INDEXPARAFIASTRONA GŁÓWNAOGŁOSZENIA PARAFIALNEINTENCJE MSZALNEWSKAZANIA LITURGICZNEGAZETA PARAFIALNACMENTARZ PARAFIALNYHISTORIA PARAFIIHISTORIA NA FOTOGRAFIIGRUPY PARAFIALNEAKCJA KATOLICKAKSMMINISTRANCIRÓŻE RÓŻAŃCOWEINNE GRUPYMUZYKA W PARAFIIDLA DUCHAŻYCIE KOŚCIOŁASERCE BOŻEZIARNO SŁOWAKALENDARZ LITURGICZNYLINKI RELIGIJNE

http://www.ak.przemyska.pl/foto/logo%20DIAK.jpg

http://www.ksmap.pl/static/img/logo.jpg


WYDARZENIA PARAFIALNE:  
2007 - 2008/1 - 2008/2 - 2009 - 2010 - 2011 - 2012 - 2013 - 2014 -
- 2015 - 2016 - 2017 - 2018 - 2019 - 2020 - 2021 - 2022 - 2023 - 2024 - 2025

OGŁOSZENIA PARAFIALNE-PATRON LISTOPAD


ŚWIĘTY NA KAŻDY DZIEŃ

listopad

KALENDARZ KOŚCIOŁA POWSZECHNEGO - ŚWIĘCI

styczeń luty marzec
kwiecień maj czerwiec
lipiec sierpień wrzesień
październik listopad grudzień

1 listopad. Wszystkich Świętych

Nie wiemy ilu ich jest. Zapewne każdego dnia więcej. Z sytej Europy, męczeńskiej Azji, żyjącej w biedzie Afryki czy pełnych kontrastu Ameryk. Kiedyś - miejmy nadzieję - i my do ich grona dołączymy.

 

Powiedzieli o wszystkich świętych...

Święty Jan: Przychodzą z ucisku

Potem ujrzałem: a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy. I głosem donośnym tak wołają: Zbawienie u Boga naszego, Zasiadającego na tronie i u Baranka. A wszyscy aniołowie stanęli wokół tronu i Starców, i czworga Zwierząt, i na oblicza swe padli przed tronem, i pokłon oddali Bogu, mówiąc: Amen. Błogosławieństwo i chwała, i mądrość, i dziękczynienie, i cześć, i moc, i potęga Bogu naszemu na wieki wieków! Amen.

A jeden ze Starców odezwał się do mnie tymi słowami: Ci przyodziani w białe szaty kim są i skąd przybyli? I powiedziałem do niego: Panie, ty wiesz.

I rzekł do mnie: To ci, którzy przychodzą z wielkiego ucisku i opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili. Dlatego są przed tronem Boga i w Jego świątyni cześć Mu oddają we dnie i w nocy. A Zasiadający na tronie rozciągnie namiot nad nimi. Nie będą już łaknąć ani nie będą już pragnąć, i nie porazi ich słońce ani żaden upał, bo paść ich będzie Baranek, który jest pośrodku tronu, i poprowadzi ich do źródeł wód życia: i każdą łzę otrze Bóg z ich oczu.

Święty Jan, Ewangelista, umiłowany uczeń Jezusa (Ap 7,9-17)



 

Benedykt XVI: We wspólnocie świętych

Bóg jest mocniejszy niż śmierć i kto umiera w Chrystusie, umiera do życia. Dawniej ludzie chcieli być pochowani w pobliżu św. Piotra, w pobliżu męczenników, aby – w śmierci i przy zmartwychwstaniu – być w dobrym towarzystwie. W ten sposób wiązano się ze świętymi i ze zbawczą mocą samego Jezusa Chrystusa. Wspólnota świętych obejmuje życie i śmierć: człowiek trzyma się jej właśnie w chwili śmierci, aby nie spaść w pustkę; aby ta wspólnota wciągnęła go w prawdziwe życie; aby również w towarzystwie świętych stanąć przed Sędzią i dzięki ich obecności wytrwać w godzinie sądu. W ten sposób cmentarz – plac żałoby i przemijania – stał się miejscem nadziei. Kto tutaj jest pochowany, mówi: „Wierzę Ci, Chrystusie Zmartwychwstały. Trzymam się Ciebie. Nie sam przychodzę w śmiertelnej samotności tego, który nie potrafiłby kochać; przychodzę we wspólnocie świętych, którzy mnie i w śmierci nie opuszczą.” Tę przemianę miejsca żałoby w miejsce nadziei widać też w zewnętrznym wystroju tego cmentarza (zresztą, wszystkich cmentarzy chrześcijańskich w ogóle): zdobią go kwiaty i drzewa; zdobią go znaki miłości i przywiązania. Jest on jak ogród, taki mały raj pokoju w niespokojnym świecie, taki znak nowego życia. Cmentarz jako miejsce nadziei – to jest chrześcijańska wizja. (...) Cmentarz zaprasza nas, abyśmy tak żyli, żeby nie wypaść ze wspólnoty świętych. Zaprasza nas, abyśmy w życiu szukali tego i byli tym, co przetrwa i w śmierci, i w wieczności.

 

Pogoda dla świętych

Od lat piszę minifelietony o świętych. Przyznam, że tylko raz, czytając „święty” życiorys, pomyślałem sobie „Boże, co za nudy”. Ale i w tym wypadku nie jestem pewien, czy to nie była wina raczej autora biografii niż jej bohatera. Święci to niesamowite oryginały. Ich historie w wielu przypadkach to gotowe scenariusze filmowe. To ludzie z krwi i kości, stąpający twardo po ziemi, ale owładnięci pasją Boga. Uderzające jest to, jak wielu z nich doświadczyło różnego rodzaju cierpienia: rozczarowań, niezrozumienia, odrzucenia, poniżenia, lęków. Nieraz ból był im zadawany także przez ludzi Kościoła.

Wspomnijmy choćby skrajny przypadek św. Joanny d’Arc, skazanej na śmierć dzięki inkwizycji. To, co zadziwia i co jest być może cechą świętości po prostu, to zdolność przyjmowania cierpienia. Nie chodzi, broń Boże, o cierpiętnictwo. To raczej zgoda na nieuniknioną dozę cierpienia przypisaną ludzkiemu życiu. To także odwaga ponoszenia ceny za wierność. Nieraz najwyższej. To zgoda na krzyż. Nie jest przypadkiem, że kult świętych, a także uroczystość Wszystkich Świętych, mają swoje korzenie w kulcie męczenników. Mówi się, że święci nie wiedzieli, że są święci. Czy na pewno? Nieraz w swoich tekstach święci piszą wprost: „chcę być święty”. To jest świadomie obrany przez nich kierunek życia. Na jednym oddechu wołają zazwyczaj: „jestem wielkim grzesznikiem”. Oczywiście pragnąc świętości, nie myślą o wynoszeniu na ołtarze. Ale jest w nich silne przekonanie, że prawdziwa ludzka wielkość to właśnie świętość. Powiedzieć „chcę być świętym” wymaga odwagi w czasach, w których przepustkę do tzw. wielkiego świata daje deklaracja przeciwna: „radzę sobie świetnie bez Boga”, „oczywiście, ha, ha, ha, nie jestem święty, święta”. Wspominamy w jednej uroczystości wszystkich świętych. Skąd takie święto? Jakby Kościół obawiał się, że o kimś zapomniał, albo że któryś święty zagubił się w kolejce do kanonizacji. Ten dzień przypomina nam, że świętych jest więcej, niż nam się wydaje. Świętość wielu pozostała znana tylko nielicznym. Ale Pan Bóg o nich nie zapomni. Ci wyniesieni uroczyście na ołtarze, pełnią rolę symbolu, zachęty. Ich barwne życiorysy pokazują, że świętość jest możliwa dla każdego, w każdej epoce, w każdych warunkach. Nie ma złej pogody dla świętych. Do licha, a ja co? Chcę być świętym?



 

Skąd kult świętych w Kościele?

W początkach chrześcijaństwa nie oddawano czci publicznej nikomu ze stworzeń ani ludziom, ani nawet aniołom. W obawie bałwochwalstwa kierowano jedynie kult do Pana Boga i Jezusa Chrystusa, Syna Jego. Uderza ten rys charakterystyczny przede wszystkim w księgach Nowego Testamentu.

A jednak nawet już tam można dostrzec pewne ślady początku czci świętych Pańskich. Pochwały, jakie daje sam Jezus Chrystus św. Janowi Chrzcicielowi (Mt 77,7-77), cześć, z jaką św. Paweł wyraża się o Abrahamie (Rz 4,18-22) i Melchizedechu (Hbr 5,7;7,1-4), genealogia Dawida jako prarodzica Jezusa Chrystusa (Mt 1,1-17; Łk 3,23-38), podziw dla bohaterskiej śmierci św. Szczepana (Dz 6-7) - wszystko to naprowadza na wiarę pierwotnego Kościoła, że osoby te są nie tylko zbawione i cieszą się chwałą w niebie, ale że mają także moc wspierania braci swoich na ziemi przez orędownictwo za nimi.

Wizerunki Najświętszej Maryi w katakumbach przedstawiające Ją w aureoli, w postawie siedzącej na tronie są pierwszym wyraźnym śladem Jej kultu w chrześcijaństwie. Prawda, że nimbem otaczano także osoby cesarzy, ale właśnie dlatego, że przypisywano im władzę pochodzącą od Boga. Sobór powszechny w Efezie (431), zwołany w obronie tytułu Boskiego Macierzyństwa Maryi przyczynił się w konsekwencji do rozszerzenia i pogłębienia kultu Maryi. Od tego czasu Kościół zaczyna obchodzić święta ku Jej czci i stawiać świątynie ku Jej chwale. Poeci chrześcijańscy układają hymny i publiczne modlitwy, które wchodzą także do liturgii.

Spośród świętych Pańskich na pierwszym miejscu doznają czci męczennicy. Pilnie spisuje się okoliczności ich śmierci w tak zwanych Aktach męczeństwa, stawia się im nagrobki, sprawuje się na ich grobach obrzędy liturgiczne, wzywa się ich pośrednictwa.

Od wieku IV natrafiamy na wyraźne ślady kultu wyznawców. Do pierwszych, którzy zasłużyli sobie w Kościele na kult publiczny, należeli św. Hilary z Poitiers (+368), św. Ambroży (+397) i św. Marcin (+ok. 397-401) na Zachodzie, a na Wschodzie: św. Paweł Pustelnik (+342), św. Antoni Pustelnik (+356), św. Efrem (+373) i św. Bazyli (+379).

Ponieważ męczenników bezimiennych było bardzo wielu, dlatego Kościół w Antiochii wpadł pierwszy na pomysł, aby razem w jednym dniu obchodzić ich wspomnienie. Już od IV wieku poświęcono tam ku ich czci pierwszą niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego. Była to więc pierwsza uroczystość Wszystkich Świętych Męczenników, którzy oddali życie dla Chrystusa, a których nie wspominano ani w martyrologiach miejscowych, ani w kanonie Mszy świętej.

Na Zachodzie myśl ta znalazła urzeczywistnienie, kiedy papież św. Bonifacy IV, starożytną świątynię rzymską, poświęconą czci wszystkich bóstw (Panteon) dnia 13 maja 609 roku poświęcił jako świątynię katolicką ku czci Matki Bożej i świętych męczenników. W wieku VIII poszerzono ten tytuł na kościół Matki Bożej, męczenników i wszystkich sprawiedliwych. Wreszcie papież Jan XI w 835 roku ustanowił osobne święto ku czci Wszystkich Świętych, wyznaczając na dzień im poświęcony 1 listopada. Świątynia Panteon, a dziś kościół Wszystkich Świętych, istnieje w Rzymie do obecnych czasów; przetrwał wszystkie burze dziejów.



 

Kult świętych a teologia

Jak wskazywała pierwotna nazwa tytułu świątyni, Kościół tego dnia ogarnia wspomnieniem i miłością wszystkie swoje dzieci, które z tego padołu płaczu przeszły do szczęśliwej wieczności; tych wszystkich, którzy przetrwali wszystkie próby życia doczesnego i znaleźli się w domu Ojca niebieskiego. A muszą to być zastępy nieprzeliczone, skoro liturgia dzisiejsza przypomina świadectwo św. Jana Apostoła: "Potem ujrzałem: a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojących przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy" (Ap 7,9).

Z biegiem lat Kościół ubogacił kult świętych swoich dzieci przez to, że ku ich czci ustanawiał święta, stawiał kościoły, czcił relikwie i pamiątki po nich, modlił się do ich wizerunków, ułożył ku ich chwale wiele pieśni i modlitw liturgicznych.

Jeżeli każdy naród czci swoich bohaterów, stawia im pomniki i mauzolea, pisze żywoty, ich imionami znaczy ulice i miasta, to dlaczego Kościół nie miałby się chlubić swoimi najlepszymi dziećmi i swoimi bohaterami? Dlaczego nie miałby wyrazić im podzięki, zachęcać synów ziemi pielgrzymujących do niebieskiej ojczyzny o polecanie się ich pomocy i wskazywać ich do naśladowania jako najpiękniejsze wzory? Tajemnica świętych obcowania należy do najpiękniejszych w wyznaniu wiary chrześcijańskiej. Podkreśla bowiem, że jesteśmy jedną, wielką rodziną. Śmierć nie przerywa bynajmniej więzi, ale ją umacnia. Ci, którzy przetrwali czas próby pomagają tym, którzy jeszcze są w drodze. Odrzucenie tej tajemnicy byłoby czymś nienaturalnym i okrutnym; byłoby wielkim zubożeniem religii. Jeśli Jezus Chrystus Apostołom swoim obiecuje, że zasiadać z Nim będą na dwunastu stolicach i sądzić będą dwanaście pokoleń Izraela (Mt 19,28-29); jeśli Apostoł Narodów ma odwagę twierdzić, że będziemy sędziami spraw doczesnych, nawet aniołów samych (1 Kor 6,2-3), oznacza to, że zbawieni będą w niebie z Bogiem współkrólować.

Kiedy wczytujemy się w dzieje kultu świętych Pańskich, to zauważamy, że był on kiedyś niezwykle ciepły i serdeczny. Każde miasto chciało mieć swojego szczególnego patrona, jego relikwie otaczano czcią niezwykłą. Bywało, że do sanktuarium niektórych świętych prowadziły całe szlaki pątnicze. Patronat taki traktowano serio, uciekając się do świętych orędowników w każdej potrzebie. Trzeba przyznać, że protestantyzm mocno ochłodził tę świętą, żywą więź. Ale też klimat się zmienił. Świętość przestała być dla wielu czymś atrakcyjnym i pożądanym. Osłabienie kultu świętych Pańskich zemściło się na ogólnym ostudzeniu pobożności i religijności.

Widać miła jest Panu Bogu cześć, jaką oddajemy świętym, skoro potwierdza to cudami. Do każdej beatyfikacji i kanonizacji wymaga się cudów zdziałanych za pośrednictwem sług Bożych. Wierni za wstawiennictwem świętych doznają wielu łask. Tak więc są oni najlepszymi i najgodniejszymi przed tronem Pana Boga przedstawicielami, rzecznikami i ambasadorami. Jeśli za życia niektórym Pan Bóg dał na ziemi moc czynienia cudów, to cóż dopiero po śmierci!



 

Stopnie kultu świętych w Kościele

Kościół święty nie wszystkim świętym daje jednakową rangę. Wyraźnie w swojej liturgii wyróżnia Najświętszą Maryję tak co do liczby Jej świąt, jak ich klasy. Po Matce Najświętszej wyróżnia kult św. Józefa, który daje o sobie znać zwłaszcza w wiekach ostatnich, następnie kult św. Jana Chrzciciela i Apostołów, aniołów, świętych doktorów, zakonodawców, męczenników. Wprowadzenie gradacji: uroczystość, święto, wspomnienie obowiązkowe i wspomnienie dowolne jest wyraźnym tego potwierdzeniem. Jest to zupełnie naturalne, skoro Opatrzność w różnym stopniu wprowadziła dane osoby w tajemnicę Odkupienia i Zbawienia rodzaju ludzkiego. Ostatnia reforma kalendarza wprowadziła "novum" i dla podkreślenia uniwersalizmu swojego przeznaczenia przypomina świętych wielu ras i kontynentów.

Zarzuca się czasem chrześcijaństwu, że jest religią doczesnego pesymizmu, że głosi pogardę dla ziemi i jej dóbr. Słowa Chrystusa Pana zdają się to zupełnie potwierdzać: "Błogosławieni ubodzy... Błogosławieni, którzy się smucą... Błogosławieni cisi... Błogosławieni, którzy łakną... Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie..." (Mt 5,3.4.6.10). "Nie gromadźcie sobie skarbów na tej ziemi..." (Mt 6,14). "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje" (Mt 14,24). Pozbawione kontekstu słowa te brzmią twardo. Kiedy jednak je zestawimy z innymi, które wypowiedział ten sam Jezus Chrystus, nabierają one zupełnie innej barwy: "W domu Ojca mego jest mieszkań wiele... Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy wejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem" (J 14,2).

Jakie zaś jest to miejsce i co nas czeka, odsłania św. Paweł Apostoł: "Czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wiele rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" (1 Kor 2,9). W interpretacji eschatologicznej, w całościowym spojrzeniu na losy człowieka, nasza religia jawi się najbardziej optymistyczną i radosną. Synów ziemi zamienia w anioły, mieszkańcom skrawka wszechświata zapewnia wieczne obywatelstwo w chwale nieba. Nie łudźmy się! Patrząc trzeźwo, łatwo osądzimy, jak przemijające jest życie ludzkie, jak łatwo jego nić zrywa się, ile niesie ono ze sobą zawodów i rozczarowań! Oddać więc za nie wieczność całą byłoby karygodnym ryzykiem, pomyłką niewybaczalną. W opisie sądu ostatecznego napotykamy takie zdanie Jezusa Chrystusa: "Pójdźcie błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata" (Mt 25,34). A więc już przy stworzeniu pierwszego człowieka przeznaczył go Bóg do wiecznego w niebie królowania. Niezliczone zastępy świętych Pańskich, którym dzisiaj oddajemy hołd, są potwierdzeniem, że niebo nie jest tylko dla garstki wybranych i uprzywilejowanych, ale wszyscy ludzie odkupieni Krwią Syna Bożego mają do niego pełne prawo. Od nich tylko zależy, od ich dobrej woli i współpracy z łaską Bożą, czy niebo stanie się ich własnością.

Zakończmy nasze refleksje zachętą św. Augustyna: "Czyżbyś nie potrafił dokonać tego, co ci mężczyźni i owe niewiasty? Alboż jedni i drudzy sami w sobie znaleźli silę?" (Wyznania).

 

Wszystko jest dobre i jasne

ks. Tomasz Horak

Kalendarz Kościoła nazywa ten dzień Uroczystością Wszystkich Świętych. A święci – to ludzie, którzy żyli tak intensywnie, że śmierć (niefortunnie nazywamy tę ważną chwilę życia) otworzyła przed nimi pełnię istnienia. Ale najpierw

Przeszli przez ziemię

Życie człowieka... Życie każdego człowieka jest dorastaniem do takiej pełni duchowego rozwoju, jaką zakreślił każdemu Bóg. A nie każdy jednakowo tą drogą podąża. Jedni wolniej, inni szybciej dorastają do miary Bożego daru. Niektórym ziemskiego życia braknie. Tych, którzy tę drogę przebyli, którzy pełnię ludzkiego rozwoju osiągnęli, którzy wedle naszego osądu zdobyli cel nieba i można ich postawić za wzór i przykład – nazywamy świętymi. Święty jest tylko Bóg, to prawda. Ale oni są tak blisko Niego, że Boża świętość w nich się materializuje i objawia. Czym jest świętość Boga samego? Trudno o tym myśleć i mówić. On przecież jest tak inny od nas: wielki i potężny, dobry i miłosierny, cierpliwy i łaskawy. Człowiek nigdy nie będzie jak Bóg. Ale jeśli wierny Bożym darom, Bożemu wezwaniu, uzdolniony łaską nieba będzie starał się iść drogą dobra i pobożności – stanie się w świecie obrazem świętości Boga. "Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie" – mówił Jezus (Mt 5,16). Święci przeszli przez ziemię wykorzystując w najwyższym stopniu czas, możliwości, zdolności. Współpracowali z łaską Boga. Otwarci na Jego natchnienia i wierni Jego woli. Nie trwonili ani sił, ani okazji, jakie daje Boża Opatrzność, jakie stwarza życie. W najwyższym stopniu są ludźmi z tej ziemi. Stąpali po niej pewnie. Znali smak życia. Potrafili zanurzyć się w to życie bardzo głęboko, nieraz doświadczając sprzeciwu i wrogości, znajdując radość w służbie ludziom, odnawiając siły w obcowaniu z Bogiem w modlitwie. Szli przez ziemię, wiedząc, że cel wędrówki jest jednak dalej, poza ziemią. "W wierze pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka i pozdrawiali, uznawszy siebie za gości i pielgrzymów na tej ziemi" – pisze Autor Listu do Hebrajczyków (11,13). Dlatego są

Szczęśliwi w niebie

Czy byli szczęśliwi w czasie ziemskiej wędrówki? Tak, zdecydowanie tak. Skąd ja to wiem? Zapyta dociekliwy czytelnik. Przeczytałem wiele świadectw życia świętych. I – poczytuję to sobie za szczególny dar – miałem okazję być blisko ludzi, których uważam za świętych. Nie mnie o tym wyrokować, ale skoro otwarte zostały procesy beatyfikacyjnie niektórych z nich, to znaczy że coś w tym moim mniemaniu jest. Otóż znając postaci świętych, jestem przekonany, że byli szczęśliwi w ziemskim życiu. Nawet bardzo szczęśliwi. Co nie znaczy, że nie doznali cierpień. Nawet bardzo cierpieli. Było w nich jednak coś niezwykłego: cierpienie nie było w stanie ich złamać, zgasić ich ducha, wstrzymać ich aktywności, przekreślić ich zamiarów i planów. Byli jakby otoczeni niewidzialnym, duchowym pancerzem, tak że cierpienie nie sięgało ich wnętrza. To zwracało uwagę otoczenia, to robiło wrażenie, to wreszcie było taką szczególną pieczęcią potwierdzającą ich słowa, pomysły, dzieła. Pytam o szczęście na ziemi. A jeśli odpowiedź brzmi: tak, to niestosowne byłoby pytanie, czy są szczęśliwi w niebie. Skoro świętość to pełnia rozwoju, osiągnięcie miary doskonałości zakreślonej przez Boga – czy można nie być szczęśliwym, osiągnąwszy tę pełnię? Niebo – to bliskość Boga. Niebo – to bliskość i wspólnota z tymi, którzy tę samą doskonałość osiągnęli. Niebo – to otwarcie się przed człowiekiem, przed świętym, nowych i rozległych możliwości działania. Z tego powodu święci

Wracają na ziemię

Czy ktoś aktywny i pełen życia, może pogrążyć się w bezczynności? Niebo nie jest bezruchem i apatią. Święci wracają więc na ziemię. Dotykamy w tym momencie tematu trudnego, czasem drażliwego. Dlaczego? Bo bardzo łatwo o spłycenie problemu. Bardzo łatwo o doszukiwanie się na każdym kroku obecności postaci przychodzących z zaświatów. Bardzo łatwo o takie budowanie swojej wiary, która wszędzie dopatruje się niezwykłości i cudowności. A nie o cudowności chodzi. Święci wracający do nas, na ziemię, wchodzą w naszą codzienną zwyczajność. Towarzyszą nam dyskretnie, ale i wytrwale. To właśnie mamy na myśli, powtarzając słowa wyznania wiary: "Wierzę w świętych obcowanie". Warto dodać, że święci często wyprzedzali swoją epokę. Dlatego bywali nierozumiani, czasem lekceważeni. Aż przychodził "ich" czas, gdy mieszkańcy ziemi dojrzewali do przyjęcia orędzia, przykładu, dzieł zapoczątkowanych przez świętego. Podzieliliśmy zadania pomiędzy świętych, przypisując np. św. Antoniemu szukanie zgubionych rzeczy, św. Agacie i św. Florianowi gaszenie pożarów, a św. Ignacemu opiekę nad rodzącymi. Bez wątpienia coś w tym jest, ale to byłoby zbyt mało. Święci są przede wszystkim naszymi opiekunami i przewodnikami w drodze ku temu, co najważniejsze – ku pełni rozwoju, ku doskonałości ducha nakreślonej każdemu z nas w Bożych planach, ku niebu i ostatecznemu spełnieniu naszego istnienia. Dobre myśli, idee, pomysły warte urzeczywistnienia, wszelkie dzieła sprawiedliwe i pomocne ludziom, wszystko co piękne i czyste – wszystko to w naszych umysłach, sumieniach, poczynaniach wspierają święci. I ci ogłoszeni przez Kościół z imienia, i ci, których 1 listopada ogarniamy naszą pamięcią i miłością nazywając ich Wszystkimi Świętymi. Tego dnia wybiegamy myślą.

Do nieba

A "tu wszystko jest dobre i jasne. Wszyscy posiadają to, co ich wypełnia, to, za czym tęsknili w czasie ziemskiej wędrówki, i to, do czego nie umieli tęsknić przez niedociągnięcia duchowe. Tu urzeczywistnia się wszystko, co nasza wyobraźnia mogła stworzyć. Wszystkie bowiem najbardziej fantastyczne myśli ludzkie są ledwie bladym, dalekim refleksem pomysłowości Bożej. Boża fantazja nie ma granic, a każda myśl Jego jest równocześnie aktem twórczym. W Niebie odnajdzie dusza wszystkie pragnienia, ale odnajdzie je w formie doskonałej. Odnajdzie tam nawet to, co nie pomyślane leżało na jej dnie jako tęsknota". Tak o niebie pisze jedna ze współczesnych mistyczek. Jestem przekonany, że jej tęsknoty Bóg już spełnił. A my? Cóż, my wciąż jesteśmy w drodze ku świętości, ku niebu, ku głębi samych siebie, ku Bogu.

Święto nieznanego świętego

Nieoficjalni święci. Ks. Tomek Wuwer, Paweł Bednorz, Anna Gojny, Klara Anderska...

Nie mają swojego miejsca na ołtarzach, w mszale, w litanii, ale mają swoje miejsce w niebie. Mają także trwałe miejsce w naszych sercach. W uroczystość Wszystkich Świętych ich imiona układają się w litanię...

Dzień Wszystkich Świętych jest jak grób nieznanego żołnierza. Symboliczny grobowiec, kryjący ciało anonimowego żołnierza, jest miejscem pamięci o wszystkich bezimiennych bohaterach wojen. Dzień Wszystkich Świętych jest świętem wszystkich nieoficjalnych świętych. Tych niewyniesionych na ołtarze przez Kościół, ale wyniesionych do nieba przez Boga.

Ich pełna lista znana jest tylko Bogu. W dzień Wszystkich Świętych układamy prywatne litanie. Świętych, którzy żyli wśród nas i zostawili w naszym życiu ślad. Mamy pewność, że to nie tyle oni potrzebują naszej modlitwy, ale odwrotnie, my możemy prosić ich o pomoc. Czym jest świętość? A może lepiej

kim są święci?

Nie dowiemy się tego ze słodkich pobożnych opowieści albo cukierkowatych portretów z obowiązkowo anielskim obliczem. Dowiadujemy się, czym jest świętość, spotykając świętych. I chyba tylko tak.

Żyją wśród nas. Wbrew logice tego świata. Jest w nich wewnętrzna jasność, prostota. Przezroczystość. Czasem są jak dzieci, jakby naiwni, zawsze zdolni do zadziwienia i zachwytu. Podatni na ból, bezbronni. Nieraz sami wystawiają się na zranienie. Nie wyciągają wniosków z lekcji, które daje życie. Mają swoje wady, nałogi, słabości. Nie ukrywają tego. Są grzesznikami - podkreślają to często.

W ich obecności czujemy, że coś jest nie tak z naszym życiem. A przecież jednocześnie wprowadzają pokój. Jest w nich coś, co powoduje, że chcemy być blisko nich.

Cztery lata temu dopisałem do mojej prywatnej litanii świętych kolejną osobę: Tomek Wuwer.

Miałem świętego przyjaciela

Umarł 31 października, w 32. roku życia, w 6. roku kapłaństwa. Patrzył na rzeczywistość oczami poety. Był obdarzony wrażliwością na piękno w każdej postaci - piękno ludzi, krajobrazu, sztuki, poezji. Tą wrażliwością promieniował na ludzi, wśród których żył i którym służył. Lubił podróże. Z ciekawością świata sąsiadowało pragnienie zatrzymania chwili, widoku, spotkania... na fotografii, w słowie. Był wrażliwy na upływ czasu, na przemijanie, odchodzenie ludzi. To wyczulenie miało chyba swoje źródło w jego chorobie. Nie lubił o tym mówić. Cierpiał bez robienia hałasu wokół tej sprawy. Czuł, że jego dni są policzone. Miał prawo domagać się taryfy ulgowej, zwolnienia tempa. Nie korzystał z tego. Była w nim pasja życia, potęgowana jeszcze osłabieniem ciała. Radowało go poznawanie ludzi. Miał dar wydobywania z ludzi tego, co w nich najlepsze. O swoich parafianach, przyjaciołach opowiadał zawsze z błyskiem w oku, cieszył się ich pięknem. Kochał ich. Dobro, które dawał, trwa w ludziach.

W mojej prywatnej litanii jest także mój dziadek Paweł. Tak,

miałem świętego dziadka.

