
ŚWIĘTY NA KAŻDY DZIEŃ

1 listopad. Wszystkich Świętych
Nie
wiemy ilu ich jest. Zapewne każdego
dnia więcej. Z sytej Europy,
męczeńskiej Azji, żyjącej w biedzie
Afryki czy pełnych kontrastu Ameryk.
Kiedyś - miejmy nadzieję - i my do
ich grona dołączymy.
Powiedzieli o wszystkich świętych...
Święty Jan: Przychodzą z ucisku
Potem
ujrzałem: a oto wielki tłum, którego
nie mógł nikt policzyć, z każdego
narodu i wszystkich pokoleń, ludów i
języków, stojący przed tronem i
przed Barankiem. Odziani są w białe
szaty, a w ręku ich palmy. I głosem
donośnym tak wołają: Zbawienie u
Boga naszego, Zasiadającego na
tronie i u Baranka. A wszyscy
aniołowie stanęli wokół tronu i
Starców, i czworga Zwierząt, i na
oblicza swe padli przed tronem, i
pokłon oddali Bogu, mówiąc: Amen.
Błogosławieństwo i chwała, i
mądrość, i dziękczynienie, i cześć,
i moc, i potęga Bogu naszemu na
wieki wieków! Amen.
A
jeden ze Starców odezwał się do mnie
tymi słowami: Ci przyodziani w białe
szaty kim są i skąd przybyli? I
powiedziałem do niego: Panie, ty
wiesz.
I
rzekł do mnie: To ci, którzy
przychodzą z wielkiego ucisku i
opłukali swe szaty, i w krwi Baranka
je wybielili. Dlatego są przed
tronem Boga i w Jego świątyni cześć
Mu oddają we dnie i w nocy. A
Zasiadający na tronie rozciągnie
namiot nad nimi. Nie będą już łaknąć
ani nie będą już pragnąć, i nie
porazi ich słońce ani żaden upał, bo
paść ich będzie Baranek, który jest
pośrodku tronu, i poprowadzi ich do
źródeł wód życia: i każdą łzę otrze
Bóg z ich oczu.
Święty Jan, Ewangelista, umiłowany
uczeń Jezusa (Ap 7,9-17)
Benedykt XVI: We wspólnocie świętych
Bóg
jest mocniejszy niż śmierć i kto
umiera w Chrystusie, umiera do
życia. Dawniej ludzie chcieli być
pochowani w pobliżu św. Piotra, w
pobliżu męczenników, aby – w śmierci
i przy zmartwychwstaniu – być w
dobrym towarzystwie. W ten sposób
wiązano się ze świętymi i ze zbawczą
mocą samego Jezusa Chrystusa.
Wspólnota świętych obejmuje życie i
śmierć: człowiek trzyma się jej
właśnie w chwili śmierci, aby nie
spaść w pustkę; aby ta wspólnota
wciągnęła go w prawdziwe życie; aby
również w towarzystwie świętych
stanąć przed Sędzią i dzięki ich
obecności wytrwać w godzinie sądu. W
ten sposób cmentarz – plac żałoby i
przemijania – stał się miejscem
nadziei. Kto tutaj jest pochowany,
mówi: „Wierzę Ci, Chrystusie
Zmartwychwstały. Trzymam się Ciebie.
Nie sam przychodzę w śmiertelnej
samotności tego, który nie
potrafiłby kochać; przychodzę we
wspólnocie świętych, którzy mnie i w
śmierci nie opuszczą.” Tę przemianę
miejsca żałoby w miejsce nadziei
widać też w zewnętrznym wystroju
tego cmentarza (zresztą, wszystkich
cmentarzy chrześcijańskich w ogóle):
zdobią go kwiaty i drzewa; zdobią go
znaki miłości i przywiązania. Jest
on jak ogród, taki mały raj pokoju w
niespokojnym świecie, taki znak
nowego życia. Cmentarz jako miejsce
nadziei – to jest chrześcijańska
wizja. (...) Cmentarz zaprasza nas,
abyśmy tak żyli, żeby nie wypaść ze
wspólnoty świętych. Zaprasza nas,
abyśmy w życiu szukali tego i byli
tym, co przetrwa i w śmierci, i w
wieczności.
Pogoda dla świętych
Od
lat piszę minifelietony o świętych.
Przyznam, że tylko raz, czytając
„święty” życiorys, pomyślałem sobie
„Boże, co za nudy”. Ale i w tym
wypadku nie jestem pewien, czy to
nie była wina raczej autora
biografii niż jej bohatera. Święci
to niesamowite oryginały. Ich
historie w wielu przypadkach to
gotowe scenariusze filmowe. To
ludzie z krwi i kości, stąpający
twardo po ziemi, ale owładnięci
pasją Boga. Uderzające jest to, jak
wielu z nich doświadczyło różnego
rodzaju cierpienia: rozczarowań,
niezrozumienia, odrzucenia,
poniżenia, lęków. Nieraz ból był im
zadawany także przez ludzi Kościoła.
Wspomnijmy choćby skrajny przypadek
św. Joanny d’Arc, skazanej na śmierć
dzięki inkwizycji. To, co zadziwia i
co jest być może cechą świętości po
prostu, to zdolność przyjmowania
cierpienia. Nie chodzi, broń Boże, o
cierpiętnictwo. To raczej zgoda na
nieuniknioną dozę cierpienia
przypisaną ludzkiemu życiu. To także
odwaga ponoszenia ceny za wierność.
Nieraz najwyższej. To zgoda na
krzyż. Nie jest przypadkiem, że kult
świętych, a także uroczystość
Wszystkich Świętych, mają swoje
korzenie w kulcie męczenników. Mówi
się, że święci nie wiedzieli, że są
święci. Czy na pewno? Nieraz w
swoich tekstach święci piszą wprost:
„chcę być święty”. To jest świadomie
obrany przez nich kierunek życia. Na
jednym oddechu wołają zazwyczaj:
„jestem wielkim grzesznikiem”.
Oczywiście pragnąc świętości, nie
myślą o wynoszeniu na ołtarze. Ale
jest w nich silne przekonanie, że
prawdziwa ludzka wielkość to właśnie
świętość. Powiedzieć „chcę być
świętym” wymaga odwagi w czasach, w
których przepustkę do tzw. wielkiego
świata daje deklaracja przeciwna:
„radzę sobie świetnie bez Boga”,
„oczywiście, ha, ha, ha, nie jestem
święty, święta”. Wspominamy w jednej
uroczystości wszystkich świętych.
Skąd takie święto? Jakby Kościół
obawiał się, że o kimś zapomniał,
albo że któryś święty zagubił się w
kolejce do kanonizacji. Ten dzień
przypomina nam, że świętych jest
więcej, niż nam się wydaje. Świętość
wielu pozostała znana tylko
nielicznym. Ale Pan Bóg o nich nie
zapomni. Ci wyniesieni uroczyście na
ołtarze, pełnią rolę symbolu,
zachęty. Ich barwne życiorysy
pokazują, że świętość jest możliwa
dla każdego, w każdej epoce, w
każdych warunkach. Nie ma złej
pogody dla świętych. Do licha, a ja
co? Chcę być świętym?
Skąd kult świętych w Kościele?
W
początkach chrześcijaństwa nie
oddawano czci publicznej nikomu ze
stworzeń ani ludziom, ani nawet
aniołom. W obawie bałwochwalstwa
kierowano jedynie kult do Pana Boga
i Jezusa Chrystusa, Syna Jego.
Uderza ten rys charakterystyczny
przede wszystkim w księgach Nowego
Testamentu.
A
jednak nawet już tam można dostrzec
pewne ślady początku czci świętych
Pańskich. Pochwały, jakie daje sam
Jezus Chrystus św. Janowi
Chrzcicielowi (Mt 77,7-77), cześć, z
jaką św. Paweł wyraża się o
Abrahamie (Rz 4,18-22) i
Melchizedechu (Hbr 5,7;7,1-4),
genealogia Dawida jako prarodzica
Jezusa Chrystusa (Mt 1,1-17; Łk
3,23-38), podziw dla bohaterskiej
śmierci św. Szczepana (Dz 6-7) -
wszystko to naprowadza na wiarę
pierwotnego Kościoła, że osoby te są
nie tylko zbawione i cieszą się
chwałą w niebie, ale że mają także
moc wspierania braci swoich na ziemi
przez orędownictwo za nimi.
Wizerunki Najświętszej Maryi w
katakumbach przedstawiające Ją w
aureoli, w postawie siedzącej na
tronie są pierwszym wyraźnym śladem
Jej kultu w chrześcijaństwie.
Prawda, że nimbem otaczano także
osoby cesarzy, ale właśnie dlatego,
że przypisywano im władzę pochodzącą
od Boga. Sobór powszechny w Efezie
(431), zwołany w obronie tytułu
Boskiego Macierzyństwa Maryi
przyczynił się w konsekwencji do
rozszerzenia i pogłębienia kultu
Maryi. Od tego czasu Kościół zaczyna
obchodzić święta ku Jej czci i
stawiać świątynie ku Jej chwale.
Poeci chrześcijańscy układają hymny
i publiczne modlitwy, które wchodzą
także do liturgii.
Spośród świętych Pańskich na
pierwszym miejscu doznają czci
męczennicy. Pilnie spisuje się
okoliczności ich śmierci w tak
zwanych Aktach męczeństwa, stawia
się im nagrobki, sprawuje się na ich
grobach obrzędy liturgiczne, wzywa
się ich pośrednictwa.
Od
wieku IV natrafiamy na wyraźne ślady
kultu wyznawców. Do pierwszych,
którzy zasłużyli sobie w Kościele na
kult publiczny, należeli św. Hilary
z Poitiers (+368), św. Ambroży
(+397) i św. Marcin (+ok. 397-401)
na Zachodzie, a na Wschodzie: św.
Paweł Pustelnik (+342), św. Antoni
Pustelnik (+356), św. Efrem (+373) i
św. Bazyli (+379).
Ponieważ męczenników bezimiennych
było bardzo wielu, dlatego Kościół w
Antiochii wpadł pierwszy na pomysł,
aby razem w jednym dniu obchodzić
ich wspomnienie. Już od IV wieku
poświęcono tam ku ich czci pierwszą
niedzielę po Zesłaniu Ducha
Świętego. Była to więc pierwsza
uroczystość Wszystkich Świętych
Męczenników, którzy oddali życie dla
Chrystusa, a których nie wspominano
ani w martyrologiach miejscowych,
ani w kanonie Mszy świętej.
Na
Zachodzie myśl ta znalazła
urzeczywistnienie, kiedy papież św.
Bonifacy IV, starożytną świątynię
rzymską, poświęconą czci wszystkich
bóstw (Panteon) dnia 13 maja 609
roku poświęcił jako świątynię
katolicką ku czci Matki Bożej i
świętych męczenników. W wieku VIII
poszerzono ten tytuł na kościół
Matki Bożej, męczenników i
wszystkich sprawiedliwych. Wreszcie
papież Jan XI w 835 roku ustanowił
osobne święto ku czci Wszystkich
Świętych, wyznaczając na dzień im
poświęcony 1 listopada. Świątynia
Panteon, a dziś kościół Wszystkich
Świętych, istnieje w Rzymie do
obecnych czasów; przetrwał wszystkie
burze dziejów.
Kult świętych a teologia
Jak
wskazywała pierwotna nazwa tytułu
świątyni, Kościół tego dnia ogarnia
wspomnieniem i miłością wszystkie
swoje dzieci, które z tego padołu
płaczu przeszły do szczęśliwej
wieczności; tych wszystkich, którzy
przetrwali wszystkie próby życia
doczesnego i znaleźli się w domu
Ojca niebieskiego. A muszą to być
zastępy nieprzeliczone, skoro
liturgia dzisiejsza przypomina
świadectwo św. Jana Apostoła: "Potem
ujrzałem: a oto wielki tłum, którego
nie mógł nikt policzyć, z każdego
narodu i wszystkich pokoleń, ludów i
języków, stojących przed tronem i
przed Barankiem. Odziani są w białe
szaty, a w ręku ich palmy" (Ap 7,9).
Z
biegiem lat Kościół ubogacił kult
świętych swoich dzieci przez to, że
ku ich czci ustanawiał święta,
stawiał kościoły, czcił relikwie i
pamiątki po nich, modlił się do ich
wizerunków, ułożył ku ich chwale
wiele pieśni i modlitw
liturgicznych.
Jeżeli każdy naród czci swoich
bohaterów, stawia im pomniki i
mauzolea, pisze żywoty, ich imionami
znaczy ulice i miasta, to dlaczego
Kościół nie miałby się chlubić
swoimi najlepszymi dziećmi i swoimi
bohaterami? Dlaczego nie miałby
wyrazić im podzięki, zachęcać synów
ziemi pielgrzymujących do
niebieskiej ojczyzny o polecanie się
ich pomocy i wskazywać ich do
naśladowania jako najpiękniejsze
wzory? Tajemnica świętych obcowania
należy do najpiękniejszych w
wyznaniu wiary chrześcijańskiej.
Podkreśla bowiem, że jesteśmy jedną,
wielką rodziną. Śmierć nie przerywa
bynajmniej więzi, ale ją umacnia.
Ci, którzy przetrwali czas próby
pomagają tym, którzy jeszcze są w
drodze. Odrzucenie tej tajemnicy
byłoby czymś nienaturalnym i
okrutnym; byłoby wielkim zubożeniem
religii. Jeśli Jezus Chrystus
Apostołom swoim obiecuje, że
zasiadać z Nim będą na dwunastu
stolicach i sądzić będą dwanaście
pokoleń Izraela (Mt 19,28-29); jeśli
Apostoł Narodów ma odwagę twierdzić,
że będziemy sędziami spraw
doczesnych, nawet aniołów samych (1
Kor 6,2-3), oznacza to, że zbawieni
będą w niebie z Bogiem współkrólować.
Kiedy
wczytujemy się w dzieje kultu
świętych Pańskich, to zauważamy, że
był on kiedyś niezwykle ciepły i
serdeczny. Każde miasto chciało mieć
swojego szczególnego patrona, jego
relikwie otaczano czcią niezwykłą.
Bywało, że do sanktuarium niektórych
świętych prowadziły całe szlaki
pątnicze. Patronat taki traktowano
serio, uciekając się do świętych
orędowników w każdej potrzebie.
Trzeba przyznać, że protestantyzm
mocno ochłodził tę świętą, żywą
więź. Ale też klimat się zmienił.
Świętość przestała być dla wielu
czymś atrakcyjnym i pożądanym.
Osłabienie kultu świętych Pańskich
zemściło się na ogólnym ostudzeniu
pobożności i religijności.
Widać
miła jest Panu Bogu cześć, jaką
oddajemy świętym, skoro potwierdza
to cudami. Do każdej beatyfikacji i
kanonizacji wymaga się cudów
zdziałanych za pośrednictwem sług
Bożych. Wierni za wstawiennictwem
świętych doznają wielu łask. Tak
więc są oni najlepszymi i
najgodniejszymi przed tronem Pana
Boga przedstawicielami, rzecznikami
i ambasadorami. Jeśli za życia
niektórym Pan Bóg dał na ziemi moc
czynienia cudów, to cóż dopiero po
śmierci!
Stopnie kultu świętych w Kościele
Kościół święty nie wszystkim świętym
daje jednakową rangę. Wyraźnie w
swojej liturgii wyróżnia Najświętszą
Maryję tak co do liczby Jej świąt,
jak ich klasy. Po Matce Najświętszej
wyróżnia kult św. Józefa, który daje
o sobie znać zwłaszcza w wiekach
ostatnich, następnie kult św. Jana
Chrzciciela i Apostołów, aniołów,
świętych doktorów, zakonodawców,
męczenników. Wprowadzenie gradacji:
uroczystość, święto, wspomnienie
obowiązkowe i wspomnienie dowolne
jest wyraźnym tego potwierdzeniem.
Jest to zupełnie naturalne, skoro
Opatrzność w różnym stopniu
wprowadziła dane osoby w tajemnicę
Odkupienia i Zbawienia rodzaju
ludzkiego. Ostatnia reforma
kalendarza wprowadziła "novum" i dla
podkreślenia uniwersalizmu swojego
przeznaczenia przypomina świętych
wielu ras i kontynentów.
Zarzuca się czasem chrześcijaństwu,
że jest religią doczesnego
pesymizmu, że głosi pogardę dla
ziemi i jej dóbr. Słowa Chrystusa
Pana zdają się to zupełnie
potwierdzać: "Błogosławieni
ubodzy... Błogosławieni, którzy się
smucą... Błogosławieni cisi...
Błogosławieni, którzy łakną...
Błogosławieni, którzy cierpią
prześladowanie..." (Mt 5,3.4.6.10).
"Nie gromadźcie sobie skarbów na tej
ziemi..." (Mt 6,14). "Jeśli kto chce
pójść za Mną, niech się zaprze
samego siebie, niech weźmie krzyż
swój i niech Mnie naśladuje" (Mt
14,24). Pozbawione kontekstu słowa
te brzmią twardo. Kiedy jednak je
zestawimy z innymi, które
wypowiedział ten sam Jezus Chrystus,
nabierają one zupełnie innej barwy:
"W domu Ojca mego jest mieszkań
wiele... Idę przecież przygotować
wam miejsce. A gdy wejdę i
przygotuję wam miejsce, przyjdę
powtórnie i zabiorę was do siebie,
abyście i wy byli tam, gdzie Ja
jestem" (J 14,2).
Jakie
zaś jest to miejsce i co nas czeka,
odsłania św. Paweł Apostoł: "Czego
ani oko nie widziało, ani ucho nie
słyszało, ani serce człowieka nie
zdołało pojąć, jak wiele rzeczy
przygotował Bóg tym, którzy Go
miłują" (1 Kor 2,9). W interpretacji
eschatologicznej, w całościowym
spojrzeniu na losy człowieka, nasza
religia jawi się najbardziej
optymistyczną i radosną. Synów ziemi
zamienia w anioły, mieszkańcom
skrawka wszechświata zapewnia
wieczne obywatelstwo w chwale nieba.
Nie łudźmy się! Patrząc trzeźwo,
łatwo osądzimy, jak przemijające
jest życie ludzkie, jak łatwo jego
nić zrywa się, ile niesie ono ze
sobą zawodów i rozczarowań! Oddać
więc za nie wieczność całą byłoby
karygodnym ryzykiem, pomyłką
niewybaczalną. W opisie sądu
ostatecznego napotykamy takie zdanie
Jezusa Chrystusa: "Pójdźcie
błogosławieni Ojca mojego, weźcie w
posiadanie królestwo, przygotowane
wam od założenia świata" (Mt 25,34).
A więc już przy stworzeniu
pierwszego człowieka przeznaczył go
Bóg do wiecznego w niebie
królowania. Niezliczone zastępy
świętych Pańskich, którym dzisiaj
oddajemy hołd, są potwierdzeniem, że
niebo nie jest tylko dla garstki
wybranych i uprzywilejowanych, ale
wszyscy ludzie odkupieni Krwią Syna
Bożego mają do niego pełne prawo. Od
nich tylko zależy, od ich dobrej
woli i współpracy z łaską Bożą, czy
niebo stanie się ich własnością.
Zakończmy nasze refleksje zachętą
św. Augustyna: "Czyżbyś nie potrafił
dokonać tego, co ci mężczyźni i owe
niewiasty? Alboż jedni i drudzy sami
w sobie znaleźli silę?" (Wyznania).
Wszystko jest dobre i jasne
ks.
Tomasz Horak
Kalendarz Kościoła nazywa ten dzień
Uroczystością Wszystkich Świętych. A
święci – to ludzie, którzy żyli tak
intensywnie, że śmierć (niefortunnie
nazywamy tę ważną chwilę życia)
otworzyła przed nimi pełnię
istnienia. Ale najpierw
Przeszli przez ziemię
Życie
człowieka... Życie każdego człowieka
jest dorastaniem do takiej pełni
duchowego rozwoju, jaką zakreślił
każdemu Bóg. A nie każdy jednakowo
tą drogą podąża. Jedni wolniej, inni
szybciej dorastają do miary Bożego
daru. Niektórym ziemskiego życia
braknie. Tych, którzy tę drogę
przebyli, którzy pełnię ludzkiego
rozwoju osiągnęli, którzy wedle
naszego osądu zdobyli cel nieba i
można ich postawić za wzór i
przykład – nazywamy świętymi. Święty
jest tylko Bóg, to prawda. Ale oni
są tak blisko Niego, że Boża
świętość w nich się materializuje i
objawia. Czym jest świętość Boga
samego? Trudno o tym myśleć i mówić.
On przecież jest tak inny od nas:
wielki i potężny, dobry i
miłosierny, cierpliwy i łaskawy.
Człowiek nigdy nie będzie jak Bóg.
Ale jeśli wierny Bożym darom, Bożemu
wezwaniu, uzdolniony łaską nieba
będzie starał się iść drogą dobra i
pobożności – stanie się w świecie
obrazem świętości Boga. "Tak niech
świeci wasze światło przed ludźmi,
aby widzieli wasze dobre uczynki i
chwalili Ojca waszego, który jest w
niebie" – mówił Jezus (Mt 5,16).
Święci przeszli przez ziemię
wykorzystując w najwyższym stopniu
czas, możliwości, zdolności.
Współpracowali z łaską Boga. Otwarci
na Jego natchnienia i wierni Jego
woli. Nie trwonili ani sił, ani
okazji, jakie daje Boża Opatrzność,
jakie stwarza życie. W najwyższym
stopniu są ludźmi z tej ziemi.
Stąpali po niej pewnie. Znali smak
życia. Potrafili zanurzyć się w to
życie bardzo głęboko, nieraz
doświadczając sprzeciwu i wrogości,
znajdując radość w służbie ludziom,
odnawiając siły w obcowaniu z Bogiem
w modlitwie. Szli przez ziemię,
wiedząc, że cel wędrówki jest jednak
dalej, poza ziemią. "W wierze
pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy
tego, co im przyrzeczono, lecz
patrzyli na to z daleka i
pozdrawiali, uznawszy siebie za
gości i pielgrzymów na tej ziemi" –
pisze Autor Listu do Hebrajczyków
(11,13). Dlatego są
Szczęśliwi w niebie
Czy
byli szczęśliwi w czasie ziemskiej
wędrówki? Tak, zdecydowanie tak.
Skąd ja to wiem? Zapyta dociekliwy
czytelnik. Przeczytałem wiele
świadectw życia świętych. I –
poczytuję to sobie za szczególny dar
– miałem okazję być blisko ludzi,
których uważam za świętych. Nie mnie
o tym wyrokować, ale skoro otwarte
zostały procesy beatyfikacyjnie
niektórych z nich, to znaczy że coś
w tym moim mniemaniu jest. Otóż
znając postaci świętych, jestem
przekonany, że byli szczęśliwi w
ziemskim życiu. Nawet bardzo
szczęśliwi. Co nie znaczy, że nie
doznali cierpień. Nawet bardzo
cierpieli. Było w nich jednak coś
niezwykłego: cierpienie nie było w
stanie ich złamać, zgasić ich ducha,
wstrzymać ich aktywności,
przekreślić ich zamiarów i planów.
Byli jakby otoczeni niewidzialnym,
duchowym pancerzem, tak że
cierpienie nie sięgało ich wnętrza.
To zwracało uwagę otoczenia, to
robiło wrażenie, to wreszcie było
taką szczególną pieczęcią
potwierdzającą ich słowa, pomysły,
dzieła. Pytam o szczęście na ziemi.
A jeśli odpowiedź brzmi: tak, to
niestosowne byłoby pytanie, czy są
szczęśliwi w niebie. Skoro świętość
to pełnia rozwoju, osiągnięcie miary
doskonałości zakreślonej przez Boga
– czy można nie być szczęśliwym,
osiągnąwszy tę pełnię? Niebo – to
bliskość Boga. Niebo – to bliskość i
wspólnota z tymi, którzy tę samą
doskonałość osiągnęli. Niebo – to
otwarcie się przed człowiekiem,
przed świętym, nowych i rozległych
możliwości działania. Z tego powodu
święci
Wracają na ziemię
Czy
ktoś aktywny i pełen życia, może
pogrążyć się w bezczynności? Niebo
nie jest bezruchem i apatią. Święci
wracają więc na ziemię. Dotykamy w
tym momencie tematu trudnego, czasem
drażliwego. Dlaczego? Bo bardzo
łatwo o spłycenie problemu. Bardzo
łatwo o doszukiwanie się na każdym
kroku obecności postaci
przychodzących z zaświatów. Bardzo
łatwo o takie budowanie swojej
wiary, która wszędzie dopatruje się
niezwykłości i cudowności. A nie o
cudowności chodzi. Święci wracający
do nas, na ziemię, wchodzą w naszą
codzienną zwyczajność. Towarzyszą
nam dyskretnie, ale i wytrwale. To
właśnie mamy na myśli, powtarzając
słowa wyznania wiary: "Wierzę w
świętych obcowanie". Warto dodać, że
święci często wyprzedzali swoją
epokę. Dlatego bywali nierozumiani,
czasem lekceważeni. Aż przychodził
"ich" czas, gdy mieszkańcy ziemi
dojrzewali do przyjęcia orędzia,
przykładu, dzieł zapoczątkowanych
przez świętego. Podzieliliśmy
zadania pomiędzy świętych,
przypisując np. św. Antoniemu
szukanie zgubionych rzeczy, św.
Agacie i św. Florianowi gaszenie
pożarów, a św. Ignacemu opiekę nad
rodzącymi. Bez wątpienia coś w tym
jest, ale to byłoby zbyt mało.
Święci są przede wszystkim naszymi
opiekunami i przewodnikami w drodze
ku temu, co najważniejsze – ku pełni
rozwoju, ku doskonałości ducha
nakreślonej każdemu z nas w Bożych
planach, ku niebu i ostatecznemu
spełnieniu naszego istnienia. Dobre
myśli, idee, pomysły warte
urzeczywistnienia, wszelkie dzieła
sprawiedliwe i pomocne ludziom,
wszystko co piękne i czyste –
wszystko to w naszych umysłach,
sumieniach, poczynaniach wspierają
święci. I ci ogłoszeni przez Kościół
z imienia, i ci, których 1 listopada
ogarniamy naszą pamięcią i miłością
nazywając ich Wszystkimi Świętymi.
Tego dnia wybiegamy myślą.
Do nieba
A "tu
wszystko jest dobre i jasne. Wszyscy
posiadają to, co ich wypełnia, to,
za czym tęsknili w czasie ziemskiej
wędrówki, i to, do czego nie umieli
tęsknić przez niedociągnięcia
duchowe. Tu urzeczywistnia się
wszystko, co nasza wyobraźnia mogła
stworzyć. Wszystkie bowiem
najbardziej fantastyczne myśli
ludzkie są ledwie bladym, dalekim
refleksem pomysłowości Bożej. Boża
fantazja nie ma granic, a każda myśl
Jego jest równocześnie aktem
twórczym. W Niebie odnajdzie dusza
wszystkie pragnienia, ale odnajdzie
je w formie doskonałej. Odnajdzie
tam nawet to, co nie pomyślane
leżało na jej dnie jako tęsknota".
Tak o niebie pisze jedna ze
współczesnych mistyczek. Jestem
przekonany, że jej tęsknoty Bóg już
spełnił. A my? Cóż, my wciąż
jesteśmy w drodze ku świętości, ku
niebu, ku głębi samych siebie, ku
Bogu.
Święto nieznanego świętego
Nieoficjalni święci. Ks. Tomek
Wuwer, Paweł Bednorz, Anna Gojny,
Klara Anderska...
Nie
mają swojego miejsca na ołtarzach, w
mszale, w litanii, ale mają swoje
miejsce w niebie. Mają także trwałe
miejsce w naszych sercach. W
uroczystość Wszystkich Świętych ich
imiona układają się w litanię...
Dzień
Wszystkich Świętych jest jak grób
nieznanego żołnierza. Symboliczny
grobowiec, kryjący ciało anonimowego
żołnierza, jest miejscem pamięci o
wszystkich bezimiennych bohaterach
wojen. Dzień Wszystkich Świętych
jest świętem wszystkich
nieoficjalnych świętych. Tych
niewyniesionych na ołtarze przez
Kościół, ale wyniesionych do nieba
przez Boga.
Ich
pełna lista znana jest tylko Bogu. W
dzień Wszystkich Świętych układamy
prywatne litanie. Świętych, którzy
żyli wśród nas i zostawili w naszym
życiu ślad. Mamy pewność, że to nie
tyle oni potrzebują naszej modlitwy,
ale odwrotnie, my możemy prosić ich
o pomoc. Czym jest świętość? A może
lepiej
kim są święci?
Nie
dowiemy się tego ze słodkich
pobożnych opowieści albo
cukierkowatych portretów z
obowiązkowo anielskim obliczem.
Dowiadujemy się, czym jest świętość,
spotykając świętych. I chyba tylko
tak.
Żyją
wśród nas. Wbrew logice tego świata.
Jest w nich wewnętrzna jasność,
prostota. Przezroczystość. Czasem są
jak dzieci, jakby naiwni, zawsze
zdolni do zadziwienia i zachwytu.
Podatni na ból, bezbronni. Nieraz
sami wystawiają się na zranienie.
Nie wyciągają wniosków z lekcji,
które daje życie. Mają swoje wady,
nałogi, słabości. Nie ukrywają tego.
Są grzesznikami - podkreślają to
często.
W ich
obecności czujemy, że coś jest nie
tak z naszym życiem. A przecież
jednocześnie wprowadzają pokój. Jest
w nich coś, co powoduje, że chcemy
być blisko nich.
Cztery lata temu dopisałem do mojej
prywatnej litanii świętych kolejną
osobę: Tomek Wuwer.
Miałem świętego przyjaciela
Umarł
31 października, w 32. roku życia, w
6. roku kapłaństwa. Patrzył na
rzeczywistość oczami poety. Był
obdarzony wrażliwością na piękno w
każdej postaci - piękno ludzi,
krajobrazu, sztuki, poezji. Tą
wrażliwością promieniował na ludzi,
wśród których żył i którym służył.
Lubił podróże. Z ciekawością świata
sąsiadowało pragnienie zatrzymania
chwili, widoku, spotkania... na
fotografii, w słowie. Był wrażliwy
na upływ czasu, na przemijanie,
odchodzenie ludzi. To wyczulenie
miało chyba swoje źródło w jego
chorobie. Nie lubił o tym mówić.
Cierpiał bez robienia hałasu wokół
tej sprawy. Czuł, że jego dni są
policzone. Miał prawo domagać się
taryfy ulgowej, zwolnienia tempa.
Nie korzystał z tego. Była w nim
pasja życia, potęgowana jeszcze
osłabieniem ciała. Radowało go
poznawanie ludzi. Miał dar
wydobywania z ludzi tego, co w nich
najlepsze. O swoich parafianach,
przyjaciołach opowiadał zawsze z
błyskiem w oku, cieszył się ich
pięknem. Kochał ich. Dobro, które
dawał, trwa w ludziach.
W
mojej prywatnej litanii jest także
mój dziadek Paweł. Tak,
miałem świętego dziadka.
Kiedy
słucham opowieści babci o nim, nie
mam co do tego wątpliwości. Biorę ze
wzruszeniem do ręki mały, zielony,
podniszczony zeszyt. Czy mogę nazwać
go relikwią? A dlaczego nie. Dla
mnie nawet bardziej wymowną niż
piszczele oprawione w złote
relikwiarze. To modlitewnik
sporządzony własnoręcznie przez
dziadka. Pisał go na wojnie,
wcielony siłą na Śląsku do
niemieckiej armii. Mimo iż władał
niemieckim, pisał po polsku,
narażając się na oskarżenie o
szpiegostwo czy zdradę. Na pierwszej
stronie: ”Z Bogiem, z Bogiem każda
sprawa, tak mówili starzy.
Rozpoczynam z Bogiem, choć małą
sprawę Panu Bogu na chwałę, mnie zaś
na pożytek, na wzór dla dziatek, by
wszystko zaczynali z Bogiem. Fecamp,
dnia 28 sierpnia 1943 roku”. A
potem: katechizm, pieśni, modlitwy
podczas Mszy św., rozważania Drogi
Krzyżowej. Na stronie z pieśnią ”Nie
płacz już, dziecino” atrament jest
rozmazany. To jego łza - mówi babcia
- on zawsze płakał, kiedy śpiewał tę
pieśń.
Ks.
Jerzy Szymik w swoim ”Dzienniku
Pszowskim” wymienia świętych ze
swojej rodzinnej miejscowości:
”Myślę
o pani Annie Gojny, zakrystiance.
Zmarła niedawno, jej pogrzeb odbył
się 10 lutego 1999 roku. Wszyscy,
którzyśmy ją znali, wiemy: w łupince
szczupłego, schorowanego ciała,
mieszkała wielka, pokorna i życzliwa
wszystkim dusza. Trzy lata przed
śmiercią powiedziała mojej mamie
podczas sprzątania kościoła: - Pani
Szymikowa,
jo się ciesza na śmierć jak na
wilijo...
Myślę
o pani Klarze Anderskiej, która
pracowała przez kilkadziesiąt lat w
pszowskiej zakrystii. (...) Niskiego
wzrostu, drobnej budowy ciała. Była
tytanem pracy i dobrą duszą całej
parafii. Znali ją wszyscy. Ona też
znała Pszów na wylot. Kiedy w
zakrystii pojawiał się ktoś
zamawiający Mszę św., pani Klara
była w stanie napisać mu z pamięci
dwustronicowe zalecki, obejmujące
detalicznie i dokładnie całe zmarłe
bliższe i dalsze pokrewieństwo, oraz
- jakżeby inaczej - tzw. dusze
opuszczone, których tajemniczy
status i los najbardziej mnie w
ministranckim dzieciństwie
intrygował. Zresztą, właśnie nas,
rozwydrzonych małych ministrantów,
trzymała nadzwyczaj krótko,
korzystając czasem z pomocy
drewnianych (i, jak doskonale
pamiętam, bardzo twardych)
wieszaków. Była panną, całym jej
życiem był Kościół, parafia i jej
sprawy. Pamiętam, że dużo się
modliła w samotności, wertując w
ciszy, w pustym kościele, gruby i
mocno podniszczony modlitewnik. Od
tamtej pory, kiedy czytam o
prorokini Annie, córce Fanuela,
która, jak pisze św. Łukasz, »nie
rozstawała się ze świątynią, służąc
Bogu w postach i modlitwach dniem i
nocą«, wtedy zawsze myślę o pani
Klarze. I wierzę, że ona też myśli,
pamięta i pomaga. Communio sanctorum.
Świętych obcowanie”.
W
uroczystość Wszystkich Świętych
zatrzymujemy się nad grobami.
Zapalamy małe światełka. Kładziemy
świeże kwiaty. Klecimy nieudolnie
modlitwę. Próbujemy
oswoić puste miejsca,
które
zostały w nas po nich. Z perspektywy
rozstania rozumiemy wyraźniej, jak
bardzo ich kochaliśmy, jak wiele im
zawdzięczamy. Może dopiero teraz
rozumiemy, że byli święci.
