno chyba sobie
wyobrazić bardziej paradoksalną
rekomendację od tej, jakiej udzielił
Jezus Janowi Chrzcicielowi; oddaje
jednak ona jakoś prawdę jego
powołania.
Narodziny, które są proroctwem
Jan Chrzciciel jest jedynym świętym
- oprócz Maryi - którego narodzenie
wspominamy w liturgii. Dzieje się
tak z dwóch powodów. Po pierwsze
opis jego narodzenia, ściśle
spleciony z opisem poczęcia samego
Jezusa, zajmuje poczesne miejsce w
pierwszym rozdziale Ewangelii wg św.
Łukasza. Po drugie, postać Jana
zajmuje w historii zbawienia miejsce
niezwykłe: stoi niejako pomiędzy
dwoma Przymierzami - o sześć
miesięcy starszy od Jezusa zachowuje
się i naucza jak prorok Starego
Testamentu, lecz już nie tylko
zapowiada Jego przyjście, ale
konkretnie wskazuje go ludowi; nie
dane jest mu jednak oglądać
dokonujące się zbawienie - ginie
wcześniej z rąk Heroda - tylko jego
uczniowie mogą być świadkami tryumfu
Chrystusa nad śmiercią.
Śledząc Łukaszowy opis wydarzeń,
towarzyszących poczęciu i narodzeniu
Jana Chrzciciela, trudno nie zapytać
wraz ze świadkami owych wydarzeń:
”Kimże będzie to dziecię?” (Łk
1,66). Żyjącym na co dzień Słowem
Bożym Starego Testamentu Żydom może
nieco łatwiej, niż nam dzisiaj,
przychodziło odczytanie głębszego
znaczenia owych wydarzeń - pasują
bowiem one do pewnego schematu opisu
narodzin wielkich mężów Bożych
Starego Przymierza. Schemat ten
składa się z trzech podstawowych
elementów:
-
Przyszli rodzice są zwykle w
podeszłym wieku i nie mogą mieć
dzieci - obdarzenie dzieckiem
niepłodnej pary jest szczególnym
znakiem Bożego miłosierdzia i
zwiastunem nowego życia, jakie
udzielone zostanie całemu
ludowi.
-
Bóg - zwykle przez swego anioła
- objawia się jednemu lub obojgu
małżonkom i zapowiada poczęcie
dziecka, wskazując jednocześnie
na jego przyszłą misję i
obiecując, że będzie mu
towarzyszył swoją obecnością i
mocą.
-
Sam Bóg nadaje imię dziecku, lub
też imię to zostaje wybrane ze
względu na objawienie się Boga.
Jest to imię w jakiś sposób
”programowe” - określające
istotę przyszłego posłannictwa
lub obietnicy, jaką Bóg składa
ludowi.
Elementy te - z drobnymi różnicami -
odnajdziemy w historiach narodzin
kluczowych postaci Starego
Testamentu, np. Izaaka, Samsona,
Samuela. Ale nie tylko. Także opis
narodzin Jezusa zbudowany jest
według tego schematu, przy czym w
miejsce motywu poczęcia niepłodnej
pojawia się cud nieskończenie
większy: poczęcie dziewicy z Ducha
Świętego.
Trudno więc się dziwić, że
świadkowie narodzenia Jana ”brali
sobie do serca” (Łk 1,66) to, co się
działo: niepłodna Elżbieta poczęła,
Zachariasz w wyniku widzenia
pozostał niemy i dopiero nadając
synowi niezwykłe dla swego rodu
imię, odzyskał mowę. A imię to -
”Jan”, ”Johhanan” - oznacza ”Bóg
jest łaskawy”. Wszystko wskazywało
na to, że Bóg pragnie rychło okazać
swą łaskawość ludowi. I że uczyni to
właśnie za pośrednictwem Jana.
Przygotujcie drogę Panu
Jednak ze wszystkich wydarzeń
towarzyszących narodzeniu
Chrzciciela trudno było odczytać
prawdziwą istotę jego misji. Mówiła
o niej jedynie krótka wzmianka w
hymnie, który wyśpiewał Zachariasz,
odzyskawszy mowę: ”pójdziesz przed
Panem przygotować mu drogi” (Łk
1,76). Powołanie dorosłego już Jana
Ewangeliści zgodnie określają przez
cytat z proroka Izajasza: ”Głos
wołającego na pustyni: Przygotujcie
drogę Panu, prostujcie ścieżki dla
Niego!” (30,3, por. Łk 3,4). Jego
nauczanie, chrzest pokuty i
nawrócenia, którego udzielał nad
Jordanem, nie miały innego celu, jak
przygotowanie ludzi do przyjęcia
doskonalszego nauczania i
skuteczniejszego chrztu - tych,
które miał przynieść Jezus Chrystus.
Jan Chrzciciel miał jasną świadomość
ograniczonego, czy podporządkowanego
charakteru własnego posłannictwa:
”Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia;
lecz Ten, który idzie za mną,
mocniejszy jest ode mnie; ja nie
jestem godzien nosić Mu sandałów. On
was chrzcić będzie Duchem Świętym i
ogniem” (Mt 3,11). W rzeczywistości
bowiem skuteczność tego, co czynił,
była wciąż ograniczona grzechem,
który nie został jeszcze
przezwyciężony. Uczynki pokutne,
post, jałmużna, sam chrzest w
Jordanie były znakami ludzkiego
nawrócenia, lecz nie mogły dawać
tego, co najcenniejsze: odpuszczenia
grzechów, odnowienia relacji z
Bogiem. Prawdziwe zbawienie miało
przyjść dopiero w Jezusie
Chrystusie! I wraz z Jego przyjściem
dobiegała też końca misja Jana. O
jego wielkości świadczy może przede
wszystkim umiejętność pokornego
uznania: ”Ja nie jestem Mesjaszem,
ale zostałem przed Nim posłany.
(...) Potrzeba, by On wzrastał, a ja
się umniejszał” (J 3,28.30).
Tylko Jezus zbawia
Czy jednak wszystko z nauczania i
posłannictwa Jana uległo
”przedawnieniu” wraz z przyjściem
Jezusa? Tak mogłoby się wydawać, bo
przecież z nauczania Jana przetrwały
tylko maleńkie fragmenty wobec
wielkiego bogactwa Ewangelii.
Chrzest Janowy został zastąpiony o
wiele skuteczniejszym chrztem w imię
Trójcy. Jego uczniowie stali się
uczniami i apostołami Jezusa… Na
pewno aktualne pozostało świadectwo
męczeństwa Jana w obronie
sprawiedliwości. Ale czy tylko?
Być może warto zwrócić uwagę na
jeszcze jeden aspekt. Jan Chrzciciel
z niezwykłą konsekwencją podkreślał,
iż prawdziwe zbawienie przychodzi
jedynie w osobie Jezusa Chrystusa.
Wszystko, co człowiek może uczynić
ze swej strony - wysiłek
doskonalenia życia, pokuta, post
itd. - ma swoją wartość i znaczenie,
ale zawsze i tylko jako
podprowadzenie do spotkania z
Chrystusem. Jan czuł wyraźnie, że
dopóki Jezus nie przyjdzie,
wszystko, co człowiek uczyni, by się
zbawić, pozostanie nieskuteczne. To
samo jednak dotyczy nas, którzy
żyjemy już po przyjściu Jezusa: nie
mogą nas zbawić nasze uczynki, jeśli
nie będziemy połączeni żywą więzią z
Jezusem Chrystusem. Nie zbawi nas
odmawianie pacierzy, jeśli nie
będziemy z Nim rozmawiać. Nie zbawi
nas chodzenie do kościoła, jeśli nie
będziemy się z Nim spotykać. Nie
zbawi nas spowiadanie się co
miesiąc, jeśli nie będzie w nas
pragnienia Jego przebaczenia. Nie
zbawi nas sponsorowanie organizacji
charytatywnych, jeśli nie
dostrzeżemy Jego oblicza w obliczach
ubogich. Tylko Jezusa zbawia. Postać
Jana Chrzciciela nie przestaje nam o
tym przypominać.
Małe pustynie
Ks. Tomasz Jaklewicz
Pustynie nie oznaczają miejsc w
przestrzeni, ale stan umysłu i
serca...
Jan Chrzciciel jest jedynym świętym,
który w kalendarzu liturgicznym ma
święto swoich ziemskich urodzin i
wspomnienie śmierci (29 sierpnia),
inni święci czczeni są tylko w dniu
narodzin dla nieba. Prawosławni mają
wielkie nabożeństwo do św. Jana,
którego nazywają Poprzednikiem. Na
ikonach bywa przedstawiany z dwoma
wielkimi skrzydłami, które nadają mu
wygląd anioła. W ręku trzyma
kielich, w którym spoczywa Baranek
Boży, lub rozwinięty zwój z tekstem
Ewangelii (Łk 7,27 albo Mk 1,2).
Jego uskrzydlona postać jest aluzją
do tego, jak Ewangelia określa jego
misję: „posłaniec, wysłannik”. Słowo
„anioł” oznacza dokładnie to samo.
Zadaniem Jana było świadczenie o
Mesjaszu tuż przed Jego przyjściem,
zwiastowanie wśród ludu Jego
nadejścia.
Św. Jan przypomina nam o pustyni.
Odejście od zgiełku świata wyostrza
wewnętrzny wzrok, budzi wrażliwość
na obecność Boga. Potrzebujemy
takich chwil wyciszenia. „Pustynie,
cisza, samotność nie oznaczają
bynajmniej miejsc w przestrzeni, ale
stany umysłu i serca” – pisze
Catherine de Hueck Doherty,
wychowana w prawosławiu kandydatka
na ołtarze. „Takie pustynie można
odnaleźć i w środku miasta, i w
każdym dniu naszego życia. Wystarczy
tylko ich poszukać i uświadomić
sobie, jak ogromnie są nam
potrzebne”.
Gdzie znaleźć takie mini-pustynie?
Autorka podpowiada: samotność
wieczornych powrotów do domu, gdy
idziesz od stacji metra lub
przystanku, a ulice są już ciche i
mniej jest przechodniów; chwile
samotności, gdy wchodzisz do pokoju,
aby zmienić biurowe lub robocze
ubranie na wygodniejsze domowe;
samotność tak prozaicznych zajęć jak
sprzątanie, prasowanie czy szycie.
Takie „małe pustynie” są blisko nas,
przypadkowe przystanki w codziennej
gonitwie. Przypadkowe? A może to
raczej delikatne zaproszenia Boga.
Chodzi tylko o to, by zapragnąć tych
właśnie chwil, które daje nam Bóg.
Doherty: „Aby osiągnąć takie
nastawienie, trzeba pozbyć się
irracjonalnej wiary w czas. Bóg
śmieje się z czasu, bowiem jeśli
nasze dusze otworzą się na Niego, to
będzie mógł je powołać, zmienić,
wywyższyć i przeobrazić w jednej
chwili”.
25
czerwca. Dorota zamurowana w
katedrze - bł. Dorota z Mątowów
Zgrzytają murarskie kielnie. Tłum
ludzi, księża w ornatach i biskup
Jan patrzą, jak robotnicy zamurowują
żywcem 46-letnią kobietę. Na dodatek
zamurowują ją w kościele. Jest 2
maja 1393 roku. A dzieje się to w
państwie krzyżackim, w Kwidzynie.
Cela błogosławionej Doroty na zamku
w Kwidzynie. Foto: Marek Piekara.
Warstw cegieł przybywa. Kobieta w
środku jest coraz mniej widoczna. Ma
na imię Dorota i pochodzi ze wsi
Mątowy Wielkie. Najciekawsze jest
jednak to, że nie wygląda na
przerażoną. A to dlatego, że jest
zamurowywana na swoją gorącą prośbę.
Żywcem zamurowana
Dzisiaj Dorota z Mątowów jest
błogosławioną, a także jedną z
patronek Pomorza, kobiet i matek. –
To prawdopodobnie jest ta cela, w
której przez czternaście miesięcy
żyła błogosławiona Dorota – pokazuje
Tomasz Karcz, przewodnik po katedrze
w Kwidzynie. Stoi pośrodku ciemnego
pomieszczenia. – W czasach Doroty
były tu trzy okienka. Jedno w stronę
kościoła, przez które codziennie
przyjmowała Komunię. Drugie w stronę
nieba, przez które składała ręce. I
trzecie w stronę cmentarza, przez
które rozmawiała z przychodzącymi do
niej ludźmi – dodaje.
Czy robotnicy zamurowali Dorotę w
tej celi, czy o kilkanaście metrów
dalej? Po 612 latach trudno ustalić
takie szczegóły. – Ważne jest, że te
mury ją pamiętają – podkreśla Tomasz
Karcz.
Te mury pamiętają wiele
niesamowitych historii.
Krzyżak nie łajdak
Kiedyś ten ogromny kościół św. Jana
był katedrą nieistniejącej już
diecezji pomezańskiej. Dzisiaj
Kwidzyn należy do diecezji
elbląskiej.
Do kościoła przylega potężny zamek.
Wznieśli go kanonicy z katedralnej
kapituły. Jednak choć Kwidzyn
należał do państwa Krzyżaków,
rządzili nim biskupi. Płacili tylko
rycerzom w białych płaszczach
podatki. – Biskup oddawał Krzyżakom
dwie trzecie zebranych podatków. Ale
za to władał obszarem zbliżonym do
dawnego województwa elbląskiego! –
mówi dr Antoni Pawłowski, kierownik
muzeum w Kwidzynie. – Jednak czasem
Krzyżacy zabierali biskupowi
wszystko, nawet naczynia liturgiczne
– dodaje.
Słowo „Krzyżak” większości rodaków
kojarzy się z łajdactwem, zdradą i
wykorzystywaniem religii do zdobycia
władzy. – No cóż, to wszystko przez
Sienkiewicza i powieść „Krzyżacy”...
– uśmiecha się Pawłowski. – Jestem
przeciwnikiem wybielania tego
zakonu. Ale oczywiście zdarzały się
w nim wartościowe osobowości.
Przynieśli tu wysoką kulturę
materialną, rozwinęli oświatę.
Wznieśli piękne strzeliste kościoły.
Ich zamki były o wiele
nowocześniejsze, niż budowane w tym
czasie na przykład w Polsce.
Kamienie lecą z nieba
W czasie wojen krzyżacko-polskich
biskupi nie bronili Kwidzyna, tylko
od razu wpuszczali Polaków do
środka. – Uważali, że lepiej od razu
się dogadać z oblegającymi i mieć
święty spokój. A nawet jeśli coś w
mieście złupią, to i tak zniszczą
mniej niż w czasie oblężenia – mówi
Pawłowski. – W czasie wojny
trzynastoletniej był w Kwidzynie
burmistrz, który koniecznie chciał
miasta bronić. Wtedy biskup
natychmiast go zdymisjonował, a
potem osobiście otworzył przed
Polakami bramę – wyjaśnia.