Kiedy słucham opowieści babci o nim, nie mam co do tego wątpliwości. Biorę ze wzruszeniem do ręki mały, zielony, podniszczony zeszyt. Czy mogę nazwać go relikwią? A dlaczego nie. Dla mnie nawet bardziej wymowną niż piszczele oprawione w złote relikwiarze. To modlitewnik sporządzony własnoręcznie przez dziadka. Pisał go na wojnie, wcielony siłą na Śląsku do niemieckiej armii. Mimo iż władał niemieckim, pisał po polsku, narażając się na oskarżenie o szpiegostwo czy zdradę. Na pierwszej stronie: ”Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa, tak mówili starzy. Rozpoczynam z Bogiem, choć małą sprawę Panu Bogu na chwałę, mnie zaś na pożytek, na wzór dla dziatek, by wszystko zaczynali z Bogiem. Fecamp, dnia 28 sierpnia 1943 roku”. A potem: katechizm, pieśni, modlitwy podczas Mszy św., rozważania Drogi Krzyżowej. Na stronie z pieśnią ”Nie płacz już, dziecino” atrament jest rozmazany. To jego łza - mówi babcia - on zawsze płakał, kiedy śpiewał tę pieśń.

Ks. Jerzy Szymik w swoim ”Dzienniku Pszowskim” wymienia świętych ze swojej rodzinnej miejscowości:

Myślę o pani Annie Gojny, zakrystiance. Zmarła niedawno, jej pogrzeb odbył się 10 lutego 1999 roku. Wszyscy, którzyśmy ją znali, wiemy: w łupince szczupłego, schorowanego ciała, mieszkała wielka, pokorna i życzliwa wszystkim dusza. Trzy lata przed śmiercią powiedziała mojej mamie podczas sprzątania kościoła: - Pani Szymikowa,

jo się ciesza na śmierć jak na wilijo...

Myślę o pani Klarze Anderskiej, która pracowała przez kilkadziesiąt lat w pszowskiej zakrystii. (...) Niskiego wzrostu, drobnej budowy ciała. Była tytanem pracy i dobrą duszą całej parafii. Znali ją wszyscy. Ona też znała Pszów na wylot. Kiedy w zakrystii pojawiał się ktoś zamawiający Mszę św., pani Klara była w stanie napisać mu z pamięci dwustronicowe zalecki, obejmujące detalicznie i dokładnie całe zmarłe bliższe i dalsze pokrewieństwo, oraz - jakżeby inaczej - tzw. dusze opuszczone, których tajemniczy status i los najbardziej mnie w ministranckim dzieciństwie intrygował. Zresztą, właśnie nas, rozwydrzonych małych ministrantów, trzymała nadzwyczaj krótko, korzystając czasem z pomocy drewnianych (i, jak doskonale pamiętam, bardzo twardych) wieszaków. Była panną, całym jej życiem był Kościół, parafia i jej sprawy. Pamiętam, że dużo się modliła w samotności, wertując w ciszy, w pustym kościele, gruby i mocno podniszczony modlitewnik. Od tamtej pory, kiedy czytam o prorokini Annie, córce Fanuela, która, jak pisze św. Łukasz, »nie rozstawała się ze świątynią, służąc Bogu w postach i modlitwach dniem i nocą«, wtedy zawsze myślę o pani Klarze. I wierzę, że ona też myśli, pamięta i pomaga. Communio sanctorum. Świętych obcowanie”.

W uroczystość Wszystkich Świętych zatrzymujemy się nad grobami. Zapalamy małe światełka. Kładziemy świeże kwiaty. Klecimy nieudolnie modlitwę. Próbujemy

oswoić puste miejsca,

które zostały w nas po nich. Z perspektywy rozstania rozumiemy wyraźniej, jak bardzo ich kochaliśmy, jak wiele im zawdzięczamy. Może dopiero teraz rozumiemy, że byli święci.

W światełkach zniczy ożywają napisy wykute w kamieniu: imię i nazwisko, które wywołuje obraz osoby. Z biegiem lat ten obraz zwolna się zaciera. Zostają strzępy wspomnień, fragmenty opowieści, anegdoty, niszczejące zdjęcia. Na nagrobkach dwie daty. Nie wybierali ani tej pierwszej, ani drugiej. Żyli w zgodzie ze swoim czasem, świadomi, że Bóg nie myli się w przydziale współrzędnych.

Anonimowi święci. Bohaterowie naszych prywatnych litanii. Oni wszyscy pracowali w jakiejś mierze na naszą świętość. Nosimy w sobie ich wiarę, ich świętość. Ich groby są dowodem przeciwko śmierci.

Katolicy ostatniej szansy

Marcin Jakimowicz i Przemysław Kucharczak

Dobry łotr, dobrym łotrem, ale pan nie znał mojego sąsiada! Rozbił rodzinę, łapówkarz, za komuny nakradł jak mało kto, łajdaczył się całymi dniami. I żeby taki człowiek przyjął pod koniec życia kapłana? No coś podobnego. Miłosierdzie Boże ma też jakieś granice!

Benedyktyn o. Karol Meissner na rekolekcjach w Warszawie opowiadał przejmującą historię hitlerowca Rudolfa Hessa. Był znany jako prawa ręka samego Hitlera (nie należy go mylić z Rudolfem Hössem, komendantem obozu w Auschwitz). Siedząc w więzieniu, poprosił o długą spowiedź. Później kapłan miał odprawić Mszę świętą dla więźniów. Nie było ołtarza. Odprawimy ją na waszych dłoniach – zdecydował. Na czyich? Losujmy. Wypadło na Hessa.

Eucharystię sprawowano na dłoniach hitlerowca.

Po kazaniu do zakrystii wpadły oburzone parafianki. „Ooo, tego przykładu mógł nam Ojciec oszczędzić!”.

Hans Frank, generalny gubernator Generalnej Guberni, hitlerowski zbrodniarz, został skazany na szubienicę. Po ogłoszeniu wyroku pokiwał głową: „Śmierć przez powieszenie? Zasłużyłem na nią i spodziewałem się tego”. Do spowiednika zaś powiedział: „Dziękuję za dobre traktowanie w więzieniu. Proszę Boga o miłosierdzie”. Lekarze i strażnicy więzienni z Norymbergi opowiadają, że w ostatnich tygodniach życia nie rozstawał się z Biblią.

Czy człowiek stający oko w oko ze śmiercią może decydować się na podobne gesty? A może właśnie wówczas widzi wszystko najwyraźniej? Czy działa tu zasada „jak trwoga to do Boga”? Niekoniecznie. Osądzony razem z Frankiem Julius Streicher, redaktor naczelny antysemickiego tygodnika „Der Stürmer”, stojąc pod szubienicą szyderczo zawołał: „Szczęśliwego Jom Kippur!”.

„Święty Franciszek” krakowskiej cyganerii

Piotr Skrzynecki, legenda Piwnicy pod Baranami, wolny jak ptak – był dobrym duchem krakowskiej cyganerii. Niezwiązany z żadnym Kościołem, z żadną konkretną formą kultu.

Jazzman i perkusista popularnych Skaldów Jan Budziaszek, opowiada przejęty: „Piotr zmarł w niedzielę. Krystyna Zachwatowicz przeglądając w sobotę w szpitalu kieszenie jego marynarki, aby nie zginęło nic ważnego, wyciągnęła – ku wielkiemu zdumieniu – różaniec. Kto by pomyślał? Już wcześniej, kiedy towarzystwo piwniczne rozchodziło się do domów po kabarecie, Piotr nagle znikał. Byli przeważnie tak zmęczeni, że nikt tego nie zauważał. Mało kto wiedział, że zanim udał się do domu »musiał« odwiedzić jeszcze kościół franciszkanów. Kilka godzin przed śmiercią powtarzał już tylko: święty Franciszku, święty Franciszku, święty Franciszku...”.

Rozgrzeszenie komunisty

Gustáv Husák był w latach czterdziestych ministrem spraw wewnętrznych Słowacji, później prezydentem Czechosłowacji. Był bezwzględny i niesamowicie aktywny: osobiście nadzorował procesy przeciwko duchownym, prześladował m.in. kardynała Jana Korca. W czasach stalinowskich nadzorował zresztą akcje aresztowania większości katolickich duchownych. Nieoczekiwanie tuż przed śmiercią poprosił o spowiedź. Kogo? Kardynała Jana Korca. Hierarcha nie tylko dał mu rozgrzeszenie, ale publicznie oświadczył, że znalazł w nim człowieka skruszonego i nawróconego.

Inny posąg tej epoki? Aleksander Zawadzki. Komunista z krwi i kości. Często kręciła się wokół niego rodzona siostra. Ku zgorszeniu towarzyszy była zakonnicą. Starała się delikatnie prostować życiowe błędy brata. Gdy umierał w rządowym sanatorium pod Warszawą, niespodziewanie poprosił o spowiedź. Wyspowiadał go na łożu śmierci zakonnik, który, by wejść do komunisty, musiał przebrać się za pielęgniarza. Sprawa była bardzo głośna, służba bezpieczeństwa podjęła nawet specjalną akcję dezinformującą, że to nieprawda. Jak człowiek, który w 1949 roku rzucił hasło do walki z Kościołem, mógł się nawrócić?

 

Daj mi duszę swoją

Świadkowie byli poruszeni „stylem” umierania jednego z największych kompozytorów w historii ludzkości, Fryderyka Chopina. Twierdzą, że umarł jak święty. A nikt się tego po nim wcześniej nie spodziewał.

We wrześniu 1831 roku 21-letni Chopin dowiedział się, że Rosjanie zdławili w Polsce powstanie listopadowe, że zdobyli Warszawę. Złapała go za gardło rozpacz. Chwycił pióro i zaczął gorączkowo notować: „…wróg w domu. Przedmieścia zburzone – spalone. O Boże, jesteś Ty! Jesteś i nie mścisz się! Czy jeszcze Ci nie dość zbrodni moskiewskich – albo – alboś sam Moskal!”.

Nie on pierwszy „wadził się” z Bogiem. To samo robili przecież prorocy Starego Testamentu, to samo robił Hiob. Jednak, w przeciwieństwie do nich, Fryderyk pod względem religijnym zaczął stygnąć. Zamieszkał w Paryżu. Wciągnęło go to wytworne, salonowe towarzystwo, które było jak najdalej od religii.

W 1838 roku Fryderyka oczarowała pisarka George Sand. Była jedną z pierwszych feministek. Ubierała się jak mężczyzna, przeklinała i paliła jak smok. Miała dwoje dzieci i była rozwódką. Często zmieniała kochanków. Fryderyk wdał się z nią w romans. Byli kochankami przez dziewięć lat. Na paryskich salonach traktowano ich jak małżeństwo.

W końcu jednak romans się skończył. George Sand wściekła się na Fryderyka i zerwała z nim wszelkie kontakty. Kompozytor popadł w wielkie przygnębienie. Pogłębiła się jego gruźlica. Nie umiał już komponować. „Pobożność, którą z łona matki Polki był wyssał, była mu już tylko rodzinnem wspomnieniem” – napisał o jego ówczesnym stanie Aleksander Jełowicki, serdeczny przyjaciel. Jełowicki był powstańcem listopadowym, a później został księdzem. „Bezbożność towarzyszów i towarzyszek jego lat ostatnich wsiąkała coraz bardziej w chwytny umysł jego, i na duszy jego, jak chmurą ołowianą, osiadał zwątpieniem. I tylko już mocą wykwintnej przyzwoitości jego się stawało, że się nie naśmiewał głośno z rzeczy świętych, że jeszcze nie szydził” – zanotował.

W 1849 roku gruźlica zaczęła Chopina pokonywać. Ksiądz Jełowicki odwiedził go kilka miesięcy przed śmiercią. Padli sobie w objęcia. „Nędzniał i gasł widocznie, a jednak nie nad sobą, ale nade mną raczej zapłakał, użalając się morderczej śmierci brata mego Edwarda, którego też kochał” – zapisał ksiądz.

W czasie rozmowy ks. Aleksander napomknął coś o mamie Fryderyka. – Rozumiem Cię! – przerwał mu Fryderyk. – Nie chciałbym umrzeć bez sakramentów, żeby nie zasmucić matki… Ale ich nie mogę przyjąć, bo już nie rozumiem po twojemu. Pojąłbym jeszcze słodycz spowiedzi, płynącą ze zwierzenia się przyjacielowi. Ale spowiedzi jako sakramentu nie pojmuję. Jeżeli chcesz, to dla twojej przyjaźni się u ciebie wyspowiadam. Ale inaczej, to nie – stwierdził stanowczo.

Ksiądz Aleksander wiedział, że przy takiej spowiedzi nie mógłby udzielić rozgrzeszenia. W ciągu najbliższych miesięcy często odwiedzał Fryderyka. Kompozytor nadal jednak nie chciał słyszeć o sakramencie.

Gdy Chopin umierał, Jełowicki przybiegł do niego. Fryderyk uścisnął mu rękę i powiedział: – Kocham cię bardzo, ale nic nie mów, idź spać!

Wstał ranek. „O Boże litości! Jeżeli dusza brata mego Edwarda miła jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka!” – błagał w czasie porannej Mszy ks. Jełowicki. A potem znów ruszył do Chopina.

Fryderyk zaprosił go do wspólnego śniadania. – Przyjacielu mój kochany, dziś są imieniny mego brata Edwarda – powiedział ksiądz Aleksander. A potem poprosił, żeby w ten szczególny dzień Fryderyk dał mu dar. – Dam ci, co zechcesz – odpowiedział Chopin.

Daj mi duszę twoją! – wypalił Aleksander.

Rozumiem cię, weź ją! – powiedział kompozytor i usiadł na łóżku.

Jełowicki upadł na kolana. Wspominał: „W sercu zawołałem do Pana: – Bierz ją sam! I podałem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu łzy. – Czy wierzysz? – zapytałem. Odpowiedział: – Wierzę. – Jak cię matka nauczyła? Odpowiedział: – Jak mię nauczyła matka. Wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął Wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił”.

Konanie Chopina trwało przez cztery doby. Zadziwiające było, że mimo straszliwego cierpienia, Fryderyk jaśniał szczęściem. Przyjaciele i przyjaciółki przychodzili się żegnać, około dwudziestu osób stale przy nim czuwało. – Módlcie się za mną! Do widzenia w niebie – mówił im z uśmiechem. Jednak coraz bardziej się dusił. W pewnym momencie zdawało się, że już umarł. Przyjaciele przybiegli z sąsiednich pokojów i ze łzami w oczach zatrzymali się nad łóżkiem. Nagle Fryderyk podniósł powieki. – Co oni tu robią? Czemu się nie modlą? – powiedział. Jełowicki wspominał: „I padli wszyscy na kolana, i odmówiłem Litanię do Wszystkich Świętych, na którą i protestanci odpowiadali”.

Lekarze jeszcze próbowali podtrzymać we Fryderyku życie. – Puśćcie mię, niech umrę. Już mi Bóg przebaczył, już mię woła do siebie! Puśćcie mię, chcę umrzeć! – zagadywał do nich. – Bóg się nie pomylił. On mię oczyszcza. O, jakże Bóg dobry, że mię na tym świecie karze! O, jakże Bóg dobry!
Jednym z ostatnich zdań, które wypowiedział Chopin, było skierowane do księdza Aleksandra: – Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł jak świnia.


Święty Malachiasz2 listopad. Św. Malachiasz - biskup-prorok

Malachiasz zapisał się w historii Kościoła dzięki wizjom, których miał doznać w czasie swojej podróży do Rzymu, w roku 1139. Mowa tu o proroctwie, złożonym ze 112 sentencji łacińskich, opisujących pontyfikaty kolejnych papieży, aż do ostatniego „Petrus Romanus”- Piotra Rzymianina. Samo imię biskupa wywodzi swoją etymologię z hebrajskiego i oznacza posłańca, zwiastuna Boga.

 

Święty urodził się w 1094 roku w Armagh, w hrabstwie położonym w Północnej Irlandii. Będąc jeszcze chłopcem, został powierzony opiece ascety Imana, o którym było wówczas głośno w całym kraju. W wieku 25 lat, Malachiasz został wyświęcony na kapłana. W cztery lata później ogłoszono go biskupem Connor, a następnie miasta Down.

Jakiś czas później, Malachiasz na polecenie biskupów, odbył podróż do Rzymu, by uzyskać od papieża dwa paliusze metropolitalne, w tym jeden dla siebie. Co prawda nie udało mu się zrealizować celu swojej pielgrzymki, ale został ustanowiony legatem papieskim na Irlandię.

Malachiasz zachęcony przez papieża, po powrocie do ojczyzny, kontynuował reformy niezbędne dla odnowy Kościoła. Prymas w szczególności starał się zwalczać pychę i chciwość, która jego zdaniem zdominowała posługę duchownych. Zarzucał on wyższym urzędnikom kościelnym chęć nieustannego wzbogacania się oraz walkę o władzę. Malachiasz wobec tych faktów żył jak asceta, rezygnując z wielu przywilejów, przysługujących mu jako legatowi.

To właśnie ponoć w czasie swojej pierwszej podróży do Rzymu, Malachiasz doznał wizji, na którą składają się łacińskie zdania, opisujące kolejno panujących po sobie papieży, zaczynając od Celestyna II. 111 sentencja na liście, odnosi się prawdopodobnie do panującego obecnie Benedykta XVI, scharakteryzowanego jako „gloria olivae”, co znaczy chwała oliwki. Przepowiednia kończy się informacją, że wraz z końcem pontyfikatu Piotra Rzymianina, dojdzie do zniszczenia Rzymu.

Z proroctwem związanych jest wiele wątpliwości. Dotyczące one przede wszystkim jego autentycznego pochodzenia. Niejasności dotyczą także samej analizy dokumentu.. Z uwagi na fakt, że proroctwo składa się z krótkich, enigmatycznych sentencji, może prowadzić to do swobodnych interpretacji i umożliwić dopasowanie poszczególnych zdań, do dowolnego elekta.

Niepodważalne jest jednak to, że Malachiasz żył w ogromnej przyjaźni z cystersem Bernardem z Clairvaux. To właśnie na podstawie korespondencji obu świętych oraz dzieł autorstwa Bernarda, możemy czerpać informacje dotyczące życia i działalności legata. Mowa tu o „Żywocie świętego biskupa Malachiasza”, hymnie na cześć prymasa Irlandii oraz dwóch mowach pogrzebowych.

Opat z Clairvaux, nieustannie podkreślał gorliwość i powołanie, którymi kierował się święty Malachiasz. Podziwiał go za jego pracę duszpasterską, która doprowadziła do nawrócenia wielu tysięcy grzeszników, którzy dostąpili sakramentów Bierzmowania, i małżeństwa. Tym większy podziw Bernarda wzbudzał fakt, że jego serdeczny przyjaciel, wyniesiony do najwyższych godności kościelnych, żył jak skromny zakonnik, stroniący od wygód i pochlebstw. Dzięki temu otrzymał od Boga dary prorokowania i czynienia cudów. Przywracał mowę niemym, uzdrawiał chromych i przepędzał demony.

Święty Malachiasz w 1148 roku, udał się do Francji, by złożyć hołd nowemu papieżowi, Eugeniuszowi III, uczniowi Bernarda. Chciał on także ponownie prosić o paliusz. Swoją podróż odbywał z przekonaniem, że uda mu się jeszcze tam zastać papieża-nominata. Niestety nie stało się tak, a Malachiasz zmarł w wieku 54 lat, na rękach swego przyjaciela, Bernarda.

Został kanonizowany w 1190 roku przez papieża Klemensa III.


3 listopad. Święty Marcin de Porres - patron tolerancji rasowej

Urodził się 9 grudnia 1569 roku w Limie, jako owoc romansu hiszpańskiego szlachcica i panamki o afrykańskim pochodzeniu. Ojciec wyrzekł się go, odmawiając nazwiska, uważał bowiem, że posiadanie ciemnoskórego potomka jest kompromitujące.

 

Rozpoczął studia medyczne i farmaceutyczne, ale nie były jego pasją - marzył o zajęciu dającym nieustanny kontakt z ludźmi. Postanowił więc zostać fryzjerem, jednak szybko porzucił i ten fach, by spełnić się jako zakonnik.

Miał 15 lat gdy zgłosił się do klasztoru dominikanów, byli bowiem pierwszym zakonem, który wysyłał swych przedstawicieli do Ameryki. Początki do łatwych nie należały. W metryce chłopca widniał wpis „ ojciec nieznany’, a on sam był mulatem, co wiązało się z pogardliwym traktowaniem przez wielu białych duchownych. Nie pozwolono mu wstąpić w poczet braci, musiał zadowolić się posługą tercjarza zakonnego. Pokornego, oddanego pracy młodzieńca wreszcie doceniono. Znosił wszelkie niedogodności, czym wzbudził sympatię ojców zakonu.

Pozwolono mu złożyć śluby gdy skończył 24 lata. Jego atutami były nie tylko pokora, ale i niezwykła wręcz pobożność. W dzień pracował, w nocy adorował Najświętszy Sakrament. Bardzo często rozmyślał nad męczeńską śmiercią Jezusa, uważał, że wynagrodzić grzechy może tylko poprzez biczowanie się, to bowiem miało zbliżać go do cierpiącego Chrystusa.

Młody Dominikanin miał też pewne wyjątkowe talenty. Potrafił przepowiadać ludziom przyszłość i odczytywać ich myśli i zamiary. Niektóre źródła podają informację o jego rzekomej umiejętności bilokacji – pojawiania się w kilku miejscach jednocześnie. W klasztorze prowadził szpital, gdzie leczył nie tylko dominikanów, ale i ludność świecką, czym zyskał sympatię tłumów, szczególnie Indian i czarnoskórych niewolników.

Pomagał ludziom bez względu na ich stan społeczny i kolor skóry, założył sierociniec w Limie. Wspomina się o kilku cudownych wyleczeniach, jakich dokonał. O jego dobrym sercu świadczy też miłość do zwierząt. Marcin znany był z roztaczania opieki nad bezpańskimi psami i kotami, plotka głosi, że dokarmiał nawet myszy.

Święty Marcin zmarł w wieku 70 lat, pokonany przez śmiertelną chorobę. Został beatyfikowany przez papieża Grzegorza XVI w 1837 roku, a kanonizowany przez papieża Piusa XII w 1945 r., wtedy też uznano go za patrona wszystkich dzieł społecznych w Peru. W 1966 r. ogłoszono go patronem zgody na tle rasowym, edukacji państwowej i publicznej telewizji w Peru. Dniem jego pamiątki jest 3 listopada.


Święty Hubert - patron myśliwych i Marszałek Boży

Każdego roku koła i organizacje łowieckie hucznie obchodzą wspomnienie św. Huberta. Kim w rzeczywistości był ich patron wie jednak niewielu z nas…

 

Urodził się około 655 roku w Brabancji. Najpewniej pochodził z arystokratycznego rodu. Niektóre źródła podają, iż jego ojcem był książę Tuluzy, Bertrand. Zgodnie z legendami, w młodości miał być Hubert wyjątkowym utracjuszem, nicponiem, hulaką i rzecz jasna zapalonym myśliwym.

Anslem Grün w publikacji „Pięćdziesięciu wspomożycieli” pisał, iż powodem owego zatracania się w przyjemnościach świata była śmierć Floribiany z Löwen - żony Huberta. Razu pewnego wybrał się nawet Hubert na łowy w Wielki Piątek! Tamtego dnia ukazał mu się jednak w leśnej gęstwinie jeleń z jaśniejącym w porożu krzyżem. Gdy późniejszy święty chciał go ustrzelić, ten przemówił do niego ludzkim głosem, prosząc myśliwego o darowanie mu życia, następnie zaś upomniał go, by nie uganiał się za zwierzyną oraz pokusami ówczesnej epoki, kiedy przecież zagrożona jest jego dusza.

Zdumiony Hubert po tak niecodziennym spotkaniu, postanowił jak najszybciej się nawrócić. Jedne źródła podają, iż rozdał swój majątek ubogim i na jakiś czas został pustelnikiem, inne, że bezzwłocznie przybył na dwór świętego Lamberta, by zostać jego uczniem. Po śmierci swego nauczyciela i mentora to właśnie jemu przypadł zaszczyt pełnienia funkcji biskupa Maastricht.

Nazywano go apostołem Ardenów, gdzie pełnił działalność misyjną. Wiemy także, że gdy Maastricht zagrażali Normanowie, przeniósł swą biskupią stolicę do Liège. Miał też posiadać dar uzdrawiania zarówno ludzi, jak i zwierząt.

Był niezwykle popularny w średniowieczu, zwłaszcza na dworach królewskich i książęcych, gdzie rozkochani w polowaniach monarchowie przyznawali ordery jego imienia. Najsłynniejszym odznaczeniem tego rodzaju jest Hausritterorden vom Heilge Hubertus Królestwa Bawarii.

Widziano w nim także jednego z czterech Marszałków Bożych. To właśnie on oraz święci Korneliusz, Antoni Pustelnik i Kwiryn z Neuss mieli – według ludowych wierzeń – być szczególnie blisko Bożego tronu, dzięki czemu modlitwy kierowane do Stwórcy za ich wstawiennictwem miały być niezwykle skuteczne.

Zmarł Hubert 30 maja 727 roku w Tervueren, miejscowości leżącej w pobliżu Brukseli. Na powyższej ilustracji widzimy jego podobiznę znajdującą się nieopodal myśliwskiego zameczku w Promnicach. Autorem rzeźby jest XIX-wieczny, górnośląski rzeźbiarz Johann Janda, któremu w rzeczywistości pozował do niej… Książę Pszczyński Jan Henryk XI. Przedstawia więc ów pomnik jednocześnie świętego Kościoła katolickiego, jak i wielkiego łowczego cesarza niemieckiego.


 

4 listopad. Św. Karol Boromeusz

Kościół potrzebował głębokiej odnowy, zwłaszcza duchowieństwa. I wtedy właśnie Karol Boromeusz przeobraża się z dworskiego kardynała w autentycznego pasterza.

 

To był klasyczny przykład nepotyzmu, czyli zwyczaju obsadzania stanowisk swoimi krewnymi. 21-letni Karol Boromeusz (1538–1584) został kardynałem dzięki swojemu wujowi – papieżowi Piusowi IV. Rodzice już od dziecka przeznaczyli go do kościelnej kariery. Jako 7-letni chłopak otrzymał tytuł opata w Aronie! Oczywiście w tego typu nominacjach chodziło o dochód z tytułu beneficjum. Młody kardynał, starannie wykształcony prawnik, szybko staje się prawą ręką papieża.

W jego rodowym herbie widnieje wypisane złotem słowo humilitas, czyli pokora. Żyje tak jak większość renesansowych kardynałów: w nowo wzniesionym pałacu, wśród wystawnych bankietów, polowań i zabaw. Jest jednak sprawnym organizatorem i dobrym dyplomatą, a Opatrzność strzeże go przed zepsuciem. Młody kardynał wspiera papieża w pracach nad zakończeniem Soboru Trydenckiego, który był odpowiedzią Kościoła na szerzącą się w Europie reformację. Kościół potrzebował nie tylko dokumentów porządkujących doktrynę. Potrzebował głębokiej odnowy, zwłaszcza duchowieństwa.

I wtedy właśnie Karol Boromeusz przeobraża się z dworskiego kardynała w autentycznego pasterza. Decyduje się na przyjęcie święceń kapłańskich, mimo że papież ze względów dynastyczno-rodzinnych namawia go do małżeństwa. Jako kapłan jest pod wpływem dynamicznie rozwijających się jezuitów. Siły dodaje mu też przyjaźń ze św. Filipem Nereuszem, opiekunem rzymskiej biedoty. Reformuje własne życie, a potem zabiera się za „kolegów po fachu”. Usuwa zbytek, ogranicza służbę. Jego przykład, nie bez oporów, działa na Kurię Rzymską. Jednym z postanowień soboru był nakaz rezydencji biskupów w swojej diecezji. Ponieważ Karol był tytularnym arcybiskupem Mediolanu, prosi o sakrę i po jej otrzymaniu przeprowadza się do tego miasta. Tu od 80 lat nie było na stałe biskupa.

Przebywali poza diecezją. Krążyło powiedzenie: „Jeśli chcesz dostać się do piekła, zostań księdzem”, co oddawało poziom upadku duchowieństwa. Arcybiskup po przybyciu do Mediolanu wygłasza programową mowę. Podkreśla, że reformę zaczyna się od pasterzy Kościoła, on sam chce być ojcem diecezji. Boromeusz zakłada pierwsze seminarium duchowne, przeprowadza kilkanaście synodów. Osobiście niestrudzenie wizytuje rozległą diecezję obejmującą około 800 parafii. Odwiedza także diecezje w Szwajcarii. Podróżując, cudem uchodzi żywy z wielu opresji. Mobilizuje proboszczów m.in. do prowadzenia kartoteki parafialnej! Jest surowy dla gorszycieli. Napotyka opór kapłanów, zakonników i zakonnice. Jeden z mnichów strzela do niego podczas modlitwy w prywatnym oratorium. Kula tylko lekko go rani. Kiedy w Mediolanie szaleje dżuma, Boromeusz organizuje w mieście wielką procesję, której sam boso przewodzi. Umiera wyczerpany pracą ponad siły w wieku 46 lat.

Diecezja mediolańska stała się wzorem trydenckiej odnowy, która na 4 wieki ukształtowała oblicze Kościoła. Hasło św. Karola humilitas (pokora) na szczęście nie pozostało pustym słowem. Jest on wzorem pasterza, który nie celebruje siebie, ale ma odwagę reformować siebie i innych, nawet wbrew presji własnego środowiska. Bardzo nam potrzeba biskupów z wizją i odwagą.

Gorliwy duszpasterz

"Wszyscy wprawdzie, przyznaję, jesteśmy słabi, ale Pan Bóg udzielił nam środków, z których jeśli tylko zechcemy, możemy łatwo skorzystać. Spójrzmy więc na kapłana, który wie, że wymaga się od niego świętości życia, wstrzemięźliwości i anielskich obyczajów w postępowaniu. Chciałby tego wszystkiego, ale nie myśli o zastosowaniu prowadzących ku temu środków: postu, modlitwy, unikania złych i szkodliwych rozmów oraz niebezpiecznych poufałości".