W
światełkach zniczy ożywają napisy
wykute w kamieniu: imię i nazwisko,
które wywołuje obraz osoby. Z
biegiem lat ten obraz zwolna się
zaciera. Zostają strzępy wspomnień,
fragmenty opowieści, anegdoty,
niszczejące zdjęcia. Na nagrobkach
dwie daty. Nie wybierali ani tej
pierwszej, ani drugiej. Żyli w
zgodzie ze swoim czasem, świadomi,
że Bóg nie myli się w przydziale
współrzędnych.
Anonimowi święci. Bohaterowie
naszych prywatnych litanii. Oni
wszyscy pracowali w jakiejś mierze
na naszą świętość. Nosimy w sobie
ich wiarę, ich świętość. Ich groby
są dowodem przeciwko śmierci.
Katolicy ostatniej szansy
Marcin Jakimowicz i Przemysław
Kucharczak
Dobry
łotr, dobrym łotrem, ale pan nie
znał mojego sąsiada! Rozbił rodzinę,
łapówkarz, za komuny nakradł jak
mało kto, łajdaczył się całymi
dniami. I żeby taki człowiek przyjął
pod koniec życia kapłana? No coś
podobnego. Miłosierdzie Boże ma też
jakieś granice!
Benedyktyn o. Karol Meissner na
rekolekcjach w Warszawie opowiadał
przejmującą historię hitlerowca
Rudolfa Hessa. Był znany jako prawa
ręka samego Hitlera (nie należy go
mylić z Rudolfem Hössem, komendantem
obozu w Auschwitz). Siedząc w
więzieniu, poprosił o długą
spowiedź. Później kapłan miał
odprawić Mszę świętą dla więźniów.
Nie było ołtarza. Odprawimy ją na
waszych dłoniach – zdecydował. Na
czyich? Losujmy. Wypadło na Hessa.
Eucharystię sprawowano na dłoniach
hitlerowca.
Po
kazaniu do zakrystii wpadły oburzone
parafianki. „Ooo, tego przykładu
mógł nam Ojciec oszczędzić!”.
Hans
Frank, generalny gubernator
Generalnej Guberni, hitlerowski
zbrodniarz, został skazany na
szubienicę. Po ogłoszeniu wyroku
pokiwał głową: „Śmierć przez
powieszenie? Zasłużyłem na nią i
spodziewałem się tego”. Do
spowiednika zaś powiedział:
„Dziękuję za dobre traktowanie w
więzieniu. Proszę Boga o
miłosierdzie”. Lekarze i strażnicy
więzienni z Norymbergi opowiadają,
że w ostatnich tygodniach życia nie
rozstawał się z Biblią.
Czy
człowiek stający oko w oko ze
śmiercią może decydować się na
podobne gesty? A może właśnie
wówczas widzi wszystko najwyraźniej?
Czy działa tu zasada „jak trwoga to
do Boga”? Niekoniecznie. Osądzony
razem z Frankiem Julius Streicher,
redaktor naczelny antysemickiego
tygodnika „Der Stürmer”, stojąc pod
szubienicą szyderczo zawołał:
„Szczęśliwego Jom Kippur!”.
„Święty Franciszek” krakowskiej
cyganerii
Piotr
Skrzynecki, legenda Piwnicy pod
Baranami, wolny jak ptak – był
dobrym duchem krakowskiej cyganerii.
Niezwiązany z żadnym Kościołem, z
żadną konkretną formą kultu.
Jazzman i perkusista popularnych
Skaldów Jan Budziaszek, opowiada
przejęty: „Piotr zmarł w niedzielę.
Krystyna Zachwatowicz przeglądając w
sobotę w szpitalu kieszenie jego
marynarki, aby nie zginęło nic
ważnego, wyciągnęła – ku wielkiemu
zdumieniu – różaniec. Kto by
pomyślał? Już wcześniej, kiedy
towarzystwo piwniczne rozchodziło
się do domów po kabarecie, Piotr
nagle znikał. Byli przeważnie tak
zmęczeni, że nikt tego nie zauważał.
Mało kto wiedział, że zanim udał się
do domu »musiał« odwiedzić jeszcze
kościół franciszkanów. Kilka godzin
przed śmiercią powtarzał już tylko:
święty Franciszku, święty
Franciszku, święty Franciszku...”.
Rozgrzeszenie komunisty
Gustáv Husák był w latach
czterdziestych ministrem spraw
wewnętrznych Słowacji, później
prezydentem Czechosłowacji. Był
bezwzględny i niesamowicie aktywny:
osobiście nadzorował procesy
przeciwko duchownym, prześladował
m.in. kardynała Jana Korca. W
czasach stalinowskich nadzorował
zresztą akcje aresztowania
większości katolickich duchownych.
Nieoczekiwanie tuż przed śmiercią
poprosił o spowiedź. Kogo? Kardynała
Jana Korca. Hierarcha nie tylko dał
mu rozgrzeszenie, ale publicznie
oświadczył, że znalazł w nim
człowieka skruszonego i nawróconego.
Inny
posąg tej epoki? Aleksander
Zawadzki. Komunista z krwi i kości.
Często kręciła się wokół niego
rodzona siostra. Ku zgorszeniu
towarzyszy była zakonnicą. Starała
się delikatnie prostować życiowe
błędy brata. Gdy umierał w rządowym
sanatorium pod Warszawą,
niespodziewanie poprosił o spowiedź.
Wyspowiadał go na łożu śmierci
zakonnik, który, by wejść do
komunisty, musiał przebrać się za
pielęgniarza. Sprawa była bardzo
głośna, służba bezpieczeństwa
podjęła nawet specjalną akcję
dezinformującą, że to nieprawda. Jak
człowiek, który w 1949 roku rzucił
hasło do walki z Kościołem, mógł się
nawrócić?
Daj mi duszę swoją
Świadkowie byli poruszeni „stylem”
umierania jednego z największych
kompozytorów w historii ludzkości,
Fryderyka Chopina. Twierdzą, że
umarł jak święty. A nikt się tego po
nim wcześniej nie spodziewał.
We
wrześniu 1831 roku 21-letni Chopin
dowiedział się, że Rosjanie zdławili
w Polsce powstanie listopadowe, że
zdobyli Warszawę. Złapała go za
gardło rozpacz. Chwycił pióro i
zaczął gorączkowo notować: „…wróg w
domu. Przedmieścia zburzone –
spalone. O Boże, jesteś Ty! Jesteś i
nie mścisz się! Czy jeszcze Ci nie
dość zbrodni moskiewskich – albo –
alboś sam Moskal!”.
Nie
on pierwszy „wadził się” z Bogiem.
To samo robili przecież prorocy
Starego Testamentu, to samo robił
Hiob. Jednak, w przeciwieństwie do
nich, Fryderyk pod względem
religijnym zaczął stygnąć.
Zamieszkał w Paryżu. Wciągnęło go to
wytworne, salonowe towarzystwo,
które było jak najdalej od religii.
W
1838 roku Fryderyka oczarowała
pisarka George Sand. Była jedną z
pierwszych feministek. Ubierała się
jak mężczyzna, przeklinała i paliła
jak smok. Miała dwoje dzieci i była
rozwódką. Często zmieniała
kochanków. Fryderyk wdał się z nią w
romans. Byli kochankami przez
dziewięć lat. Na paryskich salonach
traktowano ich jak małżeństwo.
W
końcu jednak romans się skończył.
George Sand wściekła się na
Fryderyka i zerwała z nim wszelkie
kontakty. Kompozytor popadł w
wielkie przygnębienie. Pogłębiła się
jego gruźlica. Nie umiał już
komponować. „Pobożność, którą z łona
matki Polki był wyssał, była mu już
tylko rodzinnem wspomnieniem” –
napisał o jego ówczesnym stanie
Aleksander Jełowicki, serdeczny
przyjaciel. Jełowicki był powstańcem
listopadowym, a później został
księdzem. „Bezbożność towarzyszów i
towarzyszek jego lat ostatnich
wsiąkała coraz bardziej w chwytny
umysł jego, i na duszy jego, jak
chmurą ołowianą, osiadał
zwątpieniem. I tylko już mocą
wykwintnej przyzwoitości jego się
stawało, że się nie naśmiewał głośno
z rzeczy świętych, że jeszcze nie
szydził” – zanotował.
W
1849 roku gruźlica zaczęła Chopina
pokonywać. Ksiądz Jełowicki
odwiedził go kilka miesięcy przed
śmiercią. Padli sobie w objęcia.
„Nędzniał i gasł widocznie, a jednak
nie nad sobą, ale nade mną raczej
zapłakał, użalając się morderczej
śmierci brata mego Edwarda, którego
też kochał” – zapisał ksiądz.
W
czasie rozmowy ks. Aleksander
napomknął coś o mamie Fryderyka. –
Rozumiem Cię! – przerwał mu
Fryderyk. – Nie chciałbym umrzeć bez
sakramentów, żeby nie zasmucić
matki… Ale ich nie mogę przyjąć, bo
już nie rozumiem po twojemu.
Pojąłbym jeszcze słodycz spowiedzi,
płynącą ze zwierzenia się
przyjacielowi. Ale spowiedzi jako
sakramentu nie pojmuję. Jeżeli
chcesz, to dla twojej przyjaźni się
u ciebie wyspowiadam. Ale inaczej,
to nie – stwierdził stanowczo.
Ksiądz Aleksander wiedział, że przy
takiej spowiedzi nie mógłby udzielić
rozgrzeszenia. W ciągu najbliższych
miesięcy często odwiedzał Fryderyka.
Kompozytor nadal jednak nie chciał
słyszeć o sakramencie.
Gdy
Chopin umierał, Jełowicki przybiegł
do niego. Fryderyk uścisnął mu rękę
i powiedział: – Kocham cię bardzo,
ale nic nie mów, idź spać!
Wstał
ranek. „O Boże litości! Jeżeli dusza
brata mego Edwarda miła jest Tobie,
daj mi dzisiaj duszę Fryderyka!” –
błagał w czasie porannej Mszy ks.
Jełowicki. A potem znów ruszył do
Chopina.
Fryderyk zaprosił go do wspólnego
śniadania. – Przyjacielu mój
kochany, dziś są imieniny mego brata
Edwarda – powiedział ksiądz
Aleksander. A potem poprosił, żeby w
ten szczególny dzień Fryderyk dał mu
dar. – Dam ci, co zechcesz –
odpowiedział Chopin.
–
Daj mi duszę twoją! –
wypalił Aleksander.
–
Rozumiem cię, weź ją!
– powiedział kompozytor i usiadł na
łóżku.
Jełowicki upadł na kolana.
Wspominał: „W sercu zawołałem do
Pana: – Bierz ją sam! I podałem
Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego,
składając go w milczeniu na jego
dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu
łzy. – Czy wierzysz? – zapytałem.
Odpowiedział: – Wierzę. – Jak cię
matka nauczyła? Odpowiedział: – Jak
mię nauczyła matka. Wpatrując się w
Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku
łez swoich odbył spowiedź świętą. I
tuż przyjął Wiatyk i Ostatnie
Pomazanie, o które sam prosił”.
Konanie Chopina trwało przez cztery
doby. Zadziwiające było, że mimo
straszliwego cierpienia, Fryderyk
jaśniał szczęściem. Przyjaciele i
przyjaciółki przychodzili się
żegnać, około dwudziestu osób stale
przy nim czuwało. – Módlcie się za
mną! Do widzenia w niebie – mówił im
z uśmiechem. Jednak coraz bardziej
się dusił. W pewnym momencie zdawało
się, że już umarł. Przyjaciele
przybiegli z sąsiednich pokojów i ze
łzami w oczach zatrzymali się nad
łóżkiem. Nagle Fryderyk podniósł
powieki. – Co oni tu robią? Czemu
się nie modlą? – powiedział.
Jełowicki wspominał: „I padli
wszyscy na kolana, i odmówiłem
Litanię do Wszystkich Świętych, na
którą i protestanci odpowiadali”.
Lekarze jeszcze próbowali podtrzymać
we Fryderyku życie. – Puśćcie mię,
niech umrę. Już mi Bóg przebaczył,
już mię woła do siebie! Puśćcie mię,
chcę umrzeć! – zagadywał do nich. –
Bóg się nie pomylił. On mię
oczyszcza. O, jakże Bóg dobry, że
mię na tym świecie karze! O, jakże
Bóg dobry!
Jednym z ostatnich zdań, które
wypowiedział Chopin, było skierowane
do księdza Aleksandra: – Bez ciebie,
mój drogi, byłbym zdechł jak świnia.
2
listopad. Św. Malachiasz -
biskup-prorok
Malachiasz zapisał się w historii
Kościoła dzięki wizjom, których miał
doznać w czasie swojej podróży do
Rzymu, w roku 1139. Mowa tu o
proroctwie, złożonym ze 112
sentencji łacińskich, opisujących
pontyfikaty kolejnych papieży, aż do
ostatniego „Petrus Romanus”- Piotra
Rzymianina. Samo imię biskupa
wywodzi swoją etymologię z
hebrajskiego i oznacza posłańca,
zwiastuna Boga.
Święty urodził się w 1094 roku w
Armagh, w hrabstwie położonym w
Północnej Irlandii. Będąc jeszcze
chłopcem, został powierzony opiece
ascety Imana, o którym było wówczas
głośno w całym kraju. W wieku 25
lat, Malachiasz został wyświęcony na
kapłana. W cztery lata później
ogłoszono go biskupem Connor, a
następnie miasta Down.
Jakiś
czas później, Malachiasz na
polecenie biskupów, odbył podróż do
Rzymu, by uzyskać od papieża dwa
paliusze metropolitalne, w tym jeden
dla siebie. Co prawda nie udało mu
się zrealizować celu swojej
pielgrzymki, ale został ustanowiony
legatem papieskim na Irlandię.
Malachiasz zachęcony przez papieża,
po powrocie do ojczyzny, kontynuował
reformy niezbędne dla odnowy
Kościoła. Prymas w szczególności
starał się zwalczać pychę i
chciwość, która jego zdaniem
zdominowała posługę duchownych.
Zarzucał on wyższym urzędnikom
kościelnym chęć nieustannego
wzbogacania się oraz walkę o władzę.
Malachiasz wobec tych faktów żył jak
asceta, rezygnując z wielu
przywilejów, przysługujących mu jako
legatowi.
To
właśnie ponoć w czasie swojej
pierwszej podróży do Rzymu,
Malachiasz doznał wizji, na którą
składają się łacińskie zdania,
opisujące kolejno panujących po
sobie papieży, zaczynając od
Celestyna II. 111 sentencja na
liście, odnosi się prawdopodobnie do
panującego obecnie Benedykta XVI,
scharakteryzowanego jako „gloria
olivae”, co znaczy chwała oliwki.
Przepowiednia kończy się informacją,
że wraz z końcem pontyfikatu Piotra
Rzymianina, dojdzie do zniszczenia
Rzymu.
Z
proroctwem związanych jest wiele
wątpliwości. Dotyczące one przede
wszystkim jego autentycznego
pochodzenia. Niejasności dotyczą
także samej analizy dokumentu.. Z
uwagi na fakt, że proroctwo składa
się z krótkich, enigmatycznych
sentencji, może prowadzić to do
swobodnych interpretacji i umożliwić
dopasowanie poszczególnych zdań, do
dowolnego elekta.
Niepodważalne jest jednak to, że
Malachiasz żył w ogromnej przyjaźni
z cystersem Bernardem z Clairvaux.
To właśnie na podstawie
korespondencji obu świętych oraz
dzieł autorstwa Bernarda, możemy
czerpać informacje dotyczące życia i
działalności legata. Mowa tu o
„Żywocie świętego biskupa
Malachiasza”, hymnie na cześć
prymasa Irlandii oraz dwóch mowach
pogrzebowych.
Opat
z Clairvaux, nieustannie podkreślał
gorliwość i powołanie, którymi
kierował się święty Malachiasz.
Podziwiał go za jego pracę
duszpasterską, która doprowadziła do
nawrócenia wielu tysięcy
grzeszników, którzy dostąpili
sakramentów Bierzmowania, i
małżeństwa. Tym większy podziw
Bernarda wzbudzał fakt, że jego
serdeczny przyjaciel, wyniesiony do
najwyższych godności kościelnych,
żył jak skromny zakonnik, stroniący
od wygód i pochlebstw. Dzięki temu
otrzymał od Boga dary prorokowania i
czynienia cudów. Przywracał mowę
niemym, uzdrawiał chromych i
przepędzał demony.
Święty Malachiasz w 1148 roku, udał
się do Francji, by złożyć hołd
nowemu papieżowi, Eugeniuszowi III,
uczniowi Bernarda. Chciał on także
ponownie prosić o paliusz. Swoją
podróż odbywał z przekonaniem, że
uda mu się jeszcze tam zastać
papieża-nominata. Niestety nie stało
się tak, a Malachiasz zmarł w wieku
54 lat, na rękach swego przyjaciela,
Bernarda.
Został kanonizowany w 1190 roku
przez papieża Klemensa III.
3
listopad. Święty Marcin de Porres -
patron tolerancji rasowej
Urodził się 9 grudnia 1569 roku w
Limie, jako owoc romansu
hiszpańskiego szlachcica i panamki o
afrykańskim pochodzeniu. Ojciec
wyrzekł się go, odmawiając nazwiska,
uważał bowiem, że posiadanie
ciemnoskórego potomka jest
kompromitujące.
Rozpoczął studia medyczne i
farmaceutyczne, ale nie były jego
pasją - marzył o zajęciu dającym
nieustanny kontakt z ludźmi.
Postanowił więc zostać fryzjerem,
jednak szybko porzucił i ten fach,
by spełnić się jako zakonnik.
Miał
15 lat gdy zgłosił się do klasztoru
dominikanów, byli bowiem pierwszym
zakonem, który wysyłał swych
przedstawicieli do Ameryki. Początki
do łatwych nie należały. W metryce
chłopca widniał wpis „ ojciec
nieznany’, a on sam był mulatem, co
wiązało się z pogardliwym
traktowaniem przez wielu białych
duchownych. Nie pozwolono mu wstąpić
w poczet braci, musiał zadowolić się
posługą tercjarza zakonnego.
Pokornego, oddanego pracy młodzieńca
wreszcie doceniono. Znosił wszelkie
niedogodności, czym wzbudził
sympatię ojców zakonu.
Pozwolono mu złożyć śluby gdy
skończył 24 lata. Jego atutami były
nie tylko pokora, ale i niezwykła
wręcz pobożność. W dzień pracował, w
nocy adorował Najświętszy Sakrament.
Bardzo często rozmyślał nad
męczeńską śmiercią Jezusa, uważał,
że wynagrodzić grzechy może tylko
poprzez biczowanie się, to bowiem
miało zbliżać go do cierpiącego
Chrystusa.
Młody
Dominikanin miał też pewne wyjątkowe
talenty. Potrafił przepowiadać
ludziom przyszłość i odczytywać ich
myśli i zamiary. Niektóre źródła
podają informację o jego rzekomej
umiejętności bilokacji – pojawiania
się w kilku miejscach jednocześnie.
W klasztorze prowadził szpital,
gdzie leczył nie tylko dominikanów,
ale i ludność świecką, czym zyskał
sympatię tłumów, szczególnie Indian
i czarnoskórych niewolników.
Pomagał ludziom bez względu na ich
stan społeczny i kolor skóry,
założył sierociniec w Limie.
Wspomina się o kilku cudownych
wyleczeniach, jakich dokonał. O jego
dobrym sercu świadczy też miłość do
zwierząt. Marcin znany był z
roztaczania opieki nad bezpańskimi
psami i kotami, plotka głosi, że
dokarmiał nawet myszy.
Święty Marcin zmarł w wieku 70 lat,
pokonany przez śmiertelną chorobę.
Został beatyfikowany przez papieża
Grzegorza XVI w 1837 roku, a
kanonizowany przez papieża Piusa XII
w 1945 r., wtedy też uznano go za
patrona wszystkich dzieł społecznych
w Peru. W 1966 r. ogłoszono go
patronem zgody na tle rasowym,
edukacji państwowej i publicznej
telewizji w Peru. Dniem jego
pamiątki jest 3 listopada.
Święty
Hubert - patron myśliwych i
Marszałek Boży
Każdego roku koła i organizacje
łowieckie hucznie obchodzą
wspomnienie św. Huberta. Kim w
rzeczywistości był ich patron wie
jednak niewielu z nas…
Urodził się około 655 roku w
Brabancji. Najpewniej pochodził z
arystokratycznego rodu. Niektóre
źródła podają, iż jego ojcem był
książę Tuluzy, Bertrand. Zgodnie z
legendami, w młodości miał być
Hubert wyjątkowym utracjuszem,
nicponiem, hulaką i rzecz jasna
zapalonym myśliwym.
Anslem Grün w publikacji
„Pięćdziesięciu wspomożycieli”
pisał, iż powodem owego zatracania
się w przyjemnościach świata była
śmierć Floribiany z Löwen - żony
Huberta. Razu pewnego wybrał się
nawet Hubert na łowy w Wielki
Piątek! Tamtego dnia ukazał mu się
jednak w leśnej gęstwinie jeleń z
jaśniejącym w porożu krzyżem. Gdy
późniejszy święty chciał go
ustrzelić, ten przemówił do niego
ludzkim głosem, prosząc myśliwego o
darowanie mu życia, następnie zaś
upomniał go, by nie uganiał się za
zwierzyną oraz pokusami ówczesnej
epoki, kiedy przecież zagrożona jest
jego dusza.
Zdumiony Hubert po tak niecodziennym
spotkaniu, postanowił jak
najszybciej się nawrócić. Jedne
źródła podają, iż rozdał swój
majątek ubogim i na jakiś czas
został pustelnikiem, inne, że
bezzwłocznie przybył na dwór
świętego Lamberta, by zostać jego
uczniem. Po śmierci swego
nauczyciela i mentora to właśnie
jemu przypadł zaszczyt pełnienia
funkcji biskupa Maastricht.
Nazywano go apostołem Ardenów, gdzie
pełnił działalność misyjną. Wiemy
także, że gdy Maastricht zagrażali
Normanowie, przeniósł swą biskupią
stolicę do Liège. Miał też posiadać
dar uzdrawiania zarówno ludzi, jak i
zwierząt.
Był
niezwykle popularny w średniowieczu,
zwłaszcza na dworach królewskich i
książęcych, gdzie rozkochani w
polowaniach monarchowie przyznawali
ordery jego imienia. Najsłynniejszym
odznaczeniem tego rodzaju jest
Hausritterorden vom Heilge Hubertus
Królestwa Bawarii.
Widziano w nim także jednego z
czterech Marszałków Bożych. To
właśnie on oraz święci Korneliusz,
Antoni Pustelnik i Kwiryn z Neuss
mieli – według ludowych wierzeń –
być szczególnie blisko Bożego tronu,
dzięki czemu modlitwy kierowane do
Stwórcy za ich wstawiennictwem miały
być niezwykle skuteczne.
Zmarł
Hubert 30 maja 727 roku w Tervueren,
miejscowości leżącej w pobliżu
Brukseli. Na powyższej ilustracji
widzimy jego podobiznę znajdującą
się nieopodal myśliwskiego zameczku
w Promnicach. Autorem rzeźby jest
XIX-wieczny, górnośląski rzeźbiarz
Johann Janda, któremu w
rzeczywistości pozował do niej…
Książę Pszczyński Jan Henryk XI.
Przedstawia więc ów pomnik
jednocześnie świętego Kościoła
katolickiego, jak i wielkiego
łowczego cesarza niemieckiego.
4
listopad.
Św. Karol Boromeusz
Kościół potrzebował głębokiej
odnowy, zwłaszcza duchowieństwa. I
wtedy właśnie Karol Boromeusz
przeobraża się z dworskiego
kardynała w autentycznego pasterza.
To
był klasyczny przykład nepotyzmu,
czyli zwyczaju obsadzania stanowisk
swoimi krewnymi. 21-letni Karol
Boromeusz (1538–1584) został
kardynałem dzięki swojemu wujowi –
papieżowi Piusowi IV. Rodzice już od
dziecka przeznaczyli go do
kościelnej kariery. Jako 7-letni
chłopak otrzymał tytuł opata w
Aronie! Oczywiście w tego typu
nominacjach chodziło o dochód z
tytułu beneficjum. Młody kardynał,
starannie wykształcony prawnik,
szybko staje się prawą ręką papieża.
W
jego rodowym herbie widnieje
wypisane złotem słowo humilitas,
czyli pokora. Żyje tak jak większość
renesansowych kardynałów: w nowo
wzniesionym pałacu, wśród wystawnych
bankietów, polowań i zabaw. Jest
jednak sprawnym organizatorem i
dobrym dyplomatą, a Opatrzność
strzeże go przed zepsuciem. Młody
kardynał wspiera papieża w pracach
nad zakończeniem Soboru
Trydenckiego, który był odpowiedzią
Kościoła na szerzącą się w Europie
reformację. Kościół potrzebował nie
tylko dokumentów porządkujących
doktrynę. Potrzebował głębokiej
odnowy, zwłaszcza duchowieństwa.
I
wtedy właśnie Karol Boromeusz
przeobraża się z dworskiego
kardynała w autentycznego pasterza.
Decyduje się na przyjęcie święceń
kapłańskich, mimo że papież ze
względów dynastyczno-rodzinnych
namawia go do małżeństwa. Jako
kapłan jest pod wpływem dynamicznie
rozwijających się jezuitów. Siły
dodaje mu też przyjaźń ze św.
Filipem Nereuszem, opiekunem
rzymskiej biedoty. Reformuje własne
życie, a potem zabiera się za
„kolegów po fachu”. Usuwa zbytek,
ogranicza służbę. Jego przykład, nie
bez oporów, działa na Kurię Rzymską.
Jednym z postanowień soboru był
nakaz rezydencji biskupów w swojej
diecezji. Ponieważ Karol był
tytularnym arcybiskupem Mediolanu,
prosi o sakrę i po jej otrzymaniu
przeprowadza się do tego miasta. Tu
od 80 lat nie było na stałe biskupa.
Przebywali poza diecezją. Krążyło
powiedzenie: „Jeśli chcesz dostać
się do piekła, zostań księdzem”, co
oddawało poziom upadku
duchowieństwa. Arcybiskup po
przybyciu do Mediolanu wygłasza
programową mowę. Podkreśla, że
reformę zaczyna się od pasterzy
Kościoła, on sam chce być ojcem
diecezji. Boromeusz zakłada pierwsze
seminarium duchowne, przeprowadza
kilkanaście synodów. Osobiście
niestrudzenie wizytuje rozległą
diecezję obejmującą około 800
parafii. Odwiedza także diecezje w
Szwajcarii. Podróżując, cudem
uchodzi żywy z wielu opresji.
Mobilizuje proboszczów m.in. do
prowadzenia kartoteki parafialnej!
Jest surowy dla gorszycieli.
Napotyka opór kapłanów, zakonników i
zakonnice. Jeden z mnichów strzela do
niego podczas modlitwy w prywatnym
oratorium. Kula tylko lekko go rani.
Kiedy w Mediolanie szaleje dżuma, Boromeusz organizuje w mieście
wielką procesję, której sam boso
przewodzi. Umiera wyczerpany pracą
ponad siły w wieku 46 lat.
Diecezja mediolańska stała się
wzorem trydenckiej odnowy, która na
4 wieki ukształtowała oblicze
Kościoła. Hasło św. Karola humilitas
(pokora) na szczęście nie pozostało
pustym słowem. Jest on wzorem
pasterza, który nie celebruje
siebie, ale ma odwagę reformować
siebie i innych, nawet wbrew presji
własnego środowiska. Bardzo nam
potrzeba biskupów z wizją i odwagą.
Gorliwy duszpasterz
"Wszyscy wprawdzie, przyznaję,
jesteśmy słabi, ale Pan Bóg udzielił
nam środków, z których jeśli tylko
zechcemy, możemy łatwo skorzystać.
Spójrzmy więc na kapłana, który wie,
że wymaga się od niego świętości
życia, wstrzemięźliwości i
anielskich obyczajów w postępowaniu.
Chciałby tego wszystkiego, ale nie
myśli o zastosowaniu prowadzących ku
temu środków: postu, modlitwy,
unikania złych i szkodliwych rozmów
oraz niebezpiecznych poufałości".
To
bardzo krytyczne słowa odnoszące się
do księży. Zapewne można je odnieść
do wielu kapłanów żyjących
współcześnie, choć wygłoszone
zostały w XVI stuleciu. Padły z ust
człowieka bardzo zatroskanego nie
tylko o formację wiernych świeckich,
ale także kładącego ogromny nacisk
na właściwą formację duchownych –
kardynała Karola Boromeusza.
Karol
Boromeusz urodził się w roku 1538 na
zamku Arona w Longobardii. Ukończył
studia prawnicze. Był znawcą sztuki.
Podobno pięknie grał na wiolonczeli.
W wieku 23 lat został kardynałem i
arcybiskupem Mediolanu, lecz
święcenia biskupie przyjął dopiero
dwa lata później. Głęboką przemianę
duchową spowodowała w nim śmierć
brata. Podjął życie pełne ascezy i
duszpasterskiej gorliwości.
Troszczył się o ludzi ubogich i
chorych. Przyczynił się do
zakończenia Soboru Trydenckiego, po
czym z wielkim zaangażowaniem
wprowadzał w swej diecezji jego
reformy. Założył pierwsze na świecie
seminarium duchowne przygotowujące
kandydatów do kapłaństwa. Zmarł 3
listopada 1584 roku.
Swych
współbraci w kapłaństwie pouczał m.
in: "Jesteś duszpasterzem? Nie
chciej z tego powodu zaniedbywać
siebie samego i nie udzielaj się tak
bardzo wokoło, aby dla ciebie nic
już nie zostało. Masz bowiem
pamiętać o duszach, którym
przewodzisz, ale nie tak, abyś
zapomniał o swojej własnej".
5
listopad.
Św. Elżbieta i św. Zachariasz
Cóż my wiemy o Zachariaszu? Tylko
tyle, że był kapłanem z oddziału
Abiasza...
“Maryja
weszła do domu Zachariasza i
pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta
usłyszała pozdrowienie Maryi,
poruszyło się dzieciątko w jej
łonie, a Duch Święty napełnił
Elżbietę. Zawołała ona i
powiedziała: »Błogosławiona jesteś
między niewiastami i błogosławiony
jest owoc Twojego łona. A skądże mi
to, że Matka mojego Pana przychodzi
do mnie?«... Ojciec Jana
Chrzciciela, Zachariasz, został
napełniony Duchem Świętym i
prorokował, mówiąc: »Błogosławiony
Pan, Bóg Izraela, że nawiedził lud
swój i wyzwolił go«” (Łk 1,40n.67n).
Cóż
my wiemy o Zachariaszu? Tylko tyle,
że był “kapłanem z oddziału Abiasza.
Miał on żonę z rodu Aarona, a na
imię było jej Elżbieta. Oboje byli
sprawiedliwi wobec Boga i
postępowali nienagannie według
wszystkich przykazań i przepisów
Pańskich. Nie mieli jednak
dziecka... oboje zaś byli już
posunięci w latach” (Łk 1,5-6).
Można przypuszczać, że nie doczekali
chwili, gdy Jezus zaczął nauczać i
czynić cuda. Pytanie, czy byli
chrześcijanami, wydaje się zatem
pytaniem źle postawionym. A jednak
oboje są tak blisko Jezusa. A jednak
oboje, nie znając Go, o Nim mówią.
Zachariasz w pieśni: Błogosławiony
Pan, Bóg Izraela, że nawiedził lud
swój... Elżbieta zaś przy powitaniu
Maryi: Błogosławiony jest owoc
Twojego łona.
A
skądże mi to, że Matka mojego Pana
przychodzi do mnie? Chciałoby się
powtórzyć słowa z Listu do
Hebrajczyków: “W wierze pomarli oni
wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im
przyrzeczono, lecz patrzyli na to z
daleka i pozdrawiali, uznawszy
siebie za gości i pielgrzymów na tej
ziemi” (Hbr 11,13). Mowa o wielkich
postaciach Starego Przymierza. O
Mojżeszu natchniony Autor pisze:
“Wytrwał, jakby na oczy widział
Niewidzialnego” (Hbr 11,27). Kogo
Autor nazywa Niewidzialnym? Dokładna
lektura Listu odsłania głębszy sens
tych słów: “Niewidzialnym” Starego
Przymierza jest Jezus. Podówczas
Niewidzialny, bo jeszcze na świat
nie przyszedł. Ale Sprawiedliwi
tamtych czasów widzieli dalej i
więcej.
Widzieli - bo napełnił ich Duch
Święty, co podkreśla Ewangelista.
Nie omieszkał on też zanotować, że
Zachariasz i Elżbieta “byli
sprawiedliwi wobec Boga” (Łk 1,6).
Co wynika z tych rozważań? Otóż to,
że określenie “chrześcijanin” w
pewnych sytuacjach staje się za
ciasne, nie jest zdolne ogarnąć
całego bogactwa duchowej
rzeczywistości, jaką jest wiara.
Dlatego wszystko to, co uznajemy za
szczególne rysy portretu
chrześcijanina, nie jest bynajmniej
zarezerwowane tylko dla tych, którzy
z imienia, z przynależności do
Kościoła uważają się za chrześcijan.
Nawet wiara nie jest ich wyłączną
własnością. Elżbieto i Zachariaszu!
Dobrze, że zobaczyliście
Niewidzialnego!
6
listopad.
Św. Leonard z Limoges
Dane dotyczące żywotu świętego
czerpiemy z „Martyrologium
Rzymskiego”, do którego wpisał
świętego Leonarda, kardynał Cezary
Baroniusz. Dodatkowo wzmianki o
świętym odnajdujemy w „Historii”,
spisanej przez Ademara z Chabannes,
na początku XI wieku.
Jednakże Leonard najżarliwiej
czczony był przez lud. To właśnie
dzięki wdzięczności prostych ludzi
doczekał się niezwykle bogatego
kultu. W Polsce w drugiej połowie
XVIII wieku zarejestrowano
kilkadziesiąt parafii pod jego
wezwaniem. Do najstarszej świątyń
jego imienia, należy krypta Św.
Leonarda katedry wawelskiej z X
wieku. Z kolei w Grabowie, do
dzisiejszego dnia, obchodzi się
odpust główny ku chwale świętego.
Przyjmuje się, że święty urodził się
w Galii, podczas rządów cesarza
Anastazego, w 466 roku. Pochodził ze
szlacheckiej rodziny frankońskiej,
która miała duże wpływy na dworze
cesarskim, żyła także w przyjaźni z
królem Franków, Chlodwigiem. Dla
rodziców Leonarda sprawą ogromnej
wagi było zapewnienie synowi jak
najstaranniejszego wychowania i
edukacji. Dzięki temu został oddany
pod opiekę biskupowi Reims, świętemu
Remigiuszowi.
Według legendy, Leonard służył jako
rycerz na dworze Chlodwiga. Król
przed ważną bitwą, miał złożyć
przysięgę, że jeśli odniesie
zwycięstwo, przyjmie chrzest. Tak
też się stało i Leonard wraz ze
swoim władcą, odrzucili pogańskie
wierzenia.