Tylko raz w średniowieczu rozległ
się nad Kwidzynem gwizd spadających
pocisków. Wystrzeliwała je polska
artyleria. Kamienne kule strzaskały
obronne wieżyczki katedry,
załomotały w dachy. Runął fragment
kościelnego stropu.
Pierwsza ubikacja
Kanonicy, którzy zbudowali zamek,
zadbali też o centralne ogrzewanie
ciepłym powietrzem. W XIX wieku
badacze rozpalili tam ogień. I choć
na zewnątrz było minus 19 stopni,
uzyskali plus 20. Ta temperatura
utrzymała się w zamku jeszcze przez
tydzień. – W całym zamku zimą
grzejemy tylko sześcioma bardzo
małymi piecykami elektrycznymi. I to
wystarcza na te 550 metrów
kwadratowych. Te mury są tak grube,
że nie wpuszczają zimna – wyjaśnia
kierownik.
Najbardziej malowniczo wygląda tu
wieża zwana gdaniskiem. Jest
połączona z zamkiem długim na 55
metrów gankiem, który wsparty jest
na potężnych filarach. – To
najdłuższy w Europie ganek, który
prowadzi do wieży ostatecznej obrony
– mówi Pawłowski. – Można było ganek
podpalić i potem bronić gdaniska
nawet pół roku. Żeby się tu wspiąć,
trzeba alpinisty.
Gdanisko było też... zamkową
ubikacją. Płynąca pod wieżą woda
zabierała nieczystości daleko od
fortecy.
Faceci spali, stojąc
W 1525 roku zakon krzyżacki
rozwiązał się. Katedrę przejęli
protestanci, a zamek władcy Prus.
Ulokowało się tu też więzienie. –
Było tu aż do 1945 roku. Cele
więzienne były urządzone nawet tu,
we wnętrzu tej wieży studziennej! –
pokazuje Pawłowski. – Prusacy
zostawili mały otwór na wiadro, a
resztę wieży zabudowali celami
wielkości 1,2x2 metry – mówi.
Jeszcze mniejsze cele Prusacy
urządzili w ganku wiodącym do
gdaniska. – Miały 1,2x1 metr. Faceci
spali tu, stojąc – dodaje Pawłowski.
W muzeum można zobaczyć makabryczne
pamiątki po więzieniu: katowski
topór czy narzędzie tortur zwane
płaszczem hiszpańskim. To drewniana
skrzynia, najeżona ze wszystkich
stron kolcami. Zamknięci w niej
nieszczęśnicy cierpieli w ciemności,
fizycznie i psychicznie. – W dodatku
przez otwory tu, na górze, na głowę
i ramiona delikwenta ciekła woda.
Kapała powoli i bez przerwy, kropla
po kropli – pokazuje kierownik.
Dzisiaj kolce tego straszliwego
urządzenia są zdemontowane. A to
dlatego, że przed laty zwiedzająca
muzeum młodzież zamknęła tu swoją
koleżankę. Zamkniętego tam człowieka
prawie nie słychać, nawet jeśli
krzyczy. Przerażoną dziewczynę
szybko jednak znalazła pracownica
muzeum. Koledzy na szczęście nie
domknęli płaszcza hiszpańskiego do
końca, więc miała tylko drobne
skaleczenia.
Znała moje grzechy
Dlaczego Dorota dała się tu
zamurować? Co z higieną? Co z
nieczystościami? – To był temat
wstydliwy, więc w jej żywotach o tym
nie wspominano – mówi przewodnik
Tomasz Karcz. Ludzie dawali Dorocie
jedzenie przez okno od strony
cmentarza. Jechali z daleka, żeby
się w trudnych sprawach poradzić. I
odchodzili pod głębokim wrażeniem
tego, co usłyszeli.
Tak było choćby w przypadku księdza
Mikołaja Hollanda, który skończył
studia w Pradze. Rozmowy z
niewykształconą Dorotą ogromnie nim
wstrząsnęły. – Pewnego razu wyjawiła
mi niektóre moje grzechy popełnione
w młodości. A sama o sobie
powiedziała, że jest niepotrzebnym i
nieprzynoszącym owoców stworzeniem –
opowiadał z przejęciem. Potwierdzał,
że kobieta całymi nocami się
modliła. Raz z szacunku dla Doroty
posłał jej do celi wyborne ryby
przyprawione szafranem. Dorota
podobno spojrzała na wspaniałe danie
z przyjemnością, ale go nie
przyjęła.
Ta kobieta opowiadała spowiednikom o
wizjach, które miała. O słowach,
które, jak twierdziła, mówił do niej
Jezus. Mówiła w taki sposób, że
zachwycała wybitnych teologów.
Znalazła ich dopiero wśród kanoników
w Kwidzynie. Kiedy mieszkała w
Gdańsku, księża krzyczeli na nią z
ambony. Większości gdańskich księży
nie podobało się, że Dorota chce
codziennej Komunii świętej. I
powołuje się przy tym na życzenie
Pana Jezusa. Wtedy ludzie
przyjmowali Komunię rzadko: według
tradycji krzyżackiej siedem razy w
roku.
Jako 16-latka Dorota została wydana
za Alberta, rzemieślnika z Gdańska.
Albert wytwarzał zbroje. Był o
dwadzieścia lat od niej starszy.
Czasem ją bił. Za co? Bo za często
biega do kościoła, zamiast pracować
w domu.
Albert zmienił się dopiero, gdy w
czasie epidemii umarło ośmioro ich
dzieci. Przeżyła tylko ich córka
Gertruda, zakonnica. Dorota pisała
potem do niej: „Droga córko,
powinnaś sama naszego Pana, jak
Oblubieńca, miłować i bezustannie Go
wzywać. Niech Twoje myśli i Twoje
zmysły zajmują się Nim często,
wówczas poczujesz Jego smak (...).
Porzuć wygodne drogi i wspaniałe
gościńce. Trzymaj się mocno naszego
Kochanego Pana i ucz się od Niego
chodzić również po wąskich
ścieżkach, które prowadzą do życia
wiecznego”.
Dorota do końca życia była pogodna i
wesoła. Zamykając się przed ludźmi w
celi, w niewytłumaczalny sposób na
nich się otwarła. Ci, którzy dotąd
nią gardzili, odkryli i
zafascynowali się jej
przemyśleniami.
Zmarła w swojej celi w 1394 roku. I
od razu na jej grobie zaczęły się
masowo dziać cuda.
– Święci są wariatami, szaleńcami
tego świata. I świat nie jest w
stanie ich do końca zrozumieć – kiwa
głową ks. Ignacy Najmowicz,
proboszcz z Kwidzyna. – Myślę, że
Dorota mówi nam między innymi to, że
można żyć w więzieniu, a być
człowiekiem wolnym. A można też żyć
na wolności, a być więźniem swoich
słabości i grzechów – dodaje.
26
czerwca. Lwowski "ksiądz dziadów" -
św. Zygmunt Gorazdowski
Zygmunt Gorazdowski urodził się w
zubożałej rodzinie szlacheckiej w
Sanoku w listopadzie 1845 r.
Pierwsze miesiące życia spędził w
majątku babki Łazowskiej, cudem
unikając śmierci w czasie rzezi
galicyjskiej.
Szkołę elementarną i gimnazjum
ukończył w Przemyślu, dokąd
przeniosła się jego rodzina i gdzie
ojciec otworzył zakład
introligatorski i sklep. Właśnie od
ojca, który był znanym działaczem
narodowym, młody Zygmunt nauczył się
wrażliwości na ludzką biedę,
patriotyzmu, zamiłowania do
działalności społecznej. W 1863 r.
Zygmunt Gorazdowski uciekł z
gimnazjum, by wziąć udział w
powstaniu styczniowym. Po klęsce
wrócił do rodzinnego domu, by
kontynuować naukę. Po ukończeniu
gimnazjum podjął studia prawnicze na
Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we
Lwowie. W 1865 r. postanowił zostać
kapłanem.
Święcenia kapłańskie otrzymał w 1871
r. w katedrze lwowskiej. Pracował
jako wikary m.in. w Tartakowie,
Wojniłowie, Bukaczowce, Gródku
Jagiellońskim i Żydaczowie. W tym
czasie dał się poznać jako autor
pism i opracowań
religijno-katechetycznych,
adresowanych głównie do dzieci i
młodzieży. Były one wysoko cenione
przez przełożonych, a „Katechizm dla
szkół ludowych” był zalecany w
diecezji przemyskiej jako
„najodpowiedniejszy podręcznik przy
nauce religii”.
Postawa Gorazdowskiego jako kapłana
już wtedy zwracała uwagę nie tylko
katolików. Gdy był wikarym w
Wojniłowie, nawet miejscowi Żydzi
całowali jego szaty, powtarzając z
przekonaniem: „To święty człowiek”.
Wszystkich ujmował otwartością i
wrażliwością na potrzeby człowieka.
W 1877 r. ks. Gorazdowski został
przeniesiony do Lwowa, gdzie
pracował w kilku parafiach i
prowadził działalność charytatywną.
Zakładał liczne towarzystwa
miłosierdzia, a w 1882 r. sprowadził
z Tarnopola Siostrzyczki Ubogich,
które podjęły się prowadzenia
„taniej Kuchni Ludowej”. Dały one
początek założonemu w 1884 r.
Zgromadzeniu Sióstr Miłosierdzia św.
Józefa, prowadzącemu kolejne dzieła
dobroczynne. Oprócz Domu Pracy i
Zakładu dla Nieuleczalnych i
Rekonwalescentów ks. Gorazdowski
założył także Internat dla Studentów
Seminarium Nauczycielskiego i Zakład
Dzieciątka Jezus, w którym, jako
pierwszym w kraju, opiekę znajdowały
porzucone niemowlęta. Stworzył
również Towarzystwo Opieki nad
Niemowlętami, które objęło opieką
ubogie matki wychodzące z lwowskiego
zakładu położniczego i ich dzieci. W
Zakładzie Dzieciątka Jezus bezpłatny
dach nad głową, wyżywienie oraz
opiekę duchową, a czasem i pomoc w
resocjalizacji znajdowały także
kobiety z małymi dziećmi. Niemowlęta
po ukończeniu pierwszego roku życia
były odsyłane na koszt zakładu do
rodzin zastępczych mieszkających na
wsi. Przebywały tam do szóstego roku
życia, a jeśli było to możliwe,
mogły pozostać w takiej rodzinie na
stałe. W przeciwnym razie o ich
dalszy los troszczyły się siostry,
umieszczając je w zakładach
wychowawczych. System ten mógł
funkcjonować wyłącznie dzięki ks.
Gorazdowskiemu, który nie ustawał w
zjednywaniu dobroczyńców i
zdobywaniu niezbędnych środków.
Rozwijając działalność charytatywną
ks. Zygmunt Gorazdowski starał się
też ją uporządkować i nadać
skoordynowany charakter. Z jego
inicjatywy powstał m.in. we Lwowie
Związek Katolickich Towarzystw
Dobroczynnych, którego został
wiceprezesem. W miarę rozwoju
zakonnego zgromadzenia ks.
Gorazdowski uruchamiał kolejne jego
placówki w różnych miastach Galicji,
m.in. w Sokalu, Krośnie, Kaliszu,
Czortkowie, Dolinie, Tarnowie. Jako
proboszcz parafii św. Mikołaja we
Lwowie prowadził też działalność
charytatywną na własną rękę. Jego
plebania zawsze była otwarta dla
lwowskiej biedoty. Żebracy ściągali
tu z całego miasta, bo wiedzieli, że
„ksiądz dziadów” ich nie przegoni,
mimo że sam żył ubogo. Jadał
niezwykle skromnie. Tylko podczas
imieninowego śniadania pozwalał
sobie na „luksus”. Podawano wtedy
bułki i kawę. Chodził w starej,
zniszczonej bieliźnie, sutannie i
płaszczu. Józefitki starały się dbać
o swojego założyciela, ale otrzymane
od nich odzienie rozdawał ubogim.
Gdy dziennikarz „Gazety Kościelnej”
zapytał go, skąd bierze fundusze na
działalność, odpowiedział, że gdy
brakuje mu pieniędzy, to daje
większe jałmużny.
Lwowianie cenili ks. Gorazdowskiego
nie tylko jako dobroczyńcę, ale
również jako kapłana. Jego
konfesjonał był zawsze oblężony.
Penitenci mogli się do niego
zgłaszać o każdej porze, a i on
odwiedzał w domach najbardziej
zatwardziałych grzeszników,
zachęcając ich do skorzystania z
sakramentu pojednania. Ks.
Gorazdowski założył także katolicką
szkołę polsko-niemiecką i sprowadził
do pracy w niej Braci Szkół
Chrześcijańskich. Przystąpił też,
choć z niewielkim powodzeniem, do
spółki wydawniczej i stał się
właścicielem drukarni oraz
redaktorem „Gazety Codziennej”.
Uważał bowiem, że „religii i
moralności katolickiej” nie „uratują
same kazania w kościele”. Oszukany
przez wspólnika, musiał się jednak
wycofać z tego przedsięwzięcia.
Cierpiąc na niebezpieczną chorobę
oczu, grożącą całkowitą utratą
wzroku, nie był w stanie go
nadzorować. Z tego powodu
zrezygnował też z funkcji proboszcza
i krótko przed I wojną światową
zamieszkał w klasztorze swych
duchowych córek. Aż do śmierci w
1920 roku czuwał nad powoływanymi
przez siebie dziełami, dzięki czemu
przetrwały one szczęśliwie wszystkie
zawieruchy.
27
czerwca. Matka Boża Nieustającej
Pomocy
W licznych kościołach Polski co
środę odprawia się nowenna do Matki
Bożej Nieustającej Pomocy. Obrazy
Matki Bożej pod tym tytułem: w
Kaliszu (karmelitanki bose), w
Poznaniu i w Toruniu doznały chwały
koronacji koronami papieskimi.
Liturgiczne wspomnienie obchodzone
jest 27 czerwca.
Historia obrazu Matki Bożej
Nieustającej Pomocy
W dziejach cudownego obrazu Matki
Bożej wyróżniamy trzy okresy: czas
przebywania obrazu na Krecie; okres
rzymski, kiedy obraz znajdował się
pod opieką oo. augustianów w
kościele Św. Mateusza; wreszcie
okres trzeci, kiedy obraz przejęli
oo. redemptoryści i umieścili go w
kościele Najświętszego Odkupiciela.