To bardzo krytyczne słowa odnoszące się do księży. Zapewne można je odnieść do wielu kapłanów żyjących współcześnie, choć wygłoszone zostały w XVI stuleciu. Padły z ust człowieka bardzo zatroskanego nie tylko o formację wiernych świeckich, ale także kładącego ogromny nacisk na właściwą formację duchownych – kardynała Karola Boromeusza.

Karol Boromeusz urodził się w roku 1538 na zamku Arona w Longobardii. Ukończył studia prawnicze. Był znawcą sztuki. Podobno pięknie grał na wiolonczeli. W wieku 23 lat został kardynałem i arcybiskupem Mediolanu, lecz święcenia biskupie przyjął dopiero dwa lata później. Głęboką przemianę duchową spowodowała w nim śmierć brata. Podjął życie pełne ascezy i duszpasterskiej gorliwości. Troszczył się o ludzi ubogich i chorych. Przyczynił się do zakończenia Soboru Trydenckiego, po czym z wielkim zaangażowaniem wprowadzał w swej diecezji jego reformy. Założył pierwsze na świecie seminarium duchowne przygotowujące kandydatów do kapłaństwa. Zmarł 3 listopada 1584 roku.

Swych współbraci w kapłaństwie pouczał m. in: "Jesteś duszpasterzem? Nie chciej z tego powodu zaniedbywać siebie samego i nie udzielaj się tak bardzo wokoło, aby dla ciebie nic już nie zostało. Masz bowiem pamiętać o duszach, którym przewodzisz, ale nie tak, abyś zapomniał o swojej własnej".


5 listopad. Św. Elżbieta i św. Zachariasz

Cóż my wiemy o Zachariaszu? Tylko tyle, że był kapłanem z oddziału Abiasza...

 

Maryja weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Zawołała ona i powiedziała: »Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?«... Ojciec Jana Chrzciciela, Zachariasz, został napełniony Duchem Świętym i prorokował, mówiąc: »Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, że nawiedził lud swój i wyzwolił go«” (Łk 1,40n.67n).

Cóż my wiemy o Zachariaszu? Tylko tyle, że był “kapłanem z oddziału Abiasza. Miał on żonę z rodu Aarona, a na imię było jej Elżbieta. Oboje byli sprawiedliwi wobec Boga i postępowali nienagannie według wszystkich przykazań i przepisów Pańskich. Nie mieli jednak dziecka... oboje zaś byli już posunięci w latach” (Łk 1,5-6). Można przypuszczać, że nie doczekali chwili, gdy Jezus zaczął nauczać i czynić cuda. Pytanie, czy byli chrześcijanami, wydaje się zatem pytaniem źle postawionym. A jednak oboje są tak blisko Jezusa. A jednak oboje, nie znając Go, o Nim mówią. Zachariasz w pieśni: Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, że nawiedził lud swój... Elżbieta zaś przy powitaniu Maryi: Błogosławiony jest owoc Twojego łona.

A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Chciałoby się powtórzyć słowa z Listu do Hebrajczyków: “W wierze pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka i pozdrawiali, uznawszy siebie za gości i pielgrzymów na tej ziemi” (Hbr 11,13). Mowa o wielkich postaciach Starego Przymierza. O Mojżeszu natchniony Autor pisze: “Wytrwał, jakby na oczy widział Niewidzialnego” (Hbr 11,27). Kogo Autor nazywa Niewidzialnym? Dokładna lektura Listu odsłania głębszy sens tych słów: “Niewidzialnym” Starego Przymierza jest Jezus. Podówczas Niewidzialny, bo jeszcze na świat nie przyszedł. Ale Sprawiedliwi tamtych czasów widzieli dalej i więcej.

Widzieli - bo napełnił ich Duch Święty, co podkreśla Ewangelista. Nie omieszkał on też zanotować, że Zachariasz i Elżbieta “byli sprawiedliwi wobec Boga” (Łk 1,6). Co wynika z tych rozważań? Otóż to, że określenie “chrześcijanin” w pewnych sytuacjach staje się za ciasne, nie jest zdolne ogarnąć całego bogactwa duchowej rzeczywistości, jaką jest wiara. Dlatego wszystko to, co uznajemy za szczególne rysy portretu chrześcijanina, nie jest bynajmniej zarezerwowane tylko dla tych, którzy z imienia, z przynależności do Kościoła uważają się za chrześcijan. Nawet wiara nie jest ich wyłączną własnością. Elżbieto i Zachariaszu! Dobrze, że zobaczyliście Niewidzialnego!


6 listopad. Św. Leonard z Limoges

Dane dotyczące żywotu świętego czerpiemy z „Martyrologium Rzymskiego”, do którego wpisał świętego Leonarda, kardynał Cezary Baroniusz. Dodatkowo wzmianki o świętym odnajdujemy w „Historii”, spisanej przez Ademara z Chabannes, na początku XI wieku.

 

Jednakże Leonard najżarliwiej czczony był przez lud. To właśnie dzięki wdzięczności prostych ludzi doczekał się niezwykle bogatego kultu. W Polsce w drugiej połowie XVIII wieku zarejestrowano kilkadziesiąt parafii pod jego wezwaniem. Do najstarszej świątyń jego imienia, należy krypta Św. Leonarda katedry wawelskiej z X wieku. Z kolei w Grabowie, do dzisiejszego dnia, obchodzi się odpust główny ku chwale świętego.

Przyjmuje się, że święty urodził się w Galii, podczas rządów cesarza Anastazego, w 466 roku. Pochodził ze szlacheckiej rodziny frankońskiej, która miała duże wpływy na dworze cesarskim, żyła także w przyjaźni z królem Franków, Chlodwigiem. Dla rodziców Leonarda sprawą ogromnej wagi było zapewnienie synowi jak najstaranniejszego wychowania i edukacji. Dzięki temu został oddany pod opiekę biskupowi Reims, świętemu Remigiuszowi.

Według legendy, Leonard służył jako rycerz na dworze Chlodwiga. Król przed ważną bitwą, miał złożyć przysięgę, że jeśli odniesie zwycięstwo, przyjmie chrzest. Tak też się stało i Leonard wraz ze swoim władcą, odrzucili pogańskie wierzenia.

Święty Leonard niezwykle szybko zyskał sobie szacunek na dworze królewskim. Wśród ludu panowało ogólne przekonanie o jego niezwykłej świątobliwości. Król oferował mu wiele przywilejów. Jednak Leonard wycofał się całkowicie z dworskiego życia i wyruszył do klasztoru Micy. Tam złożył śluby zakonne. Następnie osiadł na stałe w puszczy leśnej koło Limoges. Żył tam niezwykle ubogo, korzystając jedynie z hojności natury. Całe dnie spędzał na modlitwach i kontemplacji.

Pewnego razu, kiedy król polował we wspomnianym lesie, nadszedł czas porodu dla jego małżonki, która mu towarzyszyła. Okazało się, że życie matki i dziecka jest w niebezpieczeństwie. Wezwano Leonarda, a ten dzięki swym modlitwom i wstawiennictwu u Boga, sprawił, że wszystko zakończyło się pomyślnie. Król pragnął wyrazić swą nieopisaną wdzięczność złotem i srebrem. Leonard nie chciał przyjąć daru, a poprosił władcę, by rozdał te kosztowności najbardziej potrzebującym.

Średniowieczne żywoty wyliczają chorych, których uzdrowił święty. Zasłynął on także jako orędownik więźniów, za którymi wstawiał się u króla i możnowładców. Innych oswabadzał z kajdan w cudowny sposób, za sprawą swoich gorliwych modlitw. Słynął on także z niezwykłych kazań, które nakłaniały wiernych do objęcia drogi ubóstwa i służby. Ponoć siedem rodzin z jego rodu porzuciło bogactwo i zamieszkało przy klasztorze, aby wspierać Leonarda w posłudze.

W lesie ofiarowanym mu przez Chlodwiga, wybudował kościół ku czci Najświętszej Maryi Panny. Ponieważ coraz więcej osób prosiło go o opiekę duchową, założył klasztor. Święty Leonard jest patronem dobrego porodu, więźniów, jeńców, chorych i zagrożonych napadem. Do jego atrybutów należą kajdany i łańcuchy.

Święty zmarł w 559 roku. Pochowano go w kościele przyklasztornym, który na wieki stał się miejscem licznych pielgrzymek, w których brali udział zarówno prości ludzie jak i królowie oraz dostojnicy kościelni.


7 listopad. Św Engelbert

Engelbert przyszedł na świat około 1185 roku jako syna hrabiego von Berg.

 

Gdy miał czternaście lat został kanonikiem w Kolonii, z czasem zaś – dokładnie od roku 1203 - pełnił funkcję prepozyta, czyli przewodniczącego kapituły kanoników katedry w Akwizgranie.

Kiedy w Niemczech doszło do zbrojnego konfliktu pomiędzy Ottonem IV i Filipem Szwabskim, Engelbert poparł Filipa w jego staraniach o tron. Papież Innocenty III popierał jednak Ottona, w związku z czym, Engelbert, w wieku 21 lat, został ekskomunikowany.

Z pokorą przyjął papieską decyzję, która zresztą z czasem została cofnięta, a późniejszy święty wziął nawet udział w zorganizowanej przez Innocentego wyprawie krzyżowej przeciw Albigensom, która miała miejsce 1212 roku... Mając zaledwie 31 lat Engelbert zostaje arcybiskupem Kolonii. Na terenie jego diecezji toczą się walki pomiędzy Teodorykiem, hrabią na Kleve oraz Walramem, księciem Limburga. Świętemu udało się – co dotąd wydawało się niemożliwe – pogodzić obie zwaśnione strony. Po tym dyplomatycznym sukcesie nie spoczął jednak na laurach.

Następną rzeczą, jaką postanowił się zająć, było uporządkowanie kościelnej administracji oraz diecezjalnych finansów. Sprowadził do Kolonii franciszkanów i dominikanów, a także zajął się wychowaniem syna cesarza Fryderyka II, Henryka, którego w 1222 roku osobiście koronował na króla. Gdy Fryderyk przez pięć lat przebywał poza granicami Niemiec, to właśnie Engelbert, w jego zastępstwie, sprawował władzę na krajem.

Święty wielokrotnie interweniował, gdy dochodziły go głosy o ucisku i cierpieniach chłopów, czy też zakonników, których atakowali możni, świecy panowie. Jedną z takich interwencji przypłacił Engelbert życiem...

W 1225 roku Fryderyk z Insenburga zaczął nękać siostry zakonne w Essen. Próbujący wstawić się za nimi, Engelbert został napadnięty i zamordowany przez zbirów Fryderyka. Męczeńska śmierć świętego miała miejsce 7 listopada 1225 roku w Gevelsberg. Fryderyk z Insenburga został niebawem pochwycony i skazany na śmierć, jego dobra skonfiskowane, a zamki zburzone.

Podczas pogrzebu legat papieski nazwał Engelberta „męczennikiem i drugim św. Tomaszem Becketem”. Do „Martyrologium rzymskiego” wpisano go w 1583 roku.



Św. Willibrord

Jego pomocy wzywali chorzy na padaczkę i choroby skóry oraz ludzie cierpiący na skurcze i drgawki. Nazywany jest Apostołem Fryzji.

Willibrord urodził się około 658 r. Jego ojciec po śmierci małżonki udał się na pustelnię i tam zamieszkał z kilku towarzyszami. Willibrord został benedyktyńskim mnichem, wstąpił do opactwa w Ripon. Stamtąd udał się na studia do Irlandii, a potem już jako kapłan popłynął wraz z kilkoma towarzyszami do Fryzji (Holandia), gdzie podjął pracę misyjną.

Król Franków, Pepin II, wydelegował go do Rzymu w celu uzyskania kościelnych uprawnień na ten teren misyjny.

Św. Willibrord jest patronem diecezji w Utrechcie, Haarlem, Niderlandów i Luksemburga. Jego pomocy wzywali chorzy na padaczkę i choroby skóry oraz ludzie cierpiący na skurcze i drgawki. Nazywany jest Apostołem Fryzji.
W ikonografii św. Willibrord przedstawiany jest w stroju biskupim. Jego atrybuty to: beczka, mitra, pastorał, dziecko na księdze, model kościoła.


 

ŚN_Godfryd.jpg8 listopad. Święty Godfryd - święty dający pokój

Święty Godfryd urodził się w 1065 roku nieopodal Soissons. Chrztu udzielił mu opat benedyktyński w Mont-Saint-Quentin, który nadał dziecku swoje imię zakonne. Według etymologii imię świętego znaczy tyle, co „Boży pokój” lub „Bóg dający pokój”.

 

Godfryd pochodził z bardzo dobrej rodziny. Kiedy miał 5 lat, został przyjęty przez opata jako kandydat. Po ukończeniu szkoły klasztornej, wstąpił do benedyktynów. Początkowo pełnił w opactwie obowiązki zakonnego brata. W wieku 25 lat został wyświęcony na kapłana, a następnie powołano go na opata w Nagent-Sous-Coucy.

W 1104 roku święty został zmuszony do objęcia stolicy biskupiej w Amiens, jednak nie zrezygnował ze sprawowania godności pasterza diecezji. Konsekracji Godfryda dokonał arcybiskup Reims, Manasses. W tym czasie miał okazję zetknąć się z papieżem Paschalisem II. Godfryda łączyła z papieżem serdeczna przyjaźń, która mogła się później przyczynić do wygnania świętego.

Nieugiętość i stanowczość świętego przyczyniła się do jego porażek. W roku 1114 r. Godfryd usunął się do założonej przez św. Brunona „Wielkiej Kartuzji”. Jednak synod w Beauvais nakazał mu powrót do diecezji. Święty Godfryd podjął swoje obowiązki biskupie i zorganizował synod w Chalons w 1115 roku.

Podczas powrotu do Amiens św. Godfryd zatrzymał się w Soissons w opactwie benedyktyńskim. Tam też zmarł 8 listopada 1115 roku. Legenda podaje, że przeciwnicy Godfryda próbowali go otruć, jednak jedzenie z trucizną zjadł jego pies, który padł martwy.

Św. Godfrydowi zaraz po śmieci zaczęto oddawać kult. W latach 1136-1138 jego żywot spisał Mikołaj, mnich benedyktyński z Soissons. Do „Martyrologium rzymskiego” wpisał św. Godfryda kardynał Cezar Baroniusz.


9 listopad. Św. Teodor

Jeden z największych męczenników Bliskiego Wschodu - święty Teodor - był potomkiem słynnego rodu. Wiemy także, iż jako młodzieniec służyć miał w armii cesarza Maksymiliana.

 

Gdy w roku 306 wybuchły prześladowania chrześcijan - ostatnie, ale niestety także i najkrwawsze z tych, które zapoczątkował Dioklecjan - Teodor odważnie przyznał się do swojej wiary. W czasie przesłuchania zażądano, by złożył ofiarę rzymskim bóstwom, ale dzielny młodzian oświadczył wobec całego legionu, iż jest żołnierzem Chrystusa i nie będzie oddawał czci fałszywym bożkom. Dano mu więc „czas do namysłu”.

Czas ten wykorzystał Teodor na spalenie słynnej w Amazei świątyni Cybeli. Na pytanie sędziów, dlaczego to uczynił, odpowiedział podobno: "Podłożyłem ogień, aby przekonać się o potędze Cybeli, której kapłanem miałem zostać, ale wasza bogini nie wytrzymała próby ognia". Nie złamały świętego żołnierza ani obietnice, jakie składali mu sędziowie, ani najwymyślniejsze tortury, jakim go następnie poddali. Kiedy dręczono go głodem, sam Chrystus miał podobno przybyć, by nakarmić swojego rycerza.

Wreszcie zapadł wyrok i Teodor został żywcem spalony. Na miejscu męczeństwa cesarz wschodnio-rzymski, Anastazy, wystawił bazylikę ku czci świętego. Kościół ten szybko stał się celem pielgrzymek.

Relikwie świętego Teodora znajdują się obecnie we włoskim Brindisi, w tamtejszej katedrze. Męczennik jest czczony jako główny patron tego miasta. Relikwie zostały tu przeniesione z Amazei, gdzie w VIII wieku doszło do prześladowań chrześcijan.

Nasze wątpliwości może budzić fakt, czy Teodor rzeczywiście spalił świątynię. Trzeba jednak pamiętać, że w tamtych czasach, było to uznawane za godny podziwu akt potępienia bałwochwalstwa...


 

10 listopad. Św. Leon Wielki

"Choć cały Kościół Boży został uporządkowany według stopni, tak aby różnorodność członków przyczyniała się do zachowania całości Mistycznego Ciała, to jednak – jak powiada Apostoł – wszyscy stanowimy jedno w Chrystusie".

 

Kierował Kościołem w czasach licznych sporów teologicznych i sporego zamieszania wśród hierarchii kościelnej. Jednak przez dwadzieścia jeden lat swego pontyfikatu nie miał wątpliwości, że jedność Kościoła musi być zachowana. Dlatego papież Leon Wielki nie ustawał w działaniach na rzecz jej ocalenia.

Urodził się około roku 400 w Turcji, choć istnieją źródła, które podają jako miejsce jego urodzenia Toskanię. Papież Celestyn I mianował go archidiakonem. Spełniał funkcję legata papieskiego. Gdy wybrano go na Stolicę Piotrową, przebywał w Galii.

Jako papież zwalczał wytrwale liczne wówczas błędy w wierze. Dużo uwagi poświęcał umacnianiu wewnątrzkościelnej dyscypliny. Przeciwstawiał się odśrodkowym tendencjom, które pojawiły się w lokalnych Kościołach w Afryce Północnej i w Galii. Co prawda nie uczestniczył osobiście w Soborze w Chalcedonie (451 r.), ale wysłał tam swoich legatów.

Miał również ogromne zasługi na polu zachowania pokoju - bronił Rzymu przed najazdami barbarzyńców. Nie zawahał się wyjechać naprzeciw zagrażającym Rzymowi wojskom króla Hunów, Attyli i króla Wandalów, Genzeryka i prosić ich o zachowanie miasta od zniszczenia.

Był znakomitym teologiem, który potrafił nauczać w piękny sposób. Do naszych czasów zachowało się około 200 listów i około 100 mów wygłoszonych przez Leona Wielkiego.

Zmarł 10 listopada 461 roku.

Jedną z jego najbardziej znanych mów jest kazanie o Narodzeniu Pana Jezusa, w którym apelował: "Poznaj swoją godność, chrześcijaninie! Stałeś się uczestnikiem Boskiej natury, porzuć więc wyrodne obyczaje dawnego upodlenia i już do nich nie powracaj. Pomnij, jakiej to Głowy i jakiego Ciała jesteś członkiem. Pamiętaj, że zostałeś wydarty mocom ciemności i przeniesiony do światła i królestwa Bożego. Przez chrzest stałeś się przybytkiem Ducha Świętego, nie wypędzaj Go więc z twego serca przez niegodne życie, nie oddawaj się ponownie w niewolę szatana, bo twoją ceną jest Kraw Chrystusa".

Pierwszy Wielki

Na własnej skórze doświadczał konsekwencji przysłowia: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Trudno znaleźć bardziej burzliwy pontyfikat.

Jego imię budziło grozę na rzymskich ulicach. Attyla – wódz wojowniczych Hunów zbliżał się do Wiecznego Miasta. Po domach opowiadano o potężnym wodzu zwanym „Biczem Bożym”, o jego niezliczonych bogactwach, trzystu żonach, o tym, że zamordował własnego brata, z którym dzielił władzę. Hunowie, których imperium sięgało od Danii po Bałkany i od Renu aż po Morze Kaspijskie, byli coraz bliżej. Historyk rzymski Ammianus Marcellinus straszył: „Mają grube kończyny, umięśnione plecy, a ich wygląd jest tak odpychający, że przypomina raczej dwunożne zwierzęta”.Gdy wojownicy zbliżyli się do Rzymu, na ich spotkanie wyjechał papież Leon I. Wszedł do namiotu Attyli i zaczął rozmowę. Rzym, który miał być zrównany z ziemią, ocalał. Gdy w 455 r. miastu zagrażali Wandalowie, Leon I ponownie wyjechał konno na spotkanie ich wodza, Genzeryka. Długo rozmawiali. I choć Wandalowie nie dotrzymali słowa i złupili Rzym, miasto uniknęło rzezi.

Papież Leon na własnej skórze doświadczał konsekwencji przysłowia: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Trudno znaleźć bardziej burzliwy pontyfikat. I nie chodziło jedynie o zewnętrznych wrogów, z którymi trzeba było negocjować. Pochodzący najprawdopodobniej z Toskanii, starannie wykształcony w rzymskiej retoryce teolog, na każdym kroku bronił czystości wiary. Był to czas wielu gorących sporów, herezji i zamieszania. Leon wykazywał błędy: manichejczyków (równoważenie działania potęgi dobra i zła, ciało i materia są złe z natury), pelagian (człowiek może osiągnąć zbawienie i doskonałość moralną o własnych siłach), nestorian (Maryja była tylko matką Jezusa-człowieka, nie można nazywać Jej Matką Boga).

Poprzez swych legatów brał udział w osądzeniu Eutychiusza. Poglądy tego mnicha, głoszącego, że w Chrystusie jest tylko jedna natura (Bosko-ludzka), doprowadziły do zwołania Soboru Chalcedońskiego w 451 roku. – Czyż może być coś bardziej szkodliwego, niż wymyślać rzeczy bezbożne i nie ustępować przed mądrzejszymi i bardziej uczonymi? – pisał Leon, a odpowiadając na zarzuty Eutychiusza, wyjaśniał: – Syn w niczym nie różni się od Ojca, ponieważ jest Bogiem z Boga, Wszechmogącym z Wszechmogącego, Współwiecznym, zrodzonym z Wiecznego.

Do dziś cytuje się słowa Leona I, pięknie wyjaśniającego, dlaczego Bóg stał się człowiekiem: „Poddał się On słabości nie dlatego, że miał udział w naszych przewinieniach. Przyjął postać sługi bez zmazy grzechu, wywyższając to, co ludzkie, nie umniejszając zaś tego, co Boże, ponieważ to uniżenie, przez które niewidzialny objawił się jako widzialny, a Stwórca oraz Pan wszystkich rzeczy zechciał stać się jednym ze śmiertelnych, było pochyleniem się ku nam miłosierdzia, a nie wyrzeczeniem się mocy”.

Leon zmarł 10 listopada 461 r. w opinii świętości. Był prawdziwym pasterzem – z dumą opowiadali o nim chrześcijanie. Kościół nazwał go jako pierwszego „Wielkim”. Jako pierwszy został też pochowany w Bazylice św. Piotra.


11 listopad. Św. Marcin - Pasterz niezwykle miłosierny

"Ujrzawszy raz ostrzyżoną owcę, święty powiedział: "Ta oto wypełniła rozkaz Ewangelii: miała dwie suknie i oddała jedną temu, kto jej nie miał. Tak też i wy winniście czynić" – czytamy o świętym Marcinie w "Złotej legendzie" Jakuba de Voragine.

 

Marcin urodził się około roku 316 w Pannonii (dziś leży ona na terenie Węgier). Jego rodzice byli poganami. Gdy miał 15 lat, z rozkazu cesarza musiał wstąpić do służby wojskowej. Pełnił ją w Galii. Właśnie z tego okresu życia św. Marcina pochodzi najbardziej znana legenda o nim. Jakub de Voragine ujął ją następująco: "Pewnego zimowego dnia św. Marcin przejeżdżając przez bramię Amiens spotkał jakiegoś biedaka, który był nagi i nie dostał jeszcze od nikogo jałmużny. Zrozumiał tedy Marcin, że to on właśnie powinien pomóc biedakowi, wyciągnął więc miecz i rozciął na dwoje płaszcz, który miał na sobie. Następnie oddał biednemu jedną część, a drugą okrył się znowu. Następnej nocy ukazał mu się Chrystus, ubrany w tę część jego płaszcza, którą dał biednemu i tak rzekł do aniołów, którzy Go otaczali: «W tę szatę ubrał mnie Marcin, który jeszcze jest katechumenem!» Święty jednak nie uniósł się pychą, ale poznawszy dobroć Bożą przyjął chrzest święty, mając lat 18. Przez dwa lata jeszcze pozostał w wojsku, ponieważ prosił go o to jego trybun, obiecując mu, że wysłużywszy swoje lata wstąpi do klasztoru".

Po odejściu z wojska Marcin założył klasztor w Ligugé i prowadził w nim życie monastyczne pod kierunkiem św. Hilarego. Później został kapłanem, a mieszkańcy Tours wybrali go na swojego biskupa, choć bardzo się temu opierał.

Był dobrym duszpasterzem dla powierzonego jego trosce ludu, gorliwie głosił Dobrą Nowinę, zakładał klasztory, troszczył się o duchowieństwo. Jakub de Voragine napisał o nim rownież: „Św. Marcin miał serce pełne miłosierdzia dla grzeszników i z wielką litością przyjmował wszystkich, którzy chcieli pokutować. Pewnego razu diabeł wyrzucał mu, że przyjmuje pokutę tych, którzy już drugi raz zgrzeszyli (aby zrozumieć ten zwrot, trzeba wiedzieć, że w Kościele pierwszych wieków pojawiły się przesadnie surowe tendencje do wykluczania ze wspólnoty tych, którzy po przyjęciu chrztu popełnili grzech ciężki – drugi raz zgrzeszyli – przyp. ks. A. S.). Św. Marcin zaś odrzekł mu: "Gdybyś ty sam, nieszczęśniku, przestał niepokoić ludzi i pokutował za swoje zbrodnie, to i tobie obiecałbym miłosierdzie, wierząc w Jezusa Chrystusa".

Święty Marcin, według świadectw jemu współczesnych, znał wcześniej datę swej śmierci. Gdy jednak współbracia prosili ze łzami, aby nie odchodził od nich, tak zwrócił się do Boga: "Panie, jeśli jeszcze potrzebny jestem Twemu ludowi, nie wzbraniam się przed pracą. Niech się dzieje wola Twoja".

Zmarł w roku 397. Był pierwszym świętym wyznawcą, to znaczy człowiekiem czczonym, jako święty, mimo że nie poniósł męczeństwa.



 

Św. Teodor Studyta

Ikony, uświęcone błogosławieństwem liturgicznym i modlitwami wiernych, łączą nas z Osobą Chrystusa, z Jego świętymi, a za ich pośrednictwem z Ojcem niebieskim i są świadectwem wkroczenia boskiej rzeczywistości w nasz wszechświat widzialny i materialny.

 

Święty, którego dziś spotykamy – św. Teodor Studyta, przenosi nas w pełne średniowiecze bizantyńskie, w okres dość burzliwy z religijnego i politycznego punktu widzenia. Św. Teodor urodził się w 759 r. w szlachetnej i pobożnej rodzinie: matka – Teoktysta, i jeden z wujów – Platon, opat klasztoru w Sakkudion w Bitynii, czczeni są jako święci. To właśnie ów wuj zachęcił go do życia monastycznego, które wybrał on w 22. roku życia. Święcenia kapłańskie przyjął z rąk patriarchy Tarazjusza, później jednak zerwał z nim wspólnotę z powodu słabości, jaką patriarcha wykazał w sprawie cudzołóstwa cesarza Konstantyna VI. Skutkiem tego było wygnanie Teodora w 796 roku do Tesaloniki. Pojednanie z władzą cesarską nastąpiło w następnym roku, za panowania cesarzowej Ireny, której życzliwość skłoniła Teodora i Platona do przeniesienia się wraz z większością wspólnoty Sakkudionu do klasztoru Studios na terenie miasta, aby uniknąć napadów Saracenów. Tak oto rozpoczęła się ważna „reforma studyjska”.

Osobiste dzieje Teodora nadal jednak były burzliwe. Z właściwą sobie energią stanął na czele oporu przeciwko obrazoburstwu Leona V Armeńczyka, który ponownie sprzeciwił się istnieniu obrazów i ikon w Kościele. Procesja ikon, zorganizowana przez mnichów ze Studiosu, wywołała reakcję policji. Między 815 a 821 Teodor był biczowany, więziony i zsyłany do różnych miejsc Azji Mniejszej. W końcu mógł powrócić do Konstantynopola, lecz nie do swojego klasztoru. Osiedlił się wówczas ze swymi mnichami po drugiej stronie Bosforu. Zmarł, jak się wydaje, na Wyspie Książęcej 11 listopada 826 roku, wtedy wspomina go kalendarz bizantyński.

Teodor wyróżnił się w dziejach Kościoła jako jeden z wielkich reformatorów życia monastycznego i jako obrońca świętych obrazów podczas drugiej fazy ikonoklazmu, obok patriarchy Konstantynopola św. Nicefora. Teodor zrozumiał, że sprawa oddawania czci ikonom dotyczyła samej prawdy o Wcieleniu. W swoich trzech księgach „Antirretikoi” (Refutacje), Teodor porównuje odwieczne związki wewnątrz Trójcy Świętej, gdzie istnienie każdej Osoby Boskiej nie burzy jedności, z relacjami między obu naturami Chrystusa, które nie szkodzą w Nim jedynej Osobie Logosu. I argumentuje: odrzucenie czci oddawanej ikonie Chrystusa oznaczałoby wykreślenie samego Jego dzieła odkupienia z chwilą, gdy przyjąwszy postać ludzką niewidzialne odwieczne Słowo objawiło się w widzialnym ciele ludzkim i w ten sposób uświęciło cały widzialny wszechświat. Ikony, uświęcone błogosławieństwem liturgicznym i modlitwami wiernych, łączą nas z Osobą Chrystusa, z Jego świętymi, a za ich pośrednictwem z Ojcem niebieskim i są świadectwem wkroczenia boskiej rzeczywistości w nasz wszechświat widzialny i materialny.