Święty Leonard niezwykle szybko
zyskał sobie szacunek na dworze
królewskim. Wśród ludu panowało
ogólne przekonanie o jego niezwykłej
świątobliwości. Król oferował mu
wiele przywilejów. Jednak Leonard
wycofał się całkowicie z dworskiego
życia i wyruszył do klasztoru Micy.
Tam złożył śluby zakonne. Następnie
osiadł na stałe w puszczy leśnej
koło Limoges. Żył tam niezwykle
ubogo, korzystając jedynie z
hojności natury. Całe dnie spędzał
na modlitwach i kontemplacji.
Pewnego razu, kiedy król polował we
wspomnianym lesie, nadszedł czas
porodu dla jego małżonki, która mu
towarzyszyła. Okazało się, że życie
matki i dziecka jest w
niebezpieczeństwie. Wezwano
Leonarda, a ten dzięki swym
modlitwom i wstawiennictwu u Boga,
sprawił, że wszystko zakończyło się
pomyślnie. Król pragnął wyrazić swą
nieopisaną wdzięczność złotem i
srebrem. Leonard nie chciał przyjąć
daru, a poprosił władcę, by rozdał
te kosztowności najbardziej
potrzebującym.
Średniowieczne żywoty wyliczają
chorych, których uzdrowił święty.
Zasłynął on także jako orędownik
więźniów, za którymi wstawiał się u
króla i możnowładców. Innych
oswabadzał z kajdan w cudowny
sposób, za sprawą swoich gorliwych
modlitw. Słynął on także z
niezwykłych kazań, które nakłaniały
wiernych do objęcia drogi ubóstwa i
służby. Ponoć siedem rodzin z jego
rodu porzuciło bogactwo i
zamieszkało przy klasztorze, aby
wspierać Leonarda w posłudze.
W
lesie ofiarowanym mu przez
Chlodwiga, wybudował kościół ku czci
Najświętszej Maryi Panny. Ponieważ
coraz więcej osób prosiło go o
opiekę duchową, założył klasztor.
Święty Leonard jest patronem dobrego
porodu, więźniów, jeńców, chorych i
zagrożonych napadem. Do jego
atrybutów należą kajdany i łańcuchy.
Święty zmarł w 559 roku. Pochowano
go w kościele przyklasztornym, który
na wieki stał się miejscem licznych
pielgrzymek, w których brali udział
zarówno prości ludzie jak i królowie
oraz dostojnicy kościelni.
7
listopad.
Św Engelbert
Engelbert przyszedł na świat około
1185 roku jako syna hrabiego von
Berg.
Gdy
miał czternaście lat został
kanonikiem w Kolonii, z czasem zaś –
dokładnie od roku 1203 - pełnił
funkcję prepozyta, czyli
przewodniczącego kapituły kanoników
katedry w Akwizgranie.
Kiedy
w Niemczech doszło do zbrojnego
konfliktu pomiędzy Ottonem IV i
Filipem Szwabskim, Engelbert poparł
Filipa w jego staraniach o tron.
Papież Innocenty III popierał jednak
Ottona, w związku z czym, Engelbert,
w wieku 21 lat, został
ekskomunikowany.
Z
pokorą przyjął papieską decyzję,
która zresztą z czasem została
cofnięta, a późniejszy święty wziął
nawet udział w zorganizowanej przez
Innocentego wyprawie krzyżowej
przeciw Albigensom, która miała
miejsce 1212 roku... Mając zaledwie
31 lat Engelbert zostaje
arcybiskupem Kolonii. Na terenie
jego diecezji toczą się walki
pomiędzy Teodorykiem, hrabią na
Kleve oraz Walramem, księciem
Limburga. Świętemu udało się – co
dotąd wydawało się niemożliwe –
pogodzić obie zwaśnione strony. Po
tym dyplomatycznym sukcesie nie
spoczął jednak na laurach.
Następną rzeczą, jaką postanowił się
zająć, było uporządkowanie
kościelnej administracji oraz
diecezjalnych finansów. Sprowadził
do Kolonii franciszkanów i
dominikanów, a także zajął się
wychowaniem syna cesarza Fryderyka
II, Henryka, którego w 1222 roku
osobiście koronował na króla. Gdy
Fryderyk przez pięć lat przebywał
poza granicami Niemiec, to właśnie
Engelbert, w jego zastępstwie,
sprawował władzę na krajem.
Święty wielokrotnie interweniował,
gdy dochodziły go głosy o ucisku i
cierpieniach chłopów, czy też
zakonników, których atakowali możni,
świecy panowie. Jedną z takich
interwencji przypłacił Engelbert
życiem...
W
1225 roku Fryderyk z Insenburga
zaczął nękać siostry zakonne w
Essen. Próbujący wstawić się za
nimi, Engelbert został napadnięty i
zamordowany przez zbirów Fryderyka.
Męczeńska śmierć świętego miała
miejsce 7 listopada 1225 roku w
Gevelsberg. Fryderyk z Insenburga
został niebawem pochwycony i skazany
na śmierć, jego dobra skonfiskowane,
a zamki zburzone.
Podczas pogrzebu legat papieski
nazwał Engelberta „męczennikiem i
drugim św. Tomaszem Becketem”. Do
„Martyrologium rzymskiego” wpisano
go w 1583 roku.
Św.
Willibrord
Jego pomocy wzywali chorzy na
padaczkę i choroby skóry oraz ludzie
cierpiący na skurcze i drgawki.
Nazywany jest Apostołem Fryzji.
Willibrord urodził się około 658 r.
Jego ojciec po śmierci małżonki udał
się na pustelnię i tam zamieszkał z
kilku towarzyszami. Willibrord
został benedyktyńskim mnichem,
wstąpił do opactwa w Ripon. Stamtąd
udał się na studia do Irlandii, a
potem już jako kapłan popłynął wraz
z kilkoma towarzyszami do Fryzji
(Holandia), gdzie podjął pracę
misyjną.
Król
Franków, Pepin II, wydelegował go do
Rzymu w celu uzyskania kościelnych
uprawnień na ten teren misyjny.
Św.
Willibrord jest patronem diecezji w
Utrechcie, Haarlem, Niderlandów i
Luksemburga. Jego pomocy wzywali
chorzy na padaczkę i choroby skóry
oraz ludzie cierpiący na skurcze i
drgawki. Nazywany jest Apostołem
Fryzji.
W ikonografii św. Willibrord
przedstawiany jest w stroju
biskupim. Jego atrybuty to: beczka,
mitra, pastorał, dziecko na księdze,
model kościoła.
8
listopad.
Święty Godfryd - święty dający pokój
Święty Godfryd urodził się w 1065
roku nieopodal Soissons. Chrztu
udzielił mu opat benedyktyński w
Mont-Saint-Quentin, który nadał
dziecku swoje imię zakonne. Według
etymologii imię świętego znaczy
tyle, co „Boży pokój” lub „Bóg
dający pokój”.
Godfryd pochodził z bardzo dobrej
rodziny. Kiedy miał 5 lat, został
przyjęty przez opata jako kandydat.
Po ukończeniu szkoły klasztornej,
wstąpił do benedyktynów. Początkowo
pełnił w opactwie obowiązki
zakonnego brata. W wieku 25 lat
został wyświęcony na kapłana, a
następnie powołano go na opata w
Nagent-Sous-Coucy.
W
1104 roku święty został zmuszony do
objęcia stolicy biskupiej w Amiens,
jednak nie zrezygnował ze
sprawowania godności pasterza
diecezji. Konsekracji Godfryda
dokonał arcybiskup Reims, Manasses.
W tym czasie miał okazję zetknąć się
z papieżem Paschalisem II. Godfryda
łączyła z papieżem serdeczna
przyjaźń, która mogła się później
przyczynić do wygnania świętego.
Nieugiętość i stanowczość świętego
przyczyniła się do jego porażek. W
roku 1114 r. Godfryd usunął się do
założonej przez św. Brunona
„Wielkiej Kartuzji”. Jednak synod w
Beauvais nakazał mu powrót do
diecezji. Święty Godfryd podjął
swoje obowiązki biskupie i
zorganizował synod w Chalons w 1115
roku.
Podczas powrotu do Amiens św.
Godfryd zatrzymał się w Soissons w
opactwie benedyktyńskim. Tam też
zmarł 8 listopada 1115 roku. Legenda
podaje, że przeciwnicy Godfryda
próbowali go otruć, jednak jedzenie
z trucizną zjadł jego pies, który
padł martwy.
Św.
Godfrydowi zaraz po śmieci zaczęto
oddawać kult. W latach 1136-1138
jego żywot spisał Mikołaj, mnich
benedyktyński z Soissons. Do
„Martyrologium rzymskiego” wpisał
św. Godfryda kardynał Cezar
Baroniusz.
9
listopad.
Św. Teodor
Jeden z największych męczenników
Bliskiego Wschodu - święty Teodor -
był potomkiem słynnego rodu. Wiemy
także, iż jako młodzieniec służyć
miał w armii cesarza Maksymiliana.
Gdy w
roku 306 wybuchły prześladowania
chrześcijan - ostatnie, ale niestety
także i najkrwawsze z tych, które
zapoczątkował Dioklecjan - Teodor
odważnie przyznał się do swojej
wiary. W czasie przesłuchania
zażądano, by złożył ofiarę rzymskim
bóstwom, ale dzielny młodzian
oświadczył wobec całego legionu, iż
jest żołnierzem Chrystusa i nie
będzie oddawał czci fałszywym
bożkom. Dano mu więc „czas do
namysłu”.
Czas
ten wykorzystał Teodor na spalenie
słynnej w Amazei świątyni Cybeli. Na
pytanie sędziów, dlaczego to
uczynił, odpowiedział podobno:
"Podłożyłem ogień, aby przekonać się
o potędze Cybeli, której kapłanem
miałem zostać, ale wasza bogini nie
wytrzymała próby ognia". Nie złamały
świętego żołnierza ani obietnice,
jakie składali mu sędziowie, ani
najwymyślniejsze tortury, jakim go
następnie poddali. Kiedy dręczono go
głodem, sam Chrystus miał podobno
przybyć, by nakarmić swojego
rycerza.
Wreszcie zapadł wyrok i Teodor
został żywcem spalony. Na miejscu
męczeństwa cesarz wschodnio-rzymski,
Anastazy, wystawił bazylikę ku czci
świętego. Kościół ten szybko stał
się celem pielgrzymek.
Relikwie świętego Teodora znajdują
się obecnie we włoskim Brindisi, w
tamtejszej katedrze. Męczennik jest
czczony jako główny patron tego
miasta. Relikwie zostały tu
przeniesione z Amazei, gdzie w VIII
wieku doszło do prześladowań
chrześcijan.
Nasze
wątpliwości może budzić fakt, czy
Teodor rzeczywiście spalił
świątynię. Trzeba jednak pamiętać,
że w tamtych czasach, było to
uznawane za godny podziwu akt
potępienia bałwochwalstwa...
10
listopad.
Św. Leon Wielki
"Choć cały Kościół Boży został
uporządkowany według stopni, tak aby
różnorodność członków przyczyniała
się do zachowania całości
Mistycznego Ciała, to jednak – jak
powiada Apostoł – wszyscy stanowimy
jedno w Chrystusie".
Kierował Kościołem w czasach
licznych sporów teologicznych i
sporego zamieszania wśród hierarchii
kościelnej. Jednak przez dwadzieścia
jeden lat swego pontyfikatu nie miał
wątpliwości, że jedność Kościoła
musi być zachowana. Dlatego papież
Leon Wielki nie ustawał w
działaniach na rzecz jej ocalenia.
Urodził się około roku 400 w Turcji,
choć istnieją źródła, które podają
jako miejsce jego urodzenia
Toskanię. Papież Celestyn I mianował
go archidiakonem. Spełniał funkcję
legata papieskiego. Gdy wybrano go
na Stolicę Piotrową, przebywał w
Galii.
Jako
papież zwalczał wytrwale liczne
wówczas błędy w wierze. Dużo uwagi
poświęcał umacnianiu
wewnątrzkościelnej dyscypliny.
Przeciwstawiał się odśrodkowym
tendencjom, które pojawiły się w
lokalnych Kościołach w Afryce
Północnej i w Galii. Co prawda nie
uczestniczył osobiście w Soborze w
Chalcedonie (451 r.), ale wysłał tam
swoich legatów.
Miał
również ogromne zasługi na polu
zachowania pokoju - bronił Rzymu
przed najazdami barbarzyńców. Nie
zawahał się wyjechać naprzeciw
zagrażającym Rzymowi wojskom króla
Hunów, Attyli i króla Wandalów,
Genzeryka i prosić ich o zachowanie
miasta od zniszczenia.
Był
znakomitym teologiem, który potrafił
nauczać w piękny sposób. Do naszych
czasów zachowało się około 200
listów i około 100 mów wygłoszonych
przez Leona Wielkiego.
Zmarł
10 listopada 461 roku.
Jedną
z jego najbardziej znanych mów jest
kazanie o Narodzeniu Pana Jezusa, w
którym apelował: "Poznaj swoją
godność, chrześcijaninie! Stałeś się
uczestnikiem Boskiej natury, porzuć
więc wyrodne obyczaje dawnego
upodlenia i już do nich nie
powracaj. Pomnij, jakiej to Głowy i
jakiego Ciała jesteś członkiem.
Pamiętaj, że zostałeś wydarty mocom
ciemności i przeniesiony do światła
i królestwa Bożego. Przez chrzest
stałeś się przybytkiem Ducha
Świętego, nie wypędzaj Go więc z
twego serca przez niegodne życie,
nie oddawaj się ponownie w niewolę
szatana, bo twoją ceną jest Kraw
Chrystusa".
Pierwszy Wielki
Na
własnej skórze doświadczał
konsekwencji przysłowia: „Obyś żył w
ciekawych czasach”. Trudno znaleźć
bardziej burzliwy pontyfikat.
Jego
imię budziło grozę na rzymskich
ulicach. Attyla – wódz wojowniczych
Hunów zbliżał się do Wiecznego
Miasta. Po domach opowiadano o
potężnym wodzu zwanym „Biczem
Bożym”, o jego niezliczonych
bogactwach, trzystu żonach, o tym,
że zamordował własnego brata, z
którym dzielił władzę. Hunowie,
których imperium sięgało od Danii po
Bałkany i od Renu aż po Morze
Kaspijskie, byli coraz bliżej.
Historyk rzymski Ammianus
Marcellinus straszył: „Mają grube
kończyny, umięśnione plecy, a ich
wygląd jest tak odpychający, że
przypomina raczej dwunożne
zwierzęta”.Gdy wojownicy zbliżyli
się do Rzymu, na ich spotkanie
wyjechał papież Leon I. Wszedł do
namiotu Attyli i zaczął rozmowę.
Rzym, który miał być zrównany z
ziemią, ocalał. Gdy w 455 r. miastu
zagrażali Wandalowie, Leon I
ponownie wyjechał konno na spotkanie
ich wodza, Genzeryka. Długo
rozmawiali. I choć Wandalowie nie
dotrzymali słowa i złupili Rzym,
miasto uniknęło rzezi.
Papież Leon na własnej skórze
doświadczał konsekwencji przysłowia:
„Obyś żył w ciekawych czasach”.
Trudno znaleźć bardziej burzliwy
pontyfikat. I nie chodziło jedynie o
zewnętrznych wrogów, z którymi
trzeba było negocjować. Pochodzący
najprawdopodobniej z Toskanii,
starannie wykształcony w rzymskiej
retoryce teolog, na każdym kroku
bronił czystości wiary. Był to czas
wielu gorących sporów, herezji i
zamieszania. Leon wykazywał błędy:
manichejczyków (równoważenie
działania potęgi dobra i zła, ciało
i materia są złe z natury), pelagian
(człowiek może osiągnąć zbawienie i
doskonałość moralną o własnych
siłach), nestorian (Maryja była
tylko matką Jezusa-człowieka, nie
można nazywać Jej Matką Boga).
Poprzez swych legatów brał udział w
osądzeniu Eutychiusza. Poglądy tego
mnicha, głoszącego, że w Chrystusie
jest tylko jedna natura
(Bosko-ludzka), doprowadziły do
zwołania Soboru Chalcedońskiego w
451 roku. – Czyż może być coś
bardziej szkodliwego, niż wymyślać
rzeczy bezbożne i nie ustępować
przed mądrzejszymi i bardziej
uczonymi? – pisał Leon, a
odpowiadając na zarzuty Eutychiusza,
wyjaśniał: – Syn w niczym nie różni
się od Ojca, ponieważ jest Bogiem z
Boga, Wszechmogącym z
Wszechmogącego, Współwiecznym,
zrodzonym z Wiecznego.
Do
dziś cytuje się słowa Leona I,
pięknie wyjaśniającego, dlaczego Bóg
stał się człowiekiem: „Poddał się On
słabości nie dlatego, że miał udział
w naszych przewinieniach. Przyjął
postać sługi bez zmazy grzechu,
wywyższając to, co ludzkie, nie
umniejszając zaś tego, co Boże,
ponieważ to uniżenie, przez które
niewidzialny objawił się jako
widzialny, a Stwórca oraz Pan
wszystkich rzeczy zechciał stać się
jednym ze śmiertelnych, było
pochyleniem się ku nam miłosierdzia,
a nie wyrzeczeniem się mocy”.
Leon
zmarł 10 listopada 461 r. w opinii
świętości. Był prawdziwym pasterzem
– z dumą opowiadali o nim
chrześcijanie. Kościół nazwał go
jako pierwszego „Wielkim”. Jako
pierwszy został też pochowany w
Bazylice św. Piotra.
11
listopad.
Św. Marcin - Pasterz niezwykle
miłosierny
"Ujrzawszy raz ostrzyżoną owcę,
święty powiedział: "Ta oto wypełniła
rozkaz Ewangelii: miała dwie suknie
i oddała jedną temu, kto jej nie
miał. Tak też i wy winniście czynić"
– czytamy o świętym Marcinie w
"Złotej legendzie" Jakuba de
Voragine.
Marcin urodził się około roku 316 w
Pannonii (dziś leży ona na terenie
Węgier). Jego rodzice byli poganami.
Gdy miał 15 lat, z rozkazu cesarza
musiał wstąpić do służby wojskowej.
Pełnił ją w Galii. Właśnie z tego
okresu życia św. Marcina pochodzi
najbardziej znana legenda o nim.
Jakub de Voragine ujął ją
następująco: "Pewnego zimowego dnia
św. Marcin przejeżdżając przez
bramię Amiens spotkał jakiegoś
biedaka, który był nagi i nie dostał
jeszcze od nikogo jałmużny.
Zrozumiał tedy Marcin, że to on
właśnie powinien pomóc biedakowi,
wyciągnął więc miecz i rozciął na
dwoje płaszcz, który miał na sobie.
Następnie oddał biednemu jedną
część, a drugą okrył się znowu.
Następnej nocy ukazał mu się
Chrystus, ubrany w tę część jego
płaszcza, którą dał biednemu i tak
rzekł do aniołów, którzy Go
otaczali: «W tę szatę ubrał mnie
Marcin, który jeszcze jest
katechumenem!» Święty jednak nie
uniósł się pychą, ale poznawszy
dobroć Bożą przyjął chrzest święty,
mając lat 18. Przez dwa lata jeszcze
pozostał w wojsku, ponieważ prosił
go o to jego trybun, obiecując mu,
że wysłużywszy swoje lata wstąpi do
klasztoru".
Po
odejściu z wojska Marcin założył
klasztor w Ligugé i prowadził w nim
życie monastyczne pod kierunkiem św.
Hilarego. Później został kapłanem, a
mieszkańcy Tours wybrali go na
swojego biskupa, choć bardzo się
temu opierał.
Był
dobrym duszpasterzem dla
powierzonego jego trosce ludu,
gorliwie głosił Dobrą Nowinę,
zakładał klasztory, troszczył się o
duchowieństwo. Jakub de Voragine
napisał o nim rownież: „Św. Marcin
miał serce pełne miłosierdzia dla
grzeszników i z wielką litością
przyjmował wszystkich, którzy
chcieli pokutować. Pewnego razu
diabeł wyrzucał mu, że przyjmuje
pokutę tych, którzy już drugi raz
zgrzeszyli (aby zrozumieć ten zwrot,
trzeba wiedzieć, że w Kościele
pierwszych wieków pojawiły się
przesadnie surowe tendencje do
wykluczania ze wspólnoty tych,
którzy po przyjęciu chrztu popełnili
grzech ciężki – drugi raz zgrzeszyli
– przyp. ks. A. S.). Św. Marcin zaś
odrzekł mu: "Gdybyś ty sam,
nieszczęśniku, przestał niepokoić
ludzi i pokutował za swoje zbrodnie,
to i tobie obiecałbym miłosierdzie,
wierząc w Jezusa Chrystusa".
Święty Marcin, według świadectw jemu
współczesnych, znał wcześniej datę
swej śmierci. Gdy jednak współbracia
prosili ze łzami, aby nie odchodził
od nich, tak zwrócił się do Boga:
"Panie, jeśli jeszcze potrzebny
jestem Twemu ludowi, nie wzbraniam
się przed pracą. Niech się dzieje
wola Twoja".
Zmarł
w roku 397. Był pierwszym świętym
wyznawcą, to znaczy człowiekiem
czczonym, jako święty, mimo że nie
poniósł męczeństwa.
Św.
Teodor Studyta
Ikony, uświęcone błogosławieństwem
liturgicznym i modlitwami wiernych,
łączą nas z Osobą Chrystusa, z Jego
świętymi, a za ich pośrednictwem z
Ojcem niebieskim i są świadectwem
wkroczenia boskiej rzeczywistości w
nasz wszechświat widzialny i
materialny.
Święty, którego dziś spotykamy – św.
Teodor Studyta, przenosi nas w pełne
średniowiecze bizantyńskie, w okres
dość burzliwy z religijnego i
politycznego punktu widzenia. Św.
Teodor urodził się w 759 r. w
szlachetnej i pobożnej rodzinie:
matka – Teoktysta, i jeden z wujów –
Platon, opat klasztoru w Sakkudion w
Bitynii, czczeni są jako święci. To
właśnie ów wuj zachęcił go do życia
monastycznego, które wybrał on w 22.
roku życia. Święcenia kapłańskie
przyjął z rąk patriarchy Tarazjusza,
później jednak zerwał z nim
wspólnotę z powodu słabości, jaką
patriarcha wykazał w sprawie
cudzołóstwa cesarza Konstantyna VI.
Skutkiem tego było wygnanie Teodora
w 796 roku do Tesaloniki. Pojednanie
z władzą cesarską nastąpiło w
następnym roku, za panowania
cesarzowej Ireny, której życzliwość
skłoniła Teodora i Platona do
przeniesienia się wraz z większością
wspólnoty Sakkudionu do klasztoru
Studios na terenie miasta, aby
uniknąć napadów Saracenów. Tak oto
rozpoczęła się ważna „reforma
studyjska”.
Osobiste dzieje Teodora nadal jednak
były burzliwe. Z właściwą sobie
energią stanął na czele oporu
przeciwko obrazoburstwu Leona V
Armeńczyka, który ponownie
sprzeciwił się istnieniu obrazów i
ikon w Kościele. Procesja ikon,
zorganizowana przez mnichów ze
Studiosu, wywołała reakcję policji.
Między 815 a 821 Teodor był
biczowany, więziony i zsyłany do
różnych miejsc Azji Mniejszej. W
końcu mógł powrócić do
Konstantynopola, lecz nie do swojego
klasztoru. Osiedlił się wówczas ze
swymi mnichami po drugiej stronie
Bosforu. Zmarł, jak się wydaje, na
Wyspie Książęcej 11 listopada 826
roku, wtedy wspomina go kalendarz
bizantyński.
Teodor wyróżnił się w dziejach
Kościoła jako jeden z wielkich
reformatorów życia monastycznego i
jako obrońca świętych obrazów
podczas drugiej fazy ikonoklazmu,
obok patriarchy Konstantynopola św.
Nicefora. Teodor zrozumiał, że
sprawa oddawania czci ikonom
dotyczyła samej prawdy o Wcieleniu.
W swoich trzech księgach
„Antirretikoi” (Refutacje), Teodor
porównuje odwieczne związki wewnątrz
Trójcy Świętej, gdzie istnienie
każdej Osoby Boskiej nie burzy
jedności, z relacjami między obu
naturami Chrystusa, które nie
szkodzą w Nim jedynej Osobie Logosu.
I argumentuje: odrzucenie czci
oddawanej ikonie Chrystusa
oznaczałoby wykreślenie samego Jego
dzieła odkupienia z chwilą, gdy
przyjąwszy postać ludzką
niewidzialne odwieczne Słowo
objawiło się w widzialnym ciele
ludzkim i w ten sposób uświęciło
cały widzialny wszechświat. Ikony,
uświęcone błogosławieństwem
liturgicznym i modlitwami wiernych,
łączą nas z Osobą Chrystusa, z Jego
świętymi, a za ich pośrednictwem z
Ojcem niebieskim i są świadectwem
wkroczenia boskiej rzeczywistości w
nasz wszechświat widzialny i
materialny.
Teodor i jego mnisi, świadkowie
odwagi w czasach prześladowań
obrazoburczych, są nierozerwalnie
związani z reformą życia
cenobitycznego w świecie
bizantyńskim. O ich znaczeniu mówi
już pewna okoliczność zewnętrzna:
liczba. O ile liczba mnichów w
klasztorach nie przekraczała
trzydziestu czy czterdziestu, to z
„Żywotu Teodora” wiemy o istnieniu w
sumie ponad tysiąca mnichów
studytów. Sam Teodor wspomina nam o
obecności w jego klasztorze około
trzystu mnichów; widzimy zatem
entuzjazm wiary, jaki narodził się w
kontekście tego męża, rzeczywiście
poinformowanego i uformowanego przez
samą wiarę. Ale bardziej jeszcze niż
liczba znaczący okazał się nowy
duch, nadany przez założyciela życiu
cenobitycznemu (pustelniczemu). W
swoich pismach kładzie on nacisk na
pilną potrzebę świadomego powrotu do
nauczania Ojców, przede wszystkim
św. Bazylego, pierwszego prawodawcy
życia monastycznego, i św.
Doroteusza z Gazy, sławnego ojca
duchowego palestyńskiej pustyni.
Szczególny wkład Teodora polega na
nacisku, jaki kładł on na
konieczność ładu i podporządkowania
się mnichów. Podczas prześladowań
byli oni rozproszeni i przyzwyczaili
się żyć zgodnie z własnym osądem.
Teraz, gdy można było odbudować
życie wspólnotowe, należało
zaangażować się dogłębnie, aby z
klasztoru uczynić znów wspólnotę
prawdziwie organiczną, prawdziwą
rodzinę, czy – jak to on powiada –
prawdziwe „ciało Chrystusa”. W
takiej wspólnocie spełnia się w
sposób konkretny rzeczywistość
Kościoła jako całości.
Inne
głębokie przekonanie Teodora jest
następujące: mnisi, w odróżnieniu od
świeckich, biorą na siebie obowiązek
przestrzegania obowiązków
chrześcijańskich z większym rygorem
i intensywnością. Dlatego składają
specjalne wyznanie, które należy do
hagiasmata (konsekracji) i jest
jakby „nowym chrztem”, w którym
szata odgrywa rolę symbolu.
Charakterystyczne jest bowiem dla
mnichów, w odróżnieniu do świeckich,
zobowiązanie się do ubóstwa,
czystości i posłuszeństwa. Zwracając
się do mnichów Teodor mówi w
konkretny sposób, niekiedy
malowniczy, o ubóstwie, które jednak
w naśladowaniu Chrystusa od początku
stanowi zasadniczy element
monastycyzmu i ukazuje również drogę
nam wszystkim. Wyrzeczenie się
własności prywatnej, ta wolność od
rzeczy materialnych, podobnie jak
umiar i prostota, w formie
radykalnej dotyczą wyłącznie
mnichów, ale duch tego wyrzeczenia
jest taki sam dla wszystkich. Nie
możemy bowiem uzależniać się od
własności materialnej, musimy
natomiast nauczyć się wyrzeczeń,
prostoty, surowości i
wstrzemięźliwości. Tylko w ten
sposób wzrastać może społeczeństwo
solidarne i można przezwyciężyć
wielki problem ubóstwa na tym
świecie. W tym znaczeniu radykalny
znak ubogich mnichów wskazuje
zasadniczo drogę także nam
wszystkim. Gdy następnie przedstawia
pokusy przeciwko czystości, Teodor
nie ukrywa własnych doświadczeń i
ukazuje drogę walki wewnętrznej, aby
znaleźć panowanie nad samym sobą i w
ten sposób szacunek do ciała
własnego i drugiej osoby jako
świątyni Boga.
Głównymi jednak wyrzeczeniami są dla
niego te, których wymaga
posłuszeństwo, ponieważ każdy z
mnichów ma własny sposób życia, a
nauczanie w dużej wspólnocie,
złożonej z trzystu mnichów, wymaga
rzeczywiście nowej formy życia,
którą określa on jako „męczeństwo
podporządkowania się”. Tu również
mnisi dają jedynie przykład tego, co
jest niezbędne dla nas wszystkich,
jako że po grzechu pierworodnym w
człowieku występuje tendencja do
spełniania własnej woli, pierwszą
zasadą jest dlań życie świata, a
cała reszta ma być podporządkowana
własnej woli. Jednakże w ten sposób,
gdy każdy ma na uwadze jedynie
siebie samego, nie może funkcjonować
tkanka społeczna. Dopiero ucząc się
włączania się we wspólną wolność,
dzielenie się i podporządkowywanie
się jej, ucząc się praworządności,
czyli podporządkowania się i
posłuszeństwa wobec reguł dobra
wspólnego i życia wspólnego, można
uleczyć społeczeństwo, jak również
własne ja z pychy bycia centrum
świata. W ten sposób św. Teodor
swoim mnichom a w ostateczności
również nam – w celu delikatnej
introspekcji – pomaga zrozumieć
prawdziwe życie, oprzeć się pokusom
uznania własnej woli za najwyższą
regułę życia i zachować prawdziwą
osobistą tożsamość – która jest
zawsze tożsamością wraz z innymi – i
pokój serca.
Dla
Teodora Studyty cnotą równie ważną
jak posłuszeństwo i pokora jest
philergia, czyli umiłowanie pracy, w
którym widzi on kryterium oceny
jakości osobistej pobożności: ten,
kto jest gorliwy w wypełnianiu
obowiązków materialnych, kto pracuje
z zapałem, uzasadnia Teodor, jest
taki sam także w obowiązkach
duchowych. Nie dopuszcza zatem, aby
pod pretekstem modlitwy i
kontemplacji mnich uchylał się od
pracy, także fizycznej, która –
według niego i całej tradycji
monastycznej – jest środkiem
znalezienia Boga. Teodor nie obawia
się mówić o pracy jako „ofierze
mnicha”, jego „liturgii”, wręcz
swego rodzaju Mszy, przez którą
życie monastyczne staje się życiem
anielskim. I właśnie tak świat pracy
jest uczłowieczany, człowiek zaś
przez pracę staje się bardziej sobą,
bliżej Boga. Na przypomnienie
zasługuje jeden ze skutków tej
szczególnej wizji: właśnie dlatego,
że są one owocem pewnej formy
„liturgii”, bogactwa czerpane ze
wspólnej pracy nie mogą służyć
wygodzie mnichów, ale muszą być
przeznaczane na pomoc ubogim. Możemy
tu wszyscy uchwycić konieczność, aby
owoc pracy był dobrem dla
wszystkich. Oczywiście „studyci”
pracowali nie tylko fizycznie:
odegrali oni wielką rolę w
religijno-kulturalnym rozwoju
cywilizacji bizantyńskiej jako
kaligrafowie, malarze, poeci,
wychowawcy młodzieży, nauczyciele
szkolni, bibliotekarze.
Mimo
prowadzenia rozległej działalności
zewnętrznej Teodor nie pozwalał się
odrywać od tego, co uważał za ściśle
przynależne do jego funkcji
przełożonego: być ojcem duchowym
swych mnichów. Wiedział, jak
decydujący wpływ na jego życie mieli
zarówno jego dobra matka, jak i
święty wuj Platon, którego określał
znamiennym mianem „ojca”. Pełnił
zatem w stosunku do mnichów
kierownictwo duchowe. Codziennie,
jak pisze biograf, po modlitwie
wieczornej przychodził do
ikonostasu, by słuchać zwierzeń
wszystkich. Doradzał również duchowo
wielu osobom spoza klasztoru.
Testament duchowy i Listy ukazują
jego otwarty i serdeczny charakter,
pokazują też, jak dzięki jego
ojcostwu rodziły się prawdziwe
duchowe przyjaźnie wśród mnichów a
także na zewnątrz.
Reguła, znana jako Hypotyposis,
spisana wkrótce po śmierci Teodora,
przyjęta została, z pewnymi
zmianami, na Górze Atos, gdy w 962
r. św. Atanazy Atonita założył tam
Wielką Laurę, i na Rusi Kijowskiej,
gdy na początku drugiego tysiąclecia
św. Teodozjusz wprowadził ją w
Ławrze Pieczerskiej. Rozumiana w
swym autentycznym znaczeniu Reguła
okazuje się wyjątkowo aktualna.
Istnieje dziś wiele prądów,
zagrażających jedności wspólnej
wiary i popychających ku swego
rodzaju niebezpiecznemu
indywidualizmowi duchowemu i
duchowej pysze. Trzeba więc
zaangażować się w obronę i wzrost
doskonałej jedności Ciała Chrystusa,
na którą mogą się zgodnie składać
pokój ładu i szczere stosunki
międzyosobowe w Duchu.
Warto
może na koniec przywołać niektóre
główne elementy duchowego nauczania
Teodora. Miłość do Pana wcielonego i
do Jego widzialności w Liturgii i w
ikonach. Wierność sakramentowi
chrztu i zobowiązanie się do życia w
jedności Ciała Chrystusowego,
pojmowanej też jako jedność samych
chrześcijan. Duch ubóstwa, umiaru,
wyrzeczeń; czystość, panowanie nad
samym sobą, pokora i posłuszeństwo
przeciwko prymatowi własnej woli,
która niszczy tkankę społeczną oraz
pokój dusz. Umiłowanie pracy
fizycznej i duchowej. Przyjaźń
duchowa, zrodzona z oczyszczenia
własnego sumienia, własnej duszy,
własnego życia. Starajmy się
realizować to nauczanie, które
rzeczywiście ukazuje nam drogę
prawdziwego życia.
12
listopad.
Św. Jozafat - Apostoł Jedności
Jan Iwan Kuncewicz wkraczał w
dorosłe życie, stając się coraz
bardziej świadomym chrześcijaninem,
w momencie burzliwych przemian
wewnątrz Kościoła. Wszystkie jego
działania, kształtowane były w
odpowiedzi na zawiązanie Unii
Brzeskiej w roku 1595, pomiędzy
większością biskupów prawosławnych
Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a
kościołem katolickim w Rzymie.
Jan
urodził się w 1580 roku we
Włodzimierzu Wołyńskim. Jego ojciec
był kupcem i w związku z tym
pragnął, aby syn poznał zasady
handlu. W tym celu rodzice wysłali
kilkunastoletniego Jana do Wilna,
gdzie pomagał w zakładzie kupieckim.