A oto streszczenie dziejów obrazu
rzymskiego MB Nieustającej Pomocy.
1) Kult Matki Bożej jako
Wspomożycielki wiernych jest bardzo
dawny. Sięga bowiem początków
chrześcijaństwa. Od IV w. mamy wiele
oznak kultu publicznego, oddawanego
w chrześcijaństwie świętej Bożej
Rodzicielce. W kulcie tym znaczną
rolę odgrywa powszechne przekonanie
o uprzywilejowanym miejscu Maryi i
związana z tym wiara w Jej
pośrednictwo. Dlatego wierni
Kościoła w przeróżnych okazjach
uciekają się do Maryi, pełni
ufności, że zostaną wysłuchani. Od
wieków średnich pojawiają się
kościoły i sanktuaria pod tytułem:
Matki Bożej Pomocy czy też Matki
Bożej Wspomożycielki, Matki Bożej
Łaskawej, Pocieszycielki,
Uzdrowicielki itp.
2) Pod wezwaniem Matki Bożej
Nieustającej Pomocy sławiony był
obraz na Krecie w Lassithi. Jego
autorstwo przypisywali niektórzy
historycy najgłośniejszemu malarzowi
prawosławnemu wczesnego
średniowiecza, mnichowi
bazyliańskiemu - S. Lazzaro (868).
Ostrożniejsi przesuwali jego
pochodzenie na wiek X/XI. Obraz był
celem licznych pielgrzymek. Obecny
obraz w Lassithi pochodzi dopiero z
roku 1725 i jest inny od obrazu
rzymskiego. Co się stało z cudownym
obrazem pierwotnym, starożytnym?
Wieść o nim zupełnie zaginęła.
Miejscowa tradycja głosi, że został
wykradziony. Według badań
najnowszych ten właśnie obraz z w.
X/XI jest w Rzymie. Kreta - to wyspa
na Morzu Śródziemnym, piąta co do
wielkości po Sycylii, Sardynii,
Cyprze i Korsyce. Jej długość wynosi
260 km (w kierunku równoleżnikowym),
szerokość - 57 km a cała
powierzchnia - 8 259 km kw. Wyspa
jest „dobrze zasłużona” w
powszechnej historii. Tu bowiem
odkryto najstarsze po Egipcie i
Babilonii ośrodki kultury, której
ślady dotąd budzą podziw. Obecnie
wyspę zamieszkuje ponad 500 000
prawosławnych Greków.
Od najbliższego brzegu Grecji jest
oddalona Kreta ok. 100 km, od Turcji
- ok. 200 km. Złoty okres dla wyspy
rozpoczął się wtedy, gdy cesarz
bizantyjski Nicefor Fokas w 961 roku
wypędził Saracenów mahometańskich a
osadził na wyspie kolonistów
greckich. Wraz z nimi przybyli mnisi
bazyliańscy, którzy założyli tu
szereg klasztorów. Oni też otworzyli
na Krecie szkoły malarskie. Ikony
rozchodziły się po całym świecie, aż
po Ruś Białą i Czerwoną. Wystarczy
przypomnieć, że w wieku XIV-XV
wykonywało obrazy Matki Bożej i
Świętych 112 malarzy, których imiona
zdołano stwierdzić. Do
najgłośniejszych obrazów należał
właśnie umieszczony w Lassithi,
doznający czci powszechnej już w
wieku X/XI pod wezwaniem Matki Bożej
Nieustającej Pomocy.
Wśród tych wszystkich malarzy wybija
się imię Andrzeja Rizo (ok. 1421-
ok. 1495)i jego syna, Mikołaja.
Zostawili oni sporo reprodukcji
znanych na Krecie obrazów(także z
Lassithi) oraz koncepcji własnej.
Ustalono, że z ręki Andrzeja Rizo
wyszły między innymi następujące
głośne, znane w świecie obrazy, do
dzisiaj istniejące: w Tetimo na
Krecie, w Bari w kościele Św.
Mikołaja, we Fiesole, Farmie, na
Patmos,w Ston w Dalmacji i w
Princeton w USA. Niektórzy uczeni
byli skłonni przyjąć, żeobraz
rzymski pochodzi również z tej samej
ręki. Jednak istotnie badania
obrazuzdają się wskazywać, że jest
on znacznie wcześniejszy.
3) Obraz Matki Bożej Nieustającej
Pomocy w Rzymie: Przez szereg lat aż
do zburzenia kościoła Św. Mateusza
przy cudownym obrazie Matki Bożej
Nieustającej Pomocy - a więc w
latach 1499-1808, wisiały przy
świętym wizerunku dwie tablice:
jedna z napisem łacińskim, druga
włoskim, opisujące dzieje obrazu.
Jest w nich mowa, że zostały one
wykradzione z Krety przez pewnego
rzymskiego kupca i przywiezione do
Rzymu dnia 27 marca 1499 roku. Po
śmierci kupca obraz przeniesiono do
kościoła augustianów św. Mateusza,
który znajdował się przy ich
klasztorze na via Merulana na
wzgórzu eskwilińskim pomiędzy
Bazyliką Matki Bożej Większej a
Bazyliką Św. Jana na Lateranie. Tu
ponad 300 lat doznawał czci od ludu
rzymskiego. Musiał być ten obraz
znany, skoro Giovanni Antonio Bruzio
(1610-1690) w swoim monumentalnym
dziele o zabytkach Rzymu poświęca mu
69stron.
4) Przyszły wszakże na „wieczne
miasto” klęski, które odbiły się
również niekorzystnie na cudownym
obrazie Matki Bożej Nieustającej
Pomocy. W roku 1798 do Rzymu
wkraczają wojska francuskie. Na
skutek oblężenia i walk ucierpiało
wiele czcigodnych miejsc. Wśród nich
został zniszczony kościół i klasztor
augustianów. Wkroczenie wojsk
Napoleona do Rzymu w roku 1808
dokonało reszty zniszczenia.
Augustianie przenieśli się na inne
miejsce, zabierając ze sobą obraz
Matki Bożej. W roku 1852 przybyli na
to miejsce duchowi synowie św.
Alfonsa Liguori, redemptoryści.
Zabrali się energicznie do odbudowy
klasztoru i kościoła, któremu nadali
nowy tytuł: Najświętszego
Odkupiciela i Św. Alfonsa. Kiedy
dowiedzieli się, że cudowny obraz
jest w posiadaniu augustianów,
przekonani, że powinien znaleźć się
w miejscu pierwotnym, interweniowali
u papieża Piusa IX, by wpłynął na
augustianow by ci zwrócili obraz.
Tak się też stało. Obraz uroczyście
wniesiono do kościoła Najświętszego
Odkupiciela i Św. Alfonsa w 1866
roku.
Odtąd Matka Boska Nieustającej
Pomocy stała się główną Patronką
zakonu a kościół jej pierwszym
sanktuarium. Obraz zajaśniał tak
licznymi łaskami, że już w roku
następnym papież Pius IX zezwolił na
jego uroczystą koronację. Ponieważ w
roku 1867 cały świat chrześcijański
obchodził 1800-lecie śmierci
męczeńskiej świętych Apostołów
Piotra i Pawła, do Rzymu przybyło
bardzo wielu hierarchów kościelnych.
W koronacji 24 czerwca 1867 roku
wzięło ich udział kilkuset. Była to
prawdziwa manifestacja Rzymu.
Redemptoryści, wykorzystując
niezwykłe piękno obrazu, jego
starożytność a przede wszystkim
bardzo sugestywny tytuł, rozszerzyli
kult Matki Bożej Nieustającej Pomocy
tak dalece, że stał się on
powszechny w całym świecie
chrześcijańskim. Nie ma dzisiaj
kraju, gdzie by nie znano tego
obrazu, gdzie by nie było wiecznej
nowenny w każdą środę do Matki Bożej
Nieustającej Pomocy. Matka Boża nie
pozostała też dłużna. Dzisiaj
cudownych miejsc Matki Bożej pod tym
wezwaniem jest kilkaset, wśród nich
kilkadziesiąt koronowanych. W ciągu
pierwszych 50 lat rozdano ok. l 500
wiernych kopii obrazu, dzisiaj jest
ich drugie tyle.
Dnia 23 maja 1871 roku papież Pius
IX zezwolił na erekcję bractwa Matki
Bożej Nieustającej Pomocy, a dnia 31
marca 1867 tenże papież podniósł to
bractwo do godności arcybractwa.
Poczta Haiti w roku 1942/43 wydała
osobne znaczki pocztowe ku czci
Matki Bożej Nieustającej Pomocy.
Oprócz redemptorystów 7 zakonów
żeńskich obrało sobie M.B.
Nieustającej Pomocy za swoją główną
Patronkę.
Co widać na obrazie?
Obraz jest na 53 cm wysoki i 41,5 cm
szeroki. Jest malowany na desce.
Przedstawia typhodegitrii, czyli
Bożej Rodzicielki. Maryja trzyma
Dziecię Jezus na swoim lewym ręku a
dłonią prawą ujmuje rączki Jezusa.
Matka Boska jest odziana w czerwoną
suknię, obszytą złotą lamą z
rękawami obcisłymi. Boże Dziecię ma
sukienkę barwy zielonej, przepasaną
pasem czerwonym. Płaszcz Maryi jest
barwy niebieskiej. Tworzy on na
głowie Maryi naturalny welon-osłonę.
Osłona ta ma również złotą lamę.
Boże Dziecię ma na sobie płaszcz
koloru brązowego.
Suknia i płaszcz Pana Jezusa, jak
również płaszcz Maryi są bogato
złocone. Na płaszczu Maryi nad Jej
czołem jest gwiazda. Widzimy ją na
wszystkich obrazach starożytnych
Maryi. Czyżby to był znak
„patentowy" ikonografii greckiej lub
obrazów malowanych na Krecie?
Gwiazda jest przypomnieniem imienia
Maryi, gdyż hebrajskie Miriam etymologicznie
znaczy tyle, co „pani” i „gwiazda
morza”. Być może, dlatego i płaszcz
Maryi jest niebieski. Dokoła głowy
Maryi i Jezusa są ozdobne nimbusy.
Obraz ma złote tło, co obok koloru
czerwonego podkreśla godność Boską i
królewską Jezusa i Maryi. Jeszcze
dobitniej podkreślają obecnie tę
godność kosztowne korony na głowie
Jezusa i Maryi, misternie malowane.
Szczegółem nowym, wprowadzającym nas
w średniowiecze, jest wprowadzenie
aniołów z symbolami męki Pańskiej.
Dziecię Jezus zwraca główkę ku
jednemu z nich, jakby chciało tym
potwierdzić cel swojej misji na
ziemi. Ciekawostką obrazu Matki
Boskiej Nieustającej Pomocy jest
pantofel zawieszony na lewej nodze
Pana Jezusa. Obie stopy Chrystusa są
bose. A oto znaczenie greckich
napisów, jakie są na obrazie: Myter
Theou, Archangelos Gabriel,
Archangelos Michael, Jesous Christos
(Matka Boża, Archanioł Gabriel,
Archanioł Michał, Jezus Chrystus).
Obraz ma kolory niezwykle żywe,
jakby był malowany niedawno. Był
bowiem odnawiany przez Novotnego w
roku 1866.
Polscy czciciele NMP Nieustającej
Pomocy
Kult NMP Nieustającej Pomocy w
Polsce datuje się od końca wieku
XIX, kiedy to redemptoryści przybyli
po raz drugi do Polski. Istnieje w
Polsce ponad 360 ośrodków czci Matki
Bożej Nieustającej Pomocy. Do
najważniejszych sanktuariów należą:
obraz Matki Bożej w Gliwicach
(kościół Św. Krzyża) w Słupsku (w
kościele N.M. Panny), w Gorzowie
(katedra), w Kielcach (katedra), w
Przemyślu (katedra), w Warszawie
(kościół św. Klemensa Hofbauera) i w
Poznaniu (fara). 11 października
1961 roku arcybiskup poznański
Antoni Baraniak w obecności 19
biskupów dokonał uroczystej
koronacji obrazu. Jest to obecnie
największe sanktuarium Matki Bożej
Nieustającej Pomocy w Polsce i jedno
z największych w świecie. Wystarczy
wspomnieć, że nowenna w każdą środę
odbywa się trzy razy dziennie. Nowe
sanktuarium, ale bardzo żywe, jest w
Toruniu przy kościele
redemptorystów. l października 1967
roku kardynał Prymas Polski Stefan
Wyszyński dokonał koronacji tegoż
obrazu przy udziale kilkudziesięciu
biskupów. Wreszcie wypada
przypomnieć, że w kaplicy sióstr
karmelitanek bosych w Kaliszu jest
obraz Matki Bożej, przywieziony ze
Lwowa (z ich klasztoru), koronowany
25 czerwca 1939 roku przez
arcybiskupa Bolesława Twardowskiego.
Nabożeństwo do Matki Bożej
Nieustającej Pomocy szczególnie
szerzyło się w diecezji chełmińskiej
(dzisiaj po nowym podziale pozostała
część nosi nazwę diecezji
pelplińskiej). Biorąc pod uwagę ten
fakt ówczesny biskup chełmiński ks.
Kazimierz Kowalski wniósł w 1962 r.
prośbę do Stolicy Apostolskiej o
ustanowienie Matki Boskiej
Nieustającej Pomocy główną Patronką
Diecezji. Stolica Apostolska
dekretem z dnia 29 X 1962
zatwierdziła tę prośbę.
MODLITWA RZYMSKA I
O Matko Nieustającej Pomocy / z
największą ufnością przychodzę
dzisiaj / przed Twój święty obraz, /
aby błagać o pomoc Twoją. / Nie
liczę na moje zasługi, / ani na moje
dobre uczynki, / ale tylko na
nieskończone zasługi Pana Jezusa / i
na Twoją niezrównaną miłość
macierzyńską. / Tyś patrzyła, o
Matko, na rany Odkupiciela i na krew
Jego wylaną na krzyżu dla naszego
zbawienia. / Tenże Syn Twój
umierając dał nam Ciebie za Matkę. /
Czyż więc nie będziesz dla nas, /
jak głosi Twój słodki Tytuł: /
Nieustającą Wspomożycielką? / Ciebie
więc, o Matko Nieustającej Pomocy, /
przez bolesną mękę i śmierć Twego
Boskiego Syna, / przez
niewypowiedziane cierpienia Twego
Serca, o Współodkupicielko, /
zaklinam najgoręcej, / abyś
wyprosiła mi u Syna Twego Tę łaskę,
/ której tak bardzo pragnę i tak
bardzo potrzebuję...