Teodor i jego mnisi, świadkowie odwagi w czasach prześladowań obrazoburczych, są nierozerwalnie związani z reformą życia cenobitycznego w świecie bizantyńskim. O ich znaczeniu mówi już pewna okoliczność zewnętrzna: liczba. O ile liczba mnichów w klasztorach nie przekraczała trzydziestu czy czterdziestu, to z „Żywotu Teodora” wiemy o istnieniu w sumie ponad tysiąca mnichów studytów. Sam Teodor wspomina nam o obecności w jego klasztorze około trzystu mnichów; widzimy zatem entuzjazm wiary, jaki narodził się w kontekście tego męża, rzeczywiście poinformowanego i uformowanego przez samą wiarę. Ale bardziej jeszcze niż liczba znaczący okazał się nowy duch, nadany przez założyciela życiu cenobitycznemu (pustelniczemu). W swoich pismach kładzie on nacisk na pilną potrzebę świadomego powrotu do nauczania Ojców, przede wszystkim św. Bazylego, pierwszego prawodawcy życia monastycznego, i św. Doroteusza z Gazy, sławnego ojca duchowego palestyńskiej pustyni. Szczególny wkład Teodora polega na nacisku, jaki kładł on na konieczność ładu i podporządkowania się mnichów. Podczas prześladowań byli oni rozproszeni i przyzwyczaili się żyć zgodnie z własnym osądem. Teraz, gdy można było odbudować życie wspólnotowe, należało zaangażować się dogłębnie, aby z klasztoru uczynić znów wspólnotę prawdziwie organiczną, prawdziwą rodzinę, czy – jak to on powiada – prawdziwe „ciało Chrystusa”. W takiej wspólnocie spełnia się w sposób konkretny rzeczywistość Kościoła jako całości.

Inne głębokie przekonanie Teodora jest następujące: mnisi, w odróżnieniu od świeckich, biorą na siebie obowiązek przestrzegania obowiązków chrześcijańskich z większym rygorem i intensywnością. Dlatego składają specjalne wyznanie, które należy do hagiasmata (konsekracji) i jest jakby „nowym chrztem”, w którym szata odgrywa rolę symbolu.

Charakterystyczne jest bowiem dla mnichów, w odróżnieniu do świeckich, zobowiązanie się do ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Zwracając się do mnichów Teodor mówi w konkretny sposób, niekiedy malowniczy, o ubóstwie, które jednak w naśladowaniu Chrystusa od początku stanowi zasadniczy element monastycyzmu i ukazuje również drogę nam wszystkim. Wyrzeczenie się własności prywatnej, ta wolność od rzeczy materialnych, podobnie jak umiar i prostota, w formie radykalnej dotyczą wyłącznie mnichów, ale duch tego wyrzeczenia jest taki sam dla wszystkich. Nie możemy bowiem uzależniać się od własności materialnej, musimy natomiast nauczyć się wyrzeczeń, prostoty, surowości i wstrzemięźliwości. Tylko w ten sposób wzrastać może społeczeństwo solidarne i można przezwyciężyć wielki problem ubóstwa na tym świecie. W tym znaczeniu radykalny znak ubogich mnichów wskazuje zasadniczo drogę także nam wszystkim. Gdy następnie przedstawia pokusy przeciwko czystości, Teodor nie ukrywa własnych doświadczeń i ukazuje drogę walki wewnętrznej, aby znaleźć panowanie nad samym sobą i w ten sposób szacunek do ciała własnego i drugiej osoby jako świątyni Boga.

Głównymi jednak wyrzeczeniami są dla niego te, których wymaga posłuszeństwo, ponieważ każdy z mnichów ma własny sposób życia, a nauczanie w dużej wspólnocie, złożonej z trzystu mnichów, wymaga rzeczywiście nowej formy życia, którą określa on jako „męczeństwo podporządkowania się”. Tu również mnisi dają jedynie przykład tego, co jest niezbędne dla nas wszystkich, jako że po grzechu pierworodnym w człowieku występuje tendencja do spełniania własnej woli, pierwszą zasadą jest dlań życie świata, a cała reszta ma być podporządkowana własnej woli. Jednakże w ten sposób, gdy każdy ma na uwadze jedynie siebie samego, nie może funkcjonować tkanka społeczna. Dopiero ucząc się włączania się we wspólną wolność, dzielenie się i podporządkowywanie się jej, ucząc się praworządności, czyli podporządkowania się i posłuszeństwa wobec reguł dobra wspólnego i życia wspólnego, można uleczyć społeczeństwo, jak również własne ja z pychy bycia centrum świata. W ten sposób św. Teodor swoim mnichom a w ostateczności również nam – w celu delikatnej introspekcji – pomaga zrozumieć prawdziwe życie, oprzeć się pokusom uznania własnej woli za najwyższą regułę życia i zachować prawdziwą osobistą tożsamość – która jest zawsze tożsamością wraz z innymi – i pokój serca.

Dla Teodora Studyty cnotą równie ważną jak posłuszeństwo i pokora jest philergia, czyli umiłowanie pracy, w którym widzi on kryterium oceny jakości osobistej pobożności: ten, kto jest gorliwy w wypełnianiu obowiązków materialnych, kto pracuje z zapałem, uzasadnia Teodor, jest taki sam także w obowiązkach duchowych. Nie dopuszcza zatem, aby pod pretekstem modlitwy i kontemplacji mnich uchylał się od pracy, także fizycznej, która – według niego i całej tradycji monastycznej – jest środkiem znalezienia Boga. Teodor nie obawia się mówić o pracy jako „ofierze mnicha”, jego „liturgii”, wręcz swego rodzaju Mszy, przez którą życie monastyczne staje się życiem anielskim. I właśnie tak świat pracy jest uczłowieczany, człowiek zaś przez pracę staje się bardziej sobą, bliżej Boga. Na przypomnienie zasługuje jeden ze skutków tej szczególnej wizji: właśnie dlatego, że są one owocem pewnej formy „liturgii”, bogactwa czerpane ze wspólnej pracy nie mogą służyć wygodzie mnichów, ale muszą być przeznaczane na pomoc ubogim. Możemy tu wszyscy uchwycić konieczność, aby owoc pracy był dobrem dla wszystkich. Oczywiście „studyci” pracowali nie tylko fizycznie: odegrali oni wielką rolę w religijno-kulturalnym rozwoju cywilizacji bizantyńskiej jako kaligrafowie, malarze, poeci, wychowawcy młodzieży, nauczyciele szkolni, bibliotekarze.

Mimo prowadzenia rozległej działalności zewnętrznej Teodor nie pozwalał się odrywać od tego, co uważał za ściśle przynależne do jego funkcji przełożonego: być ojcem duchowym swych mnichów. Wiedział, jak decydujący wpływ na jego życie mieli zarówno jego dobra matka, jak i święty wuj Platon, którego określał znamiennym mianem „ojca”. Pełnił zatem w stosunku do mnichów kierownictwo duchowe. Codziennie, jak pisze biograf, po modlitwie wieczornej przychodził do ikonostasu, by słuchać zwierzeń wszystkich. Doradzał również duchowo wielu osobom spoza klasztoru. Testament duchowy i Listy ukazują jego otwarty i serdeczny charakter, pokazują też, jak dzięki jego ojcostwu rodziły się prawdziwe duchowe przyjaźnie wśród mnichów a także na zewnątrz.

Reguła, znana jako Hypotyposis, spisana wkrótce po śmierci Teodora, przyjęta została, z pewnymi zmianami, na Górze Atos, gdy w 962 r. św. Atanazy Atonita założył tam Wielką Laurę, i na Rusi Kijowskiej, gdy na początku drugiego tysiąclecia św. Teodozjusz wprowadził ją w Ławrze Pieczerskiej. Rozumiana w swym autentycznym znaczeniu Reguła okazuje się wyjątkowo aktualna. Istnieje dziś wiele prądów, zagrażających jedności wspólnej wiary i popychających ku swego rodzaju niebezpiecznemu indywidualizmowi duchowemu i duchowej pysze. Trzeba więc zaangażować się w obronę i wzrost doskonałej jedności Ciała Chrystusa, na którą mogą się zgodnie składać pokój ładu i szczere stosunki międzyosobowe w Duchu.

Warto może na koniec przywołać niektóre główne elementy duchowego nauczania Teodora. Miłość do Pana wcielonego i do Jego widzialności w Liturgii i w ikonach. Wierność sakramentowi chrztu i zobowiązanie się do życia w jedności Ciała Chrystusowego, pojmowanej też jako jedność samych chrześcijan. Duch ubóstwa, umiaru, wyrzeczeń; czystość, panowanie nad samym sobą, pokora i posłuszeństwo przeciwko prymatowi własnej woli, która niszczy tkankę społeczną oraz pokój dusz. Umiłowanie pracy fizycznej i duchowej. Przyjaźń duchowa, zrodzona z oczyszczenia własnego sumienia, własnej duszy, własnego życia. Starajmy się realizować to nauczanie, które rzeczywiście ukazuje nam drogę prawdziwego życia.


12 listopad. Św. Jozafat - Apostoł Jedności

Jan Iwan Kuncewicz wkraczał w dorosłe życie, stając się coraz bardziej świadomym chrześcijaninem, w momencie burzliwych przemian wewnątrz Kościoła. Wszystkie jego działania, kształtowane były w odpowiedzi na zawiązanie Unii Brzeskiej w roku 1595, pomiędzy większością biskupów prawosławnych Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a kościołem katolickim w Rzymie.

 

Jan urodził się w 1580 roku we Włodzimierzu Wołyńskim. Jego ojciec był kupcem i w związku z tym pragnął, aby syn poznał zasady handlu. W tym celu rodzice wysłali kilkunastoletniego Jana do Wilna, gdzie pomagał w zakładzie kupieckim. Jednakże w wypełnianiu obowiązku przeszkadzało mu rosnące w nim powołanie, które coraz częściej przypominało o sobie. Jan całe godziny spędzał na modlitwie w cerkwiach i czytaniu lektur, które przybliżały mu sprawę Unii.

W roku 1604 wstąpił do monasteru Trójcy Przenajświętszej i przyjął imię Jozafat. Zakon przechodził wówczas kryzys, a przebywający w nim mnisi nie przestrzegali Reguły. Wobec takiej sytuacji nie mógł liczyć na kierownictwo duchowe więc sam zaczął kształtować swoje wnętrze i pielęgnować powołanie.

Jozafat dzięki ascezie i modlitwie doprowadził do rozkwitu unickiej parafii. Jego gorliwe kaznodziejstwo przyciągało wiernych, a także kandydatów na mnichów. Najwierniejszym uczniem Jozafata okazał się Józef Welamin Rutski, wspólnie z którym podjęli się reformy i odnowy unickiego życia zakonnego.

Jozafat mając 38 lat objął funkcję arcybiskupią w Płocku. Nowa godność nie przeszkadzała mu w prowadzeniu ubogiego i pełnego pokory życia. Swoją energię poświęcał na roztaczanie opieki nad najbardziej potrzebującymi. Swój pałac biskupi przekształcił w schronisko dla bezdomnych. Jozafat wprowadził zwyczaj codziennego odprawiania Mszy św., a także wizytowania parafian. W tym czasie wydał „Katechizm i Reguły dla kapłanów” oraz utwory poświęcone tematowi Unii i jej obronie.

Właśnie owa działalność, głosząca konieczność umacniania Unii, przyniosła mu wielu wrogów. Zarzucali mu, że zdradza własną tradycję oraz zaprzecza swojej tożsamości. Święty nie przestawał jednak stale udowadniać swoim przeciwnikom, że najważniejsza w Kościele jest jedność, która go odrodzi. Nie ukrywał faktu przyjaźni z łacińskim duchowieństwem, a w szczególności z zakonem jezuickim. Jednak z drugiej strony nigdy nie zdradził tradycji Kościoła Wschodniego, z której się wywodził.

Pomimo tego przeciwnicy Unii za wszelką cena pragnęli pozbyć się niewygodnego arcybiskupa. 12 listopada 1623 rozgniewany tłum napadł Jozafata oraz jego pracowników w pałacu. Kiedy Święty zaczął błagać o litość dla swoich ludzi, nieznane osoby, zadały mu śmiertelne uderzenie. Nie powstrzymało to tłumu przed zmasakrowaniem zwłok biskupa i zatopieniem ich w rzece. Kiedy po kilku dniach odnaleziono ciało, okazało się, że nie uległo ono rozkładowi.

Męczennik w 1643 roku został beatyfikowany, a w 1867 doczekał się kanonizacji. Relikwie świętego składane były w różnych miastach Białorusi, Litwy i Polski. Ostatecznie w roku 1949 dotarły do bazyliki św. Piotra na Watykanie.

13 listopad. Pierwsi polscy męczennicy - święci bez wahania

Z zeznań ujętych zabójców wynikało niezbicie, że eremici przyjęli śmierć w duchu prawdziwego męczeństwa, Krystyn zaś zginął w obronie klasztoru i jego misji.

Do nieba od kuchni

Towarzyszami życia włoskich benedyktynów-eremitów Benedykta i Jana byli Izaak i Mateusz, rodzeni bracia, Polacy i nowicjusze, oraz - również Polak - Krystyn, sługa i kucharz, przyłączony do czterech bezbożnie pomordowanych świętych jako piąty zabity. Było niewątpliwie pięciu świętych męczenników. Zapewne też pod nazwą Pięciu Braci Umęczonych w Polsce zaliczył ich w poczet świętych bez wahania papież Jan XVIII. W spisanym zaś około 1040 r. we Włoszech przez św. Piotra Damianiego „Żywocie św. Romualda” określono ich jako świętych męczenników.

Wyrzekli się świata wraz z jego przepychem

Benedykt pochodził z Benewentu w Italii, gdzie ścierały się wpływy bizantyjskie i niemieckie. Pobożni rodzice przeznaczyli go do stanu duchownego, zanim dorósł, i kupili dla niego święcenia kapłańskie u miejscowego biskupa, za co on sam nałożył sobie później pokutę. Zawsze niespokojny i niezadowolony ze służby Bogu i ludziom, szukał odpowiednich dla tego celu ram życia. Porzucił dostatnie i wygodne życie kanonika i wyrzekł się świata wraz z jego przepychem. Przeniósł się najpierw do benedyktyńskiego opactwa Świętego Zbawiciela, położonego tuż nad morzem, a następnie osiadł na zboczu góry Soracte, na północ od Rzymu. Nawiązał kontakt ze starym pustelnikiem, Janem, żyjącym w pobliżu Monte Cassino, a nawet zamieszkał w jego celi, poddając się jego radom. Jan, Wenecjanin z możnego rodu - zaprzyjaźniony z dożą Piotrem I Orseolo, który również został świętym - od samego początku obrał sobie życie pustelnika. Na skutek ospy miał zeszpeconą twarz i uszkodzone jedno oko. Był łagodny, cierpliwy, zrównoważony i wytrwały oraz praktyczny w działaniu, kulturalny i pełen spokojnej ufności w dobroć Bożą. On to oddał Benedykta pod osobiste kierownictwo św. Romualda, który z pustelni Pereum koło Rawenny zabrał go potem do Rzymu na spotkanie z cesarzem Ottonem III.

W kraju Słowian

Pomysł założenia w Polsce klasztoru dla głoszenia Ewangelii wśród pogan i obsadzenia go przez benedyktynów-eremitów z Pereum powziął cesarz Otton III w 1001 roku, zapewne pod wpływem narad w Gnieźnie z Bolesławem Chrobrym. Myśl tę podchwycił z zapałem przebywający wówczas w eremie w Pereum krewniak cesarski św. Bruno z Kwerfurtu, który pozyskał dla niej zaprzyjaźnionego Benedykta i ustępującego mu godnością Jana. Zimowa wyprawa przez Alpy do kraju Polan była długa i kręta oraz mozolna. Po przybyciu do Polski zamieszkali w eremie zbudowanym przez Bolesława Chrobrego, w pobliżu miejscowości, której nazwy nie podał jednak autor „Żywota Pięciu Braci”. Historycy utrzymują, że była to prawdopodobnie wieś Święty Wojciech (Wojciechowo), położona półtora kilometra na zachód od Międzyrzecza, na prawym brzegu rzeki Obry.

W eremie, który przyjął wezwanie św. Wojciecha, przebywali obok nich dwaj rodzeni bracia, Słowianie, Izaak i Mateusz. Należeli oni do pokolenia wychowanego już w chrześcijaństwie i szczerze nim przejętego. Ich żarliwość religijną określono jako godną Benedykta i Jana. Młody chłopak, Krystyn, który pochodził ze wsi, w pobliżu której zbudowano erem, był klasztornym kucharzem. Jego zachowanie przed śmiercią i sam zgon świadczy o szczerym oddaniu się sprawie, której służyli benedyktyni-eremici. Realizowali oni bowiem trzy podstawowe zadania: przyjmowali i kształcili nowicjuszy, prowadzili życie pustelnicze i zajmowali się akcją misyjną wśród pogan. Benedykt i Jan starannie przygotowali się do tej misji - opanowali język polski oraz dostosowali swój ubiór, wygląd zewnętrzny i sposób bycia do słowiańskich zwyczajów.

Okoliczności męczeństwa

W środę 10 listopada 1003 roku zakonnicy odprawili swoje wieczorne modlitwy w przeddzień uroczystości św. Marcina. Przydzielony im do pomocy przez Bolesława Chrobrego służący-włodarz wraz z grupą innych osób, określonych w źródłach jako źli chrześcijanie, po uprzednim pijaństwie, powziął zamiar zabicia zakonników i obrabowania ich z książęcego srebra, podarowanego Benedyktowi na opłacenie jego podróży do Rzymu, w celu uzyskania papieskiej zgody na koronację księcia. Przed północą rabusie weszli do celi Benedykta i Jana. Przywódca, z mieczem w prawicy i płonącą świecą w lewicy, zbudził eremitów i oświadczył, że przybył, aby ich zabić. Jan zginął od dwóch ciosów mieczem, Benedykt natomiast od jednego ciosu w głowę. W drugiej celi pod razami ostrego miecza padł Izaak. Mateusz wybiegł z celi w kierunku kościoła i stracił życie przeszyty oszczepami. Piątą ofiarą zbrodni stał się Krystyn, mieszkający oddzielnie, który nie wiedząc, co się stało, wołał braci i próbował - z kawałkiem drzewa w ręku - bronić klasztoru przed całą gromadą zbrojnych napastników. Oni zaś, dla zatarcia śladów, podłożyli w kościele ogień i sprawdzili, czy wszystkie ich ofiary są martwe. W nerwowym napięciu zdawało im się, że słyszą jakieś śpiewy, a przerażenie ich doszło do szczytu, gdy spostrzegli, że martwy - ich zdaniem - Benedykt zdołał jeszcze nasunąć sobie kaptur na głowę i odwrócić się w stronę ściany.

Bandyci zbiegli w popłochu do pobliskiego lasu. Ciała zabitych zakonników odkryli chłopi z pobliskiej wsi, którzy przybyli do eremu na Mszę św. w dzień św. Marcina i dali znać o tragedii do pobliskiego grodu w Międzyrzeczu. Stąd wyruszył posłaniec do biskupa poznańskiego Ungera, który od razu przybył na miejsce zbrodni.

Pierwsi polscy męczennicy wyniesieni na ołtarze

Z zeznań ujętych zabójców wynikało niezbicie, że eremici przyjęli śmierć w duchu prawdziwego męczeństwa, Krystyn zaś zginął w obronie klasztoru i jego misji. Sędziwy biskup Unger pochował ich w środku kościoła klasztornego, a następnie wyruszył do Rzymu i złożył papieżowi Janowi XVIII sprawozdanie o ich męczeństwie. Ojciec Święty bez wahania kazał ich zaliczyć w poczet świętych męczenników i cześć im oddawać. Nie było wówczas zwyczaju przeprowadzania formalnej kanonizacji i nie rozróżniano też ściśle tytułów „święty” i „błogosławiony”. Kult świętych Pięciu Braci Męczenników był powszechnie uznawany w Italii, skoro św. Piotr Damiani pisał o wybudowaniu „bazyliki” nad ich miejscem pogrzebania. Wokół niej rozwijało się opactwo benedyktyńskie, rejestrujące uzdrowienia, uwolnienia więźniów i opętanych, widzenia, światła, głosy, a nawet wstrząsy ziemi przypisywane ich interwencji.

Z biegiem czasu praca misyjna klasztoru napotykała silną opozycję ze strony niemieckiej i w końcu ustała. Być może stało się to za bezpośrednią przyczyną Pomorzan około 1027 roku albo też w wyniku tzw. reakcji pogańskiej za czasów Mieszka II Lamberta. W każdym razie trumny z relikwiami pięciu pustelników zawędrowały do Gniezna. W jednym z tamtejszych kościołów odnalazł je książę czeski Brzetysław I z dynastii Przemyślidów i w 1038 roku - wraz z innymi cennymi obiektami kultu religijnego - zabrał do Pragi, umieściwszy je w katedrze św. Wita. Stąd kult Pięciu Braci rozwinął się w Czechach, a katedra w Ołomuńcu miała jako patrona św. Krystyna.

Książę Kazimierz I Odnowiciel przeniósł siedzibę klasztoru-eremu z okolic Międzyrzecza do nowego ośrodka w Kazimierzu Biskupim pod Koninem. Św. Bruno z Kwerfurtu napisał w miejscu śmierci Pięciu Braci Męczenników ich „Żywot”, przepojony żarliwą pobożnością świadka i nutą osobistego uczucia, lecz, niestety, ubogi w informacje biograficzne. Dziś wiemy, że ich krew spłynęła wartkim strumieniem, by zwilżyć ziemię pod zasiew nowy, z którego wzeszły plony stokrotne, przewyższające nadzieję siewców.

Do nieba od kuchni

Od wierności Bogu w małych rzeczach do odwagi męczennika droga niedaleka.

Listę polskich męczenników otwiera dwóch… obcokrajowców. Benedykt, Jan, Izaak, Mateusz i Krystyn. Zginęli ponad tysiąc lat temu w pustelni pod Międzyrzeczem. Tradycja nazywa ich Braćmi Polskimi, ale Benedykt i Jan pochodzili z Italii. Dotarli do Polski zaledwie rok wcześniej. Historia męczeństwa tej piątki stała się sławna dzięki Niemcowi – św. Brunonowi z Kwerfurtu, który opisał rzecz w „Żywocie Pięciu Braci”.

Benedykt i Jan związani byli z pustelnią Pereum koło Rawenny, której duchowo przewodził św. Romuald, twórca kamedułów, wspólnoty benedyktyńskiej o zaostrzonej regule. W tej samej wspólnocie żył przez jakiś czas wspomniany św. Brunon z Kwerfurtu. Brunon był gorącym orędownikiem pomysłu cesarza Ottona III, który prosił o wysłanie do Polski grupy zakonników misjonarzy. Mieli oni założyć klasztor, będący ośrodkiem ewangelizacji słowiańskich ludów, które nie przyjęły jeszcze wiary. Pewnie sam św. Brunon przekonał do tej misji swoich zakonnych współbraci: Benedykta i Jana. Po przybyciu do Polski Włosi zamieszkali w eremie zbudowanym przez Bolesława Chrobrego na prawym brzegu rzeki Obry. Wkrótce jako pierwsi nowicjusze zgłosili się Izaak i Mateusz, Polacy „z kraju i mowy słowiańskiej”, rodzeni bracia.

Dołączył do nich także Krystyn, chłopak z pobliskiej wioski, klasztorny kucharz. Życie nowego eremu dopiero zaczynało się rozkręcać. Włoscy bracia uczyli się języka Słowian, którym mieli głosić Ewangelię. Dwóch polskich nowicjuszy przygotowywało się do złożenia ślubów. W nocy z 10 na 11 listopada 1003 roku klasztor został napadnięty przez rabusiów. Piątka mieszkańców została zamordowana. Zabójców ujęto. Zeznali, że bracia przyjęli śmierć w duchu prawdziwego męczeństwa. Kult Pięciu Braci Męczenników zaczął się szerzyć od razu po ich śmierci. Biskup poznański Unger kazał pochować braci w klasztornym kościele, a sam udał się do Rzymu, aby tam przedstawić sprawę. Już w 1004 roku papież Jan XVIII zaliczył Pięciu Braci w poczet świętych męczenników. Czczeni są do dziś nie tylko w Polsce, ale także na Morawach, w Czechach i we Włoszech.

O Krystynie, najmłodszym z zakonnych braci, można powiedzieć, że dostał się do nieba od kuchni. Nie wiadomo, czy złożył jakieś śluby, czy pełnił tylko rolę posługującego. Zapisy mówią, że bronił się dzielnie kawałkiem drewna, ale w końcu zginął z pozostałymi. Pewnie nie przypuszczał, że prosto od garów trafi do nieba, jako męczennik. Co więcej, że będzie otoczony kultem i stanie się głównym patronem katedry w Ołomuńcu. Nie słyszałem, by czczono go jako patrona kucharzy. Myślę, że można go z powodzeniem uznać za patrona prozy życia, szarej codzienności, monotonnej, wiernej służby. Od wierności Bogu w małych rzeczach do odwagi męczennika droga widać niedaleka.


14 listopad. Bł. Maria Luiza Merkert - Śląska samarytanka

Maria Luiza Merkert urodziła się 21 września 1817 roku. Jako dwudziestoparolatka zaczęła pomagać ubogim w Nysie.

Razem z siostrą i dwiema innymi kobietami zamieszkały w pokoju oddanym im przez biskupa. Codziennie wychodziły do miasta, opiekowały się chorymi, gotowały dla bezdomnych. Samotne kobiety chodzące po domach uchodziły wtedy za rewolucjonistki.

W 1850 roku Merkert postanowiła założyć zgromadzenie zakonne, które poświęciłoby się wyłącznie pracy wśród chorych i opuszczonych. Ponieważ biskup nie chciał się zgodzić, zarejestrowała stowarzyszenie w nyskim magistracie. Hierarchia w końcu uległa. Elżbietanki szybko zyskały uznanie - prowadziły pionierskie nowoczesne kursy pielęgniarskie. W klasztorze siostra Merkert wprowadziła oświetlenie gazowe, jak na tamte czasy osobliwość.

"Pomagała wszystkim, dlatego szanowali i kochali ją nie tylko katolicy, ale również ewangelicy oraz Żydzi" - pisał o błogosławionej arcybiskup Alfons Nossol. Zmarła 14 listopada 1872 w Nysie.

Za cud potrzebny do beatyfikacji Marii Merkert uznano przypadek uzdrowienia z gruźlicy elżbietanki siostry Miry. W 1943 roku, kiedy zachorowała, nie była w stanie zdobyć żadnych leków. Modliła się o cud do siostry Marii Merkert. Po dwóch miesiącach lekarze stwierdzili, że choroba całkowicie ustąpiła.

Marię Luizę Merkert beatyfikowano 30 września 2007 roku. Proces beatyfikacyjny Matki Merkert rozpoczął w 1985 r. abp Nossol, a 19 lat później papież Jan Paweł II wydał dekret o heroiczności jej cnót. Dekret rozpoczyna się od przypomnienia słów przyszłej Błogosławionej, która tak napominała swoje siostry: "Proszę was, abyście z miłością i cierpliwością pielęgnowały chorych".

Drogę do beatyfikacji Matki Merkert otworzyło uznanie papieża Benedykta XVI cudu za jej wstawiennictwem. Było nim uzdrowienie w czasie wojny chorej na gruźlicę elżbietanki, 31-letniej wówczas siostry Miry Deresińskiej, która po wyleczeniu z choroby, mimo że lekarze nie dawali jej żadnej nadziei, dożyła ponad 90 lat.

Matka Maria Merkert jest pierwszą wyniesioną na ołtarze elżbietanką. Obecnie toczy się także proces beatyfikacyjny matki Franciszki Werner, która po śmierci Marii Merkert była drugą przełożoną generalną zgromadzenia elżbietanek.

Liczące prawie 1700 zakonnic Zgromadzenie Sióstr św. Elżbiety pracuje obecnie w 14 krajach świata, niosąc posługę ludziom chorym, biednym i potrzebującym. 1300 elżbietanek jest Polkami, co czyni to zgromadzenie najliczniejszym żeńskim zakonem w Polsce. Polskie elżbietanki prowadzą m.in. dwa domy pielgrzyma w Jerozolimie oraz Dom Pokoju, w którym opiekują się arabskimi dziećmi wyznania chrześcijańskiego i muzułmańskiego.

Patronką założonego w 1842 r. w Nysie zgromadzenie jest żyjąca w XIII wieku św. Elżbieta, córka króla węgierskiego i małżonka margrabiego Turyngii, która zasłynęła z licznych uczynków miłosierdzia wobec najuboższych.


15 listopad. Św. Albert Wielki - Ciemniak ze średniowiecza

Średniowiecze było ciemne – każdy o tym wie, prawda? Trudno więc przekonać, że żyjący w XIII w. Albert Wielki naprawdę był wielki.

Cóż z tego, że należał do największych umysłów swoich czasów, że był wybitnym badaczem filozofii Arystotelesa i że jego prace dały fundament dla dokonań teologicznych i filozoficznych jego ucznia św. Tomasza z Akwinu? Cóż z tego, że pisał o niemal wszystkich dziedzinach nauki? Był średniowiecznym zakonnikiem (dominikaninem), więc był ciemny. I już.

Może jego marną reputację choć odrobinę podratuje fakt, że zajmował się też naukami przyrodniczymi: w 1250 r. uzyskał arszenik, odkrył wykorzystane kilkaset lat później w fotografii zjawisko światłoczułości azotanu srebra, a w dziedzinie botaniki zapoczątkował całą szkołę naukową. Pisał nawet o muzyce i wśród współczesnych nam teoretyków tej sztuki zainteresowanie budzi jego podejście do ciszy, którą uważał za integralną część muzyki. Przypisuje mu się nawet stworzenie androida – maszyny o cechach człowieka. W każdym razie jego wszechstronność skłoniła jego współczesnych do nadania mu tytułu: doctor universalis (doktor uniwersalny).

Porzucając już ironiczny ton, muszę powiedzieć, że w Albercie Wielkim najbardziej urzeka mnie połączenie olbrzymiej wiedzy i pokory. Gdy był biskupem bawarskiej Ratyzbony, przylgnęło do niego przezwisko: „biskup w buciorach”, ponieważ nosił obuwie używane raczej przez chłopów niż dostojników. Może więc prawdziwa jest pobożna legenda, według której Albert miał w młodości widzenie Matki Bożej. Powiedziała mu, że znakiem jego zbliżającej się śmierci będzie utrata pamięci podczas publicznego wykładu. Tak też się stało.