Jednakże w wypełnianiu obowiązku
przeszkadzało mu rosnące w nim
powołanie, które coraz częściej
przypominało o sobie. Jan całe
godziny spędzał na modlitwie w
cerkwiach i czytaniu lektur, które
przybliżały mu sprawę Unii.
W
roku 1604 wstąpił do monasteru
Trójcy Przenajświętszej i przyjął
imię Jozafat. Zakon przechodził
wówczas kryzys, a przebywający w nim
mnisi nie przestrzegali Reguły.
Wobec takiej sytuacji nie mógł
liczyć na kierownictwo duchowe więc
sam zaczął kształtować swoje wnętrze
i pielęgnować powołanie.
Jozafat dzięki ascezie i modlitwie
doprowadził do rozkwitu unickiej
parafii. Jego gorliwe kaznodziejstwo
przyciągało wiernych, a także
kandydatów na mnichów.
Najwierniejszym uczniem Jozafata
okazał się Józef Welamin Rutski,
wspólnie z którym podjęli się
reformy i odnowy unickiego życia
zakonnego.
Jozafat mając 38 lat objął funkcję
arcybiskupią w Płocku. Nowa godność
nie przeszkadzała mu w prowadzeniu
ubogiego i pełnego pokory życia.
Swoją energię poświęcał na
roztaczanie opieki nad najbardziej
potrzebującymi. Swój pałac biskupi
przekształcił w schronisko dla
bezdomnych. Jozafat wprowadził
zwyczaj codziennego odprawiania Mszy
św., a także wizytowania parafian. W
tym czasie wydał „Katechizm i Reguły
dla kapłanów” oraz utwory poświęcone
tematowi Unii i jej obronie.
Właśnie owa działalność, głosząca
konieczność umacniania Unii,
przyniosła mu wielu wrogów.
Zarzucali mu, że zdradza własną
tradycję oraz zaprzecza swojej
tożsamości. Święty nie przestawał
jednak stale udowadniać swoim
przeciwnikom, że najważniejsza w
Kościele jest jedność, która go
odrodzi. Nie ukrywał faktu przyjaźni
z łacińskim duchowieństwem, a w
szczególności z zakonem jezuickim.
Jednak z drugiej strony nigdy nie
zdradził tradycji Kościoła
Wschodniego, z której się wywodził.
Pomimo tego przeciwnicy Unii za
wszelką cena pragnęli pozbyć się
niewygodnego arcybiskupa. 12
listopada 1623 rozgniewany tłum
napadł Jozafata oraz jego
pracowników w pałacu. Kiedy Święty
zaczął błagać o litość dla swoich
ludzi, nieznane osoby, zadały mu
śmiertelne uderzenie. Nie
powstrzymało to tłumu przed
zmasakrowaniem zwłok biskupa i
zatopieniem ich w rzece. Kiedy po
kilku dniach odnaleziono ciało,
okazało się, że nie uległo ono
rozkładowi.
Męczennik w 1643 roku został
beatyfikowany, a w 1867 doczekał się
kanonizacji. Relikwie świętego
składane były w różnych miastach
Białorusi, Litwy i Polski.
Ostatecznie w roku 1949 dotarły do
bazyliki św. Piotra na Watykanie.
13
listopad.
Pierwsi polscy męczennicy - święci
bez wahania
Z
zeznań ujętych zabójców wynikało
niezbicie, że eremici przyjęli
śmierć w duchu prawdziwego
męczeństwa, Krystyn zaś zginął w
obronie klasztoru i jego misji.
Do nieba od kuchni
Towarzyszami życia włoskich
benedyktynów-eremitów Benedykta i
Jana byli Izaak i Mateusz, rodzeni
bracia, Polacy i nowicjusze, oraz
- również Polak - Krystyn, sługa i
kucharz, przyłączony do czterech
bezbożnie pomordowanych świętych
jako piąty zabity. Było niewątpliwie
pięciu świętych męczenników. Zapewne
też pod nazwą Pięciu Braci
Umęczonych w Polsce zaliczył ich w
poczet świętych bez wahania papież
Jan XVIII. W spisanym zaś około 1040
r. we Włoszech przez św. Piotra
Damianiego „Żywocie św. Romualda”
określono ich jako świętych
męczenników.
Wyrzekli się świata wraz z jego
przepychem
Benedykt pochodził z Benewentu w
Italii, gdzie ścierały się wpływy
bizantyjskie i niemieckie. Pobożni
rodzice przeznaczyli go do stanu
duchownego, zanim dorósł, i kupili
dla niego święcenia kapłańskie u
miejscowego biskupa, za co on sam
nałożył sobie później pokutę. Zawsze
niespokojny i niezadowolony ze
służby Bogu i ludziom, szukał
odpowiednich dla tego celu ram
życia. Porzucił dostatnie i wygodne
życie kanonika i wyrzekł się świata
wraz z jego przepychem. Przeniósł
się najpierw do benedyktyńskiego
opactwa Świętego Zbawiciela,
położonego tuż nad morzem, a
następnie osiadł na zboczu góry
Soracte, na północ od Rzymu.
Nawiązał kontakt ze starym
pustelnikiem, Janem, żyjącym w
pobliżu Monte Cassino, a nawet
zamieszkał w jego celi, poddając się
jego radom. Jan, Wenecjanin z
możnego rodu - zaprzyjaźniony z dożą
Piotrem I Orseolo, który również
został świętym - od samego początku
obrał sobie życie pustelnika. Na
skutek ospy miał zeszpeconą twarz i
uszkodzone jedno oko. Był łagodny,
cierpliwy, zrównoważony i wytrwały
oraz praktyczny w działaniu,
kulturalny i pełen spokojnej ufności
w dobroć Bożą. On to oddał Benedykta
pod osobiste kierownictwo św.
Romualda, który z pustelni Pereum
koło Rawenny zabrał go potem do
Rzymu na spotkanie z cesarzem
Ottonem III.
W
kraju Słowian
Pomysł założenia w Polsce klasztoru
dla głoszenia Ewangelii wśród pogan
i obsadzenia go przez
benedyktynów-eremitów z Pereum
powziął cesarz Otton III w 1001
roku, zapewne pod wpływem narad w
Gnieźnie z Bolesławem Chrobrym. Myśl
tę podchwycił z zapałem przebywający
wówczas w eremie w Pereum krewniak
cesarski św. Bruno z Kwerfurtu,
który pozyskał dla niej
zaprzyjaźnionego Benedykta i
ustępującego mu godnością Jana.
Zimowa wyprawa przez Alpy do kraju
Polan była długa i kręta oraz
mozolna. Po przybyciu do Polski
zamieszkali w eremie zbudowanym
przez Bolesława Chrobrego, w pobliżu
miejscowości, której nazwy nie podał
jednak autor „Żywota Pięciu Braci”.
Historycy utrzymują, że była to
prawdopodobnie wieś Święty Wojciech
(Wojciechowo), położona półtora
kilometra na zachód od Międzyrzecza,
na prawym brzegu rzeki Obry.
W
eremie, który przyjął wezwanie św.
Wojciecha, przebywali obok nich dwaj
rodzeni bracia, Słowianie, Izaak i
Mateusz. Należeli oni do pokolenia
wychowanego już w chrześcijaństwie i
szczerze nim przejętego. Ich
żarliwość religijną określono jako
godną Benedykta i Jana. Młody
chłopak, Krystyn, który pochodził ze
wsi, w pobliżu której zbudowano
erem, był klasztornym kucharzem.
Jego zachowanie przed śmiercią i sam
zgon świadczy o szczerym oddaniu się
sprawie, której służyli
benedyktyni-eremici. Realizowali oni
bowiem trzy podstawowe zadania:
przyjmowali i kształcili nowicjuszy,
prowadzili życie pustelnicze i
zajmowali się akcją misyjną wśród
pogan. Benedykt i Jan starannie
przygotowali się do tej misji -
opanowali język polski oraz
dostosowali swój ubiór, wygląd
zewnętrzny i sposób bycia do
słowiańskich zwyczajów.
Okoliczności męczeństwa
W
środę 10 listopada 1003 roku
zakonnicy odprawili swoje wieczorne
modlitwy w przeddzień uroczystości
św. Marcina. Przydzielony im do
pomocy przez Bolesława Chrobrego
służący-włodarz wraz z grupą innych
osób, określonych w źródłach jako
źli chrześcijanie, po uprzednim
pijaństwie, powziął zamiar zabicia
zakonników i obrabowania ich z
książęcego srebra, podarowanego
Benedyktowi na opłacenie jego
podróży do Rzymu, w celu uzyskania
papieskiej zgody na koronację
księcia. Przed północą rabusie
weszli do celi Benedykta i Jana.
Przywódca, z mieczem w prawicy i
płonącą świecą w lewicy, zbudził
eremitów i oświadczył, że przybył,
aby ich zabić. Jan zginął od dwóch
ciosów mieczem, Benedykt natomiast
od jednego ciosu w głowę. W drugiej
celi pod razami ostrego miecza padł
Izaak. Mateusz wybiegł z celi w
kierunku kościoła i stracił życie
przeszyty oszczepami. Piątą ofiarą
zbrodni stał się Krystyn,
mieszkający oddzielnie, który nie
wiedząc, co się stało, wołał braci i
próbował - z kawałkiem drzewa w ręku
- bronić klasztoru przed całą
gromadą zbrojnych napastników. Oni
zaś, dla zatarcia śladów, podłożyli
w kościele ogień i sprawdzili, czy
wszystkie ich ofiary są martwe. W
nerwowym napięciu zdawało im się, że
słyszą jakieś śpiewy, a przerażenie
ich doszło do szczytu, gdy
spostrzegli, że martwy - ich zdaniem
- Benedykt zdołał jeszcze nasunąć
sobie kaptur na głowę i odwrócić się
w stronę ściany.
Bandyci zbiegli w popłochu do
pobliskiego lasu. Ciała zabitych
zakonników odkryli chłopi z
pobliskiej wsi, którzy przybyli do
eremu na Mszę św. w dzień św.
Marcina i dali znać o tragedii do
pobliskiego grodu w Międzyrzeczu.
Stąd wyruszył posłaniec do biskupa
poznańskiego Ungera, który od razu
przybył na miejsce zbrodni.
Pierwsi polscy męczennicy wyniesieni
na ołtarze
Z
zeznań ujętych zabójców wynikało
niezbicie, że eremici przyjęli
śmierć w duchu prawdziwego
męczeństwa, Krystyn zaś zginął w
obronie klasztoru i jego misji.
Sędziwy biskup Unger pochował ich w
środku kościoła klasztornego, a
następnie wyruszył do Rzymu i złożył
papieżowi Janowi XVIII sprawozdanie
o ich męczeństwie. Ojciec Święty bez
wahania kazał ich zaliczyć w poczet
świętych męczenników i cześć im
oddawać. Nie było wówczas zwyczaju
przeprowadzania formalnej
kanonizacji i nie rozróżniano też
ściśle tytułów „święty” i
„błogosławiony”. Kult świętych
Pięciu Braci Męczenników był
powszechnie uznawany w Italii, skoro
św. Piotr Damiani pisał o
wybudowaniu „bazyliki” nad ich
miejscem pogrzebania. Wokół niej
rozwijało się opactwo
benedyktyńskie, rejestrujące
uzdrowienia, uwolnienia więźniów i
opętanych, widzenia, światła, głosy,
a nawet wstrząsy ziemi przypisywane
ich interwencji.
Z
biegiem czasu praca misyjna
klasztoru napotykała silną opozycję
ze strony niemieckiej i w końcu
ustała. Być może stało się to za
bezpośrednią przyczyną Pomorzan
około 1027 roku albo też w wyniku
tzw. reakcji pogańskiej za czasów
Mieszka II Lamberta. W każdym razie
trumny z relikwiami pięciu
pustelników zawędrowały do Gniezna.
W jednym z tamtejszych kościołów
odnalazł je książę czeski Brzetysław
I z dynastii Przemyślidów i w 1038
roku - wraz z innymi cennymi
obiektami kultu religijnego - zabrał
do Pragi, umieściwszy je w katedrze
św. Wita. Stąd kult Pięciu Braci
rozwinął się w Czechach, a katedra w
Ołomuńcu miała jako patrona św.
Krystyna.
Książę Kazimierz I Odnowiciel
przeniósł siedzibę klasztoru-eremu z
okolic Międzyrzecza do nowego
ośrodka w Kazimierzu Biskupim pod
Koninem. Św. Bruno z Kwerfurtu
napisał w miejscu śmierci Pięciu
Braci Męczenników ich „Żywot”,
przepojony żarliwą pobożnością
świadka i nutą osobistego uczucia,
lecz, niestety, ubogi w informacje
biograficzne. Dziś wiemy, że ich
krew spłynęła wartkim strumieniem,
by zwilżyć ziemię pod zasiew nowy, z
którego wzeszły plony stokrotne,
przewyższające nadzieję siewców.
Do nieba od kuchni
Od
wierności Bogu w małych rzeczach do
odwagi męczennika droga niedaleka.
Listę
polskich męczenników otwiera dwóch…
obcokrajowców. Benedykt, Jan, Izaak,
Mateusz i Krystyn. Zginęli ponad
tysiąc lat temu w pustelni pod
Międzyrzeczem. Tradycja nazywa ich
Braćmi Polskimi, ale Benedykt i Jan
pochodzili z Italii. Dotarli do
Polski zaledwie rok wcześniej.
Historia męczeństwa tej piątki stała
się sławna dzięki Niemcowi – św.
Brunonowi z Kwerfurtu, który opisał
rzecz w „Żywocie Pięciu Braci”.
Benedykt i Jan związani byli z
pustelnią Pereum koło Rawenny,
której duchowo przewodził św.
Romuald, twórca kamedułów, wspólnoty
benedyktyńskiej o zaostrzonej
regule. W tej samej wspólnocie żył
przez jakiś czas wspomniany św.
Brunon z Kwerfurtu. Brunon był
gorącym orędownikiem pomysłu cesarza
Ottona III, który prosił o wysłanie
do Polski grupy zakonników
misjonarzy. Mieli oni założyć
klasztor, będący ośrodkiem
ewangelizacji słowiańskich ludów,
które nie przyjęły jeszcze wiary.
Pewnie sam św. Brunon przekonał do
tej misji swoich zakonnych
współbraci: Benedykta i Jana. Po
przybyciu do Polski Włosi
zamieszkali w eremie zbudowanym
przez Bolesława Chrobrego na prawym
brzegu rzeki Obry. Wkrótce jako
pierwsi nowicjusze zgłosili się
Izaak i Mateusz, Polacy „z kraju i
mowy słowiańskiej”, rodzeni bracia.
Dołączył do nich także Krystyn,
chłopak z pobliskiej wioski,
klasztorny kucharz. Życie nowego
eremu dopiero zaczynało się
rozkręcać. Włoscy bracia uczyli się
języka Słowian, którym mieli głosić
Ewangelię. Dwóch polskich nowicjuszy
przygotowywało się do złożenia
ślubów. W nocy z 10 na 11 listopada
1003 roku klasztor został napadnięty
przez rabusiów. Piątka mieszkańców
została zamordowana. Zabójców ujęto.
Zeznali, że bracia przyjęli śmierć w
duchu prawdziwego męczeństwa. Kult
Pięciu Braci Męczenników zaczął się
szerzyć od razu po ich śmierci.
Biskup poznański Unger kazał
pochować braci w klasztornym
kościele, a sam udał się do Rzymu,
aby tam przedstawić sprawę. Już w
1004 roku papież Jan XVIII zaliczył
Pięciu Braci w poczet świętych
męczenników. Czczeni są do dziś nie
tylko w Polsce, ale także na
Morawach, w Czechach i we Włoszech.
O
Krystynie, najmłodszym z zakonnych
braci, można powiedzieć, że dostał
się do nieba od kuchni. Nie wiadomo,
czy złożył jakieś śluby, czy pełnił
tylko rolę posługującego. Zapisy
mówią, że bronił się dzielnie
kawałkiem drewna, ale w końcu zginął
z pozostałymi. Pewnie nie
przypuszczał, że prosto od garów
trafi do nieba, jako męczennik. Co
więcej, że będzie otoczony kultem i
stanie się głównym patronem katedry
w Ołomuńcu. Nie słyszałem, by
czczono go jako patrona kucharzy.
Myślę, że można go z powodzeniem
uznać za patrona prozy życia, szarej
codzienności, monotonnej, wiernej
służby. Od wierności Bogu w małych
rzeczach do odwagi męczennika droga
widać niedaleka.
14
listopad.
Bł. Maria Luiza Merkert - Śląska
samarytanka
Maria Luiza Merkert urodziła się 21
września 1817 roku. Jako
dwudziestoparolatka zaczęła pomagać
ubogim w Nysie.
Razem
z siostrą i dwiema innymi kobietami
zamieszkały w pokoju oddanym im
przez biskupa. Codziennie wychodziły
do miasta, opiekowały się chorymi,
gotowały dla bezdomnych. Samotne
kobiety chodzące po domach uchodziły
wtedy za rewolucjonistki.
W
1850 roku Merkert postanowiła
założyć zgromadzenie zakonne, które
poświęciłoby się wyłącznie pracy
wśród chorych i opuszczonych.
Ponieważ biskup nie chciał się
zgodzić, zarejestrowała
stowarzyszenie w nyskim magistracie.
Hierarchia w końcu uległa.
Elżbietanki szybko zyskały uznanie -
prowadziły pionierskie nowoczesne
kursy pielęgniarskie. W klasztorze
siostra Merkert wprowadziła
oświetlenie gazowe, jak na tamte
czasy osobliwość.
"Pomagała wszystkim, dlatego
szanowali i kochali ją nie tylko
katolicy, ale również ewangelicy
oraz Żydzi" - pisał o błogosławionej
arcybiskup Alfons Nossol. Zmarła 14
listopada 1872 w Nysie.
Za
cud potrzebny do beatyfikacji Marii
Merkert uznano przypadek uzdrowienia
z gruźlicy elżbietanki siostry Miry.
W 1943 roku, kiedy zachorowała, nie
była w stanie zdobyć żadnych leków.
Modliła się o cud do siostry Marii
Merkert. Po dwóch miesiącach lekarze
stwierdzili, że choroba całkowicie
ustąpiła.
Marię
Luizę Merkert beatyfikowano 30
września 2007 roku. Proces
beatyfikacyjny Matki Merkert
rozpoczął w 1985 r. abp Nossol, a 19
lat później papież Jan Paweł II
wydał dekret o heroiczności jej
cnót. Dekret rozpoczyna się od
przypomnienia słów przyszłej
Błogosławionej, która tak napominała
swoje siostry: "Proszę was, abyście
z miłością i cierpliwością
pielęgnowały chorych".
Drogę
do beatyfikacji Matki Merkert
otworzyło uznanie papieża Benedykta
XVI cudu za jej wstawiennictwem.
Było nim uzdrowienie w czasie wojny
chorej na gruźlicę elżbietanki,
31-letniej wówczas siostry Miry
Deresińskiej, która po wyleczeniu z
choroby, mimo że lekarze nie dawali
jej żadnej nadziei, dożyła ponad 90
lat.
Matka
Maria Merkert jest pierwszą
wyniesioną na ołtarze elżbietanką.
Obecnie toczy się także proces
beatyfikacyjny matki Franciszki
Werner, która po śmierci Marii
Merkert była drugą przełożoną
generalną zgromadzenia elżbietanek.
Liczące prawie 1700 zakonnic
Zgromadzenie Sióstr św. Elżbiety
pracuje obecnie w 14 krajach świata,
niosąc posługę ludziom chorym,
biednym i potrzebującym. 1300
elżbietanek jest Polkami, co czyni
to zgromadzenie najliczniejszym
żeńskim zakonem w Polsce. Polskie
elżbietanki prowadzą m.in. dwa domy
pielgrzyma w Jerozolimie oraz Dom
Pokoju, w którym opiekują się
arabskimi dziećmi wyznania
chrześcijańskiego i muzułmańskiego.
Patronką założonego w 1842 r. w
Nysie zgromadzenie jest żyjąca w
XIII wieku św. Elżbieta, córka króla
węgierskiego i małżonka margrabiego
Turyngii, która zasłynęła z licznych
uczynków miłosierdzia wobec
najuboższych.
15
listopad.
Św. Albert Wielki - Ciemniak ze
średniowiecza
Średniowiecze było ciemne – każdy o
tym wie, prawda? Trudno więc
przekonać, że żyjący w XIII w.
Albert Wielki naprawdę był wielki.
Cóż z
tego, że należał do największych
umysłów swoich czasów, że był
wybitnym badaczem filozofii
Arystotelesa i że jego prace dały
fundament dla dokonań teologicznych
i filozoficznych jego ucznia św.
Tomasza z Akwinu? Cóż z tego, że
pisał o niemal wszystkich
dziedzinach nauki? Był
średniowiecznym zakonnikiem
(dominikaninem), więc był ciemny. I
już.
Może
jego marną reputację choć odrobinę
podratuje fakt, że zajmował się też
naukami przyrodniczymi: w 1250 r.
uzyskał arszenik, odkrył
wykorzystane kilkaset lat później w
fotografii zjawisko światłoczułości
azotanu srebra, a w dziedzinie
botaniki zapoczątkował całą szkołę
naukową. Pisał nawet o muzyce i
wśród współczesnych nam teoretyków
tej sztuki zainteresowanie budzi
jego podejście do ciszy, którą
uważał za integralną część muzyki.
Przypisuje mu się nawet stworzenie
androida – maszyny o cechach
człowieka. W każdym razie jego
wszechstronność skłoniła jego
współczesnych do nadania mu tytułu:
doctor universalis (doktor
uniwersalny).
Porzucając już ironiczny ton, muszę
powiedzieć, że w Albercie Wielkim
najbardziej urzeka mnie połączenie
olbrzymiej wiedzy i pokory. Gdy był
biskupem bawarskiej Ratyzbony,
przylgnęło do niego przezwisko:
„biskup w buciorach”, ponieważ nosił
obuwie używane raczej przez chłopów
niż dostojników. Może więc prawdziwa
jest pobożna legenda, według której
Albert miał w młodości widzenie
Matki Bożej. Powiedziała mu, że
znakiem jego zbliżającej się śmierci
będzie utrata pamięci podczas
publicznego wykładu. Tak też się
stało.
Widzę
więc w wyobraźni 87-letniego mędrca
z Kolonii, pierwszego Niemca, który
został profesorem paryskiej Sorbony.
Widzę, jak stoi przed słuchaczami,
których często było tak wielu, że
nie mogli się pomieścić w żadnej
sali wykładowej. Widzę, jak stoi
przed nimi bezradny i płacząc,
schodzi z profesorskiej katedry.
Potrafi tylko powiedzieć, że wierzy
we wszystkie i poszczególne artykuły
wiary chrześcijańskiej, a jeśli
zdarzy mu się powiedzieć lub napisać
coś przeciwnego, odmawia temu
wszelkiej wagi i znaczenia.
Jeśli
coś mi się kojarzy z określeniem:
„odejść z klasą”, to właśnie ta
scena.
Średniowieczny patron ewolucjonistów
W
„ciemnym” średniowieczu, i to w
kręgu myśli teologicznej, rodziły
się zręby współczesnego
przyrodoznawstwa.
Przenosimy się dzisiaj do
średniowiecza, a dokładniej w
najjaśniejszy wiek tej opoki, czyli
wiek XIII. Wtedy właśnie żył i
tworzył św. Albert, któremu jako
jedynemu spośród scholastyków nadano
przydomek „Wielki”. W pamięci
potomnych pozostał głównie jako
mistrz św. Tomasza z Akwinu. Kim był
nauczyciel tak genialnego ucznia?
Pochodził z rycerskiego rodu
Bollstadt, kształcił się w Padwie,
tam też został dominikaninem. W
Kolonii ukończył studia, przyjął
święcenia i rozpoczął wykładanie
filozofii i teologii. Nauczał w
różnych miastach niemieckich, a
przez kilka lat w Paryżu, gdzie
spotkał się ze św. Tomaszem.
Wielokrotnie powoływano go na
kościelne urzędy, przez jakiś czas
był nawet biskupem Ratyzbony. On
jednak zawsze starał się jak
najszybciej powrócić do swojej
ulubionej pracy naukowej. Nazwano go
doctor universalis (powszechny),
ponieważ interesowało go właściwie
wszystko.
Zostawił po sobie 40 tomów. Jego
zasługą było „ochrzczenie”
Arystotelesa”, czyli wprowadzenie
filozofii Arystotelesa do teologii
chrześcijańskiej, która dotąd
szukała wsparcia raczej u Platona.
Tą drogą poszedł później św. Tomasz.
Albert zajmował się nie tylko
teologią, ale także dziedzinami
wiedzy, które dopiero się rodziły, a
mianowicie: anatomią, botaniką,
chemią, embriologią, geologią,
optyką, rolnictwem, zoologią. Jako
pierwszy twierdził, że inne są
zasady teologii, inne
przyrodoznawstwa.
Teologia i biologia zajmują się tym
samym światem, lecz z odmiennych
punktów widzenia. Był zwolennikiem
stosowania obserwacji i
doświadczenia, które mają służyć do
sprawdzania słuszności teorii.
Głosił rewolucyjne na owe czasy
poglądy z dziedziny antropologii.
Wspomniał o morfologicznym
podobieństwie człowieka do małpy.
Opisał cechy odróżniające ludzi od
zwierząt. Był najwybitniejszym
biologiem od starożytności aż do XVI
wieku. Można go uważać za kogoś, kto
przeczuwał teorię ewolucji.
Jeśli
dziś, po 8 wiekach, niektórzy
chrześcijanie ciągle jeszcze próbują
tłumaczyć prawa przyrody Pismem
Świętym, mówi się, że to
średniowiecze. To nieporozumienie!
To właśnie w „ciemnym”
średniowieczu, i to w kręgu myśli
teologicznej, rodziły się zręby
współczesnego przyrodoznawstwa.
Legenda powiada, że sędziwy ojciec
Albert przerwał kiedyś swój wykład.
Po raz pierwszy zawiodła go pamięć.
Słuchaczom wyznał, że spełnia się
to, co zapowiedziała mu Maryja. W
młodości prosił Ją, aby zajmując się
filozofią, nigdy nie odstąpił od
prawdziwej wiary. Maryja obiecała,
że Bóg zachowa jego wiedzę od błędu,
ale pod koniec życia jego wiara
stanie się niewinna i czysta jak u
dziecka. Znakiem tego będzie utrata
pamięci podczas wykładu. „Teraz
więc, bracia moi, wiem – rzekł
Albert – że zbliża się kres mojego
życia. Jeśli zdarzyło mi się
powiedzieć lub napisać coś
przeciwnego wierze katolickiej,
odmawiam temu wszelkiej wagi i
znaczenia”. Po czym zakończył wykład
i żegnając się rzewnie ze
wszystkimi, zszedł z katedry. Odtąd
cała wiedza filozoficzna zniknęła z
jego pamięci. Pamiętał nadal tylko
tekst Pisma Świętego. Zmarł i
pochowany został w Kolonii.
16
listopad.
Św. Małgorzata Szkocka
Urodziła się około 1045 roku na
Węgrzech. Była córką angielskiego
księcia Edwarda Wygnańca i Agaty
Bułgarskiej, a co za tym idzie,
wnuczką świętego Stefana
Węgierskiego.
W
1057 roku Edward powrócił na Wyspy
Brytyjskie, gdzie krótko potem
doszło do krwawych sporów
dynastycznych. Agata Bułgarska wraz
z dziećmi – Małgorzatą, Krystyną i
Edgarem – próbowała nawet po klęsce
Anglików z Normanami pod Hastings
powrócić na Węgry, jednak statek,
którym podróżowali, został zniesiony
podczas sztormu ku wybrzeżom
Szkocji.
Szkocka miejscowość, w której
pechowi – wydawać by się mogło -
uciekinierzy zeszli na ląd, nosi
dziś nazwę St Margaret's Hope, czyli
„nadzieja świętej Małgorzaty”. Pod
swą opiekę wziął ich owdowiały król
Szkocji, Malcolm III, którego w 1070
roku Małgorzata poślubiła. Ślubu
królewskiej parze udzielił celtycki
biskup Fothad. Ceremonia zaślubin
czterdziestoletniego monarchy z
liczącą około 25 lat Małgorzatą
odbyła się w opactwie w Dunfermline.
Młoda
królowa – pomimo panującego wówczas
obyczaju oddawania dzieci na
wychowanie mamkom – sama zajęła się
swym licznym potomstwem (miała z
Malcolmem ośmioro dzieci). Zasłynęła
także jako osoba troszcząca się o
najuboższych, w czym pomagał jej
błogosławiony Lanfranck z Pavii.
Dzięki niej zaczęli do królestwa
przybywać bogaci kupcy z kontynentu
europejskiego, dzięki czemu
rozkwitły handel i gospodarka.
Zapamiętano ją także jako fundatorkę
wielu klasztorów i kościołów.
To
właśnie jej zawdzięczamy odbudowę
słynnego opactwa na wyspie Iona
Abbey, które w 563 roku założyć miał
święty Kolumban, a w którym do
grobów składano kolejnych szkockich
monarchów, a także władców Francji,
Norwegii, czy Islandii. Spoczęły tam
miedzy innymi szczątki Duncana I –
króla Szkocji zamordowanego przez
Makbeta, tego samego, którego losy
opisał w swym słynnym dramacie
William Szekspir.
Małgorzata Szkocka była także wielką
zwolenniczką i propagatorką
duchowości benedyktyńskiej. Dzięki
jej zabiegom dokonano wielu reform
kościelnych. Zmarła 16 listopada
1093 roku, 3 dni po tym, gdy jej mąż
i najstarszy syn zginęli podczas
oblężenia twierdzy Alnwick.
Pochowano ją w opactwie
benedyktyńskim w Dunfermline.
Kanonizował ją w 1250 roku papież
Innocenty IV. Małgorzata uchodzi
między innymi za patronkę Szkocji. W
1875 roku na jej cześć nazwano nowo
ufundowaną uczelnię wyższą - Queen
Margaret University w Edynburgu.
17
listopad.
Św. Elżbieta Węgierska
Elżbieta gorszyła otoczenie. Gdy jej
mąż, landgraf Ludwik, wracał do
zamku, rzucałamu się na szyję i
całowała w usta. Wielokrotnie! Przy
ludziach!
Siostro, dlaczego tu was, zakonnic,
tak mało? – pytają chorzy w
należącym do elżbietanek katowickim
szpitalu. Właśnie. Każdy życzyłby
sobie tak znakomitych pielęgniarek,
zawsze dyspozycyjnych, traktujących
cierpiących jak samego Pana Jezusa.
Dziś, po latach komunizmu, który
wygnał zakonnice ze szpitali,
personel w habitach to rzadkość. Do
tych nielicznych „specjalistek od
chorych” należą zgromadzenia
elżbietanek. To po ich patronce,
świętej Elżbiecie z Turyngii. W tym
roku mija 800 lat od jej urodzin.
Mała
skandalistka
Utrapienie mieli z Elżbietą na zamku
w Wartburgu. Daremnie teściowa,
księżna Zofia, próbowała wtłoczyć ją
w ramy, w których córce króla Węgier
wypadało się mieścić. Starała się o
to już od dnia zaręczyn, gdy
królewna miała… cztery lata. To
wtedy przywieziono ją z Węgier.
Została narzeczoną następcy tronu
Turyngii, jedenastoletniego Hermana.
Chłopak zmarł dwa lata później, a
dziewczynkę zaręczono z kolejnym
dziedzicem tronu, Ludwikiem. Nowi
narzeczeni znali się dobrze z
piaskownicy. „Kochana siostrzyczko”,
„kochany braciszku” – mówili do
siebie.
Ludwik był przekonany, że jego
przyszła żona jest kimś wyjątkowym.
Nie przeszkadzały mu docinki
księżnej Zofii, że Elżbieta chce
zaliczać się raczej do sług niż do
książąt. Było w tym zresztą coś
prawdy, bo panna nie wykazywała
żadnej wyniosłości wobec ludzi
podlejszego stanu. A jałmużny nie
ograniczała do rozdawania pieniędzy
z wiszącej u pasa sakiewki. Gdyby
jej nie pilnowano, ogołociłaby zamek
ze wszystkiego, co wartościowe.
No i
jeszcze ta pobożność. Dziewczyna
wykorzystywała każdą okazję, żeby
wpaść choć na chwilę do kaplicy.
Kiedyś wywołała mały skandal w
kościele, gdy zdjęła z głowy
książęcą koronę i włożyła ją dopiero
po wyjściu. – Jakże ja mam stać w
obliczu mego Boga i Króla, ubrana w
urągającą Mu koronę? – wyjaśniła
osłupiałej księżnej.
Po
tym incydencie zaczęto rozważać
rozwiązanie umowy narzeczeńskiej.
Dorastający książę przeciął te
spekulacje. – Miłuję ją i małżeństwo
z nią cenię bardziej niż wszystko na
świecie – powiedział stanowczo.
Ona nas zrujnuje
W
1221 roku Wartburg oglądał ceremonię
zaślubin książęcej pary. On miał lat
dwadzieścia, ona – czternaście.
Wyglądała zachwycająco. Smukła,
śniada, pełna zniewalającego
wdzięku. Młodzi kochali się bardzo.
Rok później urodził się syn Herman.
Potem na świat przyjdą jeszcze dwie
córki, Zofia i Gertruda.
W tym
czasie Elżbieta poznała
franciszkanów. Przyszli, wysłani
przez żyjącego jeszcze świętego
Franciszka. – To droga dla mnie –
myślała, słuchając opowiadań braci o
doskonałym ubóstwie.
Na
razie dawała jałmużnę. Jej hojność
przyprawiała zarządców książęcych
dóbr o rozpacz. – Nasza pani
wszystko, co posiada, rozda na pewno
biednym, a nas doprowadzi do nędzy –
desperował przed księciem jeden z
nich. – Bóg w dwójnasób wynagrodzi
miłosierdzie – odpowiadał Ludwik.
Książę doceniał gorliwość żony. Gdy
budził się w nocy i zastawał ją
klęczącą przy łóżku, brał jej ręce w
swoje dłonie i znów zasypiał. Czasem
nalegał, żeby się położyła. Elżbieta
uważała jednak, że jej grzechy i
wady wymagają modlitwy i
umartwienia. Dlatego prosiła swoje
węgierskie dwórki, Gudę i Izentrudę,
żeby budziły ją w nocy, pociągając
za palec u nogi. Izentruda kiedyś
pomyliła w ciemności nogi i obudziła
księcia. Ten zerwał się z łoża, ale
gdy zorientował się w sytuacji,
skończyło się śmiechem.
Elżbieta, gdy tylko mogła,
towarzyszyła mu w podróżach. Gdy nie
mogła, Ludwik odpłacał jej
bezwzględną wiernością. Podczas
jednej z wypraw możni sugerowali mu,
że z dala od domu mógłby sobie
przecież „pofolgować”, jak czynią to
inni książęta. – Jeśli moja łaska,
panowie, jest wam miła, strzeżcie
się powtórzyć to raz jeszcze. Mam
żonę i pozostanę jej wierny – uciął
ostro.