Ty wiesz, o Matko Przebłogosławiona,
/ jak bardzo Jezus, Odkupiciel nasz,
pragnie udzielić nam wszelkich
owoców Odkupienia. / Ty wiesz, że
skarby te zostały złożone w Twoje
ręce, abyś je nam rozdzielała. /
Wyjednaj mi przeto, o najłaskawsza
Matko, / u Serca Jezusowego tę
łaskę, / o którą w tej nowennie
pokornie proszę, / a ja z radością
wychwalać będę Twoje miłosierdzie /
przez całą wieczność. Amen.
MODLITWA RZYMSKA II
O Matko Nieustającej Pomocy, /
pozwól mi naśladować Boskie Twoje
Dzieciątko, / tak jak Je przedstawia
Twój cudowny obraz / w chwili, gdy
Je przyciskasz do serca. / O tak, /
jakżebym i ja chciał trzymać się
silnie / moimi niegodnymi rękami/
Twojej potężnej prawicy.
Tym razem jednak, o Matko
Nieustającej Pomocy,/ nie proszę za
sobą, lecz za braćmi i siostrami
moimi, / którzy tutaj są zebrani
wraz ze mną/przed Twoim cudownym
obrazem, / proszę za cały Kościół
święty / i za całą nieszczęśliwą
ludzkość. / Wejrzyj, Królowo świata,
/ jak wielka jest liczba
potrzebujących,/smutnych i
cierpiących,/popatrz, jak ciężkie są
nasze czasy. / Czyż nie jesteś Matką
Nieustającej Pomocy? / Czyż nie
jesteś Wszechmocą Błagającą? / Wszak
nie brakuje Ci ani potęgi, ani
dobroci, / by przyjść z pomocą w
każdej potrzebie i nieszczęściu. /
Obecna godzina jest Twoją godziną, /
więc okaż nam się Matką, / spiesz co
prędzej z pomocą swoją w tej naszej
potrzebie. /Spiesz nam z pomocą
swoją zawsze,/ a zwłaszcza w godzinę
śmierci naszej. Amen.
WSPÓLNE BŁAGANIA
-
Za chorych, abyś ich uzdrowiła,
O Maryjo usłysz błagania nasze!
-
Za strapionych, abyś ich
pocieszyła.
-
Za płaczących, abyś im łzy
otarła
-
Za sieroty i opuszczonych, abyś
im Matką była.
-
Za biednych i potrzebujących,
abyś ich wspomagała
-
Za błądzących, abyś ich na drogę
prawdy sprowadziła
-
Za kuszonych, abyś ich z sideł
szatańskich wybawiła
-
Za upadających, abyś ich w
dobrym podtrzymywała
-
Za grzeszników, abyś im żal i
łaskę spowiedzi wyjednała
-
O wysłuchanie wszystkich próśb
naszych.
WSPÓLNE PODZIĘKOWANIA
-
Za uzdrowionych z choroby
O Maryjo przyjmij dziękczynienie
nasze!
-
Za pocieszonych w strapieniu
-
Za ocalonych z rozpaczy
-
Za wyzwolonych z mocy grzechu
-
Za wysłuchanych w błaganiu
-
Za litość nam okazaną
-
Za miłość Twą macierzyńską
-
Za dobroć Twą niezrównaną
-
Za wszystkie łaski nam i innym
wyświadczone.
WSPÓLNE PROŚBY DO MBNP
O Maryjo, Matko Nieustającej Pomocy,
która z taką czułością z tego
cudownego obrazu na nas spoglądasz,
z dziecięcą ufnością spieszymy do
Twych stóp z naszymi wspólnymi
prośbami. Racz spojrzeć na nas
łaskawie i wysłuchać naszych błagań.
Przyjdź nam z pomocą w wielorakich
potrzebach naszych. Błagamy Cię o to
najusilniej i najgoręcej, pomagaj
nam nieustannie.
WIELKA MATKO BOŻA
Pomagaj nam nieustannie
-
Matko nasza najlepsza
-
Pośredniczko nasza u Boga
-
Szafarko łask wszelkich
-
Matko świętej wytrwałości
-
Tronie Miłosierdzia Bożego
-
Wszechmocy błagająca
-
Poręko naszego zbawienia
-
Pogromczyni mocy piekielnych
-
Kotwico naszej nadziei
-
Umocnienie słabych
-
Ucieczko uciśnionych
-
Żywicielko głodnych
-
Opatrzności ubogich
-
Cudowna lekarko w chorobach
-
Ratunku ginących grzeszników
-
Nadziejo zrozpaczonych
-
Patronko misji świętych
-
Wychowawczyni powołań
kapłańskich
-
Mistrzyni życia duchowego
-
Strażniczko czystości
-
Opiekunko rodzin
-
Czuła Matko sierot
-
Zbawienie umierających
-
Pani naszych losów
-
Przewodniczko pewna do nieba
-
Obrono nasza na Sądzie
-
Wybawicielko z czyśćca
Wezwanie:
Tyś
naszą ucieczką o Pani!
Odp.:
Pomocą w ucisku i smutku!
Módlmy się:
Panie Jezu Chryste, Ty dałeś nam
Rodzicielkę Swoją Maryję, której
przesławny obraz czcią otaczamy, za
Matkę nieustannie pomagać nam
gotową, pozwól prosimy, abyśmy
ustawicznie Jej macierzyńskiej
pomocy wzywając, zasłużyli doznawać
owoców Twego odkupienia, Który
żyjesz i królujesz na wieki wieków.
Amen.
MODLITWA O NAWRÓCENIE GRZESZNIKÓW
Matko Nieustającej Pomocy wspomnij
na Krew Boskiego Syna Twego wylaną
dla dusz zbawienia, wspomnij na
boleści jakie Twoje macierzyńskie
serce wycierpiało i zlituj się nad
tylu nieszczęśliwymi grzesznikami,
którzy żyją z dala od Boga, i nie
korzystają ze zbawczych zasług Pana
Jezusa ani z łez przez Ciebie Matko
wylanych. O Maryjo, wybłagaj
miłościwie łaskę nawrócenia dla tylu
grzeszników zwłaszcza w naszej
parafii żyjących. Ofiaruj za nie
sprawiedliwości Bożej krew Syna
Świętego wraz z zasługami Twoich
boleści i wspieraj mnie w mym
pragnieniu pozyskania wielu dusz dla
Pana Jezusa przez wypraszanie im
Twojej przemożnej opieki.
Matko Nieustającej Pomocy wstawiaj
się za nieszczęśliwymi grzesznikami
i wyproś im u Boga łaskę nawrócenia.
Amen.
ANTYFONA KOŚCIELNA
Święta Maryjo, spiesz nam na pomoc
nieszczęśliwym, podnoś
przygnębionych, pocieszaj
płaczących, módl się za ludem,
wstawiaj się za duchowieństwem,
oręduj za poświęconym Bogu stanem
niewieścim. Niech wsparcia twego
doznają wszyscy, którzy wzywają
Twojej Nieustającej Pomocy.
MODLITWA ZA CHOREGO
Matko Boska Nieustającej Pomocy,
Twój Boski Syn, którego na ręku
trzymasz, wysłuchuje każdą Twoją
prośbę. Poleć Mu także chorego, za
którego dzisiaj w pokorze modlę się
do Ciebie. Rzeknij tylko słowo a
chory wróci do zdrowia. Nie odmawiaj
mi tej łaski, chorzy mają szczególne
prawo do Twej dobroci. Proś przeto
Jezusa, aby nam to drogie życie
zachował. Ty sama bądź dla chorego
dobrą i miłosierną Lekarką a przy
Twojej Pomocy z pewnością uzyska
utracone siły. Gdyby jednak Bóg,
którego wola rządzi światem, inaczej
postanowił, wspomóż o Matko chorego
i daj mu siłę, aby przyjął kielich
goryczy i zdał się spokojnie na
rozporządzenia Boga Wszechmocnego.
Daj mu cierpliwość, broń od
rozpaczy, Matko, Ty jesteś tak
potężna, możesz nas pocieszyć.
Jesteś Matką Najlepszą, pragniesz
nas uratować. Wysłuchaj więc nas
łaskawie i przyjdź nam z pomocą.
Amen.
MODLITWA W CHOROBIE
Matko Boska Nieustającej Pomocy,
cierpię wiele i cierpię już długo.
Wraz z ciałem słabnie też siła ducha
mego już i modlić się nie mogę. Nic
mi ulgi nie przynosi. Nawet rozmowa
z krewnymi i przyjaciółmi mnie
zasmuca. Powoli zanika w mym sercu
odwaga i nadzieja a ich miejsce
zajmuje zgryzota, ból i smutek. W
Tobie o Maryjo pokładam całą moją
nadzieję. Ty nie zapominasz o
cierpiących dzieciach Swoich.
Wspomóż mnie Matko Nieustającej
Pomocy, daj siłę, bym z ręki Jezusa
cierpliwie przyjął każdą dolegliwość
a raczej, o ile to nie zaszkodzi
sprawie mego zbawienia, przywróć mi
zdrowie, bym z radością mógł Cię
wychwalać za życia i po śmierci.
Amen.
Święty
Cyryl Aleksandryjski
(...) Związany ze sporem
chrystologicznym, który doprowadził
do Soboru Efeskiego w 431 roku i
ostatni wybitny przedstawiciel
tradycji aleksandryjskiej, Cyryl
został później określony przez
grecki Wschód mianem "strażnika
dokładności" - co należy rozumieć
jako strażnika prawdziwej wiary - a
nawet wręcz mianem "pieczęci Ojców"
Drodzy bracia i siostry!
Dziś również, kontynuując naszą
podróż śladami Ojców Kościoła,
spotykamy wielką postać: świętego
Cyryla Aleksandryjskiego. Związany
ze sporem chrystologicznym, który
doprowadził do Soboru Efeskiego w
431 roku i ostatni wybitny
przedstawiciel tradycji
aleksandryjskiej, Cyryl został
później określony przez grecki
Wschód mianem "strażnika
dokładności" - co należy rozumieć
jako strażnika prawdziwej wiary - a
nawet wręcz mianem "pieczęci Ojców".
Te prastare określenia doskonale
wyrażają pewną charakterystyczną
cechę Cyryla, a mianowicie stałe
odwoływanie się biskupa Aleksandrii
do wcześniejszych autorów
kościelnych (a wśród nich zwłaszcza
do Atanazego) w celu ukazania, że
jego teologia kontynuuje tradycję.
Włącza się on świadomie i
jednoznacznie w tradycję Kościoła, w
której widzi gwarancję ciągłości
wraz z Apostołami i samym
Chrystusem. Tego świętego, czczonego
zarówno na Wschodzie, jak i na
Zachodzie, w 1882 papież Leon XIII
ogłosił doktorem Kościoła,
przyznając jednocześnie ten sam
tytuł innemu ważnemu
przedstawicielowi patrystyki
greckiej, św. Cyrylowi
Jerozolimskiemu. Ujawniały się w ten
sposób troska i miłość do
chrześcijańskiej tradycji wschodniej
tego papieża, który w przyszłości
ogłosi jeszcze doktorem Kościoła
także św. Jana Damasceńskiego, dając
tym samym dowód, że tradycja zarówno
wschodnia, jak i zachodnia wyrażają
nauczanie jedynego Kościoła
Chrystusowego.
Bardzo skąpe są wiadomości o życiu
Cyryla przed jego wyborem na ważną
stolicę w Aleksandrii. Krewny
Teofila, który od 385 roku jako
biskup pewną ręką i ciesząc się
prestiżem rządził diecezją
aleksandryjską, Cyryl urodził się
najprawdopodobniej w tej samej
egipskiej metropolii między rokiem
370 a 380; szybko wprowadzony został
w życie Kościoła i otrzymał staranne
wykształcenie, zarówno kulturalne,
jak teologiczne. W roku 403 był w
Konstantynopolu wraz ze swym
wpływowym wujem i wziął tam udział w
tzw. Synodzie "Pod Dębem", który
usunął biskupa tego miasta, Jana
(nazwanego później Chryzostomem),
zaznaczając tym samym triumf stolicy
aleksandryjskiej nad jej tradycyjną
rywalką, jaką był Konstantynopol,
gdzie mieszkał cesarz. Po śmierci
wuja Teofila młody jeszcze Cyryl w
roku 412 wybrany został na biskupa
wpływowego Kościoła Aleksandrii,
którym rządził z wielką energią
trzydzieści dwa lata, dążąc stale do
potwierdzenia jego prymatu na całym
Wschodzie, w czym jego mocną stroną
były też tradycyjne więzy z Rzymem.
W dwa lub trzy lata później, w roku
417 bądź 418, biskup Aleksandrii
okazał się realistą w przywróceniu
jedności z Konstantynopolem,
zerwanej już w 406 roku w
następstwie detronizacji
Chryzostoma. Jednakże zadawniony
spór ze stolicą
konstantynopolitańską rozgorzał
dziesięć lat później, gdy w 428
wybrano tam Nestoriusza, powszechnie
szanowanego i surowego mnicha
formacji antiocheńskiej. Nowy biskup
Konstantynopola szybko bowiem
wywołał sprzeciwy, gdyż w swoim
przepowiadaniu wolał używać dla
Maryi tytułu "Matka Chrystusa" (Christotókos),
zamiast innego - bardzo już drogiego
pobożności ludowej- mianowicie
"Matka Boża" (Theotókos). Powodem
tego wyboru biskupa Nestoriusza była
jego przynależność do chrystologii
typu antiocheńskiego, która dla
zachowania znaczenia człowieczeństwa
Chrystusa, prowadziła do twierdzeń o
jego oddzieleniu od boskości. Tym
samym nie było już w Chrystusie
prawdziwej jedności między Bogiem a
człowiekiem, i oczywiście nie można
było już mówić o "Matce Bożej".
Reakcja Cyryla - wówczas najwyższego
przedstawiciela chrystologii
aleksandryjskiej, dążącej do mocnego
podkreślenia jedności osoby
Chrystusa - była niemal
natychmiastowa i wyraziła się na
wszystkie sposoby już od roku 429,
gdy wysłał nawet do samego
Nestoriusza kilka listów. W drugim (PG
77, 44-49), jaki do niego
wystosował, w lutym 430 r., czytamy
wyraźne stwierdzenie o ciążącym na
Pasterzach obowiązku zachowania
wiary Ludu Bożego. Było to dla niego
kryterium, ważne zresztą i dziś:
wiara Ludu Bożego jest wyrazem
tradycji, jest gwarancją zdrowej
doktryny. Tak pisał do Nestoriusza:
"Ciebie też upominam niniejszym, jak
brata w Chrystusie, byś słowa nauki
wiary z rozmysłem i wielką
bacznością kierował zawsze do ludzi,
mając na uwadze to, że jeśli ktoś
zgorszyłby choć jednego z tych,
którzy wierzą w Chrystusa, naraża
się na wielki gniew Boży".