Widzę więc w wyobraźni 87-letniego mędrca z Kolonii, pierwszego Niemca, który został profesorem paryskiej Sorbony. Widzę, jak stoi przed słuchaczami, których często było tak wielu, że nie mogli się pomieścić w żadnej sali wykładowej. Widzę, jak stoi przed nimi bezradny i płacząc, schodzi z profesorskiej katedry. Potrafi tylko powiedzieć, że wierzy we wszystkie i poszczególne artykuły wiary chrześcijańskiej, a jeśli zdarzy mu się powiedzieć lub napisać coś przeciwnego, odmawia temu wszelkiej wagi i znaczenia.

Jeśli coś mi się kojarzy z określeniem: „odejść z klasą”, to właśnie ta scena.

Średniowieczny patron ewolucjonistów

W „ciemnym” średniowieczu, i to w kręgu myśli teologicznej, rodziły się zręby współczesnego przyrodoznawstwa.

Przenosimy się dzisiaj do średniowiecza, a dokładniej w najjaśniejszy wiek tej opoki, czyli wiek XIII. Wtedy właśnie żył i tworzył św. Albert, któremu jako jedynemu spośród scholastyków nadano przydomek „Wielki”. W pamięci potomnych pozostał głównie jako mistrz św. Tomasza z Akwinu. Kim był nauczyciel tak genialnego ucznia? Pochodził z rycerskiego rodu Bollstadt, kształcił się w Padwie, tam też został dominikaninem. W Kolonii ukończył studia, przyjął święcenia i rozpoczął wykładanie filozofii i teologii. Nauczał w różnych miastach niemieckich, a przez kilka lat w Paryżu, gdzie spotkał się ze św. Tomaszem.

Wielokrotnie powoływano go na kościelne urzędy, przez jakiś czas był nawet biskupem Ratyzbony. On jednak zawsze starał się jak najszybciej powrócić do swojej ulubionej pracy naukowej. Nazwano go doctor universalis (powszechny), ponieważ interesowało go właściwie wszystko.

Zostawił po sobie 40 tomów. Jego zasługą było „ochrzczenie” Arystotelesa”, czyli wprowadzenie filozofii Arystotelesa do teologii chrześcijańskiej, która dotąd szukała wsparcia raczej u Platona. Tą drogą poszedł później św. Tomasz. Albert zajmował się nie tylko teologią, ale także dziedzinami wiedzy, które dopiero się rodziły, a mianowicie: anatomią, botaniką, chemią, embriologią, geologią, optyką, rolnictwem, zoologią. Jako pierwszy twierdził, że inne są zasady teologii, inne przyrodoznawstwa.

Teologia i biologia zajmują się tym samym światem, lecz z odmiennych punktów widzenia. Był zwolennikiem stosowania obserwacji i doświadczenia, które mają służyć do sprawdzania słuszności teorii. Głosił rewolucyjne na owe czasy poglądy z dziedziny antropologii. Wspomniał o morfologicznym podobieństwie człowieka do małpy. Opisał cechy odróżniające ludzi od zwierząt. Był najwybitniejszym biologiem od starożytności aż do XVI wieku. Można go uważać za kogoś, kto przeczuwał teorię ewolucji.

Jeśli dziś, po 8 wiekach, niektórzy chrześcijanie ciągle jeszcze próbują tłumaczyć prawa przyrody Pismem Świętym, mówi się, że to średniowiecze. To nieporozumienie! To właśnie w „ciemnym” średniowieczu, i to w kręgu myśli teologicznej, rodziły się zręby współczesnego przyrodoznawstwa.

Legenda powiada, że sędziwy ojciec Albert przerwał kiedyś swój wykład. Po raz pierwszy zawiodła go pamięć. Słuchaczom wyznał, że spełnia się to, co zapowiedziała mu Maryja. W młodości prosił Ją, aby zajmując się filozofią, nigdy nie odstąpił od prawdziwej wiary. Maryja obiecała, że Bóg zachowa jego wiedzę od błędu, ale pod koniec życia jego wiara stanie się niewinna i czysta jak u dziecka. Znakiem tego będzie utrata pamięci podczas wykładu. „Teraz więc, bracia moi, wiem – rzekł Albert – że zbliża się kres mojego życia. Jeśli zdarzyło mi się powiedzieć lub napisać coś przeciwnego wierze katolickiej, odmawiam temu wszelkiej wagi i znaczenia”. Po czym zakończył wykład i żegnając się rzewnie ze wszystkimi, zszedł z katedry. Odtąd cała wiedza filozoficzna zniknęła z jego pamięci. Pamiętał nadal tylko tekst Pisma Świętego. Zmarł i pochowany został w Kolonii.


16 listopad. Św. Małgorzata Szkocka

Urodziła się około 1045 roku na Węgrzech. Była córką angielskiego księcia Edwarda Wygnańca i Agaty Bułgarskiej, a co za tym idzie, wnuczką świętego Stefana Węgierskiego.

 

W 1057 roku Edward powrócił na Wyspy Brytyjskie, gdzie krótko potem doszło do krwawych sporów dynastycznych. Agata Bułgarska wraz z dziećmi – Małgorzatą, Krystyną i Edgarem – próbowała nawet po klęsce Anglików z Normanami pod Hastings powrócić na Węgry, jednak statek, którym podróżowali, został zniesiony podczas sztormu ku wybrzeżom Szkocji.

Szkocka miejscowość, w której pechowi – wydawać by się mogło - uciekinierzy zeszli na ląd, nosi dziś nazwę St Margaret's Hope, czyli „nadzieja świętej Małgorzaty”. Pod swą opiekę wziął ich owdowiały król Szkocji, Malcolm III, którego w 1070 roku Małgorzata poślubiła. Ślubu królewskiej parze udzielił celtycki biskup Fothad. Ceremonia zaślubin czterdziestoletniego monarchy z liczącą około 25 lat Małgorzatą odbyła się w opactwie w Dunfermline.

Młoda królowa – pomimo panującego wówczas obyczaju oddawania dzieci na wychowanie mamkom – sama zajęła się swym licznym potomstwem (miała z Malcolmem ośmioro dzieci). Zasłynęła także jako osoba troszcząca się o najuboższych, w czym pomagał jej błogosławiony Lanfranck z Pavii. Dzięki niej zaczęli do królestwa przybywać bogaci kupcy z kontynentu europejskiego, dzięki czemu rozkwitły handel i gospodarka. Zapamiętano ją także jako fundatorkę wielu klasztorów i kościołów.

To właśnie jej zawdzięczamy odbudowę słynnego opactwa na wyspie Iona Abbey, które w 563 roku założyć miał święty Kolumban, a w którym do grobów składano kolejnych szkockich monarchów, a także władców Francji, Norwegii, czy Islandii. Spoczęły tam miedzy innymi szczątki Duncana I – króla Szkocji zamordowanego przez Makbeta, tego samego, którego losy opisał w swym słynnym dramacie William Szekspir.

Małgorzata Szkocka była także wielką zwolenniczką i propagatorką duchowości benedyktyńskiej. Dzięki jej zabiegom dokonano wielu reform kościelnych. Zmarła 16 listopada 1093 roku, 3 dni po tym, gdy jej mąż i najstarszy syn zginęli podczas oblężenia twierdzy Alnwick. Pochowano ją w opactwie benedyktyńskim w Dunfermline.

Kanonizował ją w 1250 roku papież Innocenty IV. Małgorzata uchodzi między innymi za patronkę Szkocji. W 1875 roku na jej cześć nazwano nowo ufundowaną uczelnię wyższą - Queen Margaret University w Edynburgu.


17 listopad. Św. Elżbieta Węgierska

Elżbieta gorszyła otoczenie. Gdy jej mąż, landgraf Ludwik, wracał do zamku, rzucałamu się na szyję i całowała w usta. Wielokrotnie! Przy ludziach!

 

Siostro, dlaczego tu was, zakonnic, tak mało? – pytają chorzy w należącym do elżbietanek katowickim szpitalu. Właśnie. Każdy życzyłby sobie tak znakomitych pielęgniarek, zawsze dyspozycyjnych, traktujących cierpiących jak samego Pana Jezusa. Dziś, po latach komunizmu, który wygnał zakonnice ze szpitali, personel w habitach to rzadkość. Do tych nielicznych „specjalistek od chorych” należą zgromadzenia elżbietanek. To po ich patronce, świętej Elżbiecie z Turyngii. W tym roku mija 800 lat od jej urodzin.

Mała skandalistka

Utrapienie mieli z Elżbietą na zamku w Wartburgu. Daremnie teściowa, księżna Zofia, próbowała wtłoczyć ją w ramy, w których córce króla Węgier wypadało się mieścić. Starała się o to już od dnia zaręczyn, gdy królewna miała… cztery lata. To wtedy przywieziono ją z Węgier. Została narzeczoną następcy tronu Turyngii, jedenastoletniego Hermana. Chłopak zmarł dwa lata później, a dziewczynkę zaręczono z kolejnym dziedzicem tronu, Ludwikiem. Nowi narzeczeni znali się dobrze z piaskownicy. „Kochana siostrzyczko”, „kochany braciszku” – mówili do siebie.

Ludwik był przekonany, że jego przyszła żona jest kimś wyjątkowym. Nie przeszkadzały mu docinki księżnej Zofii, że Elżbieta chce zaliczać się raczej do sług niż do książąt. Było w tym zresztą coś prawdy, bo panna nie wykazywała żadnej wyniosłości wobec ludzi podlejszego stanu. A jałmużny nie ograniczała do rozdawania pieniędzy z wiszącej u pasa sakiewki. Gdyby jej nie pilnowano, ogołociłaby zamek ze wszystkiego, co wartościowe.

No i jeszcze ta pobożność. Dziewczyna wykorzystywała każdą okazję, żeby wpaść choć na chwilę do kaplicy. Kiedyś wywołała mały skandal w kościele, gdy zdjęła z głowy książęcą koronę i włożyła ją dopiero po wyjściu. – Jakże ja mam stać w obliczu mego Boga i Króla, ubrana w urągającą Mu koronę? – wyjaśniła osłupiałej księżnej.

Po tym incydencie zaczęto rozważać rozwiązanie umowy narzeczeńskiej. Dorastający książę przeciął te spekulacje. – Miłuję ją i małżeństwo z nią cenię bardziej niż wszystko na świecie – powiedział stanowczo.

 

Ona nas zrujnuje

W 1221 roku Wartburg oglądał ceremonię zaślubin książęcej pary. On miał lat dwadzieścia, ona – czternaście. Wyglądała zachwycająco. Smukła, śniada, pełna zniewalającego wdzięku. Młodzi kochali się bardzo. Rok później urodził się syn Herman. Potem na świat przyjdą jeszcze dwie córki, Zofia i Gertruda.

W tym czasie Elżbieta poznała franciszkanów. Przyszli, wysłani przez żyjącego jeszcze świętego Franciszka. – To droga dla mnie – myślała, słuchając opowiadań braci o doskonałym ubóstwie.

Na razie dawała jałmużnę. Jej hojność przyprawiała zarządców książęcych dóbr o rozpacz. – Nasza pani wszystko, co posiada, rozda na pewno biednym, a nas doprowadzi do nędzy – desperował przed księciem jeden z nich. – Bóg w dwójnasób wynagrodzi miłosierdzie – odpowiadał Ludwik.

Książę doceniał gorliwość żony. Gdy budził się w nocy i zastawał ją klęczącą przy łóżku, brał jej ręce w swoje dłonie i znów zasypiał. Czasem nalegał, żeby się położyła. Elżbieta uważała jednak, że jej grzechy i wady wymagają modlitwy i umartwienia. Dlatego prosiła swoje węgierskie dwórki, Gudę i Izentrudę, żeby budziły ją w nocy, pociągając za palec u nogi. Izentruda kiedyś pomyliła w ciemności nogi i obudziła księcia. Ten zerwał się z łoża, ale gdy zorientował się w sytuacji, skończyło się śmiechem.

Elżbieta, gdy tylko mogła, towarzyszyła mu w podróżach. Gdy nie mogła, Ludwik odpłacał jej bezwzględną wiernością. Podczas jednej z wypraw możni sugerowali mu, że z dala od domu mógłby sobie przecież „pofolgować”, jak czynią to inni książęta. – Jeśli moja łaska, panowie, jest wam miła, strzeżcie się powtórzyć to raz jeszcze. Mam żonę i pozostanę jej wierny – uciął ostro.

Wtedy, jak złowrogi cień, pojawił się w życiu Elżbiety ksiądz Konrad z Marburga – wykształcony teolog, surowy asceta, płomienny kaznodzieja. Zdawał się nie znać słabości u siebie i nie rozumieć jej ich u innych. Miał pełnomocnictwa papieskie do głoszenia krucjaty i zwalczania herezji. Ceniono go za bezstronność i bezkompromisowość. Elżbieta dostrzegła w nim danego od Boga kierownika duchowego i spowiednika. Konrad zabrał się ostro do dzieła. Najpierw zakazał jej jeść to, co pochodziło z podatków. Kończyło się to często tak, że Elżbieta piła tylko wodę i zagryzała chlebem. Potem ksiądz Konrad zakazał księżnej udziału w biesiadach u ludzi, których uznał za tyranów i zdzierców. Następnie kolej przyszła na ograniczenie dobroczynności swojej podopiecznej. Mistrz chciał okiełznać jej skłonność do rozrzutnego rozdawania dóbr i wyćwiczyć ją w pokorze.

Umarł świat

Nadszedł rok 1227. Elżbieta oczekiwała trzeciego dziecka. Któregoś dnia natrafiła w kieszeni mężowego ubrania na krzyż z czerwonego sukna. Zrozumiała, że Ludwik wybiera się na krucjatę. Zemdlała. Gdy ją ocucono, zaczęła błagać męża, żeby został. – Pozwól mi jechać. Złożyłem ślub – tłumaczył. Elżbieta opanowała się. – Niech ci Pan pomoże wypełnić Jego wolę. Oddałam Mu ciebie i siebie – powiedziała, tłumiąc łzy. Gdy nadszedł dzień rozstania, Elżbieta nie mogła oderwać się od Ludwika. Czuła, że widzą się po raz ostatni.

Dwa miesiące później Ludwik zmarł na statku u wybrzeży Włoch. Wieść o śmierci ukryto przed Elżbietą, aż doszła do siebie po urodzeniu trzeciego dziecka. Gdy oznajmiono jej, co się stało, księżna zaniosła się szlochem. – Zmarł! Nie żyje! Umarł dla mnie świat i jego radości! – powtarzała w kółko.

Nie chciała pełnić urzędu regentki. Zrzekła się go na rzecz szwagra Henryka. Ten dał posłuch zawistnikom, którzy mieli dość „dziwactw” księżnej. Atmosfera na zamku stała się tak nieznośna, że któregoś dnia Elżbieta opuściła Wartburg. Mówiono, że została wygnana. Jak było naprawdę, nie wiadomo. Dość, że Elżbieta z dziećmi, z Gudą i Izentrudą nocowała w jakimś chlewie w Eisenach. Wieść o tym zrobiła w okolicy ogromne wrażenie. Ale sama księżna pozostała spokojna. Dwórka Guda zaświadczała, że jej pani doznawała już wtedy łaski kontemplacji. Widziała niebo, a w nim Jezusa. – Ponieważ pragniesz ze Mną przebywać, i Ja tego pragnę – usłyszała Jego słowa.

O Elżbietę upomniał się jej wuj, biskup Eckbert z Bambergu. Sprowadził ją do siebie. Gdy z Ziemi Świętej wrócili rycerze Ludwika, przywieźli ze sobą jego kości. Po pogrzebie doszło do pojednania Elżbiety z regentem Henrykiem. Księżna poprosiła szwagra, żeby przeznaczył jej jakieś miejsce z dala od dworu, gdzie mogłaby oddać się modlitwie i dziełom miłosierdzia. Ten z ulgą pozbył się bratowej, „wariatki”. Otrzymała Marburg i okolice. Wyznaczyła zarządców miasta, a sama zamieszkała z dziećmi w małym domku z gliny. Przyjęła habit Trzeciego Zakonu św. Franciszka i złożyła śluby.

Jak cichy sen

W Marburgu mieszkał też ksiądz Konrad, teraz już inkwizytor. Jego ponura gorliwość powszechnie budziła już raczej strach niż szacunek. Elżbieta ponownie poddała się jego kierownictwu. Ten na początek kazał jej oddalić dzieci. Miały wrócić na zamek, bo sposób życia matki nie licował z ich książęcą godnością. Elżbieta zniosła tę rozłąkę, co przypisywała łasce Bożej.

Po czasie Konrad kazał księżnej rozstać się z jej wiernymi przyjaciółkami, Gudą i Izentrudą. W ich miejsce sprowadził prymitywną zakonnicę i szlachciankę – wdowę, którą sam określił jako „bardzo surową i nieprzyjemną”. Oba babsztyle doskonale nadawały się do tresury ascetycznej. Uprzykrzały jej życie najlepiej, jak potrafiły, a gdy księżna zaopiekowała się zakaźnie chorymi, doniosły Konradowi. Ten spoliczkował księżnę, jak to miał w zwyczaju, „dla pokory”. Czasem biczował ją też do krwi.

Ponura duchowość Konrada zderzyła się z rewolucją w średniowiecznej pobożności, jaką przyniósł święty Franciszek. W wyniku tego zderzenia cało wyszła Elżbieta. Nie darmo nosiła habit franciszkański. Gdy w ufundowanym przez siebie szpitalu spełniała najbardziej odrażające posługi, gdy biegała z kubłami i prała szmaty trędowatych, coraz jaśniej widziała, że to jest radość doskonała.

Wycieńczona poczuła w końcu, że nadchodzi śmierć. Wyspowiadała się, przyjęła Komunię. Sam Konrad pojął, że tej kobiecie, którą gnębił, nie dorasta do pięt. „Niech mi Bóg wybaczy” – pisał w liście do papieża, przyznając, że ją prześladował. Ostatnie chwile świętej tak opisał: „Po zmierzchu leżała rozjaśniona i aż do pierwszego piania koguta zdawała się być pogrążona w najgłębszej modlitwie. Radziła też wszystkim gorąco się modlić i odeszła jakby w cichym śnie”.

Był 17 listopada 1231 roku. Nikt nie miał wątpliwości, że zmarła święta. Potwierdzały to liczne cuda. Papież kanonizował Elżbietę cztery lata później. Byłoby szybciej, ale proces kanonizacyjny opóźniła śmierć głównego świadka – Konrada. Zginął zamordowany przez nienawidzących nadgorliwego inkwizytora wrogów.

Po trzech wiekach, gdy Turyngię zaleje fala protestantyzmu, nawet sam Luter, choć odrzucił kult świętych, powie: „Myślę, że Elżbieta jest rzeczywiście święta”.



Św. Gertruda Wielka

Postaci i dokonaniom św. Gertrudy Wielkiej – bardzo wykształconej niemieckiej benedyktynki i wielkiej mistyczki z XIII wieku – poświęcił swą katechezę Benedykt XVI w czasie audiencji ogólnej 6 października na Placu św. Piotra w Watykanie. Było to kolejne nauczanie papieskie w ramach cyklu o wybitnych kobietach w Kościele europejskim okresu średniowiecza.

 

Święta Gertruda Wielka (Benedykt XVI), o której chciałbym wam dziś opowiedzieć, prowadzi nas także w tym tygodniu do klasztoru w Helfcie, gdzie narodziły się niektóre arcydzieła łacińsko-niemieckiej kobiecej literatury religijnej. Do tego świata należy Gertruda – jedna z najsłynniejszych mistyczek, jedyna niewiasta w Niemczech, którą nazwano „Wielką” ze względu na jej wielkość kulturalną i ewangeliczną: swym życiem i swoją myślą w wyjątkowy sposób wpłynęła ona na chrześcijańską duchowość. Jest kobietą niezwykłą, obdarzoną szczególnymi zdolnościami naturalnymi i wyjątkowymi darami łaski, najgłębszej pokory i żarliwego zapału dla zbawienia bliźniego, pozostającą w głębokiej komunii z Bogiem w kontemplacji oraz gotowości pomagania potrzebującym.

W Helfcie konfrontuje się, by tak rzec, systematycznie ze swoją mistrzynią Matyldą z Hackebornu, o której mówiłem podczas audiencji w ubiegłą środę; nawiązuje kontakt z Matyldą z Magdeburga, inną mistyczką średniowieczną; wzrasta pod macierzyńską, łagodną i wymagającą opieką ksieni Gertrudy. Od tych trzech współsióstr czerpie skarby doświadczenia i mądrości; dokonuje ich własnej syntezy, podążając swoją drogą zakonną z bezgraniczną ufnością w Panu. Wyraża bogactwo duchowości nie tylko swego świata mniszego, ale także i przede wszystkim świata biblijnego, liturgicznego, patrystycznego i benedyktyńskiego, naznaczone bardzo osobistym piętnem i wielką skutecznością w komunikowaniu się.

Przychodzi na świat 6 stycznia 1256 roku, w uroczystość Objawienia Pańskiego, nie wiemy jednak nic ani o jej rodzicach, ani o miejscu urodzenia. Gertruda pisze, że Pan często ujawnia jej sens tego pierwszego wykorzenienia: „Wybrałem ją na swoje mieszkanie, ponieważ podoba mi się, że wszystko, co jest w niej pociągające, jest moim dziełem […]. Właśnie dlatego oddaliłem ją od wszystkich jej krewnych, aby nikt nie kochał jej ze względu na więzy krwi, abym Ja był jedynym powodem miłości, jaką się ją darzy” (Le Rivelazioni, I, 16, Siena 1994, p. 76-77).

W wieku pięciu lat, w 1261 roku, wstępuje do klasztoru, jak to było często w zwyczaju w tamtych czasach, by kształcić się i uczyć. Spędza tam całe swe życie, którego najbardziej znamienne etapy sama wskazuje. W swych wspomnieniach przypomina, że Pan ją uprzedził z wyrozumiałą cierpliwością i nieskończonym miłosierdziem, zapominając o latach dzieciństwa, dojrzewania i młodości, które upłynęły – jak pisze – „w takim zaślepieniu umysłu, że byłabym zdolna […] myśleć, mówić czy czynić bez żadnego wyrzutu to wszystko, co mi się podobało i gdziekolwiek bym mogła, gdybyś Ty mnie nie uprzedził, zarówno z wrodzonym lękiem przed złem i naturalną skłonnością do dobra, jak i dzięki zewnętrznej czujności innych. Zachowywałabym się jak poganka […] i to mimo tego, że chciałeś, abym od dzieciństwa, a więc od piątego roku życia, zamieszkała w błogosławionym sanktuarium religii dla wychowania się pośród najpobożniejszych Twych przyjaciół” (tamże., II, 23, str. 140 i n.).

Gertruda jest niezwykłą uczennicą, uczy się wszystkiego, czego można się nauczyć z nauk trywium i kwatrywium – formacji owych czasów; jest zafascynowana wiedzą i oddaje się świeckim studiom z żarliwością i uporem, osiągając sukcesy w nauce wykraczające poza wszelkie oczekiwania. O ile nic nie wiemy o jej pochodzeniu, wiele mówi nam ona o swych młodzieńczych pasjach: porywają ją literatura, muzyka i śpiew, sztuka miniatury; ma charakter silny, zdecydowany, bezpośredni, porywczy; często mówi, że jest niedbała; przyznaje się do swych wad i pokornie za nie przeprasza. Z pokorą prosi o radę i modlitwę o swe nawrócenie. Niektóre cechy jej temperamentu i wady nie opuszczą jej aż do końca do tego stopnia, iż niektórzy dziwią się, jak Pan może ją aż tak wyróżniać.

Jako uczennica dochodzi do całkowitego oddania się Bogu w życiu monastycznym i przez dwadzieścia lat nie dzieje się nic niezwykłego: głównym jej zajęciem są nauka i modlitwa. Dzięki swym przymiotom wyróżnia się wśród współsióstr; z uporem umacnia swoją kulturę w rozmaitych dziedzinach. Ale podczas Adwentu 1280 roku zaczyna odczuwać niesmak do tego wszystkiego, widzi jego próżność i 27 stycznia 1281 roku, na kilka dni przed świętem Oczyszczenia Maryi Panny, około godziny Komplety, wieczorem, Pan oświeca jej gęstniejące ciemności. W delikatny i łagodny sposób uspokaja przygnębiające ją wzburzenie, wzburzenie, które Gertruda odczytuje jako dar samego Boga, „aby obalić tę wieżę próżności i ciekawości, którą, choć niestety nosi imię i habit zakonnicy, zaczęłam wznosić swoją wyniosłością, aby przynajmniej w ten sposób odnaleźć drogę pokazania mi Twego zbawienia” (Tamże, II,1, str. 87). Ukazuje się jej młodzieniec, prowadzący ją za rękę do przezwyciężenia plątaniny cierni, które uciskają jej duszę. W ręce tej Gertruda rozpoznaje „cenny ślad owych ran, które zmazały wszystkie akty oskarżenia naszych nieprzyjaciół” (Tamże, II,1, str. 89), rozpoznaje Tego, który na Krzyżu zbawił nas swoją krwią – Jezusa.

Od owej chwili jej życie głębokiej jedności z Panem nasila się, przede wszystkim w najbardziej znaczących okresach liturgicznych: Adwentu-Bożego Narodzenia, Wielkiego Postu-Wielkanocy, świąt Maryi Panny – również wtedy, gdy w czasie choroby nie mogła udać się do chóru. Jest to to samo liturgiczne podglebie Matyldy, jej nauczycielki, które Gertruda opisuje jednak przy użyciu obrazów, symboli i terminów prostszych i łatwiejszych, bardziej realistycznych, z bezpośrednimi odwołaniami do Biblii, Ojców Kościoła i do świata benedyktyńskiego.

Jej biografka ukazuje dwa kierunki tego, co moglibyśmy określić jako jej szczególne „nawrócenie”: w nauce – przez radykalne przejście od świeckich studiów humanistycznych do teologicznych i w regule monastycznej – przez odejście od życia, które nazywa ona niedbałym, do życia intensywnej i mistycznej modlitwy, z wyjątkowym zapałem misyjnym. Pan, który wybrał ją w łonie matki i od dziecka obdarzył uczestnictwem w uczcie życia monastycznego, wzywa ją swoją łaską „od spraw zewnętrznych do życia wewnętrznego i od trosk doczesnych do umiłowania rzeczy duchowych”. Gertruda rozumie, że była z dala od Niego, w regionach niepodobieństwa, jak powtarza za św. Augustynem; że z nadmierną zachłannością oddawała się naukom wyzwolonym, mądrości ludzkiej, zaniedbując nauki duchowe, pozbawiając się smaku prawdziwego poznania; teraz prowadzona jest na wyżyny kontemplacji, gdzie porzuca starego człowieka, by przyoblec się w nowego. „Z gramatyczki staje się teologiem, niestrudzenie i uważnie czytając wszystkie księgi święte, jakie mogła mieć lub zamówić, napełniała swoje serce najpożyteczniejszymi i najsłodszymi sentencjami z Pisma Świętego. Miała więc zawsze gotowych kilka słów natchnionych i budujących, którymi mogła zadowolić tego, kto przychodził do niej po radę, a jednocześnie najodpowiedniejsze teksty z Pisma, by odeprzeć jakąkolwiek błędną opinię i zamknąć usta swoim przeciwnikom” (Tamże, I,1, str. 25).

Gertruda przemienia to wszystko w apostolat: poświęca się pisaniu i szerzeniu prawdy wiary jasno i prosto, z darem łaski i przekonywania, służąc z miłością i wiernie Kościołowi tak bardzo, że uważali ją za użyteczną i byli jej wdzięczni i teologie, i lud pobożny. Z tej jej intensywnej działalności zachowało się do nas niewiele, także z powodu zachowań, które doprowadziły do zniszczenia klasztoru w Helfcie. Poza Posłem Boskiej łaskawości, czyli Objawieniami (Revelationes) pozostały nam Ćwiczenia Duchowe – rzadki klejnot duchowej literatury mistycznej.


18 listopad. Św. Odon z Cluny

Postać św. Odona, opata Cluny sytuuje się w owym średniowieczu monastycznym, w którym nastąpiło zaskakujące spopularyzowanie się w Europie życia i duchowości, inspirowanych Regułą św. Benedykta.

 

Drodzy bracia i siostry, (Benedykt XVI) po długiej przerwie chciałbym powrócić do prezentacji wielkich Pisarzy Kościoła Wschodu i Zachodu z czasów średniowiecza, albowiem w ich życiu i w ich pismach widzimy niczym w zwierciadle, co to znaczy być chrześcijaninem. Dziś proponuję wam świetlaną postać św. Odona, opata Cluny: sytuuje się ona w owym średniowieczu monastycznym, w którym nastąpiło zaskakujące spopularyzowanie się w Europie życia i duchowości, inspirowanych Regułą św. Benedykta. W owych stuleciach doszło do cudownego pojawienia się i rozmnożenia klasztorów, które rozgałęziwszy się na kontynencie, szerzyły na nim ducha i wrażliwość chrześcijańską. Św. Odon prowadzi nas w szczególności do jednego klasztoru – w Cluny, który w średniowieczu należał do najznakomitszych i najsławniejszych, a i dziś jeszcze jego majestatyczne ruiny są znakiem chwalebnej przeszłości ze względu na intensywne oddanie się ascezie, nauce, a zwłaszcza kultowi Bożemu, spowitemu w dostojeństwo i piękno.