Wtedy, jak złowrogi cień, pojawił
się w życiu Elżbiety ksiądz Konrad z
Marburga – wykształcony teolog,
surowy asceta, płomienny
kaznodzieja. Zdawał się nie znać
słabości u siebie i nie rozumieć jej
ich u innych. Miał pełnomocnictwa
papieskie do głoszenia krucjaty i
zwalczania herezji. Ceniono go za
bezstronność i bezkompromisowość.
Elżbieta dostrzegła w nim danego od
Boga kierownika duchowego i
spowiednika. Konrad zabrał się ostro
do dzieła. Najpierw zakazał jej jeść
to, co pochodziło z podatków.
Kończyło się to często tak, że
Elżbieta piła tylko wodę i zagryzała
chlebem. Potem ksiądz Konrad zakazał
księżnej udziału w biesiadach u
ludzi, których uznał za tyranów i
zdzierców. Następnie kolej przyszła
na ograniczenie dobroczynności
swojej podopiecznej. Mistrz chciał
okiełznać jej skłonność do
rozrzutnego rozdawania dóbr i
wyćwiczyć ją w pokorze.
Umarł świat
Nadszedł rok 1227. Elżbieta
oczekiwała trzeciego dziecka.
Któregoś dnia natrafiła w kieszeni
mężowego ubrania na krzyż z
czerwonego sukna. Zrozumiała, że
Ludwik wybiera się na krucjatę.
Zemdlała. Gdy ją ocucono, zaczęła
błagać męża, żeby został. – Pozwól
mi jechać. Złożyłem ślub –
tłumaczył. Elżbieta opanowała się. –
Niech ci Pan pomoże wypełnić Jego
wolę. Oddałam Mu ciebie i siebie –
powiedziała, tłumiąc łzy. Gdy
nadszedł dzień rozstania, Elżbieta
nie mogła oderwać się od Ludwika.
Czuła, że widzą się po raz ostatni.
Dwa
miesiące później Ludwik zmarł na
statku u wybrzeży Włoch. Wieść o
śmierci ukryto przed Elżbietą, aż
doszła do siebie po urodzeniu
trzeciego dziecka. Gdy oznajmiono
jej, co się stało, księżna zaniosła
się szlochem. – Zmarł! Nie żyje!
Umarł dla mnie świat i jego radości!
– powtarzała w kółko.
Nie
chciała pełnić urzędu regentki.
Zrzekła się go na rzecz szwagra
Henryka. Ten dał posłuch
zawistnikom, którzy mieli dość
„dziwactw” księżnej. Atmosfera na
zamku stała się tak nieznośna, że
któregoś dnia Elżbieta opuściła
Wartburg. Mówiono, że została
wygnana. Jak było naprawdę, nie
wiadomo. Dość, że Elżbieta z
dziećmi, z Gudą i Izentrudą nocowała
w jakimś chlewie w Eisenach. Wieść o
tym zrobiła w okolicy ogromne
wrażenie. Ale sama księżna pozostała
spokojna. Dwórka Guda zaświadczała,
że jej pani doznawała już wtedy
łaski kontemplacji. Widziała niebo,
a w nim Jezusa. – Ponieważ pragniesz
ze Mną przebywać, i Ja tego pragnę –
usłyszała Jego słowa.
O
Elżbietę upomniał się jej wuj,
biskup Eckbert z Bambergu.
Sprowadził ją do siebie. Gdy z Ziemi
Świętej wrócili rycerze Ludwika,
przywieźli ze sobą jego kości. Po
pogrzebie doszło do pojednania
Elżbiety z regentem Henrykiem.
Księżna poprosiła szwagra, żeby
przeznaczył jej jakieś miejsce z
dala od dworu, gdzie mogłaby oddać
się modlitwie i dziełom
miłosierdzia. Ten z ulgą pozbył się
bratowej, „wariatki”. Otrzymała
Marburg i okolice. Wyznaczyła
zarządców miasta, a sama zamieszkała
z dziećmi w małym domku z gliny.
Przyjęła habit Trzeciego Zakonu św.
Franciszka i złożyła śluby.
Jak cichy sen
W
Marburgu mieszkał też ksiądz Konrad,
teraz już inkwizytor. Jego ponura
gorliwość powszechnie budziła już
raczej strach niż szacunek. Elżbieta
ponownie poddała się jego
kierownictwu. Ten na początek kazał
jej oddalić dzieci. Miały wrócić na
zamek, bo sposób życia matki nie
licował z ich książęcą godnością.
Elżbieta zniosła tę rozłąkę, co
przypisywała łasce Bożej.
Po
czasie Konrad kazał księżnej rozstać
się z jej wiernymi przyjaciółkami,
Gudą i Izentrudą. W ich miejsce
sprowadził prymitywną zakonnicę i
szlachciankę – wdowę, którą sam
określił jako „bardzo surową i
nieprzyjemną”. Oba babsztyle
doskonale nadawały się do tresury
ascetycznej. Uprzykrzały jej życie
najlepiej, jak potrafiły, a gdy
księżna zaopiekowała się zakaźnie
chorymi, doniosły Konradowi. Ten
spoliczkował księżnę, jak to miał w
zwyczaju, „dla pokory”. Czasem
biczował ją też do krwi.
Ponura duchowość Konrada zderzyła
się z rewolucją w średniowiecznej
pobożności, jaką przyniósł święty
Franciszek. W wyniku tego zderzenia
cało wyszła Elżbieta. Nie darmo
nosiła habit franciszkański. Gdy w
ufundowanym przez siebie szpitalu
spełniała najbardziej odrażające
posługi, gdy biegała z kubłami i
prała szmaty trędowatych, coraz
jaśniej widziała, że to jest radość
doskonała.
Wycieńczona poczuła w końcu, że
nadchodzi śmierć. Wyspowiadała się,
przyjęła Komunię. Sam Konrad pojął,
że tej kobiecie, którą gnębił, nie
dorasta do pięt. „Niech mi Bóg
wybaczy” – pisał w liście do
papieża, przyznając, że ją
prześladował. Ostatnie chwile
świętej tak opisał: „Po zmierzchu
leżała rozjaśniona i aż do
pierwszego piania koguta zdawała się
być pogrążona w najgłębszej
modlitwie. Radziła też wszystkim
gorąco się modlić i odeszła jakby w
cichym śnie”.
Był
17 listopada 1231 roku. Nikt nie
miał wątpliwości, że zmarła święta.
Potwierdzały to liczne cuda. Papież
kanonizował Elżbietę cztery lata
później. Byłoby szybciej, ale proces
kanonizacyjny opóźniła śmierć
głównego świadka – Konrada. Zginął
zamordowany przez nienawidzących
nadgorliwego inkwizytora wrogów.
Po
trzech wiekach, gdy Turyngię zaleje
fala protestantyzmu, nawet sam
Luter, choć odrzucił kult świętych,
powie: „Myślę, że Elżbieta jest
rzeczywiście święta”.
Św.
Gertruda Wielka
Postaci i dokonaniom św. Gertrudy
Wielkiej – bardzo wykształconej
niemieckiej benedyktynki i wielkiej
mistyczki z XIII wieku – poświęcił
swą katechezę Benedykt XVI w czasie
audiencji ogólnej 6 października na
Placu św. Piotra w Watykanie. Było
to kolejne nauczanie papieskie w
ramach cyklu o wybitnych kobietach w
Kościele europejskim okresu
średniowiecza.
Święta Gertruda Wielka (Benedykt
XVI), o której chciałbym wam dziś
opowiedzieć, prowadzi nas także w
tym tygodniu do klasztoru w Helfcie,
gdzie narodziły się niektóre
arcydzieła łacińsko-niemieckiej
kobiecej literatury religijnej. Do
tego świata należy Gertruda – jedna
z najsłynniejszych mistyczek, jedyna
niewiasta w Niemczech, którą nazwano
„Wielką” ze względu na jej wielkość
kulturalną i ewangeliczną: swym
życiem i swoją myślą w wyjątkowy
sposób wpłynęła ona na
chrześcijańską duchowość. Jest
kobietą niezwykłą, obdarzoną
szczególnymi zdolnościami
naturalnymi i wyjątkowymi darami
łaski, najgłębszej pokory i
żarliwego zapału dla zbawienia
bliźniego, pozostającą w głębokiej
komunii z Bogiem w kontemplacji oraz
gotowości pomagania potrzebującym.
W
Helfcie konfrontuje się, by tak
rzec, systematycznie ze swoją
mistrzynią Matyldą z Hackebornu, o
której mówiłem podczas audiencji w
ubiegłą środę; nawiązuje kontakt z
Matyldą z Magdeburga, inną mistyczką
średniowieczną; wzrasta pod
macierzyńską, łagodną i wymagającą
opieką ksieni Gertrudy. Od tych
trzech współsióstr czerpie skarby
doświadczenia i mądrości; dokonuje
ich własnej syntezy, podążając swoją
drogą zakonną z bezgraniczną
ufnością w Panu. Wyraża bogactwo
duchowości nie tylko swego świata
mniszego, ale także i przede
wszystkim świata biblijnego,
liturgicznego, patrystycznego i
benedyktyńskiego, naznaczone bardzo
osobistym piętnem i wielką
skutecznością w komunikowaniu się.
Przychodzi na świat 6 stycznia 1256
roku, w uroczystość Objawienia
Pańskiego, nie wiemy jednak nic ani
o jej rodzicach, ani o miejscu
urodzenia. Gertruda pisze, że Pan
często ujawnia jej sens tego
pierwszego wykorzenienia: „Wybrałem
ją na swoje mieszkanie, ponieważ
podoba mi się, że wszystko, co jest
w niej pociągające, jest moim
dziełem […]. Właśnie dlatego
oddaliłem ją od wszystkich jej
krewnych, aby nikt nie kochał jej ze
względu na więzy krwi, abym Ja był
jedynym powodem miłości, jaką się ją
darzy” (Le Rivelazioni, I, 16, Siena
1994, p. 76-77).
W
wieku pięciu lat, w 1261 roku,
wstępuje do klasztoru, jak to było
często w zwyczaju w tamtych czasach,
by kształcić się i uczyć. Spędza tam
całe swe życie, którego najbardziej
znamienne etapy sama wskazuje. W
swych wspomnieniach przypomina, że
Pan ją uprzedził z wyrozumiałą
cierpliwością i nieskończonym
miłosierdziem, zapominając o latach
dzieciństwa, dojrzewania i młodości,
które upłynęły – jak pisze – „w
takim zaślepieniu umysłu, że byłabym
zdolna […] myśleć, mówić czy czynić
bez żadnego wyrzutu to wszystko, co
mi się podobało i gdziekolwiek bym
mogła, gdybyś Ty mnie nie uprzedził,
zarówno z wrodzonym lękiem przed
złem i naturalną skłonnością do
dobra, jak i dzięki zewnętrznej
czujności innych. Zachowywałabym się
jak poganka […] i to mimo tego, że
chciałeś, abym od dzieciństwa, a
więc od piątego roku życia,
zamieszkała w błogosławionym
sanktuarium religii dla wychowania
się pośród najpobożniejszych Twych
przyjaciół” (tamże., II, 23, str.
140 i n.).
Gertruda jest niezwykłą uczennicą,
uczy się wszystkiego, czego można
się nauczyć z nauk trywium i
kwatrywium – formacji owych czasów;
jest zafascynowana wiedzą i oddaje
się świeckim studiom z żarliwością i
uporem, osiągając sukcesy w nauce
wykraczające poza wszelkie
oczekiwania. O ile nic nie wiemy o
jej pochodzeniu, wiele mówi nam ona
o swych młodzieńczych pasjach:
porywają ją literatura, muzyka i
śpiew, sztuka miniatury; ma
charakter silny, zdecydowany,
bezpośredni, porywczy; często mówi,
że jest niedbała; przyznaje się do
swych wad i pokornie za nie
przeprasza. Z pokorą prosi o radę i
modlitwę o swe nawrócenie. Niektóre
cechy jej temperamentu i wady nie
opuszczą jej aż do końca do tego
stopnia, iż niektórzy dziwią się,
jak Pan może ją aż tak wyróżniać.
Jako
uczennica dochodzi do całkowitego
oddania się Bogu w życiu
monastycznym i przez dwadzieścia lat
nie dzieje się nic niezwykłego:
głównym jej zajęciem są nauka i
modlitwa. Dzięki swym przymiotom
wyróżnia się wśród współsióstr; z
uporem umacnia swoją kulturę w
rozmaitych dziedzinach. Ale podczas
Adwentu 1280 roku zaczyna odczuwać
niesmak do tego wszystkiego, widzi
jego próżność i 27 stycznia 1281
roku, na kilka dni przed świętem
Oczyszczenia Maryi Panny, około
godziny Komplety, wieczorem, Pan
oświeca jej gęstniejące ciemności. W
delikatny i łagodny sposób uspokaja
przygnębiające ją wzburzenie,
wzburzenie, które Gertruda odczytuje
jako dar samego Boga, „aby obalić tę
wieżę próżności i ciekawości, którą,
choć niestety nosi imię i habit
zakonnicy, zaczęłam wznosić swoją
wyniosłością, aby przynajmniej w ten
sposób odnaleźć drogę pokazania mi
Twego zbawienia” (Tamże, II,1, str.
87). Ukazuje się jej młodzieniec,
prowadzący ją za rękę do
przezwyciężenia plątaniny cierni,
które uciskają jej duszę. W ręce tej
Gertruda rozpoznaje „cenny ślad
owych ran, które zmazały wszystkie
akty oskarżenia naszych
nieprzyjaciół” (Tamże, II,1, str.
89), rozpoznaje Tego, który na
Krzyżu zbawił nas swoją krwią –
Jezusa.
Od
owej chwili jej życie głębokiej
jedności z Panem nasila się, przede
wszystkim w najbardziej znaczących
okresach liturgicznych:
Adwentu-Bożego Narodzenia, Wielkiego
Postu-Wielkanocy, świąt Maryi Panny
– również wtedy, gdy w czasie
choroby nie mogła udać się do chóru.
Jest to to samo liturgiczne
podglebie Matyldy, jej nauczycielki,
które Gertruda opisuje jednak przy
użyciu obrazów, symboli i terminów
prostszych i łatwiejszych, bardziej
realistycznych, z bezpośrednimi
odwołaniami do Biblii, Ojców
Kościoła i do świata
benedyktyńskiego.
Jej
biografka ukazuje dwa kierunki tego,
co moglibyśmy określić jako jej
szczególne „nawrócenie”: w nauce –
przez radykalne przejście od
świeckich studiów humanistycznych do
teologicznych i w regule
monastycznej – przez odejście od
życia, które nazywa ona niedbałym,
do życia intensywnej i mistycznej
modlitwy, z wyjątkowym zapałem
misyjnym. Pan, który wybrał ją w
łonie matki i od dziecka obdarzył
uczestnictwem w uczcie życia
monastycznego, wzywa ją swoją łaską
„od spraw zewnętrznych do życia
wewnętrznego i od trosk doczesnych
do umiłowania rzeczy duchowych”.
Gertruda rozumie, że była z dala od
Niego, w regionach niepodobieństwa,
jak powtarza za św. Augustynem; że z
nadmierną zachłannością oddawała się
naukom wyzwolonym, mądrości
ludzkiej, zaniedbując nauki duchowe,
pozbawiając się smaku prawdziwego
poznania; teraz prowadzona jest na
wyżyny kontemplacji, gdzie porzuca
starego człowieka, by przyoblec się
w nowego. „Z gramatyczki staje się
teologiem, niestrudzenie i uważnie
czytając wszystkie księgi święte,
jakie mogła mieć lub zamówić,
napełniała swoje serce
najpożyteczniejszymi i najsłodszymi
sentencjami z Pisma Świętego. Miała
więc zawsze gotowych kilka słów
natchnionych i budujących, którymi
mogła zadowolić tego, kto
przychodził do niej po radę, a
jednocześnie najodpowiedniejsze
teksty z Pisma, by odeprzeć
jakąkolwiek błędną opinię i zamknąć
usta swoim przeciwnikom” (Tamże,
I,1, str. 25).
Gertruda przemienia to wszystko w
apostolat: poświęca się pisaniu i
szerzeniu prawdy wiary jasno i
prosto, z darem łaski i
przekonywania, służąc z miłością i
wiernie Kościołowi tak bardzo, że
uważali ją za użyteczną i byli jej
wdzięczni i teologie, i lud pobożny.
Z tej jej intensywnej działalności
zachowało się do nas niewiele, także
z powodu zachowań, które
doprowadziły do zniszczenia
klasztoru w Helfcie. Poza Posłem
Boskiej łaskawości, czyli
Objawieniami (Revelationes)
pozostały nam Ćwiczenia Duchowe –
rzadki klejnot duchowej literatury
mistycznej.
18
listopad.
Św. Odon z Cluny
Postać św. Odona, opata Cluny
sytuuje się w owym średniowieczu
monastycznym, w którym nastąpiło
zaskakujące spopularyzowanie się w
Europie życia i duchowości,
inspirowanych Regułą św. Benedykta.
Drodzy bracia i siostry, (Benedykt
XVI) po długiej przerwie chciałbym
powrócić do prezentacji wielkich
Pisarzy Kościoła Wschodu i Zachodu z
czasów średniowiecza, albowiem w ich
życiu i w ich pismach widzimy niczym
w zwierciadle, co to znaczy być
chrześcijaninem. Dziś proponuję wam
świetlaną postać św. Odona, opata
Cluny: sytuuje się ona w owym
średniowieczu monastycznym, w którym
nastąpiło zaskakujące
spopularyzowanie się w Europie życia
i duchowości, inspirowanych Regułą
św. Benedykta. W owych stuleciach
doszło do cudownego pojawienia się i
rozmnożenia klasztorów, które
rozgałęziwszy się na kontynencie,
szerzyły na nim ducha i wrażliwość
chrześcijańską. Św. Odon prowadzi
nas w szczególności do jednego
klasztoru – w Cluny, który w
średniowieczu należał do
najznakomitszych i najsławniejszych,
a i dziś jeszcze jego majestatyczne
ruiny są znakiem chwalebnej
przeszłości ze względu na intensywne
oddanie się ascezie, nauce, a
zwłaszcza kultowi Bożemu, spowitemu
w dostojeństwo i piękno.
Odon
był drugim opatem Cluny. Urodził się
około roku 880, na pograniczu Maine
i Touranie we Francji. Ojciec
poświęcił go św. biskupowi Marcinowi
z Tours, w którego dobroczynnym
cieniu i w którego pamięci spędził
potem całe życie, kończąc je w
pobliżu jego grobu. Wybór
konsekracji zakonnej poprzedziło u
niego doznanie szczególnego momentu
łaski, o którym sam opowiadał
jednemu z mnichów, Janowi Włochowi,
który został w przyszłości jego
biografem. Odon był wtedy w wieku
dojrzewania, miał około szesnastu
lat, gdy w wigilię Bożego Narodzenia
poczuł, że samorzutne płynie z jego
ust następująca modlitwa do
Dziewicy: „Pani moja, Matko
Miłosierdzia, Tyś tej nocy wydała na
świat Zbawiciela; bądź łaskawie dla
mnie Orędowniczką. Uciekam. się,
najlitościwsza, do Twego Syna,
któregoś w sposób tak chwalebny i
niezwykły zrodziła, nakłoń ucha
swego miłosierdzia na moje prośby” (Vita
sancti Odonis, I,9: PL 133,747).
Odtąd za pomocą określenia „Matka
Miłosierdzia”, którego młody Odon
użył wówczas do Maryi Panny, zwracać
się będzie zawsze do Maryi,
nazywając Ją także „jedyną nadzieją
świata (...), dzięki której otwarte
nam zostały bramy raju” (In
veneratione S. Mariae Magdalenae: PL
133,721). W owym czasie zetknął się
z Reguła św. Benedykta i zaczął
przestrzegać jej niektórych nakazów,
„nosząc, choć nie był jeszcze
mnichem, lekkie brzemię mnisie”
(tamże, I,14: PL 133,50). W jednym z
kazań Odon wysławiać będzie
Benedykta jako „światło, co świeci
na ciemnym etapie tego życia” (De
sancto Benedicto abbate: PL 133,725)
i nazwie go „mistrzem dyscypliny
duchowej” (tamże, PL 133,727). Z
miłością podkreśli, że pobożność
chrześcijańska „z żywą słodyczą
wspomina” go, mając świadomość, że
Bóg wyniósł go „pośród najwyższych i
wybranych Ojców Kościoła świętego”
(tamże.: PL 133,722).
Zafascynowany ideałem benedyktyńskim
Odon opuścił Tours i wstąpił jako
mnich do opactwa benedyktyńskiego w
Baume, by następnie przejść do
Cluny, którego w 927 r. został
opatem. Z tego ośrodka życia
duchowego mógł wywierać wielki wpływ
na klasztory kontynentu. Z jego
kierownictwa i jego reformy
korzystały także we Włoszech liczne
klasztory, w tym św. Pawła za
Murami. Odon kilka razy odwiedził
Rzym, docierając także do Subiaco,
Montec Cassino i Salerno. To właśnie
w Rzymie zachorował latem 942 r.
Czując zbliżający się koniec, ze
wszystkich sił pragnął powrócić do
swego św. Marcina z Tours, gdzie
zmarł w oktawie wspomnienia
świętego, 18 listopada 942 roku.
Biograf, podkreślając u Odona „cnotę
cierpliwości”, wymienia długą listę
innych jego cnót, jak pogarda dla
świata, gorliwość za dusze,
zaangażowanie na rzecz pokoju w
Kościele. Wielkim pragnieniem opata
Odona była zgoda między królami i
książętami, przestrzeganie
przykazań, troska o biednych,
naprawa młodzieży, szacunek dla
starszych (por. Vita sancti Odonis,
I,17: PL 133,49). Kochał małą celę,
w której mieszkał, „niewidziany
przez nikogo i zabiegający o to, by
podobać się tylko Bogu” (tamże,
I,14: PL 133,49). Nie omieszkał
jednak, jako „źródło obfite”,
sprawować posługi słowa i przykładu,
„płacząc nad ogromem nędzy tego
świata” (tamże, I,17: PL 133,51). W
jednym tylko mnichu, komentował jego
biograf, znajdowały się zgromadzone
rozmaite cnoty, występujące w
rozproszeniu w innych klasztorach:
„Jezus w swojej dobroci, czerpiąc z
wielu ogrodów mniszych, tworzył w
niewielkim miejscu raj, aby nawodnić
z jego źródła serca wiernych”
(tamże, I,14: PL 133,49).
W
jednym z fragmentów kazania ku czci
Marii z Magdali opat Cluny ujawnia
nam, jak pojmował życie monastyczne:
„Maryja, która siedząc u stóp Pana,
z uwagą słuchała Jego słowa, jest
symbolem słodyczy życia
kontemplacyjnego, którego smak, im
bardziej się go kosztuje, tym
bardziej prowadzi dusze do oderwania
się od rzeczy widzialnych i wrzawy
trosk tego świata” (In ven. S.
Mariae Magd., PL 133,717).
Rozumienie to Odon potwierdza i
rozwija w innych swoich pismach, z
których przebija miłość do tego, co
wewnętrzne, postrzeganie świata jako
rzeczywistości kruchej i
tymczasowej, od której należy się
wyrwać, stała skłonność do dystansu
wobec rzeczy uważanych za źródło
niepokoju, wyostrzona wrażliwość na
obecność zła w rożnych kategoriach
ludzi, wewnętrzne dążenie
eschatologiczne. Ta wizja świata
może wydać się dość odległa od
naszej, jednakże w ujęciu Odona jest
ona pojęciem, które dostrzegając
kruchość świata, dowartościowuje
życie wewnętrzne, otwarte na
drugiego, na miłość bliźniego i
właśnie w ten sposób odmienia
istnienie i otwierają świat na
światło Boże.
Na
szczególną uwagę zasługuje
„nabożeństwo” do Ciała i Krwi
Chrystusa, które Odon, w obliczu
powszechnego zaniedbania, nad którym
bardzo ubolewał, stale z
przekonaniem kultywował. Był bowiem
stanowczo przekonany o rzeczywistej
obecności, pod postaciami
eucharystycznymi, Ciała i Krwi
Pańskiej, na mocy „substancjalnej”
przemiany chleba i wina. Pisał:
„Bóg, Stwórca wszystkiego, wziął
chleb, mówiąc, że to Jego Ciało i że
ofiaruje je za świat oraz rozlał
wino, nazywając je swoją Krwią”; oto
„do praw natury należy przemiana
zgodnie z rozkazem Stwórcy”; oto
zatem „natura odmienia zaraz swój
zwykły stan: bezzwłocznie chleb
staje się ciałem a wino staje się
krwią”; na rozkaz Pana „zmienia się
substancja” (Odonis Abb. Cluniac.
occupatio, ed. A. Swoboda, Lipsia
1900, str. 121).
Niestety, odnotowuje nasz opat, ta
„przenajświętsza tajemnica Ciała
Pańskiego, w której zawiera się całe
zbawienie świata” (Collationes,
XXVIII: PL 133,572), sprawowana jest
niedbale. „Kapłani – ostrzegał –
którzy przystępują niegodnie do
ołtarza, plamią chleb, to jest Ciało
Chrystusa” (tamże, PL 133,572-573).
Tylko ten, kto jest duchowo
zjednoczony z Chrystusem, może
godnie spożywać Jego Ciało
eucharystyczne: w przeciwnym razie
spożywanie Jego ciała i picie Jego
krwi przyniesie nie korzyść, lecz
potępienie (por. tamże, XXX, PL
133,575). Wszystko to zachęca nas,
byśmy uwierzyli z nową mocą i głębią
w prawdę o obecności Pana. Obecność
wśród nas Stwórcy, który oddaje się
w nasze ręce i przemienia nas, jak
przemienia chleb i wino, przemienia
tym samym świat.
Św.
Odon był prawdziwym przewodnikiem
duchowym zarówno dla mnichów, jak i
dla wiernych swoich czasów. W
obliczu „szerzenia się przywar”
rozpowszechnionych w społeczeństwie,
lekarstwem, jakie zdecydowanie
proponował, była radykalna przemiana
życia, oparta na pokorze, prostocie,
dystansie wobec rzeczy ulotnych i
przylgnięcie do rzeczy wiecznych
(por. Collationes, XXX, PL 133,
613). Mimo realizmu jego diagnozy
sytuacji jego czasów, Odon nie
popada w pesymizm: „Nie mówimy tego
– wyjaśnia – by popchnąć do rozpaczy
tych, którzy chcieliby się nawrócić.
Miłosierdzie Boże jest zawsze
dostępne; czeka na godzinę naszego
nawrócenia” (tamże: PL 133,563). I
woła: „O niewysłowiona głębio Bożej
litości! Bóg ściga winy, ale chroni
grzeszników” (tamże: PL 133,592).
Opierając się na tym przekonaniu
opat Cluny, lubił rozważać
miłosierdzie Chrystusa, Zbawiciela,
którego sugestywnie nazywał
„kochankiem ludzi”: „amator hominum
Christus” (tamże, LIII: PL 133,637).
Jezus wziął na siebie plagi, które
nam się należały – zauważa – by
zbawić w ten sposób stworzenie,
które jest Jego dziełem i które
umiłował (por. tamże: PL 133, 638).
Jawi
się tu rys świętego opata na
pierwszy rzut oka niemal ukryty pod
rygorem jego surowości reformatora:
głęboka dobroć jego duszy. Był
surowy, przede wszystkim jednak był
dobry, był człowiekiem wielkiej
dobroci, która pochodziła z kontaktu
z dobrocią Bożą. Odon, jak mówią nam
współcześni mu, promieniował wokół
siebie radością, którą był
przepełniony. Jego biograf zapewnia,
że nigdy nie słyszał z ust człowieka
„takiej słodyczy słowa” (tamże,
I,17: PL 133,31). Zwykł był,
wspomina biograf, zapraszać do
śpiewu chłopców spotykanych na
drodze, aby potem obdarzyć ich
niewielkim darem i dodaje: „Jego
słowa pełne były wysławiania [Pana],
radość jego budziła w naszym sercu
wewnętrzną radość” (tamże, II, 5: PL
133,63).W ten sposób energiczny a
zarazem sympatyczny średniowieczny
opat, pasjonujący się reformą, swym
działaniem podsycał w mnichach, jak
również w wiernych świeckich swoich
czasów, zamiary kroczenia szybkim
krokiem na drodze chrześcijańskiej
doskonałości.
Chcemy mieć nadzieję, że jego
dobroć, radość, jaka płynie z wiary,
w połączeniu z surowością i
sprzeciwem wobec przywar świata,
poruszą także nasze serca, abyśmy
również my mogli znaleźć źródło
radości, jaka pochodzi z dobroci
Boga.
Bł.
Karolina Kózkówna - Patronka
molestowanych
Śmierć tej nastolatki jest krzykiem
protestu przeciwko wszelkim formom
poniżania godności kobiety na tle
seksualnym. Bł. Karolina może być
uznana za patronkę wszystkich kobiet
nękanych przez niedojrzałych
facetów.
Karolina była prostą, pobożną
dziewczyną. Pochodziła z małej
wioski Wał-Ruda. Było to na samym
początku pierwszej wojny światowej.
Do ich domu wtargnął rosyjski
żołnierz. Uciekała przerażona,
broniąc się przed gwałtem. Ojciec
nie potrafił obronić córki. Została
zamordowana w pobliżu swojego domu.
Miała niecałe 17 lat. Jan Paweł II
ogłosił ją błogosławioną męczennicą.
Karolina była jedną z wielu kobiet,
dziewcząt, które stały się, i nadal
się stają, ofiarami przemocy na tle
seksualnym. Nieopanowany popęd
prowadzi niejednego mężczyznę do
poniżania, przemocy, gwałtu, a
czasem śmierci kobiet. Siła, która
ma z natury służyć miłości i życiu,
staje się powodem cierpienia i
śmierci. Człowiek ma wyjątkowy
talent do psucia Bożych pomysłów!
W
życiorysach męczennicy spod Tarnowa
znajdziemy stwierdzenia: „poświęciła
własne życie dla ratowania cnoty
czystości, obroniła dziewictwo, jej
ciało pozostało nienaruszone”. Czy
jednak tu leży sedno jej świętości?
A gdyby została przed śmiercią
zgwałcona, czy to by oznaczało, że
jest mniej święta, że jej męczeństwo
się „nie liczy”, że nie może być
beatyfikowana?
Podczas homilii beatyfikacyjnej Jan
Paweł II nie mówił ani razu o
„obronie dziewictwa”. Ośmiokrotnie
natomiast wspomniał o obronie
godności – godności kobiety,
ludzkiej osoby, ciała, człowieka
wobec Boga, polskiej dziewczyny.
„Padając pod ręką napastnika,
Karolina daje ostatnie na tej ziemi
świadectwo temu Życiu, które jest w
niej. Śmierć cielesna go nie
zniszczy” – mówił Papież. Sedno nie
leży w obronie fizycznej czystości.
Sednem jest obrona ludzkiej
godności. To jest pojęcie szersze,
wartość bardziej zasadnicza. To
prawda, że elementem godności
człowieka jest także godność jego
ciała. To z prawdy o godności
człowieka stworzonego na Boży obraz
wynika właśnie nakaz szacunku dla
ludzkiej cielesności i seksualności.
Męczeństwo bł. Karoliny przypomina
młodym, aby nie dali się uwieść
chorej fascynacji erotyzmem –
odzieranym z godności i
odpowiedzialności. Ta siła może
budować, ale może też zabijać.
Śmierć tej nastolatki jest również
krzykiem protestu przeciwko wszelkim
formom poniżania godności kobiety na
tle seksualnym. Bł. Karolina może
być uznana za patronkę wszystkich
kobiet nękanych przez niedojrzałych
facetów, dla których miarą męskości
jest seks bez odpowiedzialności. Nie
neutralizujmy męczenników pobożnymi
wizerunkami, ani ckliwymi hasłami.
Po to zginęli, by ich krew
niepokoiła nasze sumienia.
Błogosławiona nastolatka
Karolina Kózkówna urodziła się ponad
sto lat temu. Ale czas nie oddala
jej od nas. Z dystansu tylko lepiej
widać świętość tej nastolatki.
Konsekwentne krótkie życie, jakby
skondensowane lata, w których - dziś
można tak powiedzieć - realizowała
Boży plan.
Jej
rodzice mieszkali w chacie na
dwuhektarowym gospodarstwie, później
powiększonym o kolejne 4 hektary. W
przysiółku Wal Rudy -Śmietanie,
utworzonym z czterdziestu chałup.
Grunty mieli piaszczyste,
nieurodzajne z powodu bliskości
Dunajca i jego dopływu, Kisieliny.
Ojciec Jan wychował się na służbie u
wuja. Matka, Maria z domu Borzęcka,
pochodziła z jednej z
najznakomitszych rodzin we wsi.
Poślubiając więc biednego Jana,
popełniła mezalians. On, zamiast
majątku, wniósł do domu swoje
zalety: prawość, chęć służenia
potrzebującym, głęboką religijność.
Należał do Apostolstwa Modlitwy,
Bractwa Komunii św. Wynagradzającej
i Żywego Różańca. Żona też na
pierwszym miejscu stawiała sprawy
wiary. Trzynaście razy „o chlebie i
wodzie” pielgrzymowała do Kalwarii
Zebrzydowskiej. Rytm życiu w
ciemnej, jednoizbowej chacie Kózków,
w której przyszło na świat
jedenaścioro dzieci, nadawała
modlitwa i wyjścia do kościoła w
Radłowie, a później w Zabawie.
Wyczulenie rodziców na sprawy ducha
promieniowało na całą rodzinę.
Nadawało sens ciężkiej pracy na roli
i w gospodarstwie.
Karolina urodziła się jako czwarta z
kolei, 2 sierpnia 1898 r. Według
matki wyróżniała się spośród
rodzeństwa dobrą pamięcią i
szczególną pilnością w nauce
religii. Jako ośmiolatka znała na
pamięć katechizm, pieśni religijne,
modlitwy. Była posłuszna rodzicom.
Jak wspominały siostry, nigdy nie
dostała od nich rózgą. W 1906 r.
rozpoczęła 6-letnią naukę w
podstawówce (dziś nosi jej imię).
Ówczesny dyrektor Franciszek Stawarz
często ją wyróżniał i chwalił. Po
skończeniu szkoły brała udział w
nadobowiązkowych zajęciach
dopełniających. Codziennie chodziła
do odległego o 7 km kościoła w
Radłowie. Należała do Apostolstwa
Modlitwy, Bractwa Wstrzemięźliwości,
Żywego Różańca. Zamiast korali
nosiła na szyi różaniec. Rozmawiała
z dziećmi, ale i dorosłymi na temat
wiary. Potrafiła odpowiadać na
najtrudniejsze pytania, tak że
uważali, iż tę wiedzę ma od Boga.
Ponadto razem z wujem, Franciszkiem
Borzęckim, który posiadał
bibliotekę, popularyzowała
czytelnictwo. Sama na bieżąco
zaglądała do „Posłańca Serca
Jezusowego”. Codziennie pracowała w
obejściu i zajmowała się młodszym
rodzeństwem. Opiekowała się chorymi
we wsi, pomagała proboszczowi.