W tym samym liście do Nestoriusza -
liście, który nieco później, w 451
r., miał zostać przyjęty przez Sobór
Chalcedoński, czwarty powszechny -
Cyryl jasno opisuje swoją wiarę
chrystologiczną: "Utrzymujemy, iż
Słowo, jednocząc się substancjalnie
z ciałem ożywionym i duszą rozumną
stało się człowiekiem w sposób
niewypowiedziany i niepojęty oraz
nazwane zostało Synem Człowieczym;
nie tylko z samej woli czy
upodobania ani też nie przez samo
przyjęcie tylko osoby, lecz z tej
racji, że z obu różnych natur, które
połączyły się w prawdziwym związku
jedności, powstał jeden Chrystus i
Syn". To bardzo ważne: rzeczywiście
prawdziwe człowieczeństwo i
prawdziwa boskość łączą się w jednej
Osobie, Panu naszym Jezusie
Chrystusie. Dlatego, pisze dalej
biskup Aleksandrii, "w ten sposób
będziemy wyznawać jednego Chrystusa
i Pana, oddając cześć nie tyle
człowiekowi i Słowu, by nie
dopuszczać nawet pozoru podziału
przez wprowadzenie spójnika «i»,
lecz Jednemu i Temu samemu. Przecież
ciało nie jest czymś obcym dla
Słowa; wespół z Nim zasiada wspólnie
z Ojcem. Bo przecież nie dwaj
synowie zasiadają razem z Ojcem,
lecz jeden, dzięki zjednoczeniu,
razem ze swym ciałem".
Szybko też, dzięki rozsądnym
sojuszom, biskupowi Aleksandrii
udało się doprowadzić do
wielokrotnego potępienia Nestoriusza:
przez stolicę rzymską, następnie
przez dwanaście ułożonych przez
siebie Anatematyzmów, wreszcie przez
trzeci Sobór powszechny., który
odbył się w Efezie w 431 r.
Zgromadzenie to, które miało zmienny
i burzliwy przebieg, zakończyło się
pierwszym wielkim triumfem
pobożności maryjnej i wygnaniem
biskupa konstantynopolitańskiego,
który nie chciał przyznać Dziewicy
tytułu "Matki Bożej" z powodu
błędnej chrystologii, która
pociągała za sobą podział w samym
Chrystusie. Po takim zwycięstwie nad
swym rywalem i jego nauczaniem Cyryl
potrafił jednak już w 433 r.
osiągnąć kompromisową i pojednawczą
formułę z Antiocheńczykami. To
również jest znaczące: z jednej
strony jest jasność wykładu wiary, z
drugiej jednak jest także intensywne
poszukiwanie porozumienia w jedności
i pojednaniu. W późniejszych latach
Cyryl poświęcił się obronie i
wyjaśnieniu swego stanowiska
teologicznego aż do śmierci, która
nastąpiła 27 czerwca 444 roku.
Pisma Cyryla - rzeczywiście bardzo
liczne i szeroko rozpowszechnione
także w przekładach na łacinę i
języki wschodnie, dokonanych już za
jego życia, co świadczy o ich
błyskawicznym powodzeniu - mają
pierwszorzędne znaczenie dla
historii chrześcijaństwa. Ważne są
jego komentarze do licznych ksiąg
Starego i Nowego Testamentu, w tym
do całego Pięcioksięgu, Izajasza,
Psalmów oraz Ewangelii Jana i
Łukasza. Znaczące są także liczne
dzieła doktrynalne, w których
przewija się obrona wiary
trynitarnej przed tezami arian i
Nestoriusza. Podstawą nauczania
Cyryla jest tradycja kościelna, a
zwłaszcza, jak wspomniałem, pisma
Atanazego, jego wielkiego
poprzednika na stolicy
aleksandryjskiej. Spośród innych
pism Cyryla należy wreszcie
przypomnieć księgi Przeciwko
Julianowi - ostatnią wielką
odpowiedź na polemiki
antychrześcijańskie, podyktowaną
przez biskupa Aleksandrii
najprawdopodobniej w ostatnich
latach życia jako odpowiedź na
dzieło "Przeciwko Galilejczykom"
napisane wiele lat wcześniej, w 363
r., przez cesarza zwanego Apostatą,
gdyż porzucił chrześcijaństwo, w
którym został wychowany.
Wiara chrześcijańska jest przede
wszystkim spotkaniem z Jezusem,
"Osobą, która nadaje życiu nową
perspektywę" (encyklika Deus caritas
est, 1). Święty Cyryl Aleksandryjski
był niezmordowanym i niewzruszonym
świadkiem Jezusa Chrystusa,
wcielonego Słowa Bożego,
podkreślającym nade wszystko Jego
jedność, jak powtarzał w 433 roku w
pierwszym liście (PG 77,228-237) do
biskupa Sukcensjusza: "Jeden tylko
jest Syn, jeden tylko Pan Jezus
Chrystus, zarówno przed wcieleniem,
jak i po wcieleniu. W istocie nie
było jednym Synem Słowo zrodzone z
Boga Ojca a drugim zrodzony ze
świętej Dziewicy; wierzymy wszak, że
Ten, który jest przed czasem,
narodził się także z ciała
niewiasty". Stwierdzenie to,
niezależnie od swego znaczenia
doktrynalnego, pokazuje, że wiara w
Jezusa - Słowo zrodzone z Ojca jest
także dobrze zakorzeniona w
historii, albowiem, jak stwierdza
św. Cyryl, ten sam Jezus przyszedł w
czasie wraz z narodzinami z Maryi,
Theotókos, i będzie, zgodnie z Jego
obietnicą, zawsze z nami. I to jest
ważne: Bóg jest wieczny, narodził
się z niewiasty i pozostaje z nami
każdego dnia. W tej ufności żyjemy,
w tej ufności odnajdujemy drogę
naszego życia.
28
czerwca. Młot na pop-gnostyków -
święty Ireneusz
Współcześni gnostycy różnej maści
sugerują, że Kościół coś ukrywa,
potajemnie kombinuje w swoich
kuriach czy zakrystiach. Jak można
tak po prostu wierzyć biskupom?
Chwałą Bożą jest człowiek żyjący –
to jedno z najpiękniejszych zdań
zapisanych przez św. Ireneusza.
Potwierdził je swoim życiem.
Pochodził z pogańskiej rodziny z
Azji Mniejszej. Był uczniem św.
Polikarpa, ucznia św. Jana. Został
kapłanem wśród ludów Galii, a
następnie biskupem Lyonu. Zginął
śmiercią męczeńską w 202 roku.
Napisał sporo dzieł, ale do dziś
przetrwały tylko dwa, z których
najsłynniejsze to „Zdemaskowanie i
odparcie fałszywej wiedzy” (łac.
Adversus haereses). Św. Ireneusz
polemizuje w tej księdze z
gnostycyzmem, groźną herezją
atakującą Kościół w pierwszych
wiekach.
Gnostyków otaczała aura
tajemniczości, którą sami
wywoływali. Powoływali się na rodzaj
„zbawczej wiedzy” (gnozy) dostępnej
tylko wybranym, która uprawniała ich
do dowolnej interpretacji tekstów
biblijnych. No, cóż… Jeśli ktoś
głosi, że ma dostęp do jakiejś
tajemniczej wiedzy i dlatego
dokonuje rewizji wiedzy uznanej,
może być pewien, że zawsze znajdzie
posłuch. Ireneusz pisze: „Są ludzie,
którzy wyżej od prawdy stawiają
puste gadulstwo (...). Chytrze
spreparowaną, na pozór poprawną
argumentacją przewracają oni w
głowach półinteligentom, łowiąc ich
na przynętę słusznych w zasadzie,
lecz poprzekręcanych lub fałszywie
interpretowanych słów Pańskich. Pod
pretekstem zdobywania niby to
wyższej wiedzy sprowadzają wielu na
bezdroża”. Biskup Lyonu zbija dalej
punkt po punkcie rozumowanie
gnostyków, ukazuje ich sprzeczności,
brak spójności. „Poznać ich
doktrynę, to już ją pokonać” –
stwierdza.
Gnostyckiej „wyższej wiedzy”
Ireneusz przeciwstawia prawdy wiary,
które nie opierają się na ludzkim
widzimisię, ale na Tradycji
Kościoła. Łacińskie tradere znaczy
przekazywać. Tradycja oznacza w
pierwszym rzędzie proces
przekazywania objawionej Prawdy z
pokolenia na pokolenie, od Chrystusa
przez Apostołów i ich następców, aż
do chwili obecnej. Dla Ireneusza
gwarancją wiernego przekazu Prawdy
jest ciągłość posługi biskupów,
czyli tzw. sukcesja apostolska.
Każdy biskup, sięgając wstecz do
swoich poprzedników, dotrze do
któregoś z apostołów. Ta
nieprzerwana linia następstwa urzędu
apostolskiego jest łącznikiem między
Ewangelią głoszoną przez Chrystusa a
Ewangelią głoszoną dzisiaj w
Kościele. Nad tym procesem Tradycji
czuwa Duch Święty obecny w Kościele.
Pycha zawsze kusi posiadaniem
wyjątkowej wiedzy, możliwością
przyłączenia się do grupy tych, co
„wiedzą lepiej”. Współcześni
gnostycy różnej maści sugerują, że
Kościół coś ukrywa, potajemnie
kombinuje w swoich kuriach czy
zakrystiach. Jak można tak po prostu
wierzyć biskupom? To przecież
niegodne myślącego człowieka.
Liderzy gnostyckich sekt głosili
przed wiekami dokładnie to samo. Co
ciekawe, swoją „gnozą”
usprawiedliwiali także rozwiązłość
seksualną. Nic nowego pod słońcem.
Odwieczne pokusy pojawiają się wciąż
w nowych przebraniach.
Antygnostyckie dzieło Ireneusza jest
wciąż aktualne. Święty chyba nie ma
satysfakcji. Wolałby pewnie, aby w
ludzkim życiu objawiała się chwała
Boża, a nie głupota i pycha.
Gnoza dla półinteligentów
Chwałą Bożą jest człowiek żyjący
- Św. Ireneusz z Lyonu
„Jest lepiej i pożyteczniej mniej
albo nic nie wiedzieć, a przy tym
zbliżyć się do Boga przez miłość,
niż chełpić się, że się wiele wie i
wiele zebrało doświadczeń, a przy
tym być uznanym za bluźniercę i
wroga samego Boga” – pisał św.
Ireneusz, który zasłynął jako
obrońca Kościoła przed herezją
gnostycką. Gnoza to system, który
próbował stworzyć chrześcijaństwo w
wersji dla intelektualistów.
Gnostycy utrzymywali, że mają dostęp
do wyższej, tajemnej wiedzy, która
włącza ich do duchowej elity.
Wspólnym elementem ekstrawaganckich
poglądów gnostycznych był dualizm:
przeciwstawianie ducha i materii.
Gnostycy upatrywali przyczynę zła w
świecie materialnym, który nie miał
pochodzić od dobrego Boga.
Św. Ireneusza (ok.135–202) urodził
się w Smyrnie (dziś Izmir w Turcji).
Był uczniem św. Polikarpa, ucznia
św. Jana. Został kapłanem w Galii, a
następnie biskupem Lyonu. Zginął
śmiercią męczeńską w 202 roku.
Ocalały tylko dwa jego dzieła, z
których najsłynniejsze to „Adversus
haereses”. Biskup Lyonu zbija tezy
gnostyków, ukazuje ich sprzeczności,
brak spójności. „Poznać ich
doktrynę, to już ją pokonać” –
stwierdza.
Rozwija pojęcie Tradycji
apostolskiej. Nie ma żadnej tajemnej
nauki poza wspólnym credo Kościoła,
podkreśla. „Tradere” znaczy
przekazywać. Tradycja oznacza proces
przekazywania objawionej Prawdy z
pokolenia na pokolenie, od Chrystusa
przez apostołów i ich następców.
Gwarancją wiernego przekazu prawd
wiary jest ciągłość posługi
biskupów, czyli tzw. sukcesja
apostolska. Nad Tradycją wiary czuwa
Duch Święty, który zapewnia, że
Kościół jest wierny Ewangelii, a
jednocześnie nie kostnieje, wciąż
się odnawia. Gnoza jest stałą pokusą
intelektualistów.
Pycha rozumu powoduje, że „moje
zdanie” urasta do rangi najwyższego
autorytetu. Medialne elity wzorem
gnostyków sugerują dziś, że mają ten
właściwy pomysł na Kościół,
moralność i wiarę, bardziej
„nowoczesne”, „ludzkie” itd. Można
by zadedykować im słowa Ireneusza:
„Są ludzie, którzy wyżej od prawdy
stawiają puste gadulstwo. Chytrze
spreparowaną, na pozór poprawną
argumentacją przewracają oni w
głowach półinteligentom, łowiąc ich
na przynętę słusznych w zasadzie,
lecz poprzekręcanych lub fałszywie
interpretowanych słów Pańskich”.
Ireneusz radzi wierzącym słuchać
bardziej nauczania papieża i
biskupów. Za proste? No właśnie, to
takie banalne...
29
czerwca. Święci Piotr i Paweł
W jednym i tym samym dniu czcimy
męczeństwo dwóch Apostołów. Oni też
stanowili jedno. Chociaż cierpieli w
różnych dniach, stanowili jedno.
Piotr wyruszył pierwszy. Za nim
podążył Paweł. Obchodzimy dziś
uroczystość Apostołów uświęconą ich
własną krwią. Umiłujmy zatem ich
wiarę, życie, trudy, cierpienia,
świadectwo i naukę.
Spotkania Pawła z Piotrem
ks. Józef Kozyra; GN 25/2001
"W jednym i tym samym dniu czcimy
męczeństwo dwóch Apostołów. Oni też
stanowili jedno. Chociaż cierpieli w
różnych dniach, stanowili jedno.
Piotr wyruszył pierwszy. Za nim
podążył Paweł. Obchodzimy dziś
uroczystość Apostołów uświęconą ich
własną krwią. Umiłujmy zatem ich
wiarę, życie, trudy, cierpienia,
świadectwo i naukę" — głosił przed
wiekami w kazaniu ku czci Piotra i
Pawła św. Augustyn.