Odon był drugim opatem Cluny. Urodził się około roku 880, na pograniczu Maine i Touranie we Francji. Ojciec poświęcił go św. biskupowi Marcinowi z Tours, w którego dobroczynnym cieniu i w którego pamięci spędził potem całe życie, kończąc je w pobliżu jego grobu. Wybór konsekracji zakonnej poprzedziło u niego doznanie szczególnego momentu łaski, o którym sam opowiadał jednemu z mnichów, Janowi Włochowi, który został w przyszłości jego biografem. Odon był wtedy w wieku dojrzewania, miał około szesnastu lat, gdy w wigilię Bożego Narodzenia poczuł, że samorzutne płynie z jego ust następująca modlitwa do Dziewicy: „Pani moja, Matko Miłosierdzia, Tyś tej nocy wydała na świat Zbawiciela; bądź łaskawie dla mnie Orędowniczką. Uciekam. się, najlitościwsza, do Twego Syna, któregoś w sposób tak chwalebny i niezwykły zrodziła, nakłoń ucha swego miłosierdzia na moje prośby” (Vita sancti Odonis, I,9: PL 133,747). Odtąd za pomocą określenia „Matka Miłosierdzia”, którego młody Odon użył wówczas do Maryi Panny, zwracać się będzie zawsze do Maryi, nazywając Ją także „jedyną nadzieją świata (...), dzięki której otwarte nam zostały bramy raju” (In veneratione S. Mariae Magdalenae: PL 133,721). W owym czasie zetknął się z Reguła św. Benedykta i zaczął przestrzegać jej niektórych nakazów, „nosząc, choć nie był jeszcze mnichem, lekkie brzemię mnisie” (tamże, I,14: PL 133,50). W jednym z kazań Odon wysławiać będzie Benedykta jako „światło, co świeci na ciemnym etapie tego życia” (De sancto Benedicto abbate: PL 133,725) i nazwie go „mistrzem dyscypliny duchowej” (tamże, PL 133,727). Z miłością podkreśli, że pobożność chrześcijańska „z żywą słodyczą wspomina” go, mając świadomość, że Bóg wyniósł go „pośród najwyższych i wybranych Ojców Kościoła świętego” (tamże.: PL 133,722).

Zafascynowany ideałem benedyktyńskim Odon opuścił Tours i wstąpił jako mnich do opactwa benedyktyńskiego w Baume, by następnie przejść do Cluny, którego w 927 r. został opatem. Z tego ośrodka życia duchowego mógł wywierać wielki wpływ na klasztory kontynentu. Z jego kierownictwa i jego reformy korzystały także we Włoszech liczne klasztory, w tym św. Pawła za Murami. Odon kilka razy odwiedził Rzym, docierając także do Subiaco, Montec Cassino i Salerno. To właśnie w Rzymie zachorował latem 942 r. Czując zbliżający się koniec, ze wszystkich sił pragnął powrócić do swego św. Marcina z Tours, gdzie zmarł w oktawie wspomnienia świętego, 18 listopada 942 roku. Biograf, podkreślając u Odona „cnotę cierpliwości”, wymienia długą listę innych jego cnót, jak pogarda dla świata, gorliwość za dusze, zaangażowanie na rzecz pokoju w Kościele. Wielkim pragnieniem opata Odona była zgoda między królami i książętami, przestrzeganie przykazań, troska o biednych, naprawa młodzieży, szacunek dla starszych (por. Vita sancti Odonis, I,17: PL 133,49). Kochał małą celę, w której mieszkał, „niewidziany przez nikogo i zabiegający o to, by podobać się tylko Bogu” (tamże, I,14: PL 133,49). Nie omieszkał jednak, jako „źródło obfite”, sprawować posługi słowa i przykładu, „płacząc nad ogromem nędzy tego świata” (tamże, I,17: PL 133,51). W jednym tylko mnichu, komentował jego biograf, znajdowały się zgromadzone rozmaite cnoty, występujące w rozproszeniu w innych klasztorach: „Jezus w swojej dobroci, czerpiąc z wielu ogrodów mniszych, tworzył w niewielkim miejscu raj, aby nawodnić z jego źródła serca wiernych” (tamże, I,14: PL 133,49).

W jednym z fragmentów kazania ku czci Marii z Magdali opat Cluny ujawnia nam, jak pojmował życie monastyczne: „Maryja, która siedząc u stóp Pana, z uwagą słuchała Jego słowa, jest symbolem słodyczy życia kontemplacyjnego, którego smak, im bardziej się go kosztuje, tym bardziej prowadzi dusze do oderwania się od rzeczy widzialnych i wrzawy trosk tego świata” (In ven. S. Mariae Magd., PL 133,717). Rozumienie to Odon potwierdza i rozwija w innych swoich pismach, z których przebija miłość do tego, co wewnętrzne, postrzeganie świata jako rzeczywistości kruchej i tymczasowej, od której należy się wyrwać, stała skłonność do dystansu wobec rzeczy uważanych za źródło niepokoju, wyostrzona wrażliwość na obecność zła w rożnych kategoriach ludzi, wewnętrzne dążenie eschatologiczne. Ta wizja świata może wydać się dość odległa od naszej, jednakże w ujęciu Odona jest ona pojęciem, które dostrzegając kruchość świata, dowartościowuje życie wewnętrzne, otwarte na drugiego, na miłość bliźniego i właśnie w ten sposób odmienia istnienie i otwierają świat na światło Boże.

Na szczególną uwagę zasługuje „nabożeństwo” do Ciała i Krwi Chrystusa, które Odon, w obliczu powszechnego zaniedbania, nad którym bardzo ubolewał, stale z przekonaniem kultywował. Był bowiem stanowczo przekonany o rzeczywistej obecności, pod postaciami eucharystycznymi, Ciała i Krwi Pańskiej, na mocy „substancjalnej” przemiany chleba i wina. Pisał: „Bóg, Stwórca wszystkiego, wziął chleb, mówiąc, że to Jego Ciało i że ofiaruje je za świat oraz rozlał wino, nazywając je swoją Krwią”; oto „do praw natury należy przemiana zgodnie z rozkazem Stwórcy”; oto zatem „natura odmienia zaraz swój zwykły stan: bezzwłocznie chleb staje się ciałem a wino staje się krwią”; na rozkaz Pana „zmienia się substancja” (Odonis Abb. Cluniac. occupatio, ed. A. Swoboda, Lipsia 1900, str. 121).

Niestety, odnotowuje nasz opat, ta „przenajświętsza tajemnica Ciała Pańskiego, w której zawiera się całe zbawienie świata” (Collationes, XXVIII: PL 133,572), sprawowana jest niedbale. „Kapłani – ostrzegał – którzy przystępują niegodnie do ołtarza, plamią chleb, to jest Ciało Chrystusa” (tamże, PL 133,572-573). Tylko ten, kto jest duchowo zjednoczony z Chrystusem, może godnie spożywać Jego Ciało eucharystyczne: w przeciwnym razie spożywanie Jego ciała i picie Jego krwi przyniesie nie korzyść, lecz potępienie (por. tamże, XXX, PL 133,575). Wszystko to zachęca nas, byśmy uwierzyli z nową mocą i głębią w prawdę o obecności Pana. Obecność wśród nas Stwórcy, który oddaje się w nasze ręce i przemienia nas, jak przemienia chleb i wino, przemienia tym samym świat.

Św. Odon był prawdziwym przewodnikiem duchowym zarówno dla mnichów, jak i dla wiernych swoich czasów. W obliczu „szerzenia się przywar” rozpowszechnionych w społeczeństwie, lekarstwem, jakie zdecydowanie proponował, była radykalna przemiana życia, oparta na pokorze, prostocie, dystansie wobec rzeczy ulotnych i przylgnięcie do rzeczy wiecznych (por. Collationes, XXX, PL 133, 613). Mimo realizmu jego diagnozy sytuacji jego czasów, Odon nie popada w pesymizm: „Nie mówimy tego – wyjaśnia – by popchnąć do rozpaczy tych, którzy chcieliby się nawrócić. Miłosierdzie Boże jest zawsze dostępne; czeka na godzinę naszego nawrócenia” (tamże: PL 133,563). I woła: „O niewysłowiona głębio Bożej litości! Bóg ściga winy, ale chroni grzeszników” (tamże: PL 133,592). Opierając się na tym przekonaniu opat Cluny, lubił rozważać miłosierdzie Chrystusa, Zbawiciela, którego sugestywnie nazywał „kochankiem ludzi”: „amator hominum Christus” (tamże, LIII: PL 133,637). Jezus wziął na siebie plagi, które nam się należały – zauważa – by zbawić w ten sposób stworzenie, które jest Jego dziełem i które umiłował (por. tamże: PL 133, 638).

Jawi się tu rys świętego opata na pierwszy rzut oka niemal ukryty pod rygorem jego surowości reformatora: głęboka dobroć jego duszy. Był surowy, przede wszystkim jednak był dobry, był człowiekiem wielkiej dobroci, która pochodziła z kontaktu z dobrocią Bożą. Odon, jak mówią nam współcześni mu, promieniował wokół siebie radością, którą był przepełniony. Jego biograf zapewnia, że nigdy nie słyszał z ust człowieka „takiej słodyczy słowa” (tamże, I,17: PL 133,31). Zwykł był, wspomina biograf, zapraszać do śpiewu chłopców spotykanych na drodze, aby potem obdarzyć ich niewielkim darem i dodaje: „Jego słowa pełne były wysławiania [Pana], radość jego budziła w naszym sercu wewnętrzną radość” (tamże, II, 5: PL 133,63).W ten sposób energiczny a zarazem sympatyczny średniowieczny opat, pasjonujący się reformą, swym działaniem podsycał w mnichach, jak również w wiernych świeckich swoich czasów, zamiary kroczenia szybkim krokiem na drodze chrześcijańskiej doskonałości.

Chcemy mieć nadzieję, że jego dobroć, radość, jaka płynie z wiary, w połączeniu z surowością i sprzeciwem wobec przywar świata, poruszą także nasze serca, abyśmy również my mogli znaleźć źródło radości, jaka pochodzi z dobroci Boga.



 

Bł. Karolina Kózkówna - Patronka molestowanych

Śmierć tej nastolatki jest krzykiem protestu przeciwko wszelkim formom poniżania godności kobiety na tle seksualnym. Bł. Karolina może być uznana za patronkę wszystkich kobiet nękanych przez niedojrzałych facetów.

 

Karolina była prostą, pobożną dziewczyną. Pochodziła z małej wioski Wał-Ruda. Było to na samym początku pierwszej wojny światowej. Do ich domu wtargnął rosyjski żołnierz. Uciekała przerażona, broniąc się przed gwałtem. Ojciec nie potrafił obronić córki. Została zamordowana w pobliżu swojego domu. Miała niecałe 17 lat. Jan Paweł II ogłosił ją błogosławioną męczennicą.

Karolina była jedną z wielu kobiet, dziewcząt, które stały się, i nadal się stają, ofiarami przemocy na tle seksualnym. Nieopanowany popęd prowadzi niejednego mężczyznę do poniżania, przemocy, gwałtu, a czasem śmierci kobiet. Siła, która ma z natury służyć miłości i życiu, staje się powodem cierpienia i śmierci. Człowiek ma wyjątkowy talent do psucia Bożych pomysłów!

W życiorysach męczennicy spod Tarnowa znajdziemy stwierdzenia: „poświęciła własne życie dla ratowania cnoty czystości, obroniła dziewictwo, jej ciało pozostało nienaruszone”. Czy jednak tu leży sedno jej świętości? A gdyby została przed śmiercią zgwałcona, czy to by oznaczało, że jest mniej święta, że jej męczeństwo się „nie liczy”, że nie może być beatyfikowana?

Podczas homilii beatyfikacyjnej Jan Paweł II nie mówił ani razu o „obronie dziewictwa”. Ośmiokrotnie natomiast wspomniał o obronie godności – godności kobiety, ludzkiej osoby, ciała, człowieka wobec Boga, polskiej dziewczyny. „Padając pod ręką napastnika, Karolina daje ostatnie na tej ziemi świadectwo temu Życiu, które jest w niej. Śmierć cielesna go nie zniszczy” – mówił Papież. Sedno nie leży w obronie fizycznej czystości. Sednem jest obrona ludzkiej godności. To jest pojęcie szersze, wartość bardziej zasadnicza. To prawda, że elementem godności człowieka jest także godność jego ciała. To z prawdy o godności człowieka stworzonego na Boży obraz wynika właśnie nakaz szacunku dla ludzkiej cielesności i seksualności.

Męczeństwo bł. Karoliny przypomina młodym, aby nie dali się uwieść chorej fascynacji erotyzmem – odzieranym z godności i odpowiedzialności. Ta siła może budować, ale może też zabijać. Śmierć tej nastolatki jest również krzykiem protestu przeciwko wszelkim formom poniżania godności kobiety na tle seksualnym. Bł. Karolina może być uznana za patronkę wszystkich kobiet nękanych przez niedojrzałych facetów, dla których miarą męskości jest seks bez odpowiedzialności. Nie neutralizujmy męczenników pobożnymi wizerunkami, ani ckliwymi hasłami. Po to zginęli, by ich krew niepokoiła nasze sumienia.

Błogosławiona nastolatka

Karolina Kózkówna urodziła się ponad sto lat temu. Ale czas nie oddala jej od nas. Z dystansu tylko lepiej widać świętość tej nastolatki. Konsekwentne krótkie życie, jakby skondensowane lata, w których - dziś można tak powiedzieć - realizowała Boży plan.

Jej rodzice mieszkali w chacie na dwuhektarowym gospodarstwie, później powiększonym o kolejne 4 hektary. W przysiółku Wal Rudy -Śmietanie, utworzonym z czterdziestu chałup. Grunty mieli piaszczyste, nieurodzajne z powodu bliskości Dunajca i jego dopływu, Kisieliny. Ojciec Jan wychował się na służbie u wuja. Matka, Maria z domu Borzęcka, pochodziła z jednej z najznakomitszych rodzin we wsi. Poślubiając więc biednego Jana, popełniła mezalians. On, zamiast majątku, wniósł do domu swoje zalety: prawość, chęć służenia potrzebującym, głęboką religijność. Należał do Apostolstwa Modlitwy, Bractwa Komunii św. Wynagradzającej i Żywego Różańca. Żona też na pierwszym miejscu stawiała sprawy wiary. Trzynaście razy „o chlebie i wodzie” pielgrzymowała do Kalwarii Zebrzydowskiej. Rytm życiu w ciemnej, jednoizbowej chacie Kózków, w której przyszło na świat jedenaścioro dzieci, nadawała modlitwa i wyjścia do kościoła w Radłowie, a później w Zabawie. Wyczulenie rodziców na sprawy ducha promieniowało na całą rodzinę. Nadawało sens ciężkiej pracy na roli i w gospodarstwie.

Karolina urodziła się jako czwarta z kolei, 2 sierpnia 1898 r. Według matki wyróżniała się spośród rodzeństwa dobrą pamięcią i szczególną pilnością w nauce religii. Jako ośmiolatka znała na pamięć katechizm, pieśni religijne, modlitwy. Była posłuszna rodzicom. Jak wspominały siostry, nigdy nie dostała od nich rózgą. W 1906 r. rozpoczęła 6-letnią naukę w podstawówce (dziś nosi jej imię). Ówczesny dyrektor Franciszek Stawarz często ją wyróżniał i chwalił. Po skończeniu szkoły brała udział w nadobowiązkowych zajęciach dopełniających. Codziennie chodziła do odległego o 7 km kościoła w Radłowie. Należała do Apostolstwa Modlitwy, Bractwa Wstrzemięźliwości, Żywego Różańca. Zamiast korali nosiła na szyi różaniec. Rozmawiała z dziećmi, ale i dorosłymi na temat wiary. Potrafiła odpowiadać na najtrudniejsze pytania, tak że uważali, iż tę wiedzę ma od Boga. Ponadto razem z wujem, Franciszkiem Borzęckim, który posiadał bibliotekę, popularyzowała czytelnictwo. Sama na bieżąco zaglądała do „Posłańca Serca Jezusowego”. Codziennie pracowała w obejściu i zajmowała się młodszym rodzeństwem. Opiekowała się chorymi we wsi, pomagała proboszczowi. Czasem chodziła do roboty w pobliskim dworze Bzowskich. Nie traciła chwili na bezczynność. Jej starsza siostra Anna wyjechała do Stanów Zjednoczonych, chciała ściągnąć tam Karolinę. Ale ona postanowiła zostać na wsi i po cichu, jak mówili najbliżsi, poświęcić życie Bogu, pozostając w dziewictwie. Koleżanki wspominały, że o Matce Boskiej mówiła „moja Matka Boża”, miała nabożeństwo do Męki Pańskiej i Najświętszego Sakramentu. Chodziła do spowiedzi w każdy pierwszy piątek miesiąca. Widać było, że takie życie sprawia jej przyjemność, cieszy, tak jak inne dziewczęta zabawy czy wesołe pogaduszki.

18 listopada 1914 r. do Śmietany przybyli żołnierze rosyjscy, którzy wypierali spod Tarnowa wojska austriackie. Jeden z nich wtargnął do chaty Kózków i zmusił Karolinę, aby z ojcem wyszła razem z nim. Dziewczyna została zamordowana, zmarła na skutek ran zadanych szablą, podczas ucieczki przed napastnikiem.

Karolcia

- Dawniej to ludzie sobie tak zdjęć nie robili. Dobrze, że Karolcia poszła do szkoły. Na tableau widać jej włosy, oczy i nos, ale usta i podbródek zakryła głowa dyrektora. Na obrazie beatyfikacyjnym jest podobna do mojej mamy. Ale mamy zdjęć też nie mam, nawet z trumny, tacy my są do tych zdjęć... - opowiada Władysława Kurtyka, siostrzenica błogosławionej Karoliny Kózkówny. Kiedy patrzę na jej twarz, widzę jakby dopełnioną o brakujący fragment buzię Błogosławionej. Choć pani Władysława ma dziś 68 lat, a Karolina wtedy może 12. 

- Jak w rodzinie, może mamy coś wspólnego - tłumaczy się. - Żebym też była do niej w innym sensie podobna - w świętości. Nie pozwala się fotografować: - Bo jak umrę, to ma być koniec.

Na służbie u Karoliny

Jej matka Teresa była młodszą o dwa lata siostrą Karoliny. Pani Władysława z bratem Janem (drugi - Józef, szczególnie szerzący kult Karoliny, już zmarł) mieszka w Śmietanie, przysiółku Wał-Rudy, należącym do parafii w Zabawie. 18 i pół kilometra od Tarnowa. Oni w nowszym domu, z Matką Bożą w oknie. Naprzeciw stary dom Kózków - dziś muzeum i kaplica. Pani Władysława spędziła tu całe życie.

- Jestem trochę na służbie Karoliny - mówi. - Ale wiem, że ona nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich.

W swojej kuchni urządziła sklepik. Na stoliku książki o cioci, obrazki, butelki na wodę z cudownego źródełka, gdzie prowadziła nabożeństwa majowe.

- Najwięcej pielgrzymów przyjeżdża w soboty i niedziele, każdy chce otrzymać łaskę za jej przyczyną - wzdycha. - Jak kto wierzy - dostanie. Mówią, że tu, pod lasem, cichutko, fajnie.

Chata Karoliny na fotografii przypomina zabudowania wiejskie, jakie widziałam w Skansenie Wsi Lubelskiej. Dach kryty słomą, drewniane ściany, klepisko. Po beatyfikacji pokryto ją dachówką, otynkowano, wybetonowano podłogę. Z gorliwości pozacierano ślady. Teraz więcej trzeba sobie wyobrażać. Z podwórka wchodzi się prosto do kaplicy, dawniej stajni. Rodzice Karoliny - Jan i Maria - tu zwykle o 5 rano, oporządzając zwierzęta, śpiewali Godzinki. Jedenaścioro dzieci dosypiało w sąsiedniej izbie.

- Pięcioro zmarło, jak miały po dwa, trzy latka. Zostało sześcioro - tłumaczy pani Władysława. Izba mieszkalna obwieszona obrazami, na które patrzyła Karolina. W szeregu Matki Boskie - Częstochowska, Dzikowska, Tuchowska, Bolesna z Krakowa.

- I Nieustającej Pomocy nad łóżkiem. Jak wychodziła z domu, to się z Nią pożegnała, młodsza Rozalia widziała - opowiada. - To rzeczywiste łóżko - pokazuje na okryty szydełkową kapą drewniany mebel. - I skrzynka na odzież. Bo jak szła do dworu, do Zabawy, to zarobiła na odzież, a dawniej nie było szafy. Ona by się może i nie uchowała, ale moja mama trzymała w niej mąkę, jak przywieźli ze młyna. Bo dawniej chleb piekli w domu.

W gablotach regionalne spódnice, kaftanik, fartuszki. Pani Władysława:

- Przed beatyfikacją bp Bednarczyk zaapelował, żeby kobiety przynosiły starodawne stroje. Tamte po Karolinie to dziewuchy zniszczyły, bo ich tyle było, że musiały nosić po sobie. Po niej została tylko czarna chustka barankowa, teraz złożona w kostkę pod szkłem. I delikatna, niepasująca do wnętrza filiżanka z miśnieńskiej porcelany, którą dostała od wuja, brata matki. Faska na mąkę mamy pani Władysławy, mielnice na len i konopie, cepy, kołowrotek, maselnica. Duży bielony piec. Mały stoliczek pod oknem.

- Jedli na nim z jednej miski, drewnianymi łyżkami - pani Władysława pamięta dawne opowieści. - I jej żywoty świętych, modlitewnik. Jesienią i zimą schodzili się tu ze wsi słuchać, jak pięknie czyta. Nazywali ten dom Betlejemką, Jerozolimką. Latem pod gruszą, odległą od chałupy o kilkadziesiąt metrów, uczyła wiejskie dzieciaki liter.

- Mama mi mówiła, że była dla wszystkich dobra i została świętą - przegania rozbawionego kotka. - Jak kto ma miłość, to i jest święty. W tamten dzień, 18 listopada 1914 roku, Karolina została z dzieciami. „My pójdziemy do kościoła z Teresią, we wsi dużo żołnierzy” - powiedziała mama. O dziewiątej rano przyjechał żołnierz i wziął ją z ojcem do lasu. Kiedy żona wróciła, ojciec bał się słowa przemówić, bo ona ostra była. I przecie matka. „Jo się zawrócił, bo mi żołnierz kazał”. „Jezus Maryja, to już po dziewusze!” - krzyknęła i zemdlała. Pojechali na komendę rosyjskich wojsk do Radłowa, to wysłali kilku żołnierzy do szukania, ale nic nie znaleźli. Po dwóch tygodniach zapukał do nich chłop, co wracał z lasu. „Jo wom dziewuchę znalozł”. „Żywo?” „Nie, zabito, pod drzewem, przymarznięto”. Przywieźli ciało pod gruszę i obmywali. Ale tak się już miało stać.

Nie była „ciepłe kluski”

- To pierwsze miejsce pochówku Karoliny - ks. Zbigniew Szostak, kustosz sanktuarium Błogosławionej w Zabawie, pokazuje na miejscowym cmentarzu olbrzymi kamień pod drzewem. Pogrzeb, który odbył się 6 grudnia 1914 r., był początkiem jej kultu. Przyszło 3 tys. ludzi.

- Jak taka młoda dziewczyna przyciągnęła takie tłumy? - zastanawia się. - Dwa tygodnie szukano jej ciała, ludzie byli wzburzeni i pogrzeb stał się manifestacją. Ale przede wszystkim przyszli ze względu na jej osobę. Z zeznań świadków w procesie beatyfikacyjnym wynika, że nie dało się jej nie zauważyć. Codziennie pokonywała siedem kilometrów do kościoła w Radłowie. Ówczesny proboszcz, Władysław Mendrala (wybudował kościół w Zabawie, tu została bierzmowana 6 miesięcy przed śmiercią), jej spowiednik, nazywał Kózkównę swoją prawą ręką, animatorką życia religijnego. Po znalezieniu ciała wezwał akuszerkę i dwóch świadków. Dokonali oględzin zwłok. Stwierdzili, że zamordowana zachowała dziewictwo. Odnotowali odniesione rany. Dokument z obdukcji zamknęli w tubie i włożyli do trumny. Proboszcz, jakby przeczuwając niezwykłość parafianki, zadbał o zabezpieczenie zwłok w metalowej trumnie. Zapiski zostały odczytane przez bp. Jerzego Ablewicza w czasie procesu beatyfikacyjnego.

Nieopodal groby rodziców Błogosławionej - Jana Kózki i Marii z Borzęckich. Nieco dalej leży siostrzeniec, Józef Kurtyka. W remoncie jest grobowiec diakona świeckiego, Franciszka Borzęckiego, wujka Karoliny. To z jego biblioteki pożyczała książki. Czytała je dorosłym sąsiadom i ich dzieciom. Ks. Szostak pokazuje drogę, jaką przebyły doczesne szczątki Błogosławionej, zanim w 1987 r. znalazły się w spiżowym sarkofagu pod głównym ołtarzem świątyni. W 1917 r. przeniesiono je na plac kościelny do grobowca pod pomnikiem ufundowanym przez rodziców. W 1981 r. umieszczono w przedsionku kościoła. Dziś obok tego miejsca stoi klęcznik z relikwiami. Nad nim skrzynka.

- W ciągu dwóch tygodni jest wypełniona kartkami z prośbami i podziękowaniami - mówi proboszcz. - Chłopcy proszą o piękną miłość. Dziewczyny o dobrego męża. O czystość, siłę miłości. Pielgrzymi zapisali swoimi intencjami kilkadziesiąt zeszytów. 18. dnia każdego miesiąca na Drogę Krzyżową Karoliny przyjeżdżają wierni z całej Polski. Czasem ponad tysiąc osób. Ks. Szostak:

- To naturalny szlak męczeństwa wyznaczony jej krokami. Różne stany - nauczyciele, klerycy, młodzież układają własne rozważania jej ostatniej drogi.

- To świadczy o tym, jak jest ważna dla wszystkich - uważa proboszcz. - Moja parafia, licząca 1450 wiernych, dzięki Karolinie rozrasta się. Wierni o Błogosławionej mówią „nasza”. Zwracają się do niej po imieniu, czasem zdrobniale, swojsko. Działają w 11 grupach liturgicznych, 32 różach różańcowych, Dziewczęcej Służbie Maryjnej, Akcji Katolickiej. Całe rodziny ustawiają się w kolejce do sprzątania świątyni, bo traktują ją jak dom.

- To promieniowanie Karoliny - twierdzi ich duszpasterz. Przyszedł tu z Bochni dwa lata temu. Przedtem nie fascynowała go postać Błogosławionej. Widział ją tylko na jakiejś nieudanej płaskorzeźbie. Dziś jest pod urokiem jej wizerunków dłuta Tadeusza Kowala. Podoba mu się też polichromia Romana Kalarusa w kościele w Tychach, gdzie Karolina ma jasny długi warkocz.

- Dobrze, że nie zachowała się jej fotografia - mówi. - Każdy ją może sobie domyśleć. Ona nie była takie „ciepłe kluski”, ale twardo stąpała po ziemi. Krępej budowy ciała, pracowała w domu, we dworze, nigdy nie chorowała, musiała być silna.

Marzena Macko mieszka tam gdzie Karolina, w Śmietanie. Ma 15 lat, chodzi do III klasy gimnazjum im. Jana Pawła II. Spotykamy się w szkole. - Cały świat mówi o Karolinie nie dlatego, że była piękna - opowiada. - Nie była tak bardzo ładna, żeby błysnęła urodą. Była zwykłą, wiejską dziewczyną, ale wszystkie czynności wypełniała w sposób nadzwyczajny. Marzena od trzech lat jest przewodniczką Dziewczęcej Służby Maryi. Ma pod opieką piętnaście dziewczynek z podstawówki. Modlą się o kanonizację Błogosławionej. Zajmuje się przygotowaniem oprawy liturgicznej Mszy w kaplicy domu Kózków i w kościele. - Ładnie śpiewa - chwali ją proboszcz. - Oprowadza też pielgrzymki.

- Opowiadam, że przy niej nie można było popełnić najmniejszego grzechu - mówi. - Kiedy ją ktoś na przykład wyzwał, zwracała mu uwagę nie dlatego, że obraził ją, ale Pana Boga. Ludzie są zadziwieni jej postacią. Marzena stara się naśladować Karolinę. - Dzięki niej poprawiłam się w zachowaniu, więcej się uczę, częściej chodzę do kościoła - wylicza. - Rozmawiamy o niej nie tylko na religii.

Ubiłem dziewoję”

Do domu pani Marii Kotwy nie prowadzi żadna droga. Trzeba jechać przez pole. W sadzie chata przypominająca dom Kózków. W środku, mimo południa, ciemnawo. Tylko płomyk lampki drży pod obrazem Jezusa z otwartym sercem. - Pali się dzień i noc od 30 lat - mówi 96-letnia gospodyni. - Nigdy nikomu niczego nie zazdrościłam, ani pieniędzy, ani urody, tylko Karolinie świętości. Tak sobie myślę, dlaczego nie jestem taka pobożna jak ona?