Czasem chodziła do roboty w
pobliskim dworze Bzowskich. Nie
traciła chwili na bezczynność. Jej
starsza siostra Anna wyjechała do
Stanów Zjednoczonych, chciała
ściągnąć tam Karolinę. Ale ona
postanowiła zostać na wsi i po
cichu, jak mówili najbliżsi,
poświęcić życie Bogu, pozostając w
dziewictwie. Koleżanki wspominały,
że o Matce Boskiej mówiła „moja
Matka Boża”, miała nabożeństwo do
Męki Pańskiej i Najświętszego
Sakramentu. Chodziła do spowiedzi w
każdy pierwszy piątek miesiąca.
Widać było, że takie życie sprawia
jej przyjemność, cieszy, tak jak
inne dziewczęta zabawy czy wesołe
pogaduszki.
18
listopada 1914 r. do Śmietany
przybyli żołnierze rosyjscy, którzy
wypierali spod Tarnowa wojska
austriackie. Jeden z nich wtargnął
do chaty Kózków i zmusił Karolinę,
aby z ojcem wyszła razem z nim.
Dziewczyna została zamordowana,
zmarła na skutek ran zadanych
szablą, podczas ucieczki przed
napastnikiem.
Karolcia
-
Dawniej to ludzie sobie tak zdjęć
nie robili. Dobrze, że Karolcia
poszła do szkoły. Na tableau widać
jej włosy, oczy i nos, ale usta i
podbródek zakryła głowa dyrektora.
Na obrazie beatyfikacyjnym jest
podobna do mojej mamy. Ale mamy
zdjęć też nie mam, nawet z trumny,
tacy my są do tych zdjęć... -
opowiada Władysława Kurtyka,
siostrzenica błogosławionej Karoliny
Kózkówny. Kiedy patrzę na jej twarz,
widzę jakby dopełnioną o brakujący
fragment buzię Błogosławionej. Choć
pani Władysława ma dziś 68 lat, a
Karolina wtedy może 12.
- Jak
w rodzinie, może mamy coś wspólnego
- tłumaczy się. - Żebym też była do
niej w innym sensie podobna - w
świętości. Nie pozwala się
fotografować: - Bo jak umrę, to ma
być koniec.
Na
służbie u Karoliny
Jej
matka Teresa była młodszą o dwa lata
siostrą Karoliny. Pani Władysława z
bratem Janem (drugi - Józef,
szczególnie szerzący kult Karoliny,
już zmarł) mieszka w Śmietanie,
przysiółku Wał-Rudy, należącym do
parafii w Zabawie. 18 i pół
kilometra od Tarnowa. Oni w nowszym
domu, z Matką Bożą w oknie.
Naprzeciw stary dom Kózków - dziś
muzeum i kaplica. Pani Władysława
spędziła tu całe życie.
-
Jestem trochę na służbie Karoliny -
mówi. - Ale wiem, że ona nie tylko
dla mnie, ale dla wszystkich.
W
swojej kuchni urządziła sklepik. Na
stoliku książki o cioci, obrazki,
butelki na wodę z cudownego
źródełka, gdzie prowadziła
nabożeństwa majowe.
-
Najwięcej pielgrzymów przyjeżdża w
soboty i niedziele, każdy chce
otrzymać łaskę za jej przyczyną -
wzdycha. - Jak kto wierzy -
dostanie. Mówią, że tu, pod lasem,
cichutko, fajnie.
Chata
Karoliny na fotografii przypomina
zabudowania wiejskie, jakie
widziałam w Skansenie Wsi
Lubelskiej. Dach kryty słomą,
drewniane ściany, klepisko. Po
beatyfikacji pokryto ją dachówką,
otynkowano, wybetonowano podłogę. Z
gorliwości pozacierano ślady. Teraz
więcej trzeba sobie wyobrażać. Z
podwórka wchodzi się prosto do
kaplicy, dawniej stajni. Rodzice
Karoliny - Jan i Maria - tu zwykle o
5 rano, oporządzając zwierzęta,
śpiewali Godzinki. Jedenaścioro
dzieci dosypiało w sąsiedniej izbie.
-
Pięcioro zmarło, jak miały po dwa,
trzy latka. Zostało sześcioro -
tłumaczy pani Władysława. Izba
mieszkalna obwieszona obrazami, na
które patrzyła Karolina. W szeregu
Matki Boskie - Częstochowska,
Dzikowska, Tuchowska, Bolesna z
Krakowa.
- I
Nieustającej Pomocy nad łóżkiem. Jak
wychodziła z domu, to się z Nią
pożegnała, młodsza Rozalia widziała
- opowiada. - To rzeczywiste łóżko -
pokazuje na okryty szydełkową kapą
drewniany mebel. - I skrzynka na
odzież. Bo jak szła do dworu, do
Zabawy, to zarobiła na odzież, a
dawniej nie było szafy. Ona by się
może i nie uchowała, ale moja mama
trzymała w niej mąkę, jak przywieźli
ze młyna. Bo dawniej chleb piekli w
domu.
W
gablotach regionalne spódnice,
kaftanik, fartuszki. Pani
Władysława:
-
Przed beatyfikacją bp Bednarczyk
zaapelował, żeby kobiety przynosiły
starodawne stroje. Tamte po
Karolinie to dziewuchy zniszczyły,
bo ich tyle było, że musiały nosić
po sobie. Po niej została tylko
czarna chustka barankowa, teraz
złożona w kostkę pod szkłem. I
delikatna, niepasująca do wnętrza
filiżanka z miśnieńskiej porcelany,
którą dostała od wuja, brata matki.
Faska na mąkę mamy pani Władysławy,
mielnice na len i konopie, cepy,
kołowrotek, maselnica. Duży bielony
piec. Mały stoliczek pod oknem.
-
Jedli na nim z jednej miski,
drewnianymi łyżkami - pani
Władysława pamięta dawne opowieści.
- I jej żywoty świętych,
modlitewnik. Jesienią i zimą
schodzili się tu ze wsi słuchać, jak
pięknie czyta. Nazywali ten dom
Betlejemką, Jerozolimką. Latem pod
gruszą, odległą od chałupy o
kilkadziesiąt metrów, uczyła
wiejskie dzieciaki liter.
-
Mama mi mówiła, że była dla
wszystkich dobra i została świętą -
przegania rozbawionego kotka. - Jak
kto ma miłość, to i jest święty. W
tamten dzień, 18 listopada 1914
roku, Karolina została z dzieciami.
„My pójdziemy do kościoła z Teresią,
we wsi dużo żołnierzy” - powiedziała
mama. O dziewiątej rano przyjechał
żołnierz i wziął ją z ojcem do lasu.
Kiedy żona wróciła, ojciec bał się
słowa przemówić, bo ona ostra była.
I przecie matka. „Jo się zawrócił,
bo mi żołnierz kazał”. „Jezus
Maryja, to już po dziewusze!” -
krzyknęła i zemdlała. Pojechali na
komendę rosyjskich wojsk do Radłowa,
to wysłali kilku żołnierzy do
szukania, ale nic nie znaleźli. Po
dwóch tygodniach zapukał do nich
chłop, co wracał z lasu. „Jo wom
dziewuchę znalozł”. „Żywo?” „Nie,
zabito, pod drzewem, przymarznięto”.
Przywieźli ciało pod gruszę i
obmywali. Ale tak się już miało
stać.
Nie była „ciepłe kluski”
- To
pierwsze miejsce pochówku Karoliny -
ks. Zbigniew Szostak, kustosz
sanktuarium Błogosławionej w
Zabawie, pokazuje na miejscowym
cmentarzu olbrzymi kamień pod
drzewem. Pogrzeb, który odbył się 6
grudnia 1914 r., był początkiem jej
kultu. Przyszło 3 tys. ludzi.
- Jak
taka młoda dziewczyna przyciągnęła
takie tłumy? - zastanawia się. - Dwa
tygodnie szukano jej ciała, ludzie
byli wzburzeni i pogrzeb stał się
manifestacją. Ale przede wszystkim
przyszli ze względu na jej osobę. Z
zeznań świadków w procesie
beatyfikacyjnym wynika, że nie dało
się jej nie zauważyć. Codziennie
pokonywała siedem kilometrów do
kościoła w Radłowie. Ówczesny
proboszcz, Władysław Mendrala
(wybudował kościół w Zabawie, tu
została bierzmowana 6 miesięcy przed
śmiercią), jej spowiednik, nazywał
Kózkównę swoją prawą ręką,
animatorką życia religijnego. Po
znalezieniu ciała wezwał akuszerkę i
dwóch świadków. Dokonali oględzin
zwłok. Stwierdzili, że zamordowana
zachowała dziewictwo. Odnotowali
odniesione rany. Dokument z obdukcji
zamknęli w tubie i włożyli do
trumny. Proboszcz, jakby
przeczuwając niezwykłość parafianki,
zadbał o zabezpieczenie zwłok w
metalowej trumnie. Zapiski zostały
odczytane przez bp. Jerzego
Ablewicza w czasie procesu
beatyfikacyjnego.
Nieopodal groby rodziców
Błogosławionej - Jana Kózki i Marii
z Borzęckich. Nieco dalej leży
siostrzeniec, Józef Kurtyka. W
remoncie jest grobowiec diakona
świeckiego, Franciszka Borzęckiego,
wujka Karoliny. To z jego biblioteki
pożyczała książki. Czytała je
dorosłym sąsiadom i ich dzieciom.
Ks. Szostak pokazuje drogę, jaką
przebyły doczesne szczątki
Błogosławionej, zanim w 1987 r.
znalazły się w spiżowym sarkofagu
pod głównym ołtarzem świątyni. W
1917 r. przeniesiono je na plac
kościelny do grobowca pod pomnikiem
ufundowanym przez rodziców. W 1981
r. umieszczono w przedsionku
kościoła. Dziś obok tego miejsca
stoi klęcznik z relikwiami. Nad nim
skrzynka.
- W
ciągu dwóch tygodni jest wypełniona
kartkami z prośbami i
podziękowaniami - mówi proboszcz. -
Chłopcy proszą o piękną miłość.
Dziewczyny o dobrego męża. O
czystość, siłę miłości. Pielgrzymi
zapisali swoimi intencjami
kilkadziesiąt zeszytów. 18. dnia
każdego miesiąca na Drogę Krzyżową
Karoliny przyjeżdżają wierni z całej
Polski. Czasem ponad tysiąc osób.
Ks. Szostak:
- To
naturalny szlak męczeństwa
wyznaczony jej krokami. Różne stany
- nauczyciele, klerycy, młodzież
układają własne rozważania jej
ostatniej drogi.
- To
świadczy o tym, jak jest ważna dla
wszystkich - uważa proboszcz. - Moja
parafia, licząca 1450 wiernych,
dzięki Karolinie rozrasta się.
Wierni o Błogosławionej mówią
„nasza”. Zwracają się do niej po
imieniu, czasem zdrobniale, swojsko.
Działają w 11 grupach liturgicznych,
32 różach różańcowych, Dziewczęcej
Służbie Maryjnej, Akcji Katolickiej.
Całe rodziny ustawiają się w kolejce
do sprzątania świątyni, bo traktują
ją jak dom.
- To
promieniowanie Karoliny - twierdzi
ich duszpasterz. Przyszedł tu z
Bochni dwa lata temu. Przedtem nie
fascynowała go postać
Błogosławionej. Widział ją tylko na
jakiejś nieudanej płaskorzeźbie.
Dziś jest pod urokiem jej wizerunków
dłuta Tadeusza Kowala. Podoba mu się
też polichromia Romana Kalarusa w
kościele w Tychach, gdzie Karolina
ma jasny długi warkocz.
-
Dobrze, że nie zachowała się jej
fotografia - mówi. - Każdy ją może
sobie domyśleć. Ona nie była takie
„ciepłe kluski”, ale twardo stąpała
po ziemi. Krępej budowy ciała,
pracowała w domu, we dworze, nigdy
nie chorowała, musiała być silna.
Marzena Macko mieszka tam gdzie
Karolina, w Śmietanie. Ma 15 lat,
chodzi do III klasy gimnazjum im.
Jana Pawła II. Spotykamy się w
szkole. - Cały świat mówi o
Karolinie nie dlatego, że była
piękna - opowiada. - Nie była tak
bardzo ładna, żeby błysnęła urodą.
Była zwykłą, wiejską dziewczyną, ale
wszystkie czynności wypełniała w
sposób nadzwyczajny. Marzena od
trzech lat jest przewodniczką
Dziewczęcej Służby Maryi. Ma pod
opieką piętnaście dziewczynek z
podstawówki. Modlą się o kanonizację
Błogosławionej. Zajmuje się
przygotowaniem oprawy liturgicznej
Mszy w kaplicy domu Kózków i w
kościele. - Ładnie śpiewa - chwali
ją proboszcz. - Oprowadza też
pielgrzymki.
-
Opowiadam, że przy niej nie można
było popełnić najmniejszego grzechu
- mówi. - Kiedy ją ktoś na przykład
wyzwał, zwracała mu uwagę nie
dlatego, że obraził ją, ale Pana
Boga. Ludzie są zadziwieni jej
postacią. Marzena stara się
naśladować Karolinę. - Dzięki niej
poprawiłam się w zachowaniu, więcej
się uczę, częściej chodzę do
kościoła - wylicza. - Rozmawiamy o
niej nie tylko na religii.
„Ubiłem
dziewoję”
Do
domu pani Marii Kotwy nie prowadzi
żadna droga. Trzeba jechać przez
pole. W sadzie chata przypominająca
dom Kózków. W środku, mimo południa,
ciemnawo. Tylko płomyk lampki drży
pod obrazem Jezusa z otwartym
sercem. - Pali się dzień i noc od 30
lat - mówi 96-letnia gospodyni. -
Nigdy nikomu niczego nie
zazdrościłam, ani pieniędzy, ani
urody, tylko Karolinie świętości.
Tak sobie myślę, dlaczego nie jestem
taka pobożna jak ona?
Przez
lata była katechetką. Mieszka sama.
Na stole leżą jej wiersze o
Błogosławionej. Widziała ją tylko
raz, kiedy miała 7 lat (w tym roku
Karolina miałaby 105 lat): -
Chciałam ją poznać, bo słyszałam jej
śliczny śpiew. Tego dnia wracała z
kościoła waleńskimi polami. Sąsiadka
zawołała do mojej mamy: „Karolina
idzie, chodźmy ją posłuchać”.
Wyrwałam się w żyto, żeby dolecieć
pierwsza, ale byłam malucha, to się
w nie zawikłałam. Wreszcie dochodzę
do miedzy, a tam wyskakują
kuropatwy. Z takim krzykiem, że się
przelękłam. Wtedy Karolcia mnie
zobaczyła: „Nie płacz, mała, to są
ptaszki, Pan Bóg je stworzył”.
Poszła pod krzyż i po swojemu
pięknie zaśpiewała „W krzyżu
cierpienie”. Odtąd męczyłam mamę,
żeby poszła ze mną do Karolci. Jak
już żeśmy się wybrały, to była w
kościółku i jej nie zobaczyłam.
Lepiej znał ją mój brat, Jan. Robili
razem przy żniwach we dworze.
Piętnaście kosiarzy i tyluż
odbieraczy. Mówił, że Karolcia stale
coś szeptała. Jak ją zapytał co,
wyznała, że prosi Matkę Boską, żeby
pomogła jej odbierać zboże. Bardzo
mu się to spodobało. I ona sama też.
Mówił, że ma włosy troszku rudawe i
delikatne piegi, które ją nie
szpeciły, bo była miła na twarzy.
Kiedy słyszeli sygnaturkę z kościoła
na Anioł Pański, cała ta czereda
szła na plac obiadowy. A tu mój brat
widzi, że Karolcia klęczy na
ściernisku gołymi kolanami. Dawniej
nie było spodni, tylko majtusie,
sukienka i kolana zawsze w
pogotowiu. Odmawiała Anioł Pański.
„Miejcie ją za przykład” - pokazywał
innym. A potem jadła czarny chleb i
kawę, nie chciała wziąć od niego
kurzyny. „Mnie wystarczy, co mam” -
tłumaczyła. Mama opowiadała, jak jej
ojciec w tamten czas strasznie
płakał. A to żołnierz rosyjski
dostał żądzy, przeszyła go
elektryczność. Bidula uciekła w
młodnik. Gubiła pantofle, chustkę,
kurtkę. Potem kobiety z Otwinowa
opowiadały, że widziały takiego. Bił
się w piersi i patrzał na las:
„Ubiłem dziewoję”. Pojechał w stronę
promu na Dunajcu i przepadł.
Byłam
na pogrzebie Karolci i przeniesieniu
zwłok. Śpiewałam: „Zwiędłaś jak
kwiecie kosą ścięte, czysta Twa
dusza stanęła przed Boski tron”.
Czemu ma nie być we wsi cudów
W
Zabawie, tak jak w innych miejscach,
gdzie żyli święci, panuje nastrój
uroczysty, jakieś święto. Wszyscy są
przekonani o stałej obecności i
wstawiennictwie Błogosławionej.
Nawet tragiczne wydarzenia układają
im się w jakiś widoczny z góry sens.
Liczy się tu nowy czas, wyznaczony
urodzinami Karoliny. 67-letnia pani
Wanda Rzepka wspomina cudowne
uzdrowienia z wgłobienia jelita,
trzy lata temu:
-
Czekałam w szpitalu w Tarnowie na
operację i modliłam się w szpitalnej
kaplicy, sam na sam z Karoliną.
Wypisali mnie ze szpitala bez
operacji, po samoczynnym ustąpieniu
choroby. Teraz modlę się do niej
jeszcze goręcej. Pani Maria co dzień
odmawia własną koronkę do Karoliny.
Kiedy jej męża kopnął koń, gdy się
ocknął, zawołał: „Gdzie Karolina?”.
Nawet nie musiał iść do lekarza.
Pani Janina tydzień temu wjechała na
rowerze pod ciężarówkę.
- Jak
po śmierć - opowiada. - Tylko sobie
pomyślałam: „O Karolino!”. Obtarła
jedynie rękę. - Wszyscy się modlą i
tyle cudów się daleko dzieje, to
czemu ma ich nie być tu, we wsi, pod
jej opieką? - pyta.
Droga
Krzyżowa błogosławionej Karoliny
rozpoczyna się za rodzinnym domem.
Pierwsze stacje prowadzą przez łąkę,
koło rozrosłej, wysokiej gruszy. Na
skraju lasu, gdzie rozstała się z
ojcem, rozpoczyna się ciąg krzyży,
znaczący drogę ucieczki. Żółte
drewno świeci wśród zieleni. 30
minut szybkim krokiem. Półtora
kilometra. Według badań lekarskich,
przeprowadzonych przez dr. Zdzisława
Marka, profesora medycyny sądowej,
ścigający ją żołnierz rosyjski zadał
jej szereg ran szablą. Pierwszy cios
trafił w czoło. Drugi, w prawe
przedramię, spowodował oderwanie
mięśni od łokci po puls. Trzeci
został zadany w lewą rękę, tak że
straciła jeden palec. Czwarty raz
uderzył ją pod kolanem. Za piątym -
przeciął ciało od szyi aż do piersi.
Szóste było pchnięcie w gardło.
Miała wtedy 16 lat. Dużo tu dębów,
symbolizujących męstwo. Żołędzie
chrzęszczą pod stopami.
Październikowe, nadgryzione przez
jakieś owady liście mają kolor krwi.
19
listopad.
Św. Mechtylda (Matylda) z Hackeborn
Mechtylda przyszła na świat około
1241 roku w niemieckim Hackeborn.
Jej siostrą była Gertruda, która
przez wiele lat pełniła funkcję
opatki w benedyktyńskim klasztorze w
Helfta.
Zamiłowanie do modlitwy i bożej
miłości rozpalił w sercach zakonnic
dominikanin Henryk z Halle. To
między innymi dzięki jego charyzmie,
święta Mechtylda – zwana czasem też
Matyldą – i święta Gertruda odkryły
w sobie zdolności, dzięki którym
doświadczać mogły objawień i stanów
mistycznych. Z czasem postanowiono
je zapisywać, dzięki czemu powstała
„Księga szczególnej łaski” –
cieszący się ogromną popularnością w
średniowieczu tekst, który doczekał
się niezliczonej ilości
manuskryptów, a z czasem także i
druków.
Na co
dzień Mechtylda prowadziła
przyklasztorną szkołę oraz pełniła
rolę przewodniczącej w liturgii
kantorki. Uznaje się ją również za
jedną z prekursorek nabożeństwa do
Serca Jezusowego, które często - za
sprawą swych mistycznych przeżyć –
późniejsza święta miała w swych
wizjach oglądać. I nie tylko
oglądać...
Jak
pisał ksiądz Wincenty Zalewski:
„dnia pewnego została dopuszczona do
szczęścia, jakie przypadło w udziale
św. Janowi Apostołowi, gdy przy
Ostatniej Wieczerzy Chrystus Pan
pozwolił jej położyć głowę na swoim
Sercu. Jak wyznaje Święta, czuła
wtedy bicie Jezusowego Serca. Swoje
nabożeństwo do Serca Pana Jezusa
streszcza św. Mechtylda w tych
słowach: ‘Gdyby trzeba było opisać
wszystkie dobrodziejstwa, jakie
otrzymałam od kochającego Serca
Boga, trzeba by księgi grubszej niż
brewiarz używany w jutrzni’. A
wiemy, jak potężne to księgi”.
Mechtylda zmarła 19 listopada 1299
roku. Szczególnie czczona jest w
Niemczech oraz w zakonie
benedyktyńskim.
Bł.
Salomea
Była córką księcia małopolskiego
Leszka Białego i Grzymisławy,
księżniczki ruskiej. Urodziła się na
przełomie 1211/1212 r.
Mając
zaledwie 6 lat została zaręczona z
księciem węgierskim Kolomanem, co
miało utrwalić pokój między Polską a
Węgrami. Salomea poślubiła wkrótce
Kolomana, od początku przyrzekając -
za zgodą męża - zachowanie
dziewictwa.
W
roku 1219, w wieku 8 lat, zasiadła z
mężem na tronie halickim. Wkrótce
potem, po klęsce z wojskami księcia
nowogrodzkiego Mścisława, zostali
zmuszeni do rezygnacji z Halicza i
udali się na Węgry. W 1241 r.
Koloman zmarł na skutek ran
odniesionych w bitwie z Tatarami.
Po
jego śmierci niedoszła królowa
Węgier wróciła do Polski. Tu jej
młodszy brat, Bolesław Wstydliwy,
otoczył ją swoją opieką.
W
1268 r. poważnie się rozchorowała. W
spisanym testamencie wszystko co
miała, przekazała klasztorowi.
Zastrzegła wszakże, że w razie
katastrofy, takiej jak pożar czy
wojna, jej majątek może zostać
przeznaczony na odbudowę klasztoru
lub kościoła. Zmarła w opinii
świętości 17 listopada 1268
r. Starania o jej kanonizację
rozpoczęto zaraz po śmierci, jednak
Salomeę ogłosił błogosławioną
dopiero Klemens X 17 maja 1672 r.
20
listopad.
Św. Rafał Kalinowski
Drewniany krzyżyk, dziś już złamany,
i srebrna łyżeczka, używane przez
niego na Syberii. Metalowy pas
pokutny, który zakładał na biodra, i
brązowy szalik z włóczki, na którym
wyszyto inicjały O.R. – ojciec
Rafał. Te przedmioty przypominają o
długiej drodze, która zaprowadziła
Józefa Kalinowskiego ku świętości.
Czerna – niewielka, malowniczo
położona miejscowość w pobliżu
Krakowa. Na wzgórzu porośniętym
lasem – klasztor karmelitów bosych.
W weekendy tutejsze sanktuarium
Matki Bożej Szkaplerznej zapełnia
się pielgrzymami. W dzień powszedni
panuje tu cisza.
Święty Rafał Kalinowski długo
poszukiwał tej ciszy. Choć myśl o
powołaniu zakonnym pojawiała się już
w latach młodzieńczych, to jednak w
czasie studiów i służby w wojsku
carskim zagłuszył ją w sobie. Przez
dziesięć lat nie przystępował do
spowiedzi. Mimo to niespokojne serce
Józefa (takie imię otrzymał na
chrzcie) nużyło się życiem w
Petersburgu – mieście pełnym
przepychu i zbytków. „Co do mnie, to
czuję, że nigdy siebie nie
zaspokoję, zawsze mi będzie czegoś
brakować” – pisał w listach.
Niespokojne serce
Urodził się w 1835 roku w Wilnie.
Matka zmarła zaraz po jego porodzie,
a ojciec ożenił się z jej siostrą,
która odeszła równie szybko. Pan
Andrzej Kalinowski został sam z
pięciorgiem dzieci, ale ten stan nie
trwał długo. Po niespełna dwóch
latach Andrzej poznaje Zofię
Puttkamer, córkę Maryli
Wereszczakówny – tej samej, do
której wzdychał młody Adam
Mickiewicz. Zofia jest dużo młodsza
od Andrzeja, ale miłość okazuje się
silniejsza. Za kilka miesięcy
Andrzej Kalinowski ożeni się po raz
trzeci.
Choć
dla dorastającego chłopca ta
sytuacja z pewnością nie była łatwa,
Józef wzrastał w atmosferze miłości.
Przychodzi jednak czas studiów –
najpierw w Instytucie Agronomicznym
w Hory-Horkach pod Orszą, a potem w
Mikołajewskiej Akademii Inżynierii
Wojskowej w Petersburgu, co wiąże
się z nadaniem stopnia porucznika w
armii carskiej. Józef zachwyca się
zdobyczami dziewiętnastowiecznej
techniki, ma powodzenie u kobiet z
zamożnych domów. Po studiach, jako
ceniony inżynier, prowadzi badania
przy wytyczaniu kolei żelaznej na
trasie: Odessa–Kijów–Kursk, a
następnie pracuje przy rozbudowie i
umocnieniu fortecy w Brześciu
Litewskim. To wszystko nie przynosi
mu ukojenia. „Rzucony od lat
kilkunastu w życie tułacze” – tak
ocenia swoją egzystencję w tamtym
czasie.
Zapał
nie wygasł
Prawdziwa tułaczka miała dopiero
nadejść. Przekonujemy się o tym,
patrząc na ścianę kaplicy św. Rafała
w Czernej, na której znajdują się
trzy obrazy Jerzego Kumali
przedstawiające trzy kolejne etapy
życia Świętego. Najpierw widzimy go
jako ministra wojny na
Wileńszczyźnie, podczas powstania
styczniowego. Pod pretekstem słabego
zdrowia odrzucił mundur oficerski,
by przyłączyć się do rządu
powstańczego i stać się, obok
Konstantego Kalinowskiego, jedynym
przedstawicielem naczelnej władzy
powstańczej na Litwie.
Na
drugim obrazie Święty ukazuje nam
się jako zesłaniec – za udział w
powstaniu został skazany na karę
śmierci, którą jednak zamieniono na
dziesięć lat katorgi na Syberii.
Pracuje w warzelniach soli w Usolu,
a po amnestii przebywa w Irkucku,
Permie i Smoleńsku. Wreszcie – po
powrocie do Polski, podjęciu zadań
wychowawcy księcia Augusta
Czartoryskiego i podróżach z nim do
sanatoriów Francji i Szwajcarii –
widzimy już Józefa jako zakonnika,
przesiadującego godzinami w
konfesjonale. – Przemiana Józefa
Kalinowskiego była raczej procesem
niż nagłym olśnieniem – twierdzi
oprowadzający nas karmelita, ojciec
Piotr Karauda. – Po latach
przyznawał, że w młodości
zaniedbywał praktyki religijne, ale
zapał do wewnętrznej pobożności w
nim nie wygasł.
Męczennik konfesjonału
Opór
przed spowiedzią przełamał podczas
zawieruchy powstania styczniowego.
Modlitwy przybranej matki i gorące
prośby młodszej siostry Maryni
okazały się owocne. Od tego czasu
coraz silniej dojrzewa w nim myśl o
wstąpieniu do zakonu, nie jest to
jednak możliwe podczas zesłania.
Dopiero w 1877 roku, za namową
sióstr karmelitanek, modlących się o
odnowę zakonu karmelitów bosych w
Polsce, przyjmuje habit i imię:
Rafał od św. Józefa. Cztery lata
później składa uroczyste śluby
zakonne i wyjeżdża do Czernej, a po
roku jest już tam przeorem. Jako
wspaniały spowiednik zyskuje miano
„męczennika konfesjonału”.
Ojciec Bronisław Jarosiński,
karmelita bosy z Wadowic, gdzie
ojciec Rafał założył klasztor,
wspominał: „W Wadowicach w niedziele
i święta o godzinie 4.45 – kiedy
otwierano kościół – już kilkaset
ludzi stało przed kościołem z
dalekich stron, a niektórzy z nich
wyszli z domu o północy (…) Ojciec
Rafał wstawał o 3.45; od 4.00 do
5.00 odprawiał rozmyślanie w chórze
zakonnym; o 5.00 odmawiał prymę i
tercję, potem spowiadał do Mszy, a
po dziękczynieniu ponownie szedł do
konfesjonału, w którym często
pozostawał do późnych godzin
popołudniowych, a niejednokrotnie aż
do wieczora”.
Zmarł
w opinii świętości w Wadowicach, a
pochowano go na cmentarzu w Czernej.
Dziś jego relikwie spoczywają w
kaplicy św. Rafała. Zachowały się po
Świętym pamiątki, które można
oglądać w klasztornym muzeum. Jest
wśród nich drewniany krzyżyk, dziś
już złamany, i srebrna łyżeczka,
których używał na Syberii. Jest
brzozowy krzyż i kamienie – pamiątki
z więzienia w Tobolsku. Jest
metalowy pas pokutny, który zakładał
na biodra, i brązowy szalik z
włóczki, na którym wyszyto inicjały
O.R. – ojciec Rafał. Trudno patrzeć
na te przedmioty bez wzruszenia.
Przypominają one o długiej drodze,
która zaprowadziła Józefa
Kalinowskiego ku świętości.
21
listopad.
Ofiarowanie NMP w
świątyni
Przekonanie, że Maryja została jako
dziecię ofiarowana w świątyni,
opiera się na bardzo dawnej tradycji
chrześcijańskiej.
Skąd takie święto
Kiedy
Najświętsza Maryja Panna miała 3
lata, została przez swoich rodziców
św. Joachima i św. Annę ofiarowana w
świątyni. Miała przebywać tam aż do
swoich zaślubin ze św. Józefem. Ku
uczczeniu tej tajemnicy obchodzono
osobne święto najpierw w
Jerozolimie, potem na całym
Wschodzie (w. VIII). W 1372 roku
wprowadził je w Avinionie papież
Grzegorz XI, a w 1585 roku papież
Sykstus V rozszerzył je na cały
Kościół.
Było nie było
Przekonanie, że Maryja została jako
dziecię ofiarowana w świątyni,
opiera się na bardzo dawnej tradycji
chrześcijańskiej. Potwierdzają ją
starodawne pisma apokryficzne. Być
może to one właśnie inspirowały to
przekonanie. I tak w „Protoewangelii
Jakuba”, w apokryfie napisanym ok.
140 roku po narodzeniu Pana Jezusa,
czytamy, że rodzicami Maryi byli św.
Joachim i św. Anna, że stali się
rodzicami Maryi w bardzo późnym
wieku. Dlatego przed swoją śmiercią
oddali Maryję na wychowanie i naukę
do świątyni, kiedy Maryja miała
zaledwie trzy lata. Opis ten
powtarza apokryf z VI wieku: „Księga
Narodzin Błogosławionej Maryi i
Dziecięctwa Zbawiciela”, jak też z
tego samego czasu pochodzący inny
apokryf „Ewangelia Narodzenia
Maryi”.
Znaczna większość autorów
katolickich odrzuca możliwość pobytu
Maryi w świątyni. Na poparcie swojej
wielkiej rezerwy wobec faktu
ofiarowania Maryi wysuwają
następujące argumenty: nie mamy
żadnego potwierdzenia w Piśmie
świętym, by przy Świątyni istniał
jakiś przybytek dla dziewcząt.
Owszem, biorąc pod uwagę, że
niewiastom wstęp w obręb świątyni
był zakazany, wydaje się rzeczą
nieprawdopodobną, by miały tam być
dzieci, których wychowaniem
musiałyby się zająć niewiasty. Nadto
przeciwnicy nie widzą sensu dla
takiego internatu czy szkoły. W
mentalności żydowskiej, w duchu
mozaizmu było to rzeczą nie do
pomyślenia.
A
jednak, zdaniem niektórych
współczesnych pisarzy, możliwości
internatu dla dziewcząt nie można
zupełnie wykluczyć. Ich zdaniem była
konieczna potrzeba prania i naprawy
kapłańskich szat liturgicznych, jak
również dostarczanie nowych
paramentów. Do tej pracy najlepiej
nadają się niewiasty. Mogła więc
istnieć taka szkoła w Jerozolimie,
jeśli nie w cieniu samej świątyni,
to w jej pobliżu. Świadectwo
apokryfów jest bardzo dawne, bo
pochodzi z początków chrześcijaństwa
(w. II), co ma przecież swoją
wymowę. Zwolennicy powołują się
również na tekst Biblii, która
podaje, że za czasów Machabeuszów
był taki internat dla dziewcząt.
Czytamy bowiem, że kiedy Heliodor
wpadł do świątyni, by ją ograbić
„zamknięte dotychczas dziewczęta,
jedne pobiegły do bram, inne na
mury, inne wreszcie wychylały się
przez okna. Wszystkie zaś wyciągały
ręce do nieba i wznosiły błagania”
(2 Mch 3,19-20). A przecież od owych
czasów do narodzenia Maryi upłynęło
zaledwie ok. 150 lat. Można więc
przypuszczać, że w pobliżu świątyni
był internat dla młodych dziewcząt,
poświęconych Panu Bogu, które mogły
zajmować się także wyrobem czy
ozdabianiem szat liturgicznych
kapłanów.
Wszystko to jednak są domysły. W
kościołach wschodnich panuje zgodne
przekonanie, że Maryja faktycznie
była ofiarowana w świątyni.
Potwierdzają to bardzo liczne
wypowiedzi pisarzy kościelnych.
Zapewne, oprócz powagi apokryfów, na
których się oparli, o ustanowieniu
święta Ofiarowania Maryi w świątyni
zadecydował w niemałej mierze
również paralelizm świąt Maryi i
Jezusa. Skoro Kościół obchodzi
uroczyście: Narodzenie Pana Jezusa i
Jego Ofiarowanie w świątyni,
dlaczego nie miałby święcić dnia
Narodzenia Maryi i Jej Ofiarowania w
tejże świątyni? Paralelizm ten
obserwujemy także w innych świętach:
Poczęcia Jezusa (25 III) i Poczęcia
Maryi (8 XII), Wniebowstąpienia Pana
Jezusa i Wniebowzięcia Maryi (15
VIII), Serca Jezusa i Serca Maryi.