Pierwsze spotkanie Pawła z Piotrem
mogło mieć miejsce w Jerozolimie w
związku z prześladowaniem
chrześcijan w tym mieście na
początku lat trzydziestych I w. po
Chr. Paweł czterokrotnie przyznaje w
swoich listach, że prześladował
Kościół (Ga 1,13.23; 1 Kor 15,9 i
Flp 3,6). Prześladowaniami w
Jerozolimie zagrożony był również
Apostoł Piotr.
W Jerozolimie
Do pierwszego oficjalnego spotkania
Pawła, już jako chrześcijanina, z
Piotrem doszło w Jerozolimie po
"wydarzeniach damasceńskich"
(nawrócenie Pawła i powołanie go na
Apostoła przez zmartwychwstałego
Chrystusa — Dz 9,1—19) i po powrocie
z Arabii. Piotr był bowiem pierwszym
i najważniejszym świadkiem
zmartwychwstałego Chrystusa (por. 1
Kor 15,5; Łk 24,34). Należał też do
"filarów Kościoła" (Ga 2,9). Dlatego
Pawłowi tak bardzo zależało na tym
spotkaniu. Łukasz w Dz 9,26—30 pisze
o trudnościach, jakie Paweł, nowy
wyznawca Chrystusa, znany w
Jerozolimie jako największy wróg
Kościoła, musiał pokonać, by spotkać
się z Piotrem. "Kiedy Paweł przybył
do Jerozolimy, próbował się
przyłączyć do uczniów, lecz wszyscy
się go bali, nie wierząc, że jest
(także) uczniem. Dopiero Barnaba
przygarnął go i zaprowadził do
Apostołów. Opowiedział im, jak w
drodze (do Damaszku) Paweł ujrzał
Pana, który przemawiał do niego, i z
jaką siłą przekonania (Paweł)
nauczał w Damaszku w imię Jezusa.
Paweł przemawiał też i rozprawiał z
hellenistycznymi (Żydami), którzy
usiłowali go zgładzić. Bracia
(chrześcijanie) dowiedzieli się
jednak o tym i odprowadzili go do
Cezarei i wysłali do Tarsu" (Dz
9,26—30).
Po raz kolejny Paweł mógł się
spotkać z Piotrem w Jerozolimie w
połowie lat 40. (przed I wyprawą
misyjną), gdy razem z Barnabą
przyniósł kolektę z Antiochii
Syryjskiej dla nawiedzonych klęską
głodu braci w wierze mieszkających w
Judei.
Do kolejnego spotkania Pawła z
Piotrem w Jerozolimie doszło około
roku 50. po Chr., w związku z
Soborem Apostolskim. Miała na nim
zostać rozstrzygnięta sprawa
większego otwarcia się na
ewangelizację pogan i zwolnienia ich
od przestrzegania zwyczajów
żydowskich, głównie obrzezania. O
swoim wystąpieniu Paweł wspomina w
Ga 2,5. Apostołowie uznali wówczas,
iż poganie, którzy przyjęli chrzest
od Pawła nie będąc obrzezanymi i nie
zachowując przepisów Prawa
Mojżeszowego, są na równi z
judeochrześcijanami autentycznymi i
pełnymi członkami Kościoła. Paweł
wyraził to pozytywne rozstrzygnięcie
słowami: "Jakub, Kefas (Piotr) i
Jan, uważani za filary Kościoła,
uznawszy daną mi łaskę, podali mnie
i Barnabie prawicę, na znak
wspólnoty, abyśmy szli do pogan" (Ga
2,9).
Czy w czasie innych odwiedzin
Kościoła jerozolimskiego przez Pawła
dochodziło do spotkania z Piotrem,
nie wiadomo.
W Antiochii Syryjskiej
W czasach apostolskich Antiochia,
jako dawna stolica Seleucydów, była
siedzibą wielkorządcy rzymskiego —
legata cesarza Augusta — i należała
do największych miast imperium.
Chrześcijaństwo zaczęło się tam
rozwijać w połowie lat 30. I w. po
Chr., głównie dzięki pracy
ewangelizacyjnej Barnaby i Pawła.
Tam też po raz pierwszy wyznawców
Chrystusa nazwano chrześcijanami
(por. Dz 11,19—26).
Już po Soborze Jerozolimskim, około
50 r. po Chr., miał miejsce w
Antiochii Syryjskiej pewien
incydent, o którym wspomina Paweł w
Ga 2,11n. Wtedy właśnie doszło do
kontrowersyjnego spotkania Pawła z
Piotrem: "Gdy Kefas (Piotr) przybył
do Antiochii — pisze Paweł —
otwarcie mu się sprzeciwiłem, bo na
to zasłużył". Piotr w Antiochii
spożywał posiłki wspólnie z
chrześcijanami pochodzącymi z
pogaństwa. Kiedy jednak pojawili się
tam wysłannicy z Jerozolimy,
reprezentujący ochrzczonych Żydów
przeciwnych kontaktom z poganami
(tak zwani żydujący), Piotr zaczął
wycofywać się ze wspólnych posiłków,
by nie dawać powodów do nowych
konfliktów i nieporozumień. To samo
uczynił Barnaba i inni chrześcijanie
antiocheńscy. Paweł wystąpił wówczas
zdecydowanie przeciw brakowi
konsekwencji w ich postępowaniu
(por. Ga 2,11—14). Ostrość i
zdecydowanie wystąpienia Pawła
świadczy o wyjątkowej pozycji Piotra
w pierwotnym Kościele. Pawłowi
zależało bowiem, by ten "filar
Kościoła" nie był chwiejny w
postępowaniu. Głoszona przez Pawła
nauka Ewangelii wcale nie była różna
od nauczania Piotra. Paweł zaś
szukał dla swojej pracy
misjonarskiej uznania Piotra (por.
Ga 2,9).
Na wyjątkową pozycję Piotra w
Kościele antiocheńskim może
wskazywać również nazwa miejsca
gromadzenia się pierwszych
chrześcijan w tym mieście — grota
św. Piotra. Ta skalna jaskinia,
znajdująca się u podnóża góry Mons
Silpius, służyła miejscowym wiernym
jako kościół domowy. Tam z pewnością
doszło do trudnego spotkania Pawła z
Piotrem. Miejsce to krzyżowcy
przekształcili w XIII w. w kościół
św. Piotra, budując przed grotą
olbrzymią fasadę z rozetami.
Współcześni chrześcijanie w tym
starożytnym kościele, zachowanym do
dziś w pierwotnej formie, ustawili
statuę św. Piotra, podkreślając
prymat tego Apostoła, potwierdzony
również w tym miejscu przez św.
Pawła.
W Rzymie
Czy doszło do spotkania Pawła z
Piotrem w Rzymie — tego na pewno nie
wiemy, chociaż teoretycznie istnieje
taka możliwość. Paweł przybył do
Rzymu po raz pierwszy jako więzień w
60 r. po Chr. Według Dz 28,30, przez
dwa lata mieszkał w wynajętym przez
siebie lokalu, służącym jako
więzienie domowe, gdzie przyjmował
wszystkich, którzy do niego
przychodzili. Przypuszcza się, że
dom ten leżał nad Tybrem w dzielnicy
żydowskiej, między teatrem
Marcellusa i Pompejusza, niedaleko
synagogi. Jak głosi tradycja, dom
Pawła znajdował się przy nadbrzeżnej
ulicy "piaskowej". W średniowieczu
zamieniono go na kaplicę i
wybudowano kościół, nazywany San
Paulo alla Regola.
Powtórnie osadzono Pawła w innym
więzieniu, Mamertyńskim, mieszczącym
się między Forum Romanum i Kapitolem
ok. 67. r. po Chr., wspólnie z
pospolitymi przestępcami. Skazany na
śmierć, jako obywatel rzymski,
został ścięty w miejscu zwanym Tre
Fontane (trzy fontanny — dzisiaj:
Eur), a pochowano go przy drodze
Ostyjskiej poza murami miasta. Nad
jego grobem od czasów
konstantyńskich (IV w.) wznosi się
wspaniała bazylika.
Kiedy przybył i gdzie przebywał w
Rzymie Apostoł Piotr, o tym również
nie wiemy nic pewnego. Starożytna
tradycja głosi, że Piotr związany
był z Wiecznym Miastem od 42 r. po
Chr., ale jako wędrowny głosiciel
Ewangelii mógł wielokrotnie
opuszczać Rzym, aby po 25 latach
ostatecznie tu ponieść śmierć
męczeńską. Przebywając w Rzymie,
Piotr mógł zamieszkiwać na Zatybrzu,
bo żyło tam najwięcej chrześcijan,
albo na Awentynie u małżonków
Pryscylli i Akwili (dziś: kościół
św. Pryski), gdzie ewentualnie
spotykał również Pawła. Inne
tradycje mówią o domu Marka przy
Kapitolu lub o willi zamożnego
przyjaciela — Pudensa (dziś kościół
św. Pudencjany) na wzgórzu
Esquilinio. Z 2 P 5,13 wiadomo, że
Piotr pisząc list do chrześcijan w
Azji Mniejszej, przebywał w stolicy
cesarstwa.
Z listów Klemensa Rzymskiego oraz
Ignacego Antiocheńskiego do Rzymian
pisanych w II w. po Chr. wynika, że
zarówno Piotr, jak i Paweł
przebywali w Rzymie za panowania
Nerona i przeżywali uwięzienie
poprzedzające wykonanie wyroku
śmierci. Według starożytnych
świadectw obydwaj Apostołowie
zginęli w czasie prześladowania
chrześcijan przez cesarza Nerona w
latach 64—67 po Chr. Piotr został
ukrzyżowany głową w dół w dzielnicy
Watykan, która obejmowała cyrk
Nerona (dzisiaj: Plac św. Piotra)
oraz wzgórze Montorio i Gianicolo (Mons
Aureus). Pagórek ten, podobnie jak
cyrk Nerona, uważa się również za
miejsce ukrzyżowania Apostoła. Zaś
tam, gdzie wznosi się obecnie
Bazylika św. Piotra na Watykanie, w
starożytności znajdował się
cmentarz, na którym według badań
naukowych i tradycji poświadczonej
kultem oraz budową kościołów,
pochowano Piotra.
O głoszeniu Ewangelii mieszkańcom
Rzymu, przypieczętowanej męczeńską
krwią Apostołów Piotra i Pawła,
piszą starożytni autorzy i Ojcowie
Kościoła: Tertulian, Dionizy z
Koryntu czy Euzebiusz z Cezarei oraz
Hieronim i Augustyn.
Nawrócenie czy powołanie?
Ks. Stanisław Pisarek; GN 4/2003
Obchodzone 25 stycznia święto
Nawrócenia św. Pawła Apostoła
skłania do zatrzymania się przez
chwilę przed postacią Apostoła
Narodów. Jak przebiegało jego
„nawrócenie”? Czym było i do czego w
historii zbawienia miało
doprowadzić?
W jednej ze śląskich parafii, w
kościele Świętych Apostołów Piotra i
Pawła w Brzozowicach-Kamieniu,
znajdują się pokaźnych rozmiarów
figury patronów - Piotra, z
zamkniętą księgą Ewangelii i
kluczem, oraz św. Pawła, z księgą
Ewangelii, otwartą do jej głoszenia
aż po krańce świata, i mieczem, od
którego Apostoł Narodów zginął w
miejscu Tre Fontane za murami
ówczesnego Rzymu (w roku 67 po Chr.).
Czy Paweł podróżował na koniu?
We wspomnianej świątyni namalowano
także Szawła - Pawła przed
Damaszkiem, u kresu podjętej w
wiadomym celu podróży, i ten obraz
stanowi rewelację. Artysta odstąpił
od błędnej konwencji malowania
Szawła - Pawła w tym przełomowym
momencie jego życia, a także, jak
się okaże, zaplanowanej przez Boga
historii zbawienia, jako spadającego
z konia. Któż nie pamięta okazałego
konia z obrazu Caravaggia
„Nawrócenie Szawła” w kościele Santa
Maria del Popolo w Rzymie! Szaweł,
Żyd, ubrany jak Rzymianin, leży na
wznak na ziemi pod koniem, nawet
jakby w stajni, a nie w plenerze. W
dali widać zarysy Damaszku, do
którego podążał z ważną misją,
zleconą mu przez arcykapłana w
Jerozolimie. Okoliczności
namalowania tego obrazu, i takiego
sposobu przedstawiania nawrócenia
św. Pawła i całej problematyki
egzegetycznej z tym związanej,
opowiedziała w interesujący sposób,
ze znawstwem i kompetencją historyka
sztuki, który pokochał Rzym, Bożena
Fabiani w cudownej książce „...
Muszę i Rzym zobaczyć” (Warszawa, „Vocatio”,
1998). Zachęcam do przeczytania tych
stronic, które zatytułowała
dowcipnie: „Święty Paweł czy
święty... Koń?” (ss. 268-269). Jest
na nich barwna reprodukcja
wspomnianego kontrowersyjnego obrazu
Caravaggia.
Trzy teksty w Dziejach Apostolskich,
odnoszące się do nawrócenia św.
Pawła pod Damaszkiem, używają
czasownika greckiego, który zwykło
się tłumaczyć przez „udawać się”.
Gdyby to była jazda na jakimś
zwierzęciu jucznym, np. ośle czy
wielbłądzie, to tekst wymieniłby je,
jak mówi wyraźnie w Dz 8 o Etiopie
wracającym z Jerozolimy do Etiopii,
że jechał na wozie, czytając proroka
Izajasza, i nie rozumiał czytanego
tekstu dopóty, dopóki mu go Filip
diakon nie wyjaśnił. Żydzi nie
zwykli byli używać do podróży konia;
był on dla nich zwierzęciem za
drogim. Paweł z Tarsu, uczeń rabina
Gamaliela, trudnił się wytwarzaniem
namiotów i na pewno nie należał do
ludzi zamożnych. Apostołowie też
ewangelizowali pieszo; dlatego
mówimy o odbywaniu drogi per pedes
apostolorum, to znaczy pieszo.
Czy można mówić o nawróceniu?
Co mówią o nawróceniu Szawła teksty
Nowego Testamentu? Czym ono było?
Czy słusznie nazywamy je
„nawróceniem”? Biblista amerykański
Beverly Roberts Gaventa jest autorem
niedawno wydanej książki o wymownym
tytule „Od ciemności do światła.
Aspekty nawrócenia w Nowym
Testamencie” (Filadelfia 1986). Inna
książka, wydana w tym samym mieście
dziesięć lat wcześniej przez K.
Stendahla, stawia w tytule problem
„Powołanie czy raczej nawrócenie”
(w: Paweł wśród Żydów i Pogan, ss.