Przez lata była katechetką. Mieszka sama. Na stole leżą jej wiersze o Błogosławionej. Widziała ją tylko raz, kiedy miała 7 lat (w tym roku Karolina miałaby 105 lat): - Chciałam ją poznać, bo słyszałam jej śliczny śpiew. Tego dnia wracała z kościoła waleńskimi polami. Sąsiadka zawołała do mojej mamy: „Karolina idzie, chodźmy ją posłuchać”. Wyrwałam się w żyto, żeby dolecieć pierwsza, ale byłam malucha, to się w nie zawikłałam. Wreszcie dochodzę do miedzy, a tam wyskakują kuropatwy. Z takim krzykiem, że się przelękłam. Wtedy Karolcia mnie zobaczyła: „Nie płacz, mała, to są ptaszki, Pan Bóg je stworzył”. Poszła pod krzyż i po swojemu pięknie zaśpiewała „W krzyżu cierpienie”. Odtąd męczyłam mamę, żeby poszła ze mną do Karolci. Jak już żeśmy się wybrały, to była w kościółku i jej nie zobaczyłam. Lepiej znał ją mój brat, Jan. Robili razem przy żniwach we dworze. Piętnaście kosiarzy i tyluż odbieraczy. Mówił, że Karolcia stale coś szeptała. Jak ją zapytał co, wyznała, że prosi Matkę Boską, żeby pomogła jej odbierać zboże. Bardzo mu się to spodobało. I ona sama też. Mówił, że ma włosy troszku rudawe i delikatne piegi, które ją nie szpeciły, bo była miła na twarzy. Kiedy słyszeli sygnaturkę z kościoła na Anioł Pański, cała ta czereda szła na plac obiadowy. A tu mój brat widzi, że Karolcia klęczy na ściernisku gołymi kolanami. Dawniej nie było spodni, tylko majtusie, sukienka i kolana zawsze w pogotowiu. Odmawiała Anioł Pański. „Miejcie ją za przykład” - pokazywał innym. A potem jadła czarny chleb i kawę, nie chciała wziąć od niego kurzyny. „Mnie wystarczy, co mam” - tłumaczyła. Mama opowiadała, jak jej ojciec w tamten czas strasznie płakał. A to żołnierz rosyjski dostał żądzy, przeszyła go elektryczność. Bidula uciekła w młodnik. Gubiła pantofle, chustkę, kurtkę. Potem kobiety z Otwinowa opowiadały, że widziały takiego. Bił się w piersi i patrzał na las: „Ubiłem dziewoję”. Pojechał w stronę promu na Dunajcu i przepadł.

Byłam na pogrzebie Karolci i przeniesieniu zwłok. Śpiewałam: „Zwiędłaś jak kwiecie kosą ścięte, czysta Twa dusza stanęła przed Boski tron”.

Czemu ma nie być we wsi cudów

W Zabawie, tak jak w innych miejscach, gdzie żyli święci, panuje nastrój uroczysty, jakieś święto. Wszyscy są przekonani o stałej obecności i wstawiennictwie Błogosławionej. Nawet tragiczne wydarzenia układają im się w jakiś widoczny z góry sens. Liczy się tu nowy czas, wyznaczony urodzinami Karoliny. 67-letnia pani Wanda Rzepka wspomina cudowne uzdrowienia z wgłobienia jelita, trzy lata temu:

- Czekałam w szpitalu w Tarnowie na operację i modliłam się w szpitalnej kaplicy, sam na sam z Karoliną. Wypisali mnie ze szpitala bez operacji, po samoczynnym ustąpieniu choroby. Teraz modlę się do niej jeszcze goręcej. Pani Maria co dzień odmawia własną koronkę do Karoliny. Kiedy jej męża kopnął koń, gdy się ocknął, zawołał: „Gdzie Karolina?”. Nawet nie musiał iść do lekarza. Pani Janina tydzień temu wjechała na rowerze pod ciężarówkę.

- Jak po śmierć - opowiada. - Tylko sobie pomyślałam: „O Karolino!”. Obtarła jedynie rękę. - Wszyscy się modlą i tyle cudów się daleko dzieje, to czemu ma ich nie być tu, we wsi, pod jej opieką? - pyta.

Droga Krzyżowa błogosławionej Karoliny rozpoczyna się za rodzinnym domem. Pierwsze stacje prowadzą przez łąkę, koło rozrosłej, wysokiej gruszy. Na skraju lasu, gdzie rozstała się z ojcem, rozpoczyna się ciąg krzyży, znaczący drogę ucieczki. Żółte drewno świeci wśród zieleni. 30 minut szybkim krokiem. Półtora kilometra. Według badań lekarskich, przeprowadzonych przez dr. Zdzisława Marka, profesora medycyny sądowej, ścigający ją żołnierz rosyjski zadał jej szereg ran szablą. Pierwszy cios trafił w czoło. Drugi, w prawe przedramię, spowodował oderwanie mięśni od łokci po puls. Trzeci został zadany w lewą rękę, tak że straciła jeden palec. Czwarty raz uderzył ją pod kolanem. Za piątym - przeciął ciało od szyi aż do piersi. Szóste było pchnięcie w gardło. Miała wtedy 16 lat. Dużo tu dębów, symbolizujących męstwo. Żołędzie chrzęszczą pod stopami. Październikowe, nadgryzione przez jakieś owady liście mają kolor krwi.


19 listopad. Św. Mechtylda (Matylda) z Hackeborn

Mechtylda przyszła na świat około 1241 roku w niemieckim Hackeborn. Jej siostrą była Gertruda, która przez wiele lat pełniła funkcję opatki w benedyktyńskim klasztorze w Helfta.

 

Zamiłowanie do modlitwy i bożej miłości rozpalił w sercach zakonnic dominikanin Henryk z Halle. To między innymi dzięki jego charyzmie, święta Mechtylda – zwana czasem też Matyldą – i święta Gertruda odkryły w sobie zdolności, dzięki którym doświadczać mogły objawień i stanów mistycznych. Z czasem postanowiono je zapisywać, dzięki czemu powstała „Księga szczególnej łaski” – cieszący się ogromną popularnością w średniowieczu tekst, który doczekał się niezliczonej ilości manuskryptów, a z czasem także i druków.

Na co dzień Mechtylda prowadziła przyklasztorną szkołę oraz pełniła rolę przewodniczącej w liturgii kantorki. Uznaje się ją również za jedną z prekursorek nabożeństwa do Serca Jezusowego, które często - za sprawą swych mistycznych przeżyć – późniejsza święta miała w swych wizjach oglądać. I nie tylko oglądać...

Jak pisał ksiądz Wincenty Zalewski: „dnia pewnego została dopuszczona do szczęścia, jakie przypadło w udziale św. Janowi Apostołowi, gdy przy Ostatniej Wieczerzy Chrystus Pan pozwolił jej położyć głowę na swoim Sercu. Jak wyznaje Święta, czuła wtedy bicie Jezusowego Serca. Swoje nabożeństwo do Serca Pana Jezusa streszcza św. Mechtylda w tych słowach: ‘Gdyby trzeba było opisać wszystkie dobrodziejstwa, jakie otrzymałam od kochającego Serca Boga, trzeba by księgi grubszej niż brewiarz używany w jutrzni’. A wiemy, jak potężne to księgi”.

Mechtylda zmarła 19 listopada 1299 roku. Szczególnie czczona jest w Niemczech oraz w zakonie benedyktyńskim.

 

Bł. Salomea

Była córką księcia małopolskiego Leszka Białego i Grzymisławy, księżniczki ruskiej. Urodziła się na przełomie 1211/1212 r.

 

Mając zaledwie 6 lat została zaręczona z księciem węgierskim Kolomanem, co miało utrwalić pokój między Polską a Węgrami. Salomea poślubiła wkrótce Kolomana, od początku przyrzekając - za zgodą męża - zachowanie dziewictwa.

W roku 1219, w wieku 8 lat, zasiadła z mężem na tronie halickim. Wkrótce potem, po klęsce z wojskami księcia nowogrodzkiego Mścisława, zostali zmuszeni do rezygnacji z Halicza i udali się na Węgry. W 1241 r. Koloman zmarł na skutek ran odniesionych w bitwie z Tatarami.

Po jego śmierci niedoszła królowa Węgier wróciła do Polski. Tu jej młodszy brat, Bolesław Wstydliwy, otoczył ją swoją opieką.

W 1268 r. poważnie się rozchorowała. W spisanym testamencie wszystko co miała, przekazała klasztorowi. Zastrzegła wszakże, że w razie katastrofy, takiej jak pożar czy wojna, jej majątek może zostać przeznaczony na odbudowę klasztoru lub kościoła. Zmarła w opinii świętości 17 listopada 1268 r. Starania o jej kanonizację rozpoczęto zaraz po śmierci, jednak Salomeę ogłosił błogosławioną dopiero Klemens X 17 maja 1672 r.


20 listopad. Św. Rafał Kalinowski

Drewniany krzyżyk, dziś już złamany, i srebrna łyżeczka, używane przez niego na Syberii. Metalowy pas pokutny, który zakładał na biodra, i brązowy szalik z włóczki, na którym wyszyto inicjały O.R. – ojciec Rafał. Te przedmioty przypominają o długiej drodze, która zaprowadziła Józefa Kalinowskiego ku świętości.

Czerna – niewielka, malowniczo położona miejscowość w pobliżu Krakowa. Na wzgórzu porośniętym lasem – klasztor karmelitów bosych. W weekendy tutejsze sanktuarium Matki Bożej Szkaplerznej zapełnia się pielgrzymami. W dzień powszedni panuje tu cisza.

Święty Rafał Kalinowski długo poszukiwał tej ciszy. Choć myśl o powołaniu zakonnym pojawiała się już w latach młodzieńczych, to jednak w czasie studiów i służby w wojsku carskim zagłuszył ją w sobie. Przez dziesięć lat nie przystępował do spowiedzi. Mimo to niespokojne serce Józefa (takie imię otrzymał na chrzcie) nużyło się życiem w Petersburgu – mieście pełnym przepychu i zbytków. „Co do mnie, to czuję, że nigdy siebie nie zaspokoję, zawsze mi będzie czegoś brakować” – pisał w listach.

Niespokojne serce 

Urodził się w 1835 roku w Wilnie. Matka zmarła zaraz po jego porodzie, a ojciec ożenił się z jej siostrą, która odeszła równie szybko. Pan Andrzej Kalinowski został sam z pięciorgiem dzieci, ale ten stan nie trwał długo. Po niespełna dwóch latach Andrzej poznaje Zofię Puttkamer, córkę Maryli Wereszczakówny – tej samej, do której wzdychał młody Adam Mickiewicz. Zofia jest dużo młodsza od Andrzeja, ale miłość okazuje się silniejsza. Za kilka miesięcy Andrzej Kalinowski ożeni się po raz trzeci.

Choć dla dorastającego chłopca ta sytuacja z pewnością nie była łatwa, Józef wzrastał w atmosferze miłości. Przychodzi jednak czas studiów – najpierw w Instytucie Agronomicznym w Hory-Horkach pod Orszą, a potem w Mikołajewskiej Akademii Inżynierii Wojskowej w Petersburgu, co wiąże się z nadaniem stopnia porucznika w armii carskiej. Józef zachwyca się zdobyczami dziewiętnastowiecznej techniki, ma powodzenie u kobiet z zamożnych domów. Po studiach, jako ceniony inżynier, prowadzi badania przy wytyczaniu kolei żelaznej na trasie: Odessa–Kijów–Kursk, a następnie pracuje przy rozbudowie i umocnieniu fortecy w Brześciu Litewskim. To wszystko nie przynosi mu ukojenia. „Rzucony od lat kilkunastu w życie tułacze” – tak ocenia swoją egzystencję w tamtym czasie.

Zapał nie wygasł 

Prawdziwa tułaczka miała dopiero nadejść. Przekonujemy się o tym, patrząc na ścianę kaplicy św. Rafała w Czernej, na której znajdują się trzy obrazy Jerzego Kumali przedstawiające trzy kolejne etapy życia Świętego. Najpierw widzimy go jako ministra wojny na Wileńszczyźnie, podczas powstania styczniowego. Pod pretekstem słabego zdrowia odrzucił mundur oficerski, by przyłączyć się do rządu powstańczego i stać się, obok Konstantego Kalinowskiego, jedynym przedstawicielem naczelnej władzy powstańczej na Litwie.

Na drugim obrazie Święty ukazuje nam się jako zesłaniec – za udział w powstaniu został skazany na karę śmierci, którą jednak zamieniono na dziesięć lat katorgi na Syberii. Pracuje w warzelniach soli w Usolu, a po amnestii przebywa w Irkucku, Permie i Smoleńsku. Wreszcie – po powrocie do Polski, podjęciu zadań wychowawcy księcia Augusta Czartoryskiego i podróżach z nim do sanatoriów Francji i Szwajcarii – widzimy już Józefa jako zakonnika, przesiadującego godzinami w konfesjonale. – Przemiana Józefa Kalinowskiego była raczej procesem niż nagłym olśnieniem – twierdzi oprowadzający nas karmelita, ojciec Piotr Karauda. – Po latach przyznawał, że w młodości zaniedbywał praktyki religijne, ale zapał do wewnętrznej pobożności w nim nie wygasł.

Męczennik konfesjonału 

Opór przed spowiedzią przełamał podczas zawieruchy powstania styczniowego. Modlitwy przybranej matki i gorące prośby młodszej siostry Maryni okazały się owocne. Od tego czasu coraz silniej dojrzewa w nim myśl o wstąpieniu do zakonu, nie jest to jednak możliwe podczas zesłania. Dopiero w 1877 roku, za namową sióstr karmelitanek, modlących się o odnowę zakonu karmelitów bosych w Polsce, przyjmuje habit i imię: Rafał od św. Józefa. Cztery lata później składa uroczyste śluby zakonne i wyjeżdża do Czernej, a po roku jest już tam przeorem. Jako wspaniały spowiednik zyskuje miano „męczennika konfesjonału”.

Ojciec Bronisław Jarosiński, karmelita bosy z Wadowic, gdzie ojciec Rafał założył klasztor, wspominał: „W Wadowicach w niedziele i święta o godzinie 4.45 – kiedy otwierano kościół – już kilkaset ludzi stało przed kościołem z dalekich stron, a niektórzy z nich wyszli z domu o północy (…) Ojciec Rafał wstawał o 3.45; od 4.00 do 5.00 odprawiał rozmyślanie w chórze zakonnym; o 5.00 odmawiał prymę i tercję, potem spowiadał do Mszy, a po dziękczynieniu ponownie szedł do konfesjonału, w którym często pozostawał do późnych godzin popołudniowych, a niejednokrotnie aż do wieczora”.

Zmarł w opinii świętości w Wadowicach, a pochowano go na cmentarzu w Czernej. Dziś jego relikwie spoczywają w kaplicy św. Rafała. Zachowały się po Świętym pamiątki, które można oglądać w klasztornym muzeum. Jest wśród nich drewniany krzyżyk, dziś już złamany, i srebrna łyżeczka, których używał na Syberii. Jest brzozowy krzyż i kamienie – pamiątki z więzienia w Tobolsku. Jest metalowy pas pokutny, który zakładał na biodra, i brązowy szalik z włóczki, na którym wyszyto inicjały O.R. – ojciec Rafał. Trudno patrzeć na te przedmioty bez wzruszenia. Przypominają one o długiej drodze, która zaprowadziła Józefa Kalinowskiego ku świętości.


 

21 listopad. Ofiarowanie NMP w świątyni

Przekonanie, że Maryja została jako dziecię ofiarowana w świątyni, opiera się na bardzo dawnej tradycji chrześcijańskiej.

 

Skąd takie święto

Kiedy Najświętsza Maryja Panna miała 3 lata, została przez swoich rodziców św. Joachima i św. Annę ofiarowana w świątyni. Miała przebywać tam aż do swoich zaślubin ze św. Józefem. Ku uczczeniu tej tajemnicy obchodzono osobne święto najpierw w Jerozolimie, potem na całym Wschodzie (w. VIII). W 1372 roku wprowadził je w Avinionie papież Grzegorz XI, a w 1585 roku papież Sykstus V rozszerzył je na cały Kościół.

Było nie było

Przekonanie, że Maryja została jako dziecię ofiarowana w świątyni, opiera się na bardzo dawnej tradycji chrześcijańskiej. Potwierdzają ją starodawne pisma apokryficzne. Być może to one właśnie inspirowały to przekonanie. I tak w „Protoewangelii Jakuba”, w apokryfie napisanym ok. 140 roku po narodzeniu Pana Jezusa, czytamy, że rodzicami Maryi byli św. Joachim i św. Anna, że stali się rodzicami Maryi w bardzo późnym wieku. Dlatego przed swoją śmiercią oddali Maryję na wychowanie i naukę do świątyni, kiedy Maryja miała zaledwie trzy lata. Opis ten powtarza apokryf z VI wieku: „Księga Narodzin Błogosławionej Maryi i Dziecięctwa Zbawiciela”, jak też z tego samego czasu pochodzący inny apokryf „Ewangelia Narodzenia Maryi”.

Znaczna większość autorów katolickich odrzuca możliwość pobytu Maryi w świątyni. Na poparcie swojej wielkiej rezerwy wobec faktu ofiarowania Maryi wysuwają następujące argumenty: nie mamy żadnego potwierdzenia w Piśmie świętym, by przy Świątyni istniał jakiś przybytek dla dziewcząt. Owszem, biorąc pod uwagę, że niewiastom wstęp w obręb świątyni był zakazany, wydaje się rzeczą nieprawdopodobną, by miały tam być dzieci, których wychowaniem musiałyby się zająć niewiasty. Nadto przeciwnicy nie widzą sensu dla takiego internatu czy szkoły. W mentalności żydowskiej, w duchu mozaizmu było to rzeczą nie do pomyślenia.

A jednak, zdaniem niektórych współczesnych pisarzy, możliwości internatu dla dziewcząt nie można zupełnie wykluczyć. Ich zdaniem była konieczna potrzeba prania i naprawy kapłańskich szat liturgicznych, jak również dostarczanie nowych paramentów. Do tej pracy najlepiej nadają się niewiasty. Mogła więc istnieć taka szkoła w Jerozolimie, jeśli nie w cieniu samej świątyni, to w jej pobliżu. Świadectwo apokryfów jest bardzo dawne, bo pochodzi z początków chrześcijaństwa (w. II), co ma przecież swoją wymowę. Zwolennicy powołują się również na tekst Biblii, która podaje, że za czasów Machabeuszów był taki internat dla dziewcząt. Czytamy bowiem, że kiedy Heliodor wpadł do świątyni, by ją ograbić „zamknięte dotychczas dziewczęta, jedne pobiegły do bram, inne na mury, inne wreszcie wychylały się przez okna. Wszystkie zaś wyciągały ręce do nieba i wznosiły błagania” (2 Mch 3,19-20). A przecież od owych czasów do narodzenia Maryi upłynęło zaledwie ok. 150 lat. Można więc przypuszczać, że w pobliżu świątyni był internat dla młodych dziewcząt, poświęconych Panu Bogu, które mogły zajmować się także wyrobem czy ozdabianiem szat liturgicznych kapłanów.

Wszystko to jednak są domysły. W kościołach wschodnich panuje zgodne przekonanie, że Maryja faktycznie była ofiarowana w świątyni. Potwierdzają to bardzo liczne wypowiedzi pisarzy kościelnych. Zapewne, oprócz powagi apokryfów, na których się oparli, o ustanowieniu święta Ofiarowania Maryi w świątyni zadecydował w niemałej mierze również paralelizm świąt Maryi i Jezusa. Skoro Kościół obchodzi uroczyście: Narodzenie Pana Jezusa i Jego Ofiarowanie w świątyni, dlaczego nie miałby święcić dnia Narodzenia Maryi i Jej Ofiarowania w tejże świątyni? Paralelizm ten obserwujemy także w innych świętach: Poczęcia Jezusa (25 III) i Poczęcia Maryi (8 XII), Wniebowstąpienia Pana Jezusa i Wniebowzięcia Maryi (15 VIII), Serca Jezusa i Serca Maryi.

Świątynia w domu

Jeśli odrzucimy możliwość ofiarowania Maryi w świątyni, to jednak musimy przyjąć, że sam dom Maryi przypominał świątynię w klimacie pobożności i zachowania prawa.

Być może, Kościół przez ustanowienie święta Ofiarowania Maryi w świątyni i przez fakt zachowania tego święta w najnowszej liturgii, chciał przypomnieć prawdę zasadniczą, nie podlegającą żadnej wątpliwości, że Maryja od wieków była przeznaczona w planach Bożych dla wypełnienia wielkiej zbawczej misji. Upatrzona przez Opatrzność na Matkę Zbawiciela przez to samo stała się darem ofiarnym Ojcu niebieskiemu. Nadto do swojej misji Maryja przygotowywała się bardzo pilnie i z całym oddaniem. Świadczą o tym chociażby jej własne słowa, które w chwili Zwiastowania wypowiedziała do niebieskiego posła, archanioła Gabriela: „Oto ja służebnica Pańska” (Łk 1,38). Świadomie nazywa się Maryja służebnicą Boga, gotową wypełnić swoim życiem wolę Bożą, chociażby miało to od niej wymagać największych ofiar i wyrzeczeń.

I chyba w tym jest dla nas jakaś aktualność tego święta. Ale w tajemnicy tego dnia tkwi również i nasza misja. Zazwyczaj nie mamy kłopotu woli Bożej rozeznać. Sam bowiem Bóg tak zwykle układa koleje naszego życia, że w nich już mieści się nasze posłannictwo i zadania. Bóg żąda jedynie od nas gotowości i zaufania. Nader szczodra nagroda spotkała Maryję za ofiarowanie się Bogu, chociaż zdawało się, że życie Matki Mesjasza powinno potoczyć się zupełnie innymi torami. I dla nas również może być nasz własny los zagadką, może nawet budzą się wątpliwości i powstają opory. Dochować wierności Bogu nawet w takiej sytuacji, zawierzyć Bogu, to jest ofiarą prawdziwą i tak bardzo Panu Bogu miłą! Nie pozostanie też bez odpłaty.

Ku czci tajemnicy Ofiarowania Najświętszej Maryi powstało aż 15 zakonnych rodzin: l męska i 14 żeńskich. Już to samo świadczy, jak bardzo to święto było w Kościele popularne. W Polsce działają Siostry Prezentki, założone w roku 1626 w Krakowie przez Zofię z Maciejowskich Czeską dla nauczania i wychowania dziewcząt.



Bł. Franciszka Siedliska

Czym jest Nazaret? Na zewnątrz praca, a w głębi duszy najściślejsze zjednoczenie z Bogiem.

 

Wiele zależy od rodziny, ale nie wszystko. Dowodem na to jest życie bł. Franciszki Siedliskiej (ur. 1842). Przyszła na świat w zamożnej ziemiańskiej rodzinie w Roszkowskiej Woli. Rodzice dbają o edukację córki. Uczą ją guwernantki, a ojciec planuje karierę artystyczną. Sądząc po portretach, musiała być piękną dziewczyną. Franciszka cierpi na chroniczną chorobę kręgosłupa. Rodzice wysyłają ją na leczenie do najlepszych uzdrowisk Europy. W domu ma wszystko z wyjątkiem wiary.

Pisała, że wychowała się w „domu, gdzie Bóg nie był Panem”. W obojętnym religijnie domu pojawia się powołanie zakonne. Ośmioletnia Franciszka tak mocno przeżywa Pierwszą Komunię, że chce pójść do klasztoru. Ojciec usiłuje wybić jej to z głowy i rozgląda się za kandydatem na jej męża. Dziewczyna trwa jednak w świętym uporze. W wieku 22 lat składa prywatny ślub czystości. Chce należeć tylko do Boga, ale przyrzeka ojcu, że pozostanie z rodziną, dopóki będzie żył. Ojciec nawraca się przed śmiercią i umiera pojednany z Bogiem.

W tym samym roku 28-letnia Franciszka zostaje zakonnicą, początkowo jako tercjarka franciszkańska. Wkrótce organizuje nowe zgromadzenie Najświętszej Rodziny z Nazaretu, pobłogosławione w 1873 przez papieża Piusa IX. Założycielka przybiera imię Maria od Pana Jezusa Dobrego Pasterza. Polska jest pod zaborami, dlatego pierwszy dom powstaje w Rzymie. Chorowita dziewczyna z niezwykłą energią pracuje nad rozwojem zgromadzenia. W 1881 pierwsze nazaretanki trafiają do Polski, do Krakowa. Pracują w szkołach, sierocińcach, ochronkach, internatach. Pomagają samotnym matkom i bronią życia nienarodzonych. Siostra Maria wysyła siostry do pracy wśród Polonii. Umiera w 1902 r. w Rzymie, Jan Paweł II beatyfikuje ją w 1989 r.

Ta, której brakowało w rodzinnym domu wiary, stworzyła zgromadzenie żyjące ideałem Rodziny z Nazaretu. Tak go opisuje: „na zewnątrz praca, obowiązek… i wszystko to uprzejmie, miłośnie, pogodnie i swobodnie, aby wszystkich do Pana Jezusa pociągnąć. Ale tam, w głębi duszy, najściślejsze zjednoczenie z Bogiem, miłość najczystsza, poświęcenie, ciągła ofiara, wyniszczenie siebie, zapomnienie o sobie, tam — najściślejsza z Panem Jezusem więź”. To prawdziwy Nazaret w sercu.


22 listopad. Św. Cecylia - piękno, miłość, śmierć i muzyka

Żołnierze, którzy aresztowali Cecylię, byli pod takim wrażeniem jej urody, że błagali ją, by odstąpiła od wiary.

 

Była olśniewająco piękna. Pochodziła ze znakomitej rzymskiej rodziny. Jako młoda dziewczyna Cecylia zakochała się na zabój… w Jezusie Chrystusie. Jemu ślubowała wierność bez względu na wszystko. Rodzice mieli jednak inne plany. Przeznaczyli córkę dobrze urodzonemu poganinowi Walerianowi. Dzień przed ślubem Cecylia wyznała swoją tajemnicę narzeczonemu. Ten nie tylko, że uszanował jej ślub czystości, ale sam się nawrócił i wraz ze swoim bratem przyjął chrzest z rąk papieża św. Urbana. Wkrótce w Rzymie wybuchło kolejne krwawe prześladowanie chrześcijan. Cecylię, jej męża i szwagra skazano na śmierć. Żołnierze, którzy ją aresztowali, byli pod takim wrażeniem jej urody, że błagali ją, by odstąpiła od wiary. Cecylia miała im odpowiedzieć: „Umrzeć nie znaczy stracić swej młodości, lecz zamienić ją na lepszą. Jest to tak, jakby oddać błoto, a otrzymać w zamian złoto. Mój Pan oddaje stokroć więcej, niż Mu się ofiaruje”. Zginęła okrutną śmiercią. Duszono ją parą w łaźni, w końcu podcięto gardło. Konała jeszcze dwa dni.

Wszystko to działo się na przełomie II i III wieku. Historia jej męczeństwa obrosła przez wieki pobożną legendą. Św. Cecylia stała się jednym z najbardziej czczonych rzymskich męczenników. Pochowano ją w katakumbach. W XI wieku odkryto jej ciało, zachowane w stanie nienaruszonym. Szczątki przeniesiono do bazyliki jej imienia wybudowanej na Zatybrzu, prawdopodobnie w miejscu, w którym mieszkała. Kilka wieków później artysta rzeźbiarz Stefano Maderna wykonał dla tej bazyliki niezwykle ekspresyjną marmurową rzeźbę, przedstawiającą ciało św. Cecylii odnalezione w katakumbach: młoda kobieta niezwykłej urody leżąca na boku z twarzą na ziemi, z podciętą szyją i ramionami wyciągniętymi wzdłuż ciała.

Św. Cecylię uznano za patronkę muzyki kościelnej dopiero w średniowieczu. Dlaczego? Być może dlatego, że w aktach męczeństwa znaleziono zapis mówiący o tym, że gdy na weselu Cecylii grały instrumenty muzyczne, ona w swoim sercu śpiewała hymny tylko Bogu.

W historii tej młodej rzymskiej męczennicy spotykają się trzy żywioły: piękno, miłość i śmierć. Tradycja dodała jeszcze jeden: muzykę ku chwale Boga. Święta Cecylia wyśpiewała swoim życiem najpiękniejszą pieśń, pieśń ku chwale Boga. Kto chce skomponować wielogłosowy utwór muzyczny, musi opanować sztukę kontrapunktu, czyli umiejętność równoczesnego prowadzenia różnych linii melodycznych, tak by razem wszystko brzmiało pięknie, w harmonii. By życie stało się pieśnią dla Pana, potrzebna jest także w życiu sztuka kontrapunktu. Tak kochać, tak wierzyć, tak pracować, tak cieszyć się i smucić, tak dojrzewać i starzeć się, wreszcie tak umierać, by nie było zgrzytów, dysharmonii, ale by wszystkie żywioły, które pojawiają się w ludzkim życiu, zagrały razem ku chwale Najwyższego. Pewien mądry rabin powtarzał swoim uczniom: każdego dnia pieśń, każdego dnia pieśń.


23 listopad. Święty Klemens Rzymski

(...) Co do jego życia najważniejsze jest świadectwo św. Ireneusza, który do roku 202 był biskupem Lyonu. Zaświadcza on, że Klemens "widział Apostołów", "spotykał się z nimi" i "miał jeszcze w uszach ich przepowiadanie, a przed oczyma miał ich tradycję" (...)

 

Drodzy bracia i siostry,

w ubiegłych miesiącach snuliśmy rozważania na temat postaci poszczególnych Apostołów i pierwszych świadków wiary chrześcijańskiej, wspominanych w pismach nowotestamentalnych. Obecnie skierujemy naszą uwagę na Ojców Apostolskich, to znaczy na pierwsze i drugie pokolenie w Kościele po Apostołach. W ten sposób możemy zobaczyć, jak rozpoczęła się droga Kościoła w historii.

Święty Klemens, biskup Rzymu w ostatnich latach pierwszego wieku, jest trzecim następcą Piotra, po Linusie i Anaklecie. Co do jego życia najważniejsze jest świadectwo św. Ireneusza, który do roku 202 był biskupem Lyonu. Zaświadcza on, że Klemens "widział Apostołów", "spotykał się z nimi" i "miał jeszcze w uszach ich przepowiadanie, a przed oczyma miał ich tradycję" (Adv. Haer. 3,3,3). Późniejsze świadectwa, między czwartym a szóstym wiekiem, przypisują Klemensowi tytuł męczennika.