Świątynia w domu
Jeśli
odrzucimy możliwość ofiarowania
Maryi w świątyni, to jednak musimy
przyjąć, że sam dom Maryi
przypominał świątynię w klimacie
pobożności i zachowania prawa.
Być
może, Kościół przez ustanowienie
święta Ofiarowania Maryi
w świątyni
i przez fakt zachowania tego święta
w najnowszej liturgii, chciał
przypomnieć prawdę zasadniczą, nie
podlegającą żadnej wątpliwości, że
Maryja od wieków była przeznaczona w
planach Bożych dla wypełnienia
wielkiej zbawczej misji. Upatrzona
przez Opatrzność na Matkę Zbawiciela
przez to samo stała się darem
ofiarnym Ojcu niebieskiemu. Nadto do
swojej misji Maryja przygotowywała
się bardzo pilnie i z całym
oddaniem. Świadczą o tym chociażby
jej własne słowa, które w chwili
Zwiastowania wypowiedziała do
niebieskiego posła, archanioła
Gabriela: „Oto ja służebnica Pańska”
(Łk 1,38). Świadomie nazywa się
Maryja służebnicą Boga, gotową
wypełnić swoim życiem wolę Bożą,
chociażby miało to od niej wymagać
największych ofiar i wyrzeczeń.
I
chyba w tym jest dla nas jakaś
aktualność tego święta. Ale w
tajemnicy tego dnia tkwi również i
nasza misja. Zazwyczaj nie mamy
kłopotu woli Bożej rozeznać. Sam
bowiem Bóg tak zwykle układa koleje
naszego życia, że w nich już mieści
się nasze posłannictwo i zadania.
Bóg żąda jedynie od nas gotowości i
zaufania. Nader szczodra nagroda
spotkała Maryję za ofiarowanie się
Bogu, chociaż zdawało się, że życie
Matki Mesjasza powinno potoczyć się
zupełnie innymi torami. I dla nas
również może być nasz własny los
zagadką, może nawet budzą się
wątpliwości i powstają opory.
Dochować wierności Bogu nawet w
takiej sytuacji, zawierzyć Bogu, to
jest ofiarą prawdziwą i tak bardzo
Panu Bogu miłą! Nie pozostanie też
bez odpłaty.
Ku
czci tajemnicy Ofiarowania
Najświętszej Maryi powstało aż 15
zakonnych rodzin: l męska i 14
żeńskich. Już to samo świadczy, jak
bardzo to święto było w Kościele
popularne. W Polsce działają Siostry
Prezentki, założone w roku 1626 w
Krakowie przez Zofię z Maciejowskich
Czeską dla nauczania i wychowania
dziewcząt.
Bł.
Franciszka Siedliska
Czym jest Nazaret? Na zewnątrz
praca, a w głębi duszy najściślejsze
zjednoczenie z Bogiem.
Wiele
zależy od rodziny, ale nie wszystko.
Dowodem na to jest życie bł.
Franciszki Siedliskiej (ur. 1842).
Przyszła na świat w zamożnej
ziemiańskiej rodzinie w Roszkowskiej
Woli. Rodzice dbają o edukację
córki. Uczą ją guwernantki, a ojciec
planuje karierę artystyczną. Sądząc
po portretach, musiała być piękną
dziewczyną. Franciszka cierpi na
chroniczną chorobę kręgosłupa.
Rodzice wysyłają ją na leczenie do
najlepszych uzdrowisk Europy. W domu
ma wszystko z wyjątkiem wiary.
Pisała, że wychowała się w „domu,
gdzie Bóg nie był Panem”. W
obojętnym religijnie domu pojawia
się powołanie zakonne. Ośmioletnia
Franciszka tak mocno przeżywa
Pierwszą Komunię, że chce pójść do
klasztoru. Ojciec usiłuje wybić jej
to z głowy i rozgląda się za
kandydatem na jej męża. Dziewczyna
trwa jednak w świętym uporze. W
wieku 22 lat składa prywatny ślub
czystości. Chce należeć tylko do
Boga, ale przyrzeka ojcu, że
pozostanie z rodziną, dopóki będzie
żył. Ojciec nawraca się przed
śmiercią i umiera pojednany z
Bogiem.
W tym
samym roku 28-letnia Franciszka
zostaje zakonnicą, początkowo jako
tercjarka franciszkańska. Wkrótce
organizuje nowe zgromadzenie
Najświętszej Rodziny z Nazaretu,
pobłogosławione w 1873 przez papieża
Piusa IX. Założycielka przybiera
imię Maria od Pana Jezusa Dobrego
Pasterza. Polska jest pod zaborami,
dlatego pierwszy dom powstaje w
Rzymie. Chorowita dziewczyna z
niezwykłą energią pracuje nad
rozwojem zgromadzenia. W 1881
pierwsze nazaretanki trafiają do
Polski, do Krakowa. Pracują w
szkołach, sierocińcach, ochronkach,
internatach. Pomagają samotnym
matkom i bronią życia
nienarodzonych. Siostra Maria wysyła
siostry do pracy wśród Polonii.
Umiera w 1902 r. w Rzymie, Jan Paweł
II beatyfikuje ją w 1989 r.
Ta,
której brakowało w rodzinnym domu
wiary, stworzyła zgromadzenie żyjące
ideałem Rodziny z Nazaretu. Tak go
opisuje: „na zewnątrz praca,
obowiązek… i wszystko to uprzejmie,
miłośnie, pogodnie i swobodnie, aby
wszystkich do Pana Jezusa pociągnąć.
Ale tam, w głębi duszy,
najściślejsze zjednoczenie z Bogiem,
miłość najczystsza, poświęcenie,
ciągła ofiara, wyniszczenie siebie,
zapomnienie o sobie, tam —
najściślejsza z Panem Jezusem więź”.
To prawdziwy Nazaret w sercu.
22
listopad.
Św. Cecylia - piękno, miłość, śmierć
i muzyka
Żołnierze, którzy aresztowali
Cecylię, byli pod takim wrażeniem
jej urody, że błagali ją, by
odstąpiła od wiary.
Była
olśniewająco piękna. Pochodziła ze
znakomitej rzymskiej rodziny. Jako
młoda dziewczyna Cecylia zakochała
się na zabój… w Jezusie Chrystusie.
Jemu ślubowała wierność bez względu
na wszystko. Rodzice mieli jednak
inne plany. Przeznaczyli córkę
dobrze urodzonemu poganinowi
Walerianowi. Dzień przed ślubem
Cecylia wyznała swoją tajemnicę
narzeczonemu. Ten nie tylko, że
uszanował jej ślub czystości, ale
sam się nawrócił i wraz ze swoim
bratem przyjął chrzest z rąk papieża
św. Urbana. Wkrótce w Rzymie
wybuchło kolejne krwawe
prześladowanie chrześcijan. Cecylię,
jej męża i szwagra skazano na
śmierć. Żołnierze, którzy ją
aresztowali, byli pod takim
wrażeniem jej urody, że błagali ją,
by odstąpiła od wiary. Cecylia miała
im odpowiedzieć: „Umrzeć nie znaczy
stracić swej młodości, lecz zamienić
ją na lepszą. Jest to tak, jakby
oddać błoto, a otrzymać w zamian
złoto. Mój Pan oddaje stokroć
więcej, niż Mu się ofiaruje”.
Zginęła okrutną śmiercią. Duszono ją
parą w łaźni, w końcu podcięto
gardło. Konała jeszcze dwa dni.
Wszystko to działo się na przełomie
II i III wieku. Historia jej
męczeństwa obrosła przez wieki
pobożną legendą. Św. Cecylia stała
się jednym z najbardziej czczonych
rzymskich męczenników. Pochowano ją
w katakumbach. W XI wieku odkryto
jej ciało, zachowane w stanie
nienaruszonym. Szczątki przeniesiono
do bazyliki jej imienia wybudowanej
na Zatybrzu, prawdopodobnie w
miejscu, w którym mieszkała. Kilka
wieków później artysta rzeźbiarz
Stefano Maderna wykonał dla tej
bazyliki niezwykle ekspresyjną
marmurową rzeźbę, przedstawiającą
ciało św. Cecylii odnalezione w
katakumbach: młoda kobieta
niezwykłej urody leżąca na boku z
twarzą na ziemi, z podciętą szyją i
ramionami wyciągniętymi wzdłuż
ciała.
Św.
Cecylię uznano za patronkę muzyki
kościelnej dopiero w średniowieczu.
Dlaczego? Być może dlatego, że w
aktach męczeństwa znaleziono zapis
mówiący o tym, że gdy na weselu
Cecylii grały instrumenty muzyczne,
ona w swoim sercu śpiewała hymny
tylko Bogu.
W
historii tej młodej rzymskiej
męczennicy spotykają się trzy
żywioły: piękno, miłość i śmierć.
Tradycja dodała jeszcze jeden:
muzykę ku chwale Boga. Święta
Cecylia wyśpiewała swoim życiem
najpiękniejszą pieśń, pieśń ku
chwale Boga. Kto chce skomponować
wielogłosowy utwór muzyczny, musi
opanować sztukę kontrapunktu, czyli
umiejętność równoczesnego
prowadzenia różnych linii
melodycznych, tak by razem wszystko
brzmiało pięknie, w harmonii. By
życie stało się pieśnią dla Pana,
potrzebna jest także w życiu sztuka
kontrapunktu. Tak kochać, tak
wierzyć, tak pracować, tak cieszyć
się i smucić, tak dojrzewać i
starzeć się, wreszcie tak umierać,
by nie było zgrzytów, dysharmonii,
ale by wszystkie żywioły, które
pojawiają się w ludzkim życiu,
zagrały razem ku chwale Najwyższego.
Pewien mądry rabin powtarzał swoim
uczniom: każdego dnia pieśń, każdego
dnia pieśń.
23
listopad.
Święty Klemens Rzymski
(...) Co do jego życia najważniejsze
jest świadectwo św. Ireneusza, który
do roku 202 był biskupem Lyonu.
Zaświadcza on, że Klemens "widział
Apostołów", "spotykał się z nimi" i
"miał jeszcze w uszach ich
przepowiadanie, a przed oczyma miał
ich tradycję" (...)
Drodzy bracia i siostry,
w
ubiegłych miesiącach snuliśmy
rozważania na temat postaci
poszczególnych Apostołów i
pierwszych świadków wiary
chrześcijańskiej, wspominanych w
pismach nowotestamentalnych. Obecnie
skierujemy naszą uwagę na Ojców
Apostolskich, to znaczy na pierwsze
i drugie pokolenie w Kościele po
Apostołach. W ten sposób możemy
zobaczyć, jak rozpoczęła się droga
Kościoła w historii.
Święty Klemens, biskup Rzymu w
ostatnich latach pierwszego wieku,
jest trzecim następcą Piotra, po
Linusie i Anaklecie. Co do jego
życia najważniejsze jest świadectwo
św. Ireneusza, który do roku 202 był
biskupem Lyonu. Zaświadcza on, że
Klemens "widział Apostołów",
"spotykał się z nimi" i "miał
jeszcze w uszach ich przepowiadanie,
a przed oczyma miał ich tradycję" (Adv.
Haer. 3,3,3). Późniejsze świadectwa,
między czwartym a szóstym wiekiem,
przypisują Klemensowi tytuł
męczennika.
Autorytet i prestiż tego Biskupa
Rzymu były takie, że przypisano mu
różne pisma, z których jednak
jedynym pewnym jego dziełem jest
List do Koryntian. Euzebiusz z
Cezarei, wielki "archiwista"
początków chrześcijaństwa, tak oto
przedstawia ten dokument:
"Przekazywany jest z pokolenia na
pokolenie list Klemensa, uznany za
prawdziwy, wielki i budzący podziw.
Został napisany przez niego, w
imieniu Kościoła Rzymu, do Kościoła
Koryntu... Wiemy, że od dawna i
jeszcze za naszych dni czytany on
jest publicznie podczas zgromadzeń
wiernych" (Hist. Kośc. 3,16).
Listowi temu przypisano charakter
niemal kanoniczny. Na początku tego
tekstu - napisanego po grecku -
Klemens skarży się, że "nagłe
przeciwności, pojawiające się jedna
po drugiej" (1,1) uniemożliwiły mu
szybszą interwencję. Za te
"przeciwności" należy uznać
prześladowania z czasów Domicjana:
dlatego datę powstania listu należy
odnieść na okres zaraz po śmierci
cesarza i na koniec prześladowań, to
znaczy wkrótce po roku 96.
Interwencję Klemensa - jesteśmy
wciąż w I wieku - wywołały poważne
problemy, z jakimi borykał się
Kościół Koryntu: kapłani tej
wspólnoty zostali bowiem usunięci
przez niektórych młodych
kontestatorów. Pożałowania godną
historię przypomina, raz jeszcze,
św. Ireneusz, który pisze: "Za
Klemensa, ponieważ doszło do
niemałego konfliktu wśród braci z
Koryntu, Kościół Rzymu wystosował do
Koryntian niezwykle ważny list, by
ich pojednać w pokoju, odnowić ich
wiarę i głosić tradycję, którą
niedawno otrzymał on od Apostołów" (Adv.
Haer. 3,3,3). Moglibyśmy więc
powiedzieć, że list ten stanowi
pierwszy przejaw prymatu rzymskiego
po śmierci św. Piotra. List Klemensa
podejmuje tematy drogie św. Pawłowi,
który napisał do Koryntian dwa
wielkie listy, w szczególności
dialektykę teologiczną, stale
aktualną, między głoszeniem
zbawienia a nakazem moralnego
zaangażowania. Przede wszystkim jest
w nim radosna zapowiedź łaski, która
zbawia. Pan uprzedza nas i
ofiarowuje nam przebaczenie, daje
nam swoją miłość, łaskę bycia
chrześcijanami, Jego braćmi i
siostrami. Wiadomość ta napełnia
radością nasze życie i daje pewność
naszemu działaniu: Pan uprzedza nas
zawsze swoją dobrocią a dobroć Pana
zawsze jest większa od wszystkich
naszych grzechów. Musimy jednak
zaangażować się w sposób zgodny z
otrzymanym darem i odpowiedzieć na
zapowiedź zbawienia wielkodusznym i
śmiałym wstąpieniem na drogę
nawrócenia. W stosunku do wzoru
Pawłowego nowością jest fakt, że
Klemens, po części doktrynalnej i
praktycznej, które tworzyły listy
św. Pawła, umieszcza "wielką
modlitwę", która w praktyce zamyka
list.
Bezpośrednia okazja do napisania
listu umożliwia biskupowi Rzymu
wypowiedzenie się na temat
tożsamości Kościoła i jego misji.
Jeżeli w Koryncie doszło do nadużyć,
zauważa Klemens, to powodu należy
szukać w osłabieniu miłości i innych
niezbędnych cnót chrześcijańskich.
Dlatego wzywa on wiernych do pokory
i braterskiej miłości - dwóch cnót
prawdziwe konstytutywnych dla bycia
w Kościele: "Jesteśmy świętą cząstką
- upomina - czyńmy zatem to
wszystko, czego wymaga świętość"
(30,1).
W
szczególności Biskup Rzymu
przypomina, że sam Pan "ustanowił,
gdzie i kto z Jego woli winien
pełnić posługę liturgiczną, aby
wszelka rzecz, czyniona mądrze i za
Jego przyzwoleniem, potrafiła
odpowiadać Jego woli... Albowiem
najwyższemu kapłanowi powierzone
zostały funkcje liturgiczne jemu
właściwe, kapłanom zostało
przydzielone właściwe im miejsce, do
lewitów należy ich własna posługa.
Człowiek świecki związany jest
normami świeckimi" (40,1-5: warto
zauważyć, że tu, w tym liście z
końca I wieku, po raz pierwszy w
literaturze chrześcijańskiej,
pojawia się grecki termin "laikós",
który oznacza "członka laosu", czyli
"ludu Bożego").
W ten
sposób, odwołując się do liturgii
starożytnego Izraela, Klemens
ujawnia swój ideał Kościoła. Jest on
zgromadzony "przez jedynego Ducha,
który został na nas wylany" i który
tchnie w rozmaite członki Ciała
Chrystusa, w którym wszyscy,
połączeni bez żadnego podziału, są
"jedni drugich członkami" (46,6-7).
Wyraźne rozróżnienie między
"świeckimi" a hierarchią w żadnym
wypadku nie oznacza
przeciwstawienia, lecz ukazuje
jedynie ten organiczny związek
jednego ciała, organizmu, o różnych
funkcjach. Kościół bowiem nie jest
miejscem zamieszania i anarchii,
gdzie każdy może robić, co chce w
każdym momencie: w organizmie tym, o
wyraźnej strukturze, każdy pełni swą
posługę zgodnie z otrzymanym
powołaniem. Co do przywódców
wspólnoty, Klemens wykłada jasno
naukę o sukcesji apostolskiej.
Normy, którymi się ona kieruje, w
ostateczności pochodzą od samego
Boga. Ojciec wysłał Jezusa
Chrystusa, który z kolei posłał
Apostołów. Oni zaś wysłali
pierwszych przywódców wspólnot i
ustalili, że po nich nastąpić mają
inni godni mężowie. Wszystko zatem
przebiega "zgodnie z wolą Boga"
(42). Tymi słowami, w tych zdaniach
św. Klemens podkreśla, że Kościół ma
strukturę sakramentalną, a nie
polityczną. Działanie Boga, który
wychodzi nam naprzeciw w liturgii,
poprzedza nasze decyzje i nasze
myśli. Kościół jest przede wszystkim
darem Boga, a nie naszym wytworem,
dlatego ta sakramentalna struktura
gwarantuje nie tylko powszechne
normy, ale także owo pierwszeństwo
daru Bożego, którego wszyscy
potrzebujemy.
Wreszcie "wielka modlitwa" nadaje
kosmicznego oddechu wcześniejszej
argumentacji. Klemens wysławia Boga
i dziękuje Mu za Jego cudowną
opatrzność miłości, która stworzyła
świat i nie przestaje zbawiać go i
uświęcać. Szczególnej wagi nabiera
wezwanie do rządzących. Po tekstach
Nowego Testamentu stanowi ona
najstarszą modlitwę za instytucje
polityczne. W ten sposób, wkrótce po
prześladowaniach chrześcijanie,
doskonale wiedząc, że będą one
kontynuowane, nie przestają się
modlić za te same władze, które
niesłusznie ich skazały. Przyczyna
jest przede wszystkim natury
chrystologicznej: należy modlić się
za prześladowców, jak uczynił to
Chrystus na krzyżu. Modlitwa ta
zawiera jednak również naukę, którą
kierują się w ciągu wieków
chrześcijanie w swej postawie wobec
polityki i państwa. Modląc się za
władze Klemens uznaje prawowitość
instytucji politycznych w porządku
ustalonym przez Boga; jednocześnie
daje wyraz trosce, by władze te były
uległe wobec Boga i "sprawowały
rządy, jakie Bóg im powierzył, w
pokoju i łagodności połączonej z
litością" (61,2). Cezar to nie
wszystko. Jawi się inna władza,
której pochodzenie i istota nie są z
tego świata, lecz "z wysoka": to
władza Prawdy, która domaga się od
państwa prawa do wysłuchania jej.
Tak
więc list Klemensa podejmuje liczne
wciąż aktualne tematy. Jest on tym
bardziej znaczący, że wyraża już od
pierwszego wieku zatroskanie
Kościoła Rzymu, który przewodzi w
miłości wszystkim innym Kościołom. W
tym samym Duchu utożsamiajmy się z
wezwaniami tej "wielkiej modlitwy",
tam, gdzie Biskup Rzymu przemawia w
imieniu całego świata: "Tak, Panie,
spraw, aby zajaśniało nad nami Twoje
oblicze w dobru pokoju; chroń nas
swą mocarną dłonią... My składamy Ci
dziękczynienie przez najwyższego
Kapłana i przewodnika dusz naszych,
Jezusa Chrystusa, przez którego
Tobie chwała i cześć, teraz i z
pokolenia na pokolenie, i na wieki
wieków. Amen" (60-61).
Święty
Kolumban
(...) Nieustępliwy w każdej kwestii
moralnej, Kolumban wszedł później w
konflikt także z domem królewskim,
ponieważ ostro zganił króla
Teodoryka za jego stosunki
pozamałżeńskie.
Drodzy bracia i siostry,
Dziś
chciałbym mówić o świętym opacie
Kolumbanie, najbardziej znanym
Irlandczyku wczesnego średniowiecza:
słusznie nazwać go można świętym
„europejskim”, albowiem jako mnich,
misjonarz i pisarz pracował w
różnych krajach Europy Zachodniej.
Wraz z Irlandczykami swoich czasów
miał on świadomość kulturowej
jedności Europy. W jednym z listów,
napisanym około roku 600 a
skierowanym do Grzegorza Wielkiego,
znajduje się po raz pierwszy
wyrażenie „totius Europae – całej
Europy”, w odniesieniu do obecności
Kościoła na kontynencie (por.
Epistula I, 1).
Kolumban urodził się około roku 543
w prowincji Leinster, na południowym
wschodzie Irlandii. Wychowany w swym
domu przez znakomitych nauczycieli,
którzy przygotowali go do nauki
sztuk wyzwolonych, później, pod
kierunkiem opata Sinella we
wspólnocie Cluain-Inis w północnej
Irlandii pogłębił studium Pisma
Świętego. W wielu około dwudziestu
lat wstąpił do klasztoru w Bangorze
na północnym wschodzie wyspy,
którego opatem był Komgall, mnich
powszechnie znany ze względu na swe
cnoty i ascetyczną dyscyplinę. W
pełnej zgodzie z opatem Kolumban
gorliwie wypełniał surową dyscyplinę
klasztoru, wiodąc żywot modlitwy,
ascezy i studium. Tam też został
wyświęcony na kapłana. Życie w
Bangorze i przykład opata wpłynęły
na pojęcie monastycyzmu, które w
Kolumbanie dojrzewało z czasem i
które szerzył następnie przez całe
swoje życie.
Mając
około pięćdziesięciu lat i kierując
się typowo irlandzkim ideałem
ascetyzmu, jakim było „peregrinatio
pro Christo”, to znaczy
pielgrzymowanie dla Chrystusa,
Kolumban opuścił wyspę, by wraz z
dwunastoma towarzyszami podjąć
dzieło misyjne na kontynencie
europejskim. Musimy bowiem pamiętać,
że migracje ludów z północy i ze
wschodu spowodowały popadnięcie w
pogaństwo całych wcześniej
schrystianizowanych regionów. Około
roku 590 ta mała gromada misjonarzy
wylądowała na wybrzeżu Bretanii.
Życzliwie przyjęci przez króla
Franków z Austrazji (dzisiejsza
Francja), poprosili o mały skrawek
nieuprawnej ziemi. Otrzymali dawną
rzymską twierdzę w Annegray,
całkowicie zrujnowaną i opuszczoną,
porośnięta już lasem. Przyzwyczajeni
do skrajnych wyrzeczeń, mnisi
zdołali w ciągu kilku miesięcy
wznieść na gruzach swój pierwszy
erem. I tak swoją reewangelizację
zaczęli prowadzić przede wszystkim
świadectwem życia. Wraz z nowym
uprawianiem ziemi rozpoczęli również
nowe uprawianie dusz. Sława owych
zagranicznych zakonników, którzy
żyjąc modlitwą i w wielkiej
skromności budowali domy i uprawiali
ziemię, rozeszła się szybko,
przyciągając pielgrzymów i
penitentów. Przede wszystkim liczni
młodzieńcy prosili o przyjęcie do
wspólnoty monastycznej, by żyć, jak
oni, przykładnym życiem, które
odnawiało uprawę ziemi i dusz.
Bardzo szybko pojawiła się potrzeba
założenia drugiego klasztoru.
Wzniesiono go kilka kilometrów
dalej, na gruzach starożytnego
miasta termalnego Luxeuil. Klasztor
miał stać się ośrodkiem
monastycznego i misyjnego
promieniowania tradycji irlandzkiej
na kontynencie europejskim. Trzeci
klasztor wzniesiono w Fontaine, o
godzinę drogi na północ.
W
Luxeuil Kolumban spędził prawie
dwadzieścia lat. Napisał tu dla
swych uczniów „Regula monachorum” –
przez jakiś czas bardziej
rozpowszechnioną w Europie od reguły
Benedykta – kreśląc wizerunek
idealnego mnicha. To jedyna prastara
irlandzka reguła monastyczna, jaką
dziś posiadamy. Niejako w
uzupełnieniu zredagował on „Regula
coenobialis” – swoisty kodeks karny
za występki mnichów, zawierający
kary dość zaskakujące jak na
dzisiejszą wrażliwość, które
tłumaczy jedynie mentalność tamtych
czasów i środowiska. Przez inne
sławne dzieło, zatytułowane „De
poenitentiarum misura taxanda”,
także napisane w Luxeuil, Kolumban
wprowadził na kontynencie prywatną i
wielokrotną spowiedź oraz pokutę;
była to tak zwana pokuta „według
taryfy”, ustalanej proporcjonalnie
do wagi grzechu i typu pokuty,
wyznaczonej przez spowiednika.
Nowości te wzbudziły podejrzenie
biskupów regionu, które
przekształciło się we wrogość, kiedy
Kolumban ośmielił się publicznie
zganić ich za obyczaje niektórych z
nich. Okazją do ujawnienia się sporu
była dyskusja wokół daty Wielkanocy:
Irlandia bowiem trzymała się
wschodniej tradycji, niezgodnej z
rzymską. W 603 roku mnich irlandzki
wezwany został do Châlon-sur-Saôn,
by przed synodem wytłumaczyć się ze
swoich zwyczajów związanych z pokutą
i Wielkanocą. Zamiast jednak stawić
się przed synodem, wysłał on list, w
którym zminimalizował całą sprawę,
zachęcając ojców synodu do
przedyskutowania nie tylko problemu
daty Wielkanocy, według niego
niewielkiego, „ale także wszystkich
niezbędnych norm kanonicznych, które
przez wielu – co jeszcze
poważniejsze – nie są przestrzegane”
(por. Epistula II, 1). Jednocześnie
napisał do papieża Bonifacego IV –
podobnie jak kilka lat wcześniej
zwrócił się już do Grzegorza
Wielkiego (por. Epistula I) – w
obronie tradycji irlandzkiej (por.
Epistula III).
Nieustępliwy w każdej kwestii
moralnej, Kolumban wszedł później w
konflikt także z domem królewskim,
ponieważ ostro zganił króla
Teodoryka za jego stosunki
pozamałżeńskie. Wywołało to sieć
intryg i działań na szczeblu
osobistym, religijnym i politycznym,
które w roku 610 doprowadziły do
wydania dekretu o wydaleniu z
Luxeuil Kolumbana i wszystkich
mnichów pochodzenia irlandzkiego,
skazanych na ostateczną banicję.
Odstawiono ich pod strażą na brzeg
morza i wsadzono na statek, który na
koszt dworu miał zawieźć ich do
Irlandii. Statek osiadł jednak na
mieliźnie blisko plaży, a kapitan,
widząc w tym znak nieba, zrezygnował
z żeglugi i ze strachu, że przeklęty
zostanie przez Boga, wysadził
mnichów na ląd. Oni jednak, zamiast
powrócić do Luxeuil, postanowili
rozpocząć nowe dzieło ewangelizacji.
Popłynęli Renem w górę rzeki. Po
pierwszym etapie w Tuggen koło
jeziora Zurich, udali się do
Bregencji nad Jeziorem Bodeńskim, by
ewangelizować Alemanów.
Jednakże wkrótce potem Kolumban, z
powodu niezbyt sprzyjających jego
dziełu wydarzeń politycznych,
zdecydował się przebyć Alpy z
większością swoich uczniów.
Pozostawił tylko jednego mnicha
imieniem Gallus; z jego pustelni
miało powstać w przyszłości słynne
opactwo Sankt Gallen w Szwajcarii.
Po przybyciu do Italii Kolumban
znalazł życzliwą gościnę na dworze
królewskim Longobardów, musiał
jednak od razu zmierzyć się ze
znacznymi trudnościami: życie
Kościoła zranione było herezją
ariańską, dominującą jeszcze wśród
Longobardów, oraz schizmą, która
przyczyniła się do zerwania przez
większą część Kościołów północnej
Italii jedności z Biskupem Rzymu.
Kolumban z całym swoim autorytetem
włączył się w ten kontekst, pisząc
księgę przeciw arianizmowi i list do
Bonifacego IV, by przekonać go do
podjęcia zdecydowanych kroków w celu
przywrócenia jedności (por. Epistula
V). Kiedy król Longobardów, w roku
612 bądź 613, przyznał mu ziemię w
Bobbio w dolinie Trebbii, Kolumban
założył nowy klasztor, który miał
się stać centrum kultury,
porównywalnym później ze słynnym
Monte Cassino. Tu zastał go kres
jego dni: zmarł 23 listopada 615
roku i pod tą datą wspominany jest w
obrządku rzymskim do dzisiaj.
Orędzie św. Kolumbana sprowadza się
do zdecydowanego nawoływania do
nawrócenia i odcięcia się od dóbr
ziemskich w perspektywie wiecznego
dziedzictwa. Swoim ascetycznym
życiem i bezkompromisową postawą
wobec zepsucia możnych, przypomina
on surową postać św. Jana
Chrzciciela. Jego surowość nie jest
jednak nigdy celem samym w sobie,
lecz jedynie środkiem do
dobrowolnego otwarcia się na miłość
Boga i na odpowiedź całym jestestwem
na otrzymane od Niego dary, przez
odbudowywanie w sobie obrazu Boga, a
jednocześnie szykowanie ziemi pod
uprawę i odnawianie ludzkiej
społeczności. Cytuję za jego
Instructiones: „Jeżeli człowiek w
sposób prawy używać będzie tych
zdolności, które Bóg przyznał jego
duszy, podobny będzie Bogu.
Pamiętajmy, że musimy oddać Mu
wszystkie te dary, które złożył w
nas, gdy byliśmy w pierwotnym
stanie. Nauczył nas tego swymi
przykazaniami. Pierwsze z nich jest
nakazem miłowania Pana z całego
serca, albowiem On pierwszy nas
umiłował, od samego początku czasów,
zanim jeszcze przyszliśmy na ten
świat” (por. Instr. XI).
Święty irlandzki był rzeczywiście
wcieleniem tych słów w swoim życiu.
Mąż wielkiej kultury – pisał także
poezje po łacinie i podręcznik
gramatyki – okazał się bogaty w dary
łaski. Był niestrudzonym budowniczym
klasztorów, jak tez nieustępliwym
kaznodzieją pokutnym, wszystkie swe
siły oddając na podsycanie
chrześcijańskich korzeni rodzącej
się Europy. Dzięki swej energii
duchowej, swej wierze, swej miłości
do Boga i do bliźniego stał się
rzeczywiście jednym z Ojców Europy:
również dziś pokazuje nam, gdzie
znajdują się korzenie, na których
może odrodzić się ta nasza Europa.
24
listopad.
Św. Andrzej Dung-Lac i towarzysze
Co
wiemy o Wietnamie? Czy nie
zachowujemy się tak, jakby Europa
była pępkiem świata? Męczennicy z
Wietnamu przypominają nam o tym, że
nie mamy patentu na świętość.
Jak
reagujemy na egzotyczne imiona
świętych? Święty Dung-Lac? Pewnie
Azjata? Skąd? Z Chin? Z Japonii? Z
Wietnamu? Wszystko jedno. Ale
spróbowałby ktoś pomylić Polaka z
Czechem lub Niemcem.
Co wiemy o Wietnamie? W
amerykańskich filmach o wojnie
wietnamskiej tubylcy występują
jedynie w roli dekoracji. Pojawiają
się i znikają w dżungli, uśmiechają
się lub strzelają do amerykańskich
Rambo, których brzydki prezydent
wysłał na wojnę. O losie
Wietnamczyków nie dowiadujemy się
niczego.
Pierwsze świadectwo o
chrześcijaństwie w Wietnamie
pochodzi z Kroniki Królewskiej.
Czytamy w niej, że król L Trang Tông
wydał w roku 1533 dekret zakazujący
chrześcijańskiej wiary. Ewangelia
musiała więc być głoszona przed
rokiem 1533. W wieku XVI aktywną
działalność prowadzili w Wietnamie
misjonarze z Portugalii. Przez
kolejne trzy stulecia chrześcijanie
byli prześladowani za swoją wiarę.
Najwięcej z nich zginęło za
panowania cesarza Minh-Manga
(1820–1840), którego nazywano
wietnamskim Neronem. Zamordowano być
może nawet 300 tysięcy wiernych. Jan
Paweł II kanonizował 117 męczenników
z lat 1773–1862. Wśród nich jest 8
biskupów i 50 kapłanów, pozostali to
ludzie świeccy, najmłodszy Joseph
Tuc miał dziewięć lat.
Andrzej Dung-Lac otwiera listę
męczenników. Urodził się około 1795
r. w biednej rodzinie na północy
Wietnamu. W wieku dwunastu lat wraz
z rodzicami przeniósł się do Hanoi.
Tam spotkał katechetę, który przez
trzy lata uczył go chrześcijańskiej
wiary. Wkrótce przyjął chrzest i
imię Andrzej. Sam został katechetą.
15 marca 1823 r. przyjął święcenia
kapłańskie. W 1835 roku Andrzej Dung
został aresztowany. Dzięki
pieniądzom zebranym przez jego
parafian został uwolniony. Żeby
uniknąć prześladowań, zmienił swoje
imię na Andrzej Lac i przeniósł się
gdzie indziej. W 1839 r. ponownie go
aresztowano, tym razem z innym
kapłanem, Piotrem Thi. Obaj zostali
zwolnieni z aresztu po wpłaceniu
odpowiedniej kwoty. Po raz trzeci
aresztowano ich po kilkunastu
dniach. Trafili do Hanoi, gdzie po
torturach zostali ścięci mieczem 21
grudnia 1839 r.
Rządzący aktualnie w Wietnamie
komuniści dążą do systematycznej
eliminacji wszelkich organizacji
religijnych. Kościół jednak żyje i
rozwija się. Na 86 milionów
mieszkańców 8 milionów jest
katolikami. W 25 diecezjach działa
2900 księży, 1500 zakonników, 10 000
zakonnic, 1500 seminarzystów, 40 000
katechetów. Każdego roku udziela się
100 000 chrztów. W dalekim Wietnamie
żyją nasze siostry i nasi bracia.
Europa nie jest pępkiem świata i nie
ma patentu na świętość.
25
listopad.
Św. Katarzyna Aleksandryjska -
Patronka niezłomnych
Czy pchnęła ją do męczeństwa
młodzieńcza przekora? Być może. Ale
na pewno miłość do Chrystusa.
Wszystkie ubrane podobnie. Podobne
bluzki, podobne kurtki i takie same,
nisko osadzone dżinsy-biodrówki.
Nawet kiedy figura nie predestynuje
do takich spodni. Fryzury też zgodne
z kanonami mody. Żeby, choć na
ustach tyle frazesów o potrzebie
bycia oryginalnym, jednak upodobnić
się do reszty młodych
współplemieńców. Co by powiedziały
koleżanki na niemodny strój? To pół
biedy. Gorszy jest ten wstyd, kiedy
trzeba się przyznać, że na serio
traktuje się Chrystusa. Choćby na
religii. Taki obciach...