7-23).
Mimo żywych opowiadań w Dziejach
Apostolskich i dobrze utwierdzonym
miejscu w wyobraźni chrześcijan,
nawrócenie Pawła zajmuje tylko małą
cząstkę w jego listach. Istotnie z
tego powodu, że Paweł mówi tak mało
na ten temat, i dlatego, że nie mówi
on o zmianie religii, wielu badaczy
studiujących jego listy akcentuje
to, że jest niewłaściwe mówić o
Pawle, jakoby doświadczył on
nawrócenia. Za bardziej właściwe
uważają słowo „wezwanie” czy
„powołanie”, celem podjęcia
prorockiego motywu wezwania, który
pojawia się w Ga 1,15-16. Sugerowano
też, żeby używać słowa
„transformacja” jako określenia
szczególnego nawrócenia Pawła, jako
że nie ma u niego zmiany religii,
ale zachodzi radykalna
reinterpretacja w jego rozumieniu
działań Boga w świecie i dla świata.
Ta debata sama jest odbiciem
wcześniej odnotowanego zamieszania
wokół słowa „nawrócenie” (conversio)
w językach nowoczesnych.
Powołany
Jakiegokolwiek słowa użylibyśmy na
określenie Pawłowego doświadczenia
przemiany, jego obecność w Pawłowych
listach jest znikoma. Twierdzi
Paweł, że był wiernym Żydem, którego
gorliwość przewyższała żarliwość
jego rówieśników (Flp 3,5-6; Ga
1,14). Niemniej jego doświadczenie
zmartwychwstałego Jezusa (1 Kor
9,1-2; 15,8-10) zapoczątkowało
radykalną transformację (Flp 3,7), a
przemiana związana była z powołaniem
Pawła na apostoła pogan (Ga 1,15-16;
1 Kor 9,1-2; 15,8-10). Podczas gdy
pewni egzegeci wciąż jeszcze widzą w
7. rozdziale Listu do Rzymian
wskazówkę, że Paweł był do takiej
przemiany przynaglany przez poczucie
winy na skutek niemożności
wypełnienia Prawa Mojżeszowego, to
jednak przeważa pogląd, że Rz 7
oddaje pewne aspekty sytuacji
człowieka, a nie stanowi jakiejś
autobiograficznej refleksji o nim.
Kiedy Paweł sam odnosi się do
nawrócenia innych, mówi często o
Bogu jako Tym, który ludzi powołuje
(1 Kor 1,2), nabywa za wielką cenę
(1 Kor 6,20), wyzwala (Rz 6,17-18)
lub daje łaskę (Rz 3,21-26). Kiedy
zaś mówi o nawróceniu lub powrocie
do Boga, czyni to w bardzo
tradycyjnych kontekstach,
odnoszących się do pogan, żeby
przyjęli kult prawdziwego Boga; tak
jest na przykład w 1 Tes 1,9 (por.
Ga 4,9). Najczęściej podnosi kwestię
uznania przez ludzkie osoby
działania Boga w Jezusie Chrystusie,
co oznacza wiarę lub zawierzenie (Rz
13,11), z których wynika radykalna
przemiana - a ta jest zawsze darem
Boga (Rz 12,1-2).
Pewien brak spójności w wielu
opowiadaniach o nawróceniu także
innych osób, nie tylko Pawła, w
Dziejach Apostolskich dowodzi, iż
Łukasz nie daje systematycznej
interpretacji nawrócenia, lecz
posługuje się tymi opowiadaniami
celem skomponowania opowiadania (a
story) o działaniu Boga w Kościele i
przez Kościół. Nawet jeśli są to
relacje o nawróceniu pojedynczych
ludzi, to w Łukaszowym sprawozdaniu
dotyczą one w mniejszym stopniu tych
jednostek, mówiąc więcej o samym
Bogu.
Ogarnięty Światłem
Jakże słusznym w świetle tych
refleksji nad radykalną przemianą
Pawła pod Damaszkiem jest zatem
ukazywanie go w sztuce w obliczu
Światła, które go całkowicie ogarnia
i przenika. To Bóg, który daje
łaskę, zagarnia Pawła, powołując go
na Apostoła Narodów; by był
światłością aż po krańce ziemi, aż
po Rzym i dalej, do granicy Zachodu,
którą była z perspektywy Rzymu
Hiszpania nad Oceanem Atlantyckim.
Do dziś za Santiago di Compostela
jest przylądek najbardziej wysunięty
w ocean, z rybackim portem o nazwie,
którą dali mu Rzymianie Finis Terrae
(koniec świata). Taki obraz możemy
znaleźć w niektórych współczesnych
Bibliach ilustrowanych. Taki obraz
namalował też artysta w kościele
Świętych Apostołów Piotra i Pawła w
Brzozowicach-Kamieniu, poprawnie
interpretując to, co zdarzyło się
pod Damaszkiem.
Będziecie moimi świadkami
ks. Dariusz Sztuk SDB – Jerozolima
Książę Apostołów
Szymon Piotr - Skała, Opoka - nie
będzie już strwożony i zalękniony.
Po otwarciu wrót Wieczernika zacznie
odważnie głosić wszystkim przybyłym
do Jerozolimy na święta
Pięćdziesiątnicy: „Niech więc cały
dom Izraela wie z niewzruszoną
pewnością, że tego Jezusa, którego
wyście ukrzyżowali, uczynił Bóg i
Panem, i Mesjaszem” (Dz 2,36). To
Piotr stanie na czele pierwszej
wspólnoty Kościoła, aby przewodzić
jej w miłości. Tego przecież
oczekiwał od niego Mistrz, zlecając
po Zmartwychwstaniu pieczę nad
owczarnią (J 21,15-19).
Zresztą to Chrystus przygotował go
do tej misji. Z Ewangelii dowiemy
się o tym, że Piotr był rybakiem
pochodzącym z Betsaidy. Razem ze
swoim bratem Andrzejem wyprawiał się
raz po raz nad jezioro Genezaret,
aby zarzucić sieci. Połów ryb dawał
bowiem utrzymanie ich bliskim. Tak
było zawsze, aż do pamiętnego dnia,
kiedy nad brzegiem jeziora stanął
Jezus i wypowiedział słowa, których
Piotr nie zapomniał do końca:
„Pójdźcie za Mną, a uczynię was
rybakami ludzi” (Mt 4,19).
Zazwyczaj to uczeń wybierał sobie
mistrza, a tutaj... nieznany jeszcze
Mistrz wskazuje na dwóch braci, a
„oni natychmiast zostawili sieci i
poszli za Nim” (Mt 4,20). Odtąd
będziemy widzieć Piotra zawsze przy
Jezusie. Faktyczne posłanie do pracy
apostolskiej miało się dopiero
dokonać. Pierwej potrzeba było czasu
„apostolskiego nowicjatu”, czasu
próby, aby przeniknąć, poznać i
przyjąć Dobrą Nowinę głoszoną przez
Mistrza. A że było to trudne, mówi
nam postawa Księcia Apostołów.
Urzeczenie Jezusem chodzącym po
tafli jeziora Genezaret nie
wystarczyło, aby pójść w Jego ślady
(Mt 14, 22-33). Aby przetrwać moment
próby, zawsze będzie potrzeba
niezachwianej wiary, bo Chrystus
JEST i dodaje odwagi do wyznawania
tej wiary w każdym miejscu (Mt
14,27).
Tak też uczyni św. Piotr, gdy razem
z Mistrzem staną u źródeł rzeki
Jordan w Cezarei Filipowej i pośród
wielu posążków bożków trzeba będzie
odpowiedzieć w imieniu wszystkich
uczniów na pytanie: „Za kogo ludzie
uważają Syna Człowieczego?” (Mt
16,13). Wtedy Piotr nie zawaha się i
powie odważnie: „Ty jesteś Mesjasz,
Syn Boga Żywego” (Mt 16,16). To
wyznanie wiary będzie powtarzał po
wielekroć, świadcząc o Synu
Człowieczym w miejscach, do których
Pan go pośle, aby Dobra Nowina
dotarła „aż po krańce ziemi”. W tej
chwili Apostoł poznał zamysł
Chrystusa, który rzekł: „Ty jesteś
Piotr (czyli Skała) i na tej skale
zbuduję Kościół mój, a bramy
piekielne go nie przemogą. I tobie
dam klucze królestwa niebieskiego;
cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie
związane w niebie, a co rozwiążesz
na ziemi, będzie rozwiązane w
niebie” (Mt 16,18-19).
Apostoł Narodów
Nieco inną drogą poprowadził Pan Bóg
świętego Pawła. Tę drogę u samego
początku naznaczyła wrogość do
Chrystusa i Jego nauki. Dzieje
Apostolskie wskazują na Szawła
(takim imieniem posługiwał się Paweł
od urodzenia) jako prześladowcę
uczniów Chrystusa i mówią, że był
obecny przy kamienowaniu św.
Szczepana (Dz 7,58). Wyruszając w
drogę do Damaszku, aby tam pojmać
uczniów Jezusa, nie spodziewał się
Szaweł, że ten sam Jezus wprowadzi
go na DROGĘ, którą on - przebiegły
faryzeusz - od dawna prześladował.
Tak też się stało. Damaszek znaczy
dla Szawła początek nowego życia. On
sam powie później w Liście do
Galatów: „teraz już nie ja żyję,
lecz żyje we mnie Chrystus... życie
moje jest życiem wiary w Syna
Bożego, który umiłował mnie i samego
siebie wydał za mnie” (Ga 2,19-20).
Święty Paweł nie był obecny przy
chrzcie Jezusa w Jordanie, nie
podążał za Nim po drogach i
bezdrożach Palestyny, nie było go
ani w Ogrodzie Oliwnym, ani podczas
ukrzyżowania. Nie widział też Jezusa
wstępującego do nieba ani nie
znalazł się w gronie innych
Apostołów w dzień Pięćdziesiątnicy.
Po wielekroć jednak będzie bronił
godności apostolskiej posługi i
misji w swoich listach (2 Kor
2,14-7,3), bowiem uważał siebie za
apostoła „nie z ludzkiego
ustanowienia, czy zlecenia, lecz z
ustanowienia Jezusa Chrystusa i Boga
Ojca (Ga 1,1).Dzieje Apostolskie
potwierdzą nam poświęcenie Apostoła
Narodów dla głoszenia Ewangelii „aż
po krańce ziemi”. Wystarczy
wspomnieć podróże misyjne, dzięki
którym Dobra Nowina trafiła do
nowych prowincji ówczesnego
imperium, wystarczy wspomnieć
zagrożenia, kajdany, zniewagi
znoszone dla imienia Pana. A
nauczanie św. Pawła skierowane w
listach apostolskich do różnych
wspólnot pozostaje i dla nas echem
tamtych czasów, zapisem rysów
charakteru Apostoła, a przede
wszystkim żywym Słowem, które nie
traci mocy z upływem czasu i zawsze
uderza swoją aktualnością i pomaga
budować „nowe życie w Chrystusie”
(por. Rz 6,1-11).
Nie było św. Pawła na Górze Oliwnej
w dniu Wniebowstąpienia, a jednak
wszystko wskazuje na to, że
bezbłędnie zrozumiał on zamysł
Jezusa. Nie stracił z oczu widoku
krzyża i nauki krzyża (1 Kor
1,17-18). Mówi bowiem: „nie daj
Boże, bym się miał chlubić z czego
innego jak tylko z krzyża naszego
Pana Jezusa Chrystusa” (Ga 6,14). W
przekonaniu o wielkiej miłości
Chrystusa do każdego człowieka,
która uzewnętrzniła się w godzinie
krzyża i w zmartwychwstaniu, z tej
miłości czerpał siły i na niej się
opierał w posługiwaniu wspólnotom,
bo to „miłość Chrystusa przynagla
nas... aby żyć już nie dla siebie,
lecz dla tego, który za nas umarł i
zmartwychwstał” (2 Kor 5,14-15).
Pomimo wielu przeciwności, których
doświadczał w swoim posługiwaniu,
św. Paweł czynił wszystko, aby „woń
poznania Chrystusa” (2 Kor 2,14)
mogła dotrzeć aż na krańce ziemi i
wydać dobre owoce pośród tych,
którzy należąc do Chrystusa i żyjąc
według Ducha (Ga 5,24-25), zaczęli
wydawać dobre owoce swym
postępowaniem.
Pan Bóg w swojej Opatrzności różnymi
drogami prowadzi ludzi do zgłębiania
tajemnic dzieła zbawienia, a później
kieruje nimi na różne sposoby, aby
ci sami ludzie szli i dzielili się
Bożą wiedzą z braćmi i siostrami i
prowadzili ich do Pana Boga. Dwie
różne drogi życia prowadziły
Apostołów Piotra i Pawła, lecz w
ostateczności jeden cel - zbawienie.
„Skała” i „Wybrane narzędzie” w
jedności
ks. Artur Stopka
Prosty rybak i intelektualista.
Prowincjusz i obywatel ówczesnego
świata. Konserwatysta i progresista.
Tradycjonalista i zwolennik
kościelnego liberalizmu. Święci
Piotr i Paweł. Z okazji
przypadającej 29 czerwca ich
wspólnej uroczystości najczęściej
podkreśla się to, co ich różni.
Skoro są tak różni i tak różne były
ich drogi do Chrystusa, to dlaczego
Kościół czci ich jednego dnia? Bo są
fundamentem jedności.
Jedna uroczystość
Dzisiaj już wiemy, że nie zginęli
jednego dnia. A jednak Kościół od
swych początków łączy ze sobą dwóch
wielkich Apostołów. Legenda,
utrwalona przez Henryka Sienkiewicza
w ”Quo vadis”, mówiąca o tym, że
jednego dnia oddali życie za wiarę
Chrystusa, jest tylko dodatkowym
potwierdzeniem tego, o czym mówią
najstarsze napisy w katakumbach czy
starodawne rzymskie mozaiki.
Najstarsze świadectwa mówiące o
wspólnym święcie apostołów Piotra i
Pawła pochodzą z III stulecia.
Obchodzono je więc wcześniej, niż
zaczęto świętować Boże Narodzenie.
Nie powiodły się też podejmowane pod
koniec pierwszego tysiąclecia próby
rozłożenia obchodów na dwa dni -
jeden dla św. Piotra, drugi dla św.
Pawła. Istotą tego dnia, jak mówi
św. Augustyn, ”dla nas uświęconego
męką świętych apostołów Piotra i
Pawła”, jest właśnie wspólny obchód
uroczystości, a więc święta o
najwyższej randze. Poza tym zarówno
Szymon-Piotr, jak i Szaweł-Paweł
mają w kalendarzu swoje osobne
święta: 25 stycznia obchodzone jest
święto nawrócenia św. Pawła, a 22
lutego katedry św. Piotra.