Podobno miała 18 lat. Mieszkała w
Aleksandrii, jednym z
najznamienitszych miast powoli
chylącego się ku upadkowi Imperium
Rzymskiego. Zamożna, wykształcona,
urodziwa. Tak o niej opowiadają w
legendach. Kiedy przyszło krwawe
prześladowanie za cesarza
Dioklecjana, miała złożyć ofiarę
bożkom. Nie zgodziła się. Co więcej,
mówią, że w dyspucie z mądrymi
retorami udowodniła prawdziwość
chrześcijaństwa. Więc została wydana
na męki. Smagano ją żyłami, morzono
głodem, łamano kości. W końcu
została ścięta. Przegrała. Ale
podobno jej męstwo w znoszeniu
tortur spowodowało, że nawróciła
niejednego ze swoich oprawców. Jej
ciało spoczywa dziś w słynnym
prawosławnym klasztorze św.
Katarzyny na Synaju, gdzie znalazło
się po tym, jak Arabowie, a potem
Turcy najechali Egipt. I do dziś
ludzie o niej pamiętają, patrząc w
kościołach na figury z kołem u boku.
Czy było warto?
Może
pchnęła ją do tego czynu dziewczęca
przekora. Ale prawdą jest, że dla
Chrystusa zniosła wiele bólu i
upokorzeń. Zdziwiony wzrok koleżanek
czy szyderczy śmiech kolegów to
nieporównanie mniej. Dla Chrystusa –
warto.
26
listopad.
Bł. Jakub Alberione - Apostoł nowych
czasów
Życie ks. Alberione było naznaczone
cierpieniem. Cierpiał fizycznie,
ponieważ był słabego zdrowia.
Cierpiał też duchowo, doświadczał
niezrozumienia ze strony innych, a
nawet oszczerstw i pomówień. Nigdy
się jednak nie skarżył, mawiał:
„Jezus odkupił nas przez swój krzyż;
teraz kolej na nas, abyśmy zbawiali
świat przez nasz krzyż”.
Jakub
Alberione urodził się 4 kwietnia
1884 roku w San Lorenzo di Fossano,
wiosce położonej w prowincji Cuneo
na północy Włoch, jako piąte z
siedmiorga dzieci Michała i Teresy.
Tego samego dnia po południu został
ochrzczony w miejscowym kościele
parafialnym, a jako kilkutygodniowe
dziecko ofiarowany przez matkę
Najświętszej Maryi Pannie w
Sanktuarium Madonny Kwiatów w Bra.
Pierwszym zwiastunem jego powołania,
była odpowiedź dana pewnego dnia
nauczycielce, która pytała swych
uczniów o ich plany na przyszłość:
„Zostanę księdzem”- powiedział
ośmioletni Jakub i ta odpowiedź
naznaczyła całe jego późniejsze
życie. Od tej pory, pół żartem,
rodzina zaczęła traktować go jak
kandydata na księdza, co jego samego
także zobowiązywało do pewnych
postaw.
Po
ukończeniu szkoły podstawowej,
dzięki pomocy wuja, rozpoczął naukę
w niższym seminarium duchownym w Bra,
którą po krótkim kryzysie,
kontynuował w seminarium
diecezjalnym w Albie.
Punktem zwrotnym w życiu młodego
kleryka była nocna adoracja
noworoczna z 31 grudnia 1900 roku na
1 stycznia 1901 w katedrze w Albie.
W czasie czterogodzinnego
modlitewnego czuwania przed
Najświętszym Sakramentem poczuł się,
jak sam później pisał, „szczególnie
zobowiązany do służby Kościołowi i
ludziom nowego wieku”. Rozważając, w
świetle Eucharystii, wyzwania nowych
czasów wyrażane przez ówczesnego
papieża Leona XIII i różnych
działaczy katolickich, Jakub
zrozumiał potrzebę uzdrowienia i
odrodzenia człowieka oraz całego
społeczeństwa w Chrystusie poprzez:
rodzinę, szkołę, obyczaje, książkę,
prasę, a także oddania nowych
zdobyczy techniki w służbę
Ewangelii. Tam też zrodziło się
pragnienie znalezienia i
zorganizowania grupy ludzi myślących
podobnie jak on i kierujących się
tymi samymi pragnieniami. Ta noc
była decydująca dla specyficznej
misji i szczególnego ducha, w jakim
miała zrodzić się i żyć przyszła
Rodzina Świętego Pawła.
Dalszy okres przygotowania i
oczekiwania na kapłaństwo Jakub, pod
kierownictwem duchowym ks. Francesco
Chiesa, przeżywał w duchu św. Pawła
Apostoła: czynił z historii mu
współczesnej przedmiot modlitwy i
starał się wyciągać z niej wnioski,
patrzył na nią przez pryzmat
biblijnej historii zbawienia i
usiłował dostrzegać znaki czasu,
jakie współczesność niesie ze sobą.
Poszukiwał też dróg odpowiedzi na
nowe potrzeby Kościoła i świata.
29
czerwca 1907 roku Jakub Alberione
został wyświęcony na kapłana i
skierowany do pracy duszpasterskiej
w Narzole. Tam właśnie spotkał
chłopca, który został później jego
najbliższym współpracownikiem i
pierwszym kapłanem paulińskim,
błogosławionego Giuseppe Giaccardo.
Po uzyskaniu doktoratu na Wydziale
Teologicznym w Genui, ksiądz
Alberione, został mianowany ojcem
duchownym seminarzystów z Alby.
W
roku 1913 biskup powierzył mu
kierownictwo tygodnika diecezjalnego
„Gazzetta d’Alba”. Młody ksiądz
widział w tym znak woli Bożej na
drodze swojego powołania do
poświęcenia się apostolstwu dobrej
prasy, które z czasem miało zmierzać
do oddania wszystkich środków
masowego komunikowania, na jakie
pozwoli postęp techniki, w służbę
Ewangelii.
Tak
też się stało. 20 sierpnia 1914
roku, ks. Alberione założył szkołę
typograficzną „Mały Robotnik”,
uczącą chłopców sztuki drukarskiej i
będącą zalążkiem przyszłego
zgromadzenia męskiego - Towarzystwa
Świętego Pawła dla Apostolstwa
Dobrego Druku.
Rok
później powstał zalążek zgromadzenia
żeńskiego. Grupę dziewcząt, którą
zgromadził w „Pracowni żeńskiej” po
trzech latach wysłał do Suzy dla
przejęcia tygodnika diecezjalnego.
Mieszkańcy Suzy nazwali je „Córkami
Świętego Pawła” - taką też nazwę
przyjął dla nich ks. Alberione.
Momentem znaczącym w życiu ks.
Alberione była jego ciężka choroba w
roku 1923. Stan jego zdrowia
pogorszył się wtedy do tego stopnia,
iż zaczął martwić się losem młodych
fundacji na wypadek gdyby, wezwany
przez Pana, musiał pozostawić je
własnemu losowi. Wtedy, podczas snu
– wizji, Jezus Mistrz wskazując na
tabernakulum pocieszył go słowami,
które potem ksiądz Alberione polecił
umieścić we wszystkich kaplicach
Rodziny św. Pawła: „Nie lękajcie
się. Ja jestem z wami. Stąd chcę
oświecać. Nawracajcie się.”
„Naszą
parafią jest świat” mówił ks.
Alberione wzorując się na
uniwersalizmie św. Pawła Apostoła i
rzeczywiście, pomimo światowego
kryzysu ekonomicznego, fundacje
Rodziny św. Pawła rozprzestrzeniały
się po świecie (m. in. w Brazylii,
Argentynie, Stanach Zjednoczonych,
Francji, Polsce, Chinach , Japonii,
Indiach i na Filipinach). Ksiądz
Jakub Alberione swoimi intuicjami
apostolskimi wyprzedzał współczesne
mu czasy, nigdy jednak nie chlubił
się z tego powodu. W latach
1962-1965, jako przełożony generalny
zgromadzenia, uczestniczył w
posiedzeniach Soboru Watykańskiego
II odbywających się w Bazylice św.
Piotra w Watykanie. Sobór
usankcjonował niektóre z jego
intuicji (np. Dekret „Inter
Mirifica” o wykorzystaniu mass
mediów w ewangelizacji), które
wprowadzał w życie już w latach
dwudziestych.
Życie
ks. Alberione było naznaczone
cierpieniem. Cierpiał fizycznie,
ponieważ był słabego zdrowia, a w
ostatnich latach życia dotknięty
został poważną formą artretyzmu i
krzywicy, które uniemożliwiały mu
sen. Cierpiał też duchowo,
doświadczał niezrozumienia ze strony
innych, a nawet oszczerstw i
pomówień. Nigdy się jednak nie
skarżył, mawiał: „Jezus odkupił nas
przez swój krzyż; teraz kolej na
nas, abyśmy zbawiali świat przez
nasz krzyż”.
Ks.
Alberione zmarł w Rzymie 26
listopada 1971 roku w wieku 87 lat.
Ostatnie zrozumiałe słowa, jakie
wypowiedział podczas swojej agonii,
brzmiały: „Umieram… Raj!.. Modlę się
za wszystkich”. Tuż przed śmiercią
odwiedził go Ojciec Święty Paweł VI
dając wyraz wdzięczności za to, co
zrobił dla Kościoła swoich czasów.
Ks.
Jakub Alberione często podkreślał,
że właściwym założycielem Rodziny
św. Pawła jest sam Paweł Apostoł,
gdyż „za jego przyczyną się
zrodziła, przez niego była ożywiana
i prowadzona w rozwoju, od niego
zaczerpnęła swojego ducha”. Stąd też
instytuty Rodziny św. Pawła powinny
być żywą obecnością św. Pawła w
dzisiejszym świecie, „świętym Pawłem
żyjącym dzisiaj” – jak mawiał ks.
Alberione. Od Apostoła narodów mają
przejmować jego gorliwość o
wszystkich ludzi, umiejętność
komunikowania ze współczesnym
człowiekiem („Stałem się wszystkim
dla wszystkich, żeby uratować choć
niektórych” 1Kor 9,22) oraz głębokie
utożsamianie się z Jezusem, jego
Mistrzem („Teraz już nie ja żyję,
lecz żyje we mnie Chrystus” Ga 2,
20).
Każdy
członek Rodziny św. Pawła ma żyć
Jezusem, który jest dla niego
Mistrzem, Pasterzem i Kapłanem:
Drogą, Prawdą i Życiem oraz dawać
tego Jezusa innym, jak to czyniła
Maryja, którą ksiądz Alberione
polecił czcić jako Królową
Apostołów.
Uniwersalizm księdza Alberione,
przejęty od św. Pawła, przejawia się
w założonych przez niego
zgromadzeniach zakonnych i
instytutach świeckich, które razem,
jako Rodzina, obejmują swoją
działalnością niemal każdą dziedzinę
ludzkiego życia. Głównym zadaniem
jednak, jak podkreślał ksiądz
Alberione, jest świętość, potem
przychodzi apostolat: „Mam jedynie
dwa zmartwienia – mówił - że nie
jestem jeszcze wystarczająco dobry,
a wy nie jesteście jeszcze
wystarczająco święci. Innych
zmartwień nie mam. Wszystko
pozostałe, to nic i samo przyjdzie”.
W
chwili beatyfikacji ks. Jakuba
Alberione założona przez niego
rodzina zakonna posługiwała w ponad
60 krajach świata i liczy ok. 8 tys.
członków. W Polsce obecne są cztery
zgromadzenia: Towarzystwo św. Pawła
(Pauliści), Uczennice Boskiego
Mistrza, Córki św. Pawła, oraz od
marca br. Siostry Maryi Królowej
Apostołów (Apostolinki). Swoich
członków mają też Instytut
Zwiastowania NMP oraz Instytut św.
Rodziny.
Fundacje Księdza Alberione
-
1914 – Towarzystwo Świętego
Pawła - księża i bracia zakonni
głoszący orędzie Chrystusa
poprzez środki masowego
przekazu; pełni też rolę
kierowniczą i opiekuńczą wobec
innych zgromadzeń i instytutów
Rodziny Świętego Pawła; nazwa
wydawnicza w Polsce: Edycja
Świętego Pawła
-
1915 – Córki Świętego Pawła –
siostry zakonne głoszące
Ewangelię poprzez środki
masowego przekazu; nazwa
wydawnicza w Polsce: Paulistki
-
1917 – Współpracownicy Paulińscy
– mężczyźni i kobiety
współpracujący w misji Rodziny
św. Pawła według swoich
możliwości przez modlitwę,
cierpienie, dzieła i ofiarę
-
1924 – Pobożne Uczennice
Boskiego Mistrza – siostry
zakonne ożywiające całą
działalność apostolską poprzez
adorację eucharystyczną i
siostrzaną służbę; dbają o
piękno Liturgii; nazwa
działalności apostolskiej w
Polsce: Apostolstwo Liturgiczne
-
1938 – Siostry Jezusa Dobrego
Pasterza (Pasterzanki) – siostry
zakonne współpracujące w
duszpasterskiej pracy kapłanów w
parafiach
-
1957 – Siostry Maryi Królowej
Apostołów dla dzieła powołań
(Apostolinki) – siostry zakonne
poświęcajace się formacji i
ukierunkowaniu wszelkich powołań
-
1958 – Instytut Matki Bożej
Zwiastowania (Anuncjatynki) –
kobiety konsekrowane dające
świadectwo życia
chrześcijańskiego w środowisku,
w którym żyją
-
1958 – Instytut Archanioła
Gabriela (Gabrielini) –
mężczyźni konsekrowani, żyjący w
swoim środowisku ideałami
Rodziny św. Pawła
-
1959 – Instytut Jezusa Kapłana –
kapłani diecezjalni i biskupi,
którzy chcą przeżywać swe
kapłaństwo w duchu konsekracji
zakonnej i uczestniczyć w
duchowości Rodziny św. Pawła
-
1960 – Instytut Świętej Rodziny
– małżonkowie zobowiązujący się
do zachowania rad ewangelicznych
odpowiednio do swojego stanu
27
listopad.
Św. Józef Pignatelli - Jezuita w
trudnych czasach
Święty Józef Pignatelli urodził się
27 grudnia 1737 roku. Pochodził z
hiszpańskiej rodziny, która
przeniosła się do Neapolu.
Śwęty
Józef był siódmym z ośmiorga dzieci.
Po śmierci rodziców powrócił do
Hiszpanii i studiował w kolegium
jezuitów. Zgłębiał między innymi
filozofię oraz nauki humanistyczne w
Manrezie. Po ukończeniu studiów
wstąpił z bratem do zakonu. Odbył
nowicjat w Tarragonie.
Po
wydaniu przez króla Karola III
dekretu 3 kwietnia 1767 roku,
jezuici musieli opuścić Hiszpanię. W
tym czasie Józef pracował jako
kapłan w Saragossie. Jego brat był
wtedy ambasadorem arcy-katolickiej
Hiszpanii we Francji, a Józef jako
jezuita musiał opuścić kraj.
Większość jezuitów udała się wtedy
do Włoch. Święty Józef zatrzymał się
najpierw na Korsyce, potem w Genui,
a ostatecznie osiadł we Ferrarze.
Papież Klemens XIV wydał dekret
likwidujący cały zakon. Był to okres
największego w dziejach natężenia
bezbożnictwa. W jezuitach widziano
awangardę Kościoła. Wolnomyśliciele
wystąpili przeciwko zakonowi, a i w
Kościele jezuici mieli także
licznych wrogów. Akcja prześladowcza
była doskonale zorganizowana przez
masonerię. Zaczęto wyrzucać jezuitów
z poszczególnych krajów. Pierwsza
uczyniła to Portugalia, a w jej
ślady poszła Francja i Hiszpania.
Pod presją rządów 1773 roku papież
wydał dekret kasacji zakonu.
Król
pruski, Fryderyk II i caryca
Katarzyna II zatrzymali zakon, aby
podkreślić, że papież nie ma prawa
mieszać się w ich wewnętrzne sprawy.
Dzięki interwencji największych
wrogów Kościoła zakon ocalał. W 1801
roku papież Pius VII zatwierdził
istnienie zakonu w zaborze pruskim i
rosyjskim. Likwidacja jezuitów miała
na celu osłabić Kościół.
Św.
Józef Pignatelli nie doczekał się
wznowienia działalności zakonu.
Zasłużył się podtrzymywaniem na
duchu zakonników. Prowadził nowicjat
do 1802 roku, dzięki tolerancji
księcia Parmy, Ferdynanda Burbona. W
1803 roku został przełożonym zakonu
na Białej Rusi w zaborze rosyjskim.
Św. Józef wrócił, aby na nowo
organizować placówki po wydaniu
dekretu o restauracji zakonu w
Neapolu i na Sycylii.
Zmarł
w 1811 roku w pobliżu kościoła Św.
Pantaleona i Koloseum. Papież Pius
XI wyniósł go do chwały
błogosławionych w 1933 roku, a
papież Pius XII do chwały świętych w
1954 roku.
28
listopad.
Św. Jakub z Marchii - Niestrudzony
Misjonarz
Jakub Gangala żył w latach
1394-1476. Urodził się w Marchii
Ankońskiej, w rejonie Włoch
położonym nad Morzem Adriatyckim.
Pochodził on z niezwykle ubogiej
rodziny, która liczyła, aż
dziewiętnaścioro dzieci. Jakub
zjawił się na świecie jako
osiemnasty z rzędu. Już jako
kilkuletni chłopiec pracował, pasąc
owce. Kiedy jego ojciec zmarł,
opiekę nad Jakubem objął jego wuj,
który był kapłanem.
Krewny zadbał o to, aby udzielono mu
pierwszych, podstawowych nauk. Jakub
zdobywanie wiedzy kontynuował
podczas studiów w Ascoli.
Ostatecznie kształcił się na
uniwersytetach europejskich w
Perugii i Florencji. Ukończywszy
prawnicze studia, zdecydował się
porzucić swoje dotychczasowe życie i
wstąpił do Zakonu Braci Mniejszych,
mając wówczas 22 lata.
Jakub
otrzymał święcenia kapłańskie w 1420
roku. Bardzo szybko zaczął się
wyróżniać wiedzą teologiczną,
retoryką oraz pełną pokory i
świętości postawą. Dzięki temu
został mianowany kaznodzieją zakonu.
Współpracował także przy
zreformowaniu zakonu ze świętym
Janem Kapistranem. Jednak przede
wszystkim poświęcił się pracom
kaznodziejskim.
Jako
misjonarz przemierzył całe Włochy.
Mówi się, że w ciągu 40 lat swojej
pracy, nawrócił 50 tysięcy heretyków
oraz niezliczone ilości grzeszników.
Dotarł także do wielu państw
europejskich. Słowo Boże głosił na
terenie Bośni, Dalmacji, Albanii,
Czech, Polski, Rusi, Norwegii, Dani,
Węgier, Prus czy Austrii. Wobec tych
faktów widać wyraźnie, jak ogromną i
żarliwą wiarą wyróżniał się święty.
Poczucie misji i obowiązku nie
pozwoliły mu ani na chwile ustać w
ciężkiej posłudze. Jego starania
zostały nagrodzone. Przede wszystkim
widział on wspaniałe efekty własnej
pracy, a po drugie był doceniany
przez kolejnych papieży. Jako legat
służył Eugeniuszowi IV, Mikołajowi V
i Kalikstowi III. Papieże ci darzyli
Jakuba szacunkiem i podziwem, dzięki
czemu powierzali mu kolejne, ważne
misje.
Jakub
w czasie swoich podróży nie tylko
ewangelizował, ale także troszczył
się o warunki życia najuboższych.
Założył w wielu miejscach „montes
pietatis” tzn. banki pobożne. Były
to lombardy, w których biedni mogli
zaciągnąć kredyt na niski procent.
Montes pietatis zostały
spopularyzowane po śmierci Jakuba,
przez błogosławionego Bernardyna z
Feltre. Święty Jakub napisał także
kilkanaście rozpraw ascetycznych
oraz wiele listów. Zachwycano się
także jego darem przyswajania nowych
języków oraz doskonałą pamięcią.
Święty Jakub zmarł 28 listopada 1476
roku w Neapolu. Został beatyfikowany
w 1624 roku, a kanonizowany przez
Benedykta XIII w 1726 roku.
29
listopad.
Św. Saturnin - Pierwszy biskup
Tuluzy
W
centrum Tuluzy znajduje się romańska
Bazylika pod wezwaniem świętego
Saturnina, która jest symbolem i
dumą miasta. Świątynia została
wpisana na Listę Światowego
Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO.
Niegdyś, miejsce to było odwiedzane
przez tłumy pielgrzymów, pragnące
pomodlić się przy relikwiach św.
Saturnina. Obecnie, można tam
podziwiać XVIII- wieczny grobowiec
pierwszego biskupa Tuluzy.
Na
temat świętego Saturnina wiadomo
bardzo niewiele, a różne źródła
podają różne fakty na temat jego
życia i męczeństwa. Niemniej, z całą
pewnością, był on pierwszym biskupem
Tuluzy. Najwięcej informacji o
kapłanie pochodzi z relacji
papieża-poety Damazego I. Dzięki
niemu wiadomo, że Saturnin był
Afrykańczykiem, a do Rzymu dotarł z
Kartaginy w czasie prześladowań
chrześcijan. Legenda podaje, że w
roku 245, papież Fabian posłał
Saturnina z Rzymu do Galii, aby tam
przybliżał ludziom słowo Boże.
Owo
misjonarska posługa przyniosła mu
zaszczytne miano jednego z siedmiu
"apostołów Galii". Kiedy zakończył
ewangelizację, objął urząd biskupi.
Miało to miejsce w 250 roku za
panowania cesarza Decjusza. Władca
ten prowadził politykę, która
zagrażała wyznawcom Chrystusa.
Krytyczny moment nastąpił właśnie w
250 roku, kiedy wydał edykt,
nakazujący obywatelom Imperium, aby
złożyli cześć rzymskim bóstwom.
Oczekiwano, że i Saturnin będzie
egzekwował pogańskie prawo. W tym
miejscu historia podaje dwa różne
warianty. Pierwszy z nich mówi o
tym, że gdy biskup kategorycznie
odmówił złożenia ofiary bogom,
przywiązano jego ciało do byka,
który rozjuszony pędził przez
miasto. Ciało odważnego biskupa
zostało rozszarpane na strzępy.
Drugi wariant podaje, że poganie
siłą wpędzili Saturnina na szczyt
ratusza i zepchnęli w dół. Kiedy
biskup uderzył o bruk, jego głowa
roztrzaskała się, a z czaszki
wypłynął mózg.
W V
wieku wybudowano kościół
upamiętniający jego męczeńską
śmierć. Świątynia została zniszczona
w 721 roku przez Saracenów. Za to w
1060 roku, postawiono w Tuluzie
ogromny, pięcionawowy Kościół, ku
czci głównego patrona miasta.
Relikwie świętego spoczywają do
dzisiaj w katedrze, pod baldachimem
z jego podobizną. We Francji był on
czczony jako święty od bólu, a także
chorób głowy.
30
listopad.
Św. Andrzeja Apostoła
Był rybakiem pochodzącym z Betsaidy
Galilejskiej. Razem ze swym bratem
Szymonem osiadł później w Kafarnaum.
"Jezus zaś odwróciwszy się i
ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł
do nich: «Czego szukacie?» Oni
powiedzieli do Niego: «Rabbi! - to
znaczy: Nauczycielu - gdzie
mieszkasz?» Odpowiedział im:
«Chodźcie, a zobaczycie». Poszli
więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i
tego dnia pozostali u Niego. Było to
około godziny dziesiątej. Jednym z
dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i
poszli za Nim, był Andrzej, brat
Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw
swego brata i rzekł do niego:
«Znaleźliśmy Mesjasza» - to znaczy:
Chrystusa. I przyprowadził go do
Jezusa" (J 1,38–42).
Był
uczniem Jana Chrzciciela. Jednak gdy
Jan wskazując na przechodzącego
Jezusa powiedział: "Oto Baranek
Boży", bez wahania poszedł na
nieznanym jeszcze wówczas niemal
nikomu Zbawicielem. Musiał być
człowiekiem dociekliwym i szybko
pojmującym, skoro w ciągu zaledwie
jednego dnia wspólnego przebywania
rozpoznał w Jezusie Mesjasza. Święty
Jan Chryzostom (ok. 350–407) również
zwrócił uwagę na to, że w ciągu
kilku godzin Andrzej dowiedział się
wielu rzeczy o nowo poznanym rabbim.
Podkreślił, że Andrzej uzyskanych
"skarbów" wiedzy nie zachował dla
siebie, lecz czym prędzej pobiegł i
podzielił się nimi ze swym bratem
Szymonem. Nie tylko mu opowiedział,
co zobaczył i czego zdołał się
dowiedzieć, ale przyprowadził
Szymona do Jezusa. Był świadkiem
nadania Szymonowi przez Chrystusa
nowego imienia: Kefas – Piotr. Był
również świadkiem pierwszego znaku
uczynionego przez Mistrza z Nazaretu
w Kanie Galilejskiej.
Szymon nie był jedynym człowiekiem,
który poznał Jezusa dzięki
Andrzejowi Apostołowi. Razem z
Filipem Apostołem (również
wywodzącym się z Betsaidy) Andrzej
przyprowadził do Chrystusa pogan,
którzy chcieli Go zobaczyć. Święty
Jan Ewangelista tak opisał to
wydarzenie: "Wśród tych, którzy
przybyli, aby oddać pokłon (Bogu) w
czasie święta, byli też niektórzy
Grecy. Oni więc przystąpili do
Filipa, pochodzącego z Betsaidy
Galilejskiej, i prosili go mówiąc:
«Panie, chcemy ujrzeć Jezusa». Filip
poszedł i powiedział Andrzejowi. Z
kolei Andrzej i Filip poszli i
powiedzieli Jezusowi. A Jezus dał im
taką odpowiedź: «Nadeszła godzina,
aby został uwielbiony Syn
Człowieczy»" (J 12,20–23).
Święty Andrzej Apostoł ma też swój
udział w cudzie rozmnożenia przez
Jezusa chleba. Według św. Jana
Ewangelisty odbyło się wszystko w
następujący sposób: "Kiedy Jezus
podniósł oczy i ujrzał, że liczne
tłumy schodzą do Niego, rzekł do
Filipa: «Skąd kupimy chleba, aby oni
się posilili?» A mówił to
wystawiając go na próbę. Wiedział
bowiem, co miał czynić. Odpowiedział
Mu Filip: «Za dwieście denarów nie
wystarczy chleba, aby każdy z nich
mógł choć trochę otrzymać». Jeden z
uczniów Jego, Andrzej, brat Szymona
Piotra, rzekł do Niego: «Jest tu
jeden chłopiec, który ma pięć
chlebów jęczmiennych i dwie ryby,
lecz cóż to jest dla tak wielu?»" (J
6,5–9).
Święty Marek Ewangelista opisał, jak
Andrzej wraz z Piotrem, Jakubem i
Janem zadawał Jezusowi szczegółowe
pytania dotyczące końca świata (por.
MK 13,3–4).
Niewiele wiemy na temat działalności
apostolskiej Andrzeja po Zesłaniu
Ducha Świętego. Najprawdopodobniej
głosił Dobrą Nowinę w Azji Mniejszej
i nad Dunajem, a także na terenach
dzisiejszej Bułgarii. Wreszcie
trafił do Grecji, gdzie poniósł
śmierć męczeńską, ukrzyżowany głową
na dół.
Św. Andrzej zginął na krzyżu w
kształcie litery X. Krzyż św.
Andrzeja ostrzega o pociągach na
przejeździe kolejowym. Rzymskim
katolikom może też przypominać o
braciach i siostrach prawosławnych.
Według Ewangelii św. Jana, Andrzej
pierwszy poszedł za Jezusem,
zostając apostołem (J 1,37–41).
Później przyprowadził do Jezusa
swojego brata Szymona, któremu
oznajmił z radością: „Znaleźliśmy
Mesjasza” (J 1,42). A jednak to
Szymon, a nie Andrzej, został
liderem w gronie Dwunastu. Czy po
ludzku było to trudne dla Andrzeja?
Być może. Nie wiemy, jak układały
się relacje świętych braci.
Wschodnia Tradycja określa św.
Andrzeja przydomkiem „Pierwszy
powołany” (gr. Protokleros, ros.
Andrej Pierwozwannyj).
Przekazuje też, że zginął śmiercią
męczeńską na krzyżu w kształcie
litery X (tzw. krzyż św. Andrzeja) w
greckim mieście Patras. Tam został
pochowany. Cesarz sprowadził
relikwie świętego do Konstantynopola
w roku 357. Pozostawały tam do 1208
r., kiedy krzyżowcy wywieźli je, a
właściwie wykradli, i złożyli w
katedrze w Amalfii (w pobliżu
Neapolu). W 1462 r. papież Pius II
nakazał umieścić głowę św. Andrzeja
w Bazylice św. Piotra w Rzymie, bo
bracia powinni być razem…
Piotr
jest patronem (symbolem) Kościoła
zachodniego, Andrzej – patronem
(symbolem) Kościoła wschodniego.
Niestety, relacje między Piotrem i
Andrzejem przez wieki nie były
braterskie. Narastający dystans,
obcość, niezrozumienie, rywalizacja,
zawiść, w końcu rozłam,
przypieczętowany symbolicznie w roku
1054 ekskomunikami, którymi obłożyli
się nawzajem papież i patriarcha
Konstantynopola. Mało to
chrześcijańskie. Niestety, i dzisiaj
nie brak chrześcijan skorych do
wyklinania, także w Polsce.
Podczas Soboru Watykańskiego II, w
1964 r., papież Paweł VI zwrócił
Kościołowi prawosławnemu głowę
świętego, która czczona jest dzisiaj
znowu w mieście Patras. To jeden z
gestów leczących rany między
Kościołem wschodnim i zachodnim.
Podobnych gestów po obu stronach
było więcej: zniesienie ekskomunik,
spotkanie Pawła VI i Atenagorasa I,
patriarchy Konstantynopola, w
Jerozolimie, zapoczątkowanie dialogu
teologicznego. Jan Paweł II
wielokrotnie mówił o dwóch płucach
(wschodnim i zachodnim), którymi
powinno oddychać chrześcijaństwo.
Droga do pełnej jedności jeszcze
daleka, ale oba Kościoły nie powinny
rezygnować z dialogu, wbrew
fanatykom, którzy po jednej i po
drugiej stronie uznają ekumenizm za
najgroźniejszą herezję.
Św.
Andrzej każe nam, chrześcijanom „od
św. Piotra”, popatrzeć z miłością i
szacunkiem na naszych braci i
siostry „od św. Andrzeja”. Ekumenizm
jest nakazem chrześcijańskiego
sumienia, zaproszeniem do otwierania
się na duchowe bogactwo siostrzanego
Kościoła. Przykładem takiego
otwarcia jest popularność wschodnich
ikon na Zachodzie. Potrzebujemy
siebie nawzajem. Ci od Piotra i ci
od Andrzeja są przecież nade
wszystko od Jezusa Chrystusa.
Zbliżając się do Niego, będziemy
bliżej siebie.
Co
czuł Andrzej, widząc swego brata
ustanowionego liderem? Zmagał się?
Łypał na niego z zazdrością? A może
na własnej skórze przerabiał lekcję
Jezusa nauczającego, że ostatni będą
pierwszymi?
To po
ludzku niesprawiedliwe. To on
pierwszy wypatrzył Mesjasza,
pierwszy podbiegł do Niego,
rozmawiał. Ba, został powołany jako
pierwszy apostoł świata. A jednak
Jezus zbudował Kościół na jego
bracie i to Piotra zabierał z sobą
na samotne wędrówki. Andrzej (na
Wschodzie czczony jako pierwszy
wybrany – Protokleros) pochodził z
Betsaidy nad pięknym, otoczonym
soczystą zielenią, Jeziorem
Galilejskim. Mieszkał w Kafarnaum, w
domu teściowej swego brata Piotra.
Obaj
byli rybakami. Po spotkaniu Jezusa
zostawili sieci i poszli za Nim.
Pamiętam, jak kompozytor Michał
Lorenc prowokował mnie pytaniem: –
Wierzysz w to, że gdy Pan Jezus
przyszedł nad Jezioro Galilejskie i
powiedział poważnym, żonatym i
dzieciatym rybakom: „Pójdźcie za
mną”, to oni natychmiast zostawili
żony i dzieci, i jedyne źródło
utrzymania i poszli? Wierzysz w to?
Przecież dziś byśmy powiedzieli:
wariat. Jak on to mógł zrobić swojej
żonie, dzieciom? To
nieodpowiedzialne, nieludzkie.
Tymczasem oni poszli. To było jak
przymus! Andrzej pokornie szedł za
Jezusem. W Ewangeliach wymieniany
jest jeszcze tylko dwa razy.
Pierwszy raz, tuż przed cudownym
rozmnożeniem chleba, gdy wątpiąc,
rzucił: „Jest tu jeden chłopiec,
który ma pięć chlebów jęczmiennych i
dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak
wielu?”. Po chwili sam biegł,
karmiąc wygłodniałe tłumy.
Stary
Testament zawiera wiele opisów
relacji między braćmi. Niestety,
wiele z nich kończyło się dramatem.
Jak w pierwszej opisywanej historii.
Kain był pierworodny, obdarzony
szczególnym błogosławieństwem,
miłością, troskliwością. A jednak
nie potrafił rozpoznać tej łaski.
Ezaw również był pierwszy. „Izaak
miłował Ezawa, bo ten przyrządzał mu
ulubione potrawy z upolowanej
zwierzyny”. To zdanie wiele nam
mówi… Jak musiał czuć się ukryty w
namiocie Jakub? Józef został
sprzedany przez zawistnych braci,
którzy wrzucili go do głębokiej
studni. Co czuł Andrzej, widząc
swego brata ustanowionego liderem?
Zmagał się? Łypał na niego z
zazdrością? A może na własnej skórze
przerabiał lekcję Jezusa
nauczającego, że ostatni będą
pierwszymi? „Kto chce pierwszym być,
ostatnim niech się stanie” – śpiewa
Magda Anioł, wyjaśniając w refrenie:
„A tak mówiąc między nami, wszystko
jest do góry nogami”.
Andrzej widział kananejską kobietę,
która podeszła do Jezusa jako
ostatnia „od tyłu i dotknęła się
Jego płaszcza”, czym zaskoczyła
samego Mistrza. Widział, że w Bożej
logice ostatni zostają pierwszymi.
Nie
pchał się na piedestał. Przełamał
starotestamentalną zazdrość. Czczony
jest jako patron chrześcijańskiego
Wschodu i Zachodu. Braterskie
relacje Kościołów były często pełne
zazdrości, nieufności,
podejrzliwości, a nawet przelewu
krwi. Według apokryfów, pierwszy
apostoł miał pracować na
dzisiejszych terenach zachodniej
Turcji i Bułgarii, pomiędzy Dunajem
a Donem – w kolebce Słowian oraz w
Grecji. Zginął na krzyżu w kształcie
litery X w Patras na Peloponezie.
Powieszono go głową w dół.
http://kosciol.wiara.pl/Ludzie/Swiety_na_dzis/