W Italii i w Afryce uroczystość śś.
Piotra i Pawła obchodzono według
zwyczaju rzymskiego, na Wschodzie
natomiast i w Galii w okresie Bożego
Narodzenia. Dopiero w VI wieku cały
Kościół przyjął datę czerwcową.
Oto dzień szczęśliwy
Apostołów święta
Który swym blaskiem napełnia
już ziemię;
Dzisiaj Piotr i Paweł, godni
równej chwały,
Własną krew przelali,
a Chrystus ich obu
Namaścił na wodzów swojego Kościoła
- mówi jeden z kościelnych hymnów.
Wspólna droga
Co łączy apostołów Piotra i Pawła?
Przede wszystkim to, że chociaż
obdarzeni różnymi cechami, darami i
talentami, chociaż różne były ich
drogi do Jezusa, budowali jeden
Kościół Chrystusa. Słynny spór
między nimi, w którym z ust św.
Pawła padły pod adresem św. Piotra
ostre słowa napomnienia, jest
dowodem wielkiego zatroskania o
jedność wierzących. Teolodzy
podkreślają, że św. Paweł
kształtował swą myśl teologiczną
wokół słów św. Piotra: ”Wierzymy
przecież, że będziemy zbawieni przez
łaskę Pana Jezusa tak samo jak oni”
(Dz 15,11).
”Patrz na wysoką mądrość Bożą...
Piotr - początek wiary prawowiernej,
wielki tłumacz tajemnic kościelnych,
chrześcijanom radca potrzebny, skarb
niebieski, uczony apostolstwa od
Pana. Paweł, wielki kaznodzieja
prawdy, sława wszystkiego świata,
człowiekiem jest w niebie, a aniołem
na ziemi” - wskazywał przed wiekami
ks. Piotr Skarga.
Dwóch wielkich Apostołów łączą
również miasta - Jerozolima i Rzym.
Są dwoma biegunami ich życia. Ich
misja dawania świadectwa miała swe
źródło w Jerozolimie, a dopełniła
się w Rzymie. To zastanawiające, że
Bóg uchronił ich obu od tak licznych
niebezpieczeństw, które czyhały na
pierwszych chrześcijan, by krew za
wiarę, która ich łączyła, przelali w
centrum ówczesnego świata. ”»Skała«
i »Wybrane narzędzie« spotkali się w
końcu tu, w Rzymie. Tutaj wypełnili
swą posługę apostolską,
przypieczętowując ją przelaną krwią.
Tajemnicza droga wiary i miłości,
która prowadziła Piotra i Pawła z
ich rodzinnej ziemi do Jerozolimy,
następnie do innych zakątków świata
i wreszcie do Rzymu, stanowi w
pewnym sensie przykład szlaku, który
musi przebyć każdy chrześcijanin, by
złożyć świadectwo Chrystusowi w
świecie” - stwierdził przed dwoma
laty Jan Paweł II.
Przezwyciężanie smutku
Od wielu lat uroczystość Świętych
Apostołów Piotra i Pawła jest okazją
do przypominania o wspólnym
zatroskaniu wyznawców Chrystusa ze
Wschodu i z Zachodu o wierność
pragnieniu Bożego Syna, by Jego
wyznawcy żyli w jedności. Od wielu
lat na obchody tej uroczystości do
Rzymu przybywa delegacja
Ekumenicznego Patriarchy
Konstantynopola. Odpowiedzią
Kościoła katolickiego jest coroczna
obecność przedstawicieli Stolicy
Apostolskiej na prawosławnych
uroczystościach ku czci św. Andrzeja
Apostoła w Stambule. Co roku również
Papież w swej homilii mówi o
tęsknocie za jednością chrześcijan.
W 2003 roku Jan Paweł II mówił:
”»Obdarzeni różnymi darami,
zgromadzili w jednym Kościele
wyznawców Chrystusa« (Prefacja).
Wydaje się, że to stwierdzenie,
odnoszące się do apostołów Piotra i
Pawła, ukazuje wagę zaangażowania i
poświęcenia wszystkich sił na rzecz
jedności w odpowiedzi na wezwanie,
które Jezus Chrystus kilka razy
powtórzył w Wieczerniku: ut unum
sint!. Jako Biskup Rzymu i Następca
Piotra raz jeszcze wyrażam dzisiaj
(...) moją pełną gotowość służenia
komunii wszystkich uczniów
Chrystusa. Pomagajcie mi, drodzy
bracia i siostry, nieustannie
wspierając waszymi modlitwami.
Proście, by wstawiali się za mną w
niebie Maryja, Matka Kościoła, oraz
święci apostołowie Piotr i Paweł”.
Ekumeniczny Patriarcha
Konstantynopola Bartłomiej I w
przesłaniu skierowanym w 2003 roku
do Ojca Świętego napisał, że fakt,
iż wciąż niemożliwe jest osiągnięcie
jedności wiary, co jest warunkiem
wstępnym wspólnego kultu, rzuca cień
na radość tego święta i wielce go
zasmuca. Patriarcha podkreślił
jednocześnie, że otuchą napawają
istniejące więzy pokoju i miłości,
które są koniecznym fundamentem
postępu dialogu teologicznego między
dwoma Kościołami.
W roku 2004 patriarcha Bartłomiej I
postanowił osobiście przybyć do
Watykanu na uroczystości ku czci
świętych apostołów Piotra i Pawła
(poprzednią wizytę złożył Ojcu
Świętemu w roku 1995). Pojawia się
więc kolejna szansa na
przezwyciężanie smutku spowodowanego
brakiem jedności wśród chrześcijan.
Tak to sobie wyobrażał Sienkiewicz
Henryk Sienkiewicz: „Quo vadis”
Aż wreszcie spełnił się czas dla obu
Apostołów. (...) Rybak zwykle
pokorny i pochylony, szedł teraz
wyprostowany, wyższy wzrostem od
żołnierzy, pełen powagi. Nigdy nie
widziano w jego postawie tyle
majestatu. Zdawać by się mogło, że
to monarcha posuwa się otoczony
przez lud i żołnierzy. Ze wszystkich
stron podniosły się głowy: „Oto
Piotr odchodzi do Pana’. Wszyscy
jakby zapomnieli, że czeka go męka i
śmierć. Szli w uroczystym skupieniu,
czując, że od śmierci na Golgocie
nie stało się dotychczas nic równie
wielkiego i że jako tamta odkupiła
cały świat, tak ta ma odkupić to
miasto. (...) Pochód zatrzymał się
wreszcie między cyrkiem a wzgórzem
watykańskim. Żołnierze wzięli się
teraz do kopania dołu, inni położyli
na ziemi krzyż, młoty i gwoździe,
czekając póki przygotowania nie
zostaną ukończone, tłum zaś cichy i
skupiony, klęknął naokół.
Apostoł z głową w płomieniach
zwrócił się po raz ostatni ku
miastu. Z dala, nieco w dole widać
było Tyber świecący. Po drugim
brzegu pole Marsowe. Wyżej Mauzoleum
Augusta. Niżej olbrzymie termy,
które Nero właśnie był wznosić
począł. Jeszcze niżej Teatr
Pompejusza. A za nimi miejscami
widne, miejscami zakryte przez inne
budowy Saepta Julia, mnóstwo
portyków, świątyń, kolumn,
spiętrzonych gmachów i wreszcie hen,
w dali wzgórza oblepione domami,
olbrzymie rojowisko ludzkie, którego
krańce nikneły w mgle błękitnej -
gniazdo zbrodni, ale i siły,
szaleństwa, ale i ładu, które stało
się głową świata, jego ciemięzcą,
ale zarazem jego prawem i pokojem,
wszechpotężne, nieprzemożne,
wieczyste.
Piotr zaś otoczony żołnierzami
spoglądał na nie tak, jakby
spoglądał na nie władca i król na
swe dziedzictwo i mówił mu: „Odkupioneś
jest i moje”. A nikt nie tylko
między żołnierstwem, kopiącym dół, w
który miano wstawić krzyż, ale nawet
między wyznawcami, nie umiał
oglądać, że istotnie stoi między
nimi prawdziwy władca tego narodu,
starzec będzie tu panował
nieprzerwanie.
Słońce chyliło się jeszcze bardziej
ku Ostii i stało się wielkie i
czerwone. Cała zachodnia strona
nieba poczęła płonąć blaskiem
niezmiernym. Żołnierze zbliżyli się
do Piotra by go rozebrać. Lecz on,
modląc się, wyprostował się nagle i
wyciągnął wysoko prawicę. Oprawcy
zatrzymali się jakby onieśmieleni
jego postawą. Wierni zatrzymali
również oddech, sądząc, że chce
przemówić, i nastała niezmącona
cisza.
On zaś stojąc na wzniesieniu, począł
wyciągniętą prawicą czynić znak
krzyża, błogosławiąc w godzinę
śmierci: Urbi ot orbi!
W ten sam cudowny wieczór inny
oddział żołnierzy prowadził drogą
Ostyjską Pawła z Tarsu ku
miejscowości zwanej Aque Salvia. I
za nim również postępowała gromada
wiernych, których nawrócił. (...)
Droga na miejsce stracenia była
daleka i wieczór począł zapadać.
(...) Oto mój wiek życia spłynął na
nauczaniu ludzi takiej Prawdy. A
teraz mówił sobie w duszy: „Jakaż
siła jej sprosta i cóż ją (miłość
Chrystusową) zwycięży? Jakoż
przytłumić ją zdoła cezar, choćby
dwakroć miał tyle legionów, dwakroć
tyle miast i mórz, i ziem, i
narodów?” I szedł po zapłatę jako
zwycięzca.
Orszak porzucił wreszcie wielką
drogę i skręcił na wschód krętą
ścieżką ku Salwijskim Wodom. Na
wrzosach leżało słońce czerwone.
Przy źródle centurion zatrzymał
żołnierzy, albowiem chwila nadeszła.
Lecz Paweł zarzuciwszy na ramię
zasłonę Plautylli, by zawiązać sobie
nią oczy, wzniósł po raz ostatni
źrenice, pełne niezmiernego pokoju
ku odwiecznym blaskom wieczornym i
modlił się. Tak! Chwila nadeszła,
ale on widział przed sobą wielki
gościniec z zórz, wiodący ku niebu,
i w duszy mówił sobie te same słowa,
które poprzednio w poczuciu swej
spełnionej służby i bliskiego końca
napisał: „Potykaniem dobrym
potykałem się, wiarem zachował,
zawodum dokonał, na ostatek
przeznaczeń mi jest wieniec
sprawiedliwości”.
30
czerwca. Węgierski monarcha -
Władysław I Święty
Władysław urodził się około 1046
roku w Polsce. Jego ojcem był król
węgierski Bela I, matką zaś nieznana
nam dziś z imienia córka króla
polskiego, Mieszka II. Być może
nazywała się Rycheza, ale to tylko
dywagacje historyków...
Po śmierci Beli tron – a właściwie
rządy nad 1/3 podzielonego królestwa
– próbował objąć brat Władysława,
Gejza I. Późniejszy święty służył mu
radą w trudnych czasach wojen
domowych z królem Węgier, Salomonem,
który wspierany przez wojska
niemieckie nie godził się na rządy
Gejzy w przypadających mu zgodnie z
prawem księstwach. Władysław, Gejza
i Lambert - trzeci z synów Beli I -
opuścili w pewnym momencie Węgry i
udali się do Polski, po militarną
pomoc Bolesława II Szczodrego.
Gdy przybyli z jego wojskami na
Węgry, Salomon - 20 stycznia 1064
roku - zawarł z braćmi rozejm w
miejscowości Gyor. Zgodnie z jego
postanowieniami Salomon pozostawał
monarchą węgierskim, bracia zaś
mogli bez przeszkód sprawować rządy
w księstwach, którymi wcześniej
władał ich ojciec. Kiedy w roku 1068
tereny Transylwanii najechali
Pieczyngowie, bracia wraz z królem
Salomonem odbili region z rąk
koczowników, pokonując ich w bitwie
pod Kerles. Jak głoszą legendy, po
zakończonym starciu, święty
Władysław I miał udać się w pościg
za grupą uciekających Pieczyngów i
uratować z niewoli porwaną przez
nich młodą Węgierkę.
Niestety, z czasem stosunki między
Salomonem i synami Beli uległy
pogorszeniu. Doszło do kolejnej
wojny domowej, w której to bracia
pokonali dotychczasowego monarchę,
na nowego władcę obrano zaś Gejzę.
Władysław w 1074 roku skutecznie
dowodził obroną słowackiego dziś
miasta Nitra przed nacierającymi
oddziałami Salomona i po śmierci
Gejzy, 25 kwietnia 1077 roku, to
właśnie późniejszy święty został
obwołany nowym monarchą Węgier.
Na głowę włożono mu koronę przysłaną
przez cesarza bizantyjskiego Michała
VII Dukasa – słynna korona świętego
Stefana znajdowała się wówczas w
rękach Salomona. Władysław
ostatecznie pokonał Salomona w 1085
roku. Dwa lata wcześniej dzięki jego
staraniom kanonizowano Stefana I,
jego syna Emeryka oraz Gerarda z
Csanad.
Węgry rozkwitły pod jego panowaniem.
W Kościele wprowadzano reformy
Grzegorza VII, w 1087 roku założono
biskupstwo w Agram, czyli w
dzisiejszym Zagrzebiu, gdyż
Władysław rozciągnął swe panowanie
także na tereny należące dziś do
Chorwacji. Warto zaznaczyć, że
podczas polskiego sporu Władysława
Hermana ze Zbigniewem, król
węgierski poprzeć miał Zbigniewa.
Władysław I zmarł 29 czerwca 1095
roku nieopodal Nitry. Pochowano go –
tak, jak sobie tego przed śmiercią
życzył – w katedrze w Wielkim
Waradynie (dzisiejsza Ordea w
Rumunii). Tam też w średniowieczu
odbywały się liczne pielgrzymki do
jego grobu. Kanonizowano go w 1192
roku.
W 150 lat po jego śmierci Mongołowie
najechali Wielki Waradyn. Wtedy to –
zgodnie z legendarnymi przekazami -
Władysław ukazał się na koniu w
towarzystwie unoszącej się ponad nim
niewiasty w złotej poświacie. Na ten
widok azjatyccy wojownicy uciekli w
popłochu, miasto zaś dzięki cudownej
interwencji zostało ocalone...
|