Autorytet i prestiż tego Biskupa Rzymu były takie, że przypisano mu różne pisma, z których jednak jedynym pewnym jego dziełem jest List do Koryntian. Euzebiusz z Cezarei, wielki "archiwista" początków chrześcijaństwa, tak oto przedstawia ten dokument: "Przekazywany jest z pokolenia na pokolenie list Klemensa, uznany za prawdziwy, wielki i budzący podziw. Został napisany przez niego, w imieniu Kościoła Rzymu, do Kościoła Koryntu... Wiemy, że od dawna i jeszcze za naszych dni czytany on jest publicznie podczas zgromadzeń wiernych" (Hist. Kośc. 3,16). Listowi temu przypisano charakter niemal kanoniczny. Na początku tego tekstu - napisanego po grecku - Klemens skarży się, że "nagłe przeciwności, pojawiające się jedna po drugiej" (1,1) uniemożliwiły mu szybszą interwencję. Za te "przeciwności" należy uznać prześladowania z czasów Domicjana: dlatego datę powstania listu należy odnieść na okres zaraz po śmierci cesarza i na koniec prześladowań, to znaczy wkrótce po roku 96.

Interwencję Klemensa - jesteśmy wciąż w I wieku - wywołały poważne problemy, z jakimi borykał się Kościół Koryntu: kapłani tej wspólnoty zostali bowiem usunięci przez niektórych młodych kontestatorów. Pożałowania godną historię przypomina, raz jeszcze, św. Ireneusz, który pisze: "Za Klemensa, ponieważ doszło do niemałego konfliktu wśród braci z Koryntu, Kościół Rzymu wystosował do Koryntian niezwykle ważny list, by ich pojednać w pokoju, odnowić ich wiarę i głosić tradycję, którą niedawno otrzymał on od Apostołów" (Adv. Haer. 3,3,3). Moglibyśmy więc powiedzieć, że list ten stanowi pierwszy przejaw prymatu rzymskiego po śmierci św. Piotra. List Klemensa podejmuje tematy drogie św. Pawłowi, który napisał do Koryntian dwa wielkie listy, w szczególności dialektykę teologiczną, stale aktualną, między głoszeniem zbawienia a nakazem moralnego zaangażowania. Przede wszystkim jest w nim radosna zapowiedź łaski, która zbawia. Pan uprzedza nas i ofiarowuje nam przebaczenie, daje nam swoją miłość, łaskę bycia chrześcijanami, Jego braćmi i siostrami. Wiadomość ta napełnia radością nasze życie i daje pewność naszemu działaniu: Pan uprzedza nas zawsze swoją dobrocią a dobroć Pana zawsze jest większa od wszystkich naszych grzechów. Musimy jednak zaangażować się w sposób zgodny z otrzymanym darem i odpowiedzieć na zapowiedź zbawienia wielkodusznym i śmiałym wstąpieniem na drogę nawrócenia. W stosunku do wzoru Pawłowego nowością jest fakt, że Klemens, po części doktrynalnej i praktycznej, które tworzyły listy św. Pawła, umieszcza "wielką modlitwę", która w praktyce zamyka list.

Bezpośrednia okazja do napisania listu umożliwia biskupowi Rzymu wypowiedzenie się na temat tożsamości Kościoła i jego misji. Jeżeli w Koryncie doszło do nadużyć, zauważa Klemens, to powodu należy szukać w osłabieniu miłości i innych niezbędnych cnót chrześcijańskich. Dlatego wzywa on wiernych do pokory i braterskiej miłości - dwóch cnót prawdziwe konstytutywnych dla bycia w Kościele: "Jesteśmy świętą cząstką - upomina - czyńmy zatem to wszystko, czego wymaga świętość" (30,1).

W szczególności Biskup Rzymu przypomina, że sam Pan "ustanowił, gdzie i kto z Jego woli winien pełnić posługę liturgiczną, aby wszelka rzecz, czyniona mądrze i za Jego przyzwoleniem, potrafiła odpowiadać Jego woli... Albowiem najwyższemu kapłanowi powierzone zostały funkcje liturgiczne jemu właściwe, kapłanom zostało przydzielone właściwe im miejsce, do lewitów należy ich własna posługa. Człowiek świecki związany jest normami świeckimi" (40,1-5: warto zauważyć, że tu, w tym liście z końca I wieku, po raz pierwszy w literaturze chrześcijańskiej, pojawia się grecki termin "laikós", który oznacza "członka laosu", czyli "ludu Bożego").

W ten sposób, odwołując się do liturgii starożytnego Izraela, Klemens ujawnia swój ideał Kościoła. Jest on zgromadzony "przez jedynego Ducha, który został na nas wylany" i który tchnie w rozmaite członki Ciała Chrystusa, w którym wszyscy, połączeni bez żadnego podziału, są "jedni drugich członkami" (46,6-7). Wyraźne rozróżnienie między "świeckimi" a hierarchią w żadnym wypadku nie oznacza przeciwstawienia, lecz ukazuje jedynie ten organiczny związek jednego ciała, organizmu, o różnych funkcjach. Kościół bowiem nie jest miejscem zamieszania i anarchii, gdzie każdy może robić, co chce w każdym momencie: w organizmie tym, o wyraźnej strukturze, każdy pełni swą posługę zgodnie z otrzymanym powołaniem. Co do przywódców wspólnoty, Klemens wykłada jasno naukę o sukcesji apostolskiej. Normy, którymi się ona kieruje, w ostateczności pochodzą od samego Boga. Ojciec wysłał Jezusa Chrystusa, który z kolei posłał Apostołów. Oni zaś wysłali pierwszych przywódców wspólnot i ustalili, że po nich nastąpić mają inni godni mężowie. Wszystko zatem przebiega "zgodnie z wolą Boga" (42). Tymi słowami, w tych zdaniach św. Klemens podkreśla, że Kościół ma strukturę sakramentalną, a nie polityczną. Działanie Boga, który wychodzi nam naprzeciw w liturgii, poprzedza nasze decyzje i nasze myśli. Kościół jest przede wszystkim darem Boga, a nie naszym wytworem, dlatego ta sakramentalna struktura gwarantuje nie tylko powszechne normy, ale także owo pierwszeństwo daru Bożego, którego wszyscy potrzebujemy.

Wreszcie "wielka modlitwa" nadaje kosmicznego oddechu wcześniejszej argumentacji. Klemens wysławia Boga i dziękuje Mu za Jego cudowną opatrzność miłości, która stworzyła świat i nie przestaje zbawiać go i uświęcać. Szczególnej wagi nabiera wezwanie do rządzących. Po tekstach Nowego Testamentu stanowi ona najstarszą modlitwę za instytucje polityczne. W ten sposób, wkrótce po prześladowaniach chrześcijanie, doskonale wiedząc, że będą one kontynuowane, nie przestają się modlić za te same władze, które niesłusznie ich skazały. Przyczyna jest przede wszystkim natury chrystologicznej: należy modlić się za prześladowców, jak uczynił to Chrystus na krzyżu. Modlitwa ta zawiera jednak również naukę, którą kierują się w ciągu wieków chrześcijanie w swej postawie wobec polityki i państwa. Modląc się za władze Klemens uznaje prawowitość instytucji politycznych w porządku ustalonym przez Boga; jednocześnie daje wyraz trosce, by władze te były uległe wobec Boga i "sprawowały rządy, jakie Bóg im powierzył, w pokoju i łagodności połączonej z litością" (61,2). Cezar to nie wszystko. Jawi się inna władza, której pochodzenie i istota nie są z tego świata, lecz "z wysoka": to władza Prawdy, która domaga się od państwa prawa do wysłuchania jej.

Tak więc list Klemensa podejmuje liczne wciąż aktualne tematy. Jest on tym bardziej znaczący, że wyraża już od pierwszego wieku zatroskanie Kościoła Rzymu, który przewodzi w miłości wszystkim innym Kościołom. W tym samym Duchu utożsamiajmy się z wezwaniami tej "wielkiej modlitwy", tam, gdzie Biskup Rzymu przemawia w imieniu całego świata: "Tak, Panie, spraw, aby zajaśniało nad nami Twoje oblicze w dobru pokoju; chroń nas swą mocarną dłonią... My składamy Ci dziękczynienie przez najwyższego Kapłana i przewodnika dusz naszych, Jezusa Chrystusa, przez którego Tobie chwała i cześć, teraz i z pokolenia na pokolenie, i na wieki wieków. Amen" (60-61).


 

Święty Kolumban

(...) Nieustępliwy w każdej kwestii moralnej, Kolumban wszedł później w konflikt także z domem królewskim, ponieważ ostro zganił króla Teodoryka za jego stosunki pozamałżeńskie.

 

Drodzy bracia i siostry,

Dziś chciałbym mówić o świętym opacie Kolumbanie, najbardziej znanym Irlandczyku wczesnego średniowiecza: słusznie nazwać go można świętym „europejskim”, albowiem jako mnich, misjonarz i pisarz pracował w różnych krajach Europy Zachodniej. Wraz z Irlandczykami swoich czasów miał on świadomość kulturowej jedności Europy. W jednym z listów, napisanym około roku 600 a skierowanym do Grzegorza Wielkiego, znajduje się po raz pierwszy wyrażenie „totius Europae – całej Europy”, w odniesieniu do obecności Kościoła na kontynencie (por. Epistula I, 1).

Kolumban urodził się około roku 543 w prowincji Leinster, na południowym wschodzie Irlandii. Wychowany w swym domu przez znakomitych nauczycieli, którzy przygotowali go do nauki sztuk wyzwolonych, później, pod kierunkiem opata Sinella we wspólnocie Cluain-Inis w północnej Irlandii pogłębił studium Pisma Świętego. W wielu około dwudziestu lat wstąpił do klasztoru w Bangorze na północnym wschodzie wyspy, którego opatem był Komgall, mnich powszechnie znany ze względu na swe cnoty i ascetyczną dyscyplinę. W pełnej zgodzie z opatem Kolumban gorliwie wypełniał surową dyscyplinę klasztoru, wiodąc żywot modlitwy, ascezy i studium. Tam też został wyświęcony na kapłana. Życie w Bangorze i przykład opata wpłynęły na pojęcie monastycyzmu, które w Kolumbanie dojrzewało z czasem i które szerzył następnie przez całe swoje życie.

Mając około pięćdziesięciu lat i kierując się typowo irlandzkim ideałem ascetyzmu, jakim było „peregrinatio pro Christo”, to znaczy pielgrzymowanie dla Chrystusa, Kolumban opuścił wyspę, by wraz z dwunastoma towarzyszami podjąć dzieło misyjne na kontynencie europejskim. Musimy bowiem pamiętać, że migracje ludów z północy i ze wschodu spowodowały popadnięcie w pogaństwo całych wcześniej schrystianizowanych regionów. Około roku 590 ta mała gromada misjonarzy wylądowała na wybrzeżu Bretanii. Życzliwie przyjęci przez króla Franków z Austrazji (dzisiejsza Francja), poprosili o mały skrawek nieuprawnej ziemi. Otrzymali dawną rzymską twierdzę w Annegray, całkowicie zrujnowaną i opuszczoną, porośnięta już lasem. Przyzwyczajeni do skrajnych wyrzeczeń, mnisi zdołali w ciągu kilku miesięcy wznieść na gruzach swój pierwszy erem. I tak swoją reewangelizację zaczęli prowadzić przede wszystkim świadectwem życia. Wraz z nowym uprawianiem ziemi rozpoczęli również nowe uprawianie dusz. Sława owych zagranicznych zakonników, którzy żyjąc modlitwą i w wielkiej skromności budowali domy i uprawiali ziemię, rozeszła się szybko, przyciągając pielgrzymów i penitentów. Przede wszystkim liczni młodzieńcy prosili o przyjęcie do wspólnoty monastycznej, by żyć, jak oni, przykładnym życiem, które odnawiało uprawę ziemi i dusz. Bardzo szybko pojawiła się potrzeba założenia drugiego klasztoru. Wzniesiono go kilka kilometrów dalej, na gruzach starożytnego miasta termalnego Luxeuil. Klasztor miał stać się ośrodkiem monastycznego i misyjnego promieniowania tradycji irlandzkiej na kontynencie europejskim. Trzeci klasztor wzniesiono w Fontaine, o godzinę drogi na północ.

W Luxeuil Kolumban spędził prawie dwadzieścia lat. Napisał tu dla swych uczniów „Regula monachorum” – przez jakiś czas bardziej rozpowszechnioną w Europie od reguły Benedykta – kreśląc wizerunek idealnego mnicha. To jedyna prastara irlandzka reguła monastyczna, jaką dziś posiadamy. Niejako w uzupełnieniu zredagował on „Regula coenobialis” – swoisty kodeks karny za występki mnichów, zawierający kary dość zaskakujące jak na dzisiejszą wrażliwość, które tłumaczy jedynie mentalność tamtych czasów i środowiska. Przez inne sławne dzieło, zatytułowane „De poenitentiarum misura taxanda”, także napisane w Luxeuil, Kolumban wprowadził na kontynencie prywatną i wielokrotną spowiedź oraz pokutę; była to tak zwana pokuta „według taryfy”, ustalanej proporcjonalnie do wagi grzechu i typu pokuty, wyznaczonej przez spowiednika. Nowości te wzbudziły podejrzenie biskupów regionu, które przekształciło się we wrogość, kiedy Kolumban ośmielił się publicznie zganić ich za obyczaje niektórych z nich. Okazją do ujawnienia się sporu była dyskusja wokół daty Wielkanocy: Irlandia bowiem trzymała się wschodniej tradycji, niezgodnej z rzymską. W 603 roku mnich irlandzki wezwany został do Châlon-sur-Saôn, by przed synodem wytłumaczyć się ze swoich zwyczajów związanych z pokutą i Wielkanocą. Zamiast jednak stawić się przed synodem, wysłał on list, w którym zminimalizował całą sprawę, zachęcając ojców synodu do przedyskutowania nie tylko problemu daty Wielkanocy, według niego niewielkiego, „ale także wszystkich niezbędnych norm kanonicznych, które przez wielu – co jeszcze poważniejsze – nie są przestrzegane” (por. Epistula II, 1). Jednocześnie napisał do papieża Bonifacego IV – podobnie jak kilka lat wcześniej zwrócił się już do Grzegorza Wielkiego (por. Epistula I) – w obronie tradycji irlandzkiej (por. Epistula III).

Nieustępliwy w każdej kwestii moralnej, Kolumban wszedł później w konflikt także z domem królewskim, ponieważ ostro zganił króla Teodoryka za jego stosunki pozamałżeńskie. Wywołało to sieć intryg i działań na szczeblu osobistym, religijnym i politycznym, które w roku 610 doprowadziły do wydania dekretu o wydaleniu z Luxeuil Kolumbana i wszystkich mnichów pochodzenia irlandzkiego, skazanych na ostateczną banicję. Odstawiono ich pod strażą na brzeg morza i wsadzono na statek, który na koszt dworu miał zawieźć ich do Irlandii. Statek osiadł jednak na mieliźnie blisko plaży, a kapitan, widząc w tym znak nieba, zrezygnował z żeglugi i ze strachu, że przeklęty zostanie przez Boga, wysadził mnichów na ląd. Oni jednak, zamiast powrócić do Luxeuil, postanowili rozpocząć nowe dzieło ewangelizacji. Popłynęli Renem w górę rzeki. Po pierwszym etapie w Tuggen koło jeziora Zurich, udali się do Bregencji nad Jeziorem Bodeńskim, by ewangelizować Alemanów.

Jednakże wkrótce potem Kolumban, z powodu niezbyt sprzyjających jego dziełu wydarzeń politycznych, zdecydował się przebyć Alpy z większością swoich uczniów. Pozostawił tylko jednego mnicha imieniem Gallus; z jego pustelni miało powstać w przyszłości słynne opactwo Sankt Gallen w Szwajcarii. Po przybyciu do Italii Kolumban znalazł życzliwą gościnę na dworze królewskim Longobardów, musiał jednak od razu zmierzyć się ze znacznymi trudnościami: życie Kościoła zranione było herezją ariańską, dominującą jeszcze wśród Longobardów, oraz schizmą, która przyczyniła się do zerwania przez większą część Kościołów północnej Italii jedności z Biskupem Rzymu. Kolumban z całym swoim autorytetem włączył się w ten kontekst, pisząc księgę przeciw arianizmowi i list do Bonifacego IV, by przekonać go do podjęcia zdecydowanych kroków w celu przywrócenia jedności (por. Epistula V). Kiedy król Longobardów, w roku 612 bądź 613, przyznał mu ziemię w Bobbio w dolinie Trebbii, Kolumban założył nowy klasztor, który miał się stać centrum kultury, porównywalnym później ze słynnym Monte Cassino. Tu zastał go kres jego dni: zmarł 23 listopada 615 roku i pod tą datą wspominany jest w obrządku rzymskim do dzisiaj.

Orędzie św. Kolumbana sprowadza się do zdecydowanego nawoływania do nawrócenia i odcięcia się od dóbr ziemskich w perspektywie wiecznego dziedzictwa. Swoim ascetycznym życiem i bezkompromisową postawą wobec zepsucia możnych, przypomina on surową postać św. Jana Chrzciciela. Jego surowość nie jest jednak nigdy celem samym w sobie, lecz jedynie środkiem do dobrowolnego otwarcia się na miłość Boga i na odpowiedź całym jestestwem na otrzymane od Niego dary, przez odbudowywanie w sobie obrazu Boga, a jednocześnie szykowanie ziemi pod uprawę i odnawianie ludzkiej społeczności. Cytuję za jego Instructiones: „Jeżeli człowiek w sposób prawy używać będzie tych zdolności, które Bóg przyznał jego duszy, podobny będzie Bogu. Pamiętajmy, że musimy oddać Mu wszystkie te dary, które złożył w nas, gdy byliśmy w pierwotnym stanie. Nauczył nas tego swymi przykazaniami. Pierwsze z nich jest nakazem miłowania Pana z całego serca, albowiem On pierwszy nas umiłował, od samego początku czasów, zanim jeszcze przyszliśmy na ten świat” (por. Instr. XI).

Święty irlandzki był rzeczywiście wcieleniem tych słów w swoim życiu. Mąż wielkiej kultury – pisał także poezje po łacinie i podręcznik gramatyki – okazał się bogaty w dary łaski. Był niestrudzonym budowniczym klasztorów, jak tez nieustępliwym kaznodzieją pokutnym, wszystkie swe siły oddając na podsycanie chrześcijańskich korzeni rodzącej się Europy. Dzięki swej energii duchowej, swej wierze, swej miłości do Boga i do bliźniego stał się rzeczywiście jednym z Ojców Europy: również dziś pokazuje nam, gdzie znajdują się korzenie, na których może odrodzić się ta nasza Europa.


24 listopad. Św. Andrzej Dung-Lac i towarzysze

Co wiemy o Wietnamie? Czy nie zachowujemy się tak, jakby Europa była pępkiem świata? Męczennicy z Wietnamu przypominają nam o tym, że nie mamy patentu na świętość.

Jak reagujemy na egzotyczne imiona świętych? Święty Dung-Lac? Pewnie Azjata? Skąd? Z Chin? Z Japonii? Z Wietnamu? Wszystko jedno. Ale spróbowałby ktoś pomylić Polaka z Czechem lub Niemcem.
Co wiemy o Wietnamie? W amerykańskich filmach o wojnie wietnamskiej tubylcy występują jedynie w roli dekoracji. Pojawiają się i znikają w dżungli, uśmiechają się lub strzelają do amerykańskich Rambo, których brzydki prezydent wysłał na wojnę. O losie Wietnamczyków nie dowiadujemy się niczego.

Pierwsze świadectwo o chrześcijaństwie w Wietnamie pochodzi z Kroniki Królewskiej. Czytamy w niej, że król L Trang Tông wydał w roku 1533 dekret zakazujący chrześcijańskiej wiary. Ewangelia musiała więc być głoszona przed rokiem 1533. W wieku XVI aktywną działalność prowadzili w Wietnamie misjonarze z Portugalii. Przez kolejne trzy stulecia chrześcijanie byli prześladowani za swoją wiarę. Najwięcej z nich zginęło za panowania cesarza Minh-Manga (1820–1840), którego nazywano wietnamskim Neronem. Zamordowano być może nawet 300 tysięcy wiernych. Jan Paweł II kanonizował 117 męczenników z lat 1773–1862. Wśród nich jest 8 biskupów i 50 kapłanów, pozostali to ludzie świeccy, najmłodszy Joseph Tuc miał dziewięć lat.

Andrzej Dung-Lac otwiera listę męczenników. Urodził się około 1795 r. w biednej rodzinie na północy Wietnamu. W wieku dwunastu lat wraz z rodzicami przeniósł się do Hanoi. Tam spotkał katechetę, który przez trzy lata uczył go chrześcijańskiej wiary. Wkrótce przyjął chrzest i imię Andrzej. Sam został katechetą. 15 marca 1823 r. przyjął święcenia kapłańskie. W 1835 roku Andrzej Dung został aresztowany. Dzięki pieniądzom zebranym przez jego parafian został uwolniony. Żeby uniknąć prześladowań, zmienił swoje imię na Andrzej Lac i przeniósł się gdzie indziej. W 1839 r. ponownie go aresztowano, tym razem z innym kapłanem, Piotrem Thi. Obaj zostali zwolnieni z aresztu po wpłaceniu odpowiedniej kwoty. Po raz trzeci aresztowano ich po kilkunastu dniach. Trafili do Hanoi, gdzie po torturach zostali ścięci mieczem 21 grudnia 1839 r.

Rządzący aktualnie w Wietnamie komuniści dążą do systematycznej eliminacji wszelkich organizacji religijnych. Kościół jednak żyje i rozwija się. Na 86 milionów mieszkańców 8 milionów jest katolikami. W 25 diecezjach działa 2900 księży, 1500 zakonników, 10 000 zakonnic, 1500 seminarzystów, 40 000 katechetów. Każdego roku udziela się 100 000 chrztów. W dalekim Wietnamie żyją nasze siostry i nasi bracia. Europa nie jest pępkiem świata i nie ma patentu na świętość.


25 listopad. Św. Katarzyna Aleksandryjska - Patronka niezłomnych

Czy pchnęła ją do męczeństwa młodzieńcza przekora? Być może. Ale na pewno miłość do Chrystusa.

 

Wszystkie ubrane podobnie. Podobne bluzki, podobne kurtki i takie same, nisko osadzone dżinsy-biodrówki. Nawet kiedy figura nie predestynuje do takich spodni. Fryzury też zgodne z kanonami mody. Żeby, choć na ustach tyle frazesów o potrzebie bycia oryginalnym, jednak upodobnić się do reszty młodych współplemieńców. Co by powiedziały koleżanki na niemodny strój? To pół biedy. Gorszy jest ten wstyd, kiedy trzeba się przyznać, że na serio traktuje się Chrystusa. Choćby na religii. Taki obciach...

Podobno miała 18 lat. Mieszkała w Aleksandrii, jednym z najznamienitszych miast powoli chylącego się ku upadkowi Imperium Rzymskiego. Zamożna, wykształcona, urodziwa. Tak o niej opowiadają w legendach. Kiedy przyszło krwawe prześladowanie za cesarza Dioklecjana, miała złożyć ofiarę bożkom. Nie zgodziła się. Co więcej, mówią, że w dyspucie z mądrymi retorami udowodniła prawdziwość chrześcijaństwa. Więc została wydana na męki. Smagano ją żyłami, morzono głodem, łamano kości. W końcu została ścięta. Przegrała. Ale podobno jej męstwo w znoszeniu tortur spowodowało, że nawróciła niejednego ze swoich oprawców. Jej ciało spoczywa dziś w słynnym prawosławnym klasztorze św. Katarzyny na Synaju, gdzie znalazło się po tym, jak Arabowie, a potem Turcy najechali Egipt. I do dziś ludzie o niej pamiętają, patrząc w kościołach na figury z kołem u boku. Czy było warto?

Może pchnęła ją do tego czynu dziewczęca przekora. Ale prawdą jest, że dla Chrystusa zniosła wiele bólu i upokorzeń. Zdziwiony wzrok koleżanek czy szyderczy śmiech kolegów to nieporównanie mniej. Dla Chrystusa – warto.


26 listopad. Bł. Jakub Alberione - Apostoł nowych czasów

Życie ks. Alberione było naznaczone cierpieniem. Cierpiał fizycznie, ponieważ był słabego zdrowia. Cierpiał też duchowo, doświadczał niezrozumienia ze strony innych, a nawet oszczerstw i pomówień. Nigdy się jednak nie skarżył, mawiał: „Jezus odkupił nas przez swój krzyż; teraz kolej na nas, abyśmy zbawiali świat przez nasz krzyż”.

 

Jakub Alberione urodził się 4 kwietnia 1884 roku w San Lorenzo di Fossano, wiosce położonej w prowincji Cuneo na północy Włoch, jako piąte z siedmiorga dzieci Michała i Teresy. Tego samego dnia po południu został ochrzczony w miejscowym kościele parafialnym, a jako kilkutygodniowe dziecko ofiarowany przez matkę Najświętszej Maryi Pannie w Sanktuarium Madonny Kwiatów w Bra. Pierwszym zwiastunem jego powołania, była odpowiedź dana pewnego dnia nauczycielce, która pytała swych uczniów o ich plany na przyszłość: „Zostanę księdzem”- powiedział ośmioletni Jakub i ta odpowiedź naznaczyła całe jego późniejsze życie. Od tej pory, pół żartem, rodzina zaczęła traktować go jak kandydata na księdza, co jego samego także zobowiązywało do pewnych postaw.

Po ukończeniu szkoły podstawowej, dzięki pomocy wuja, rozpoczął naukę w niższym seminarium duchownym w Bra, którą po krótkim kryzysie, kontynuował w seminarium diecezjalnym w Albie.

Punktem zwrotnym w życiu młodego kleryka była nocna adoracja noworoczna z 31 grudnia 1900 roku na 1 stycznia 1901 w katedrze w Albie. W czasie czterogodzinnego modlitewnego czuwania przed Najświętszym Sakramentem poczuł się, jak sam później pisał, „szczególnie zobowiązany do służby Kościołowi i ludziom nowego wieku”. Rozważając, w świetle Eucharystii, wyzwania nowych czasów wyrażane przez ówczesnego papieża Leona XIII i różnych działaczy katolickich, Jakub zrozumiał potrzebę uzdrowienia i odrodzenia człowieka oraz całego społeczeństwa w Chrystusie poprzez: rodzinę, szkołę, obyczaje, książkę, prasę, a także oddania nowych zdobyczy techniki w służbę Ewangelii. Tam też zrodziło się pragnienie znalezienia i zorganizowania grupy ludzi myślących podobnie jak on i kierujących się tymi samymi pragnieniami. Ta noc była decydująca dla specyficznej misji i szczególnego ducha, w jakim miała zrodzić się i żyć przyszła Rodzina Świętego Pawła.

Dalszy okres przygotowania i oczekiwania na kapłaństwo Jakub, pod kierownictwem duchowym ks. Francesco Chiesa, przeżywał w duchu św. Pawła Apostoła: czynił z historii mu współczesnej przedmiot modlitwy i starał się wyciągać z niej wnioski, patrzył na nią przez pryzmat biblijnej historii zbawienia i usiłował dostrzegać znaki czasu, jakie współczesność niesie ze sobą. Poszukiwał też dróg odpowiedzi na nowe potrzeby Kościoła i świata.

29 czerwca 1907 roku Jakub Alberione został wyświęcony na kapłana i skierowany do pracy duszpasterskiej w Narzole. Tam właśnie spotkał chłopca, który został później jego najbliższym współpracownikiem i pierwszym kapłanem paulińskim, błogosławionego Giuseppe Giaccardo. Po uzyskaniu doktoratu na Wydziale Teologicznym w Genui, ksiądz Alberione, został mianowany ojcem duchownym seminarzystów z Alby.

W roku 1913 biskup powierzył mu kierownictwo tygodnika diecezjalnego „Gazzetta d’Alba”. Młody ksiądz widział w tym znak woli Bożej na drodze swojego powołania do poświęcenia się apostolstwu dobrej prasy, które z czasem miało zmierzać do oddania wszystkich środków masowego komunikowania, na jakie pozwoli postęp techniki, w służbę Ewangelii.

Tak też się stało. 20 sierpnia 1914 roku, ks. Alberione założył szkołę typograficzną „Mały Robotnik”, uczącą chłopców sztuki drukarskiej i będącą zalążkiem przyszłego zgromadzenia męskiego - Towarzystwa Świętego Pawła dla Apostolstwa Dobrego Druku.

Rok później powstał zalążek zgromadzenia żeńskiego. Grupę dziewcząt, którą zgromadził w „Pracowni żeńskiej” po trzech latach wysłał do Suzy dla przejęcia tygodnika diecezjalnego. Mieszkańcy Suzy nazwali je „Córkami Świętego Pawła” - taką też nazwę przyjął dla nich ks. Alberione.

Momentem znaczącym w życiu ks. Alberione była jego ciężka choroba w roku 1923. Stan jego zdrowia pogorszył się wtedy do tego stopnia, iż zaczął martwić się losem młodych fundacji na wypadek gdyby, wezwany przez Pana, musiał pozostawić je własnemu losowi. Wtedy, podczas snu – wizji, Jezus Mistrz wskazując na tabernakulum pocieszył go słowami, które potem ksiądz Alberione polecił umieścić we wszystkich kaplicach Rodziny św. Pawła: „Nie lękajcie się. Ja jestem z wami. Stąd chcę oświecać. Nawracajcie się.”

Naszą parafią jest świat” mówił ks. Alberione wzorując się na uniwersalizmie św. Pawła Apostoła i rzeczywiście, pomimo światowego kryzysu ekonomicznego, fundacje Rodziny św. Pawła rozprzestrzeniały się po świecie (m. in. w Brazylii, Argentynie, Stanach Zjednoczonych, Francji, Polsce, Chinach , Japonii, Indiach i na Filipinach). Ksiądz Jakub Alberione swoimi intuicjami apostolskimi wyprzedzał współczesne mu czasy, nigdy jednak nie chlubił się z tego powodu. W latach 1962-1965, jako przełożony generalny zgromadzenia, uczestniczył w posiedzeniach Soboru Watykańskiego II odbywających się w Bazylice św. Piotra w Watykanie. Sobór usankcjonował niektóre z jego intuicji (np. Dekret „Inter Mirifica” o wykorzystaniu mass mediów w ewangelizacji), które wprowadzał w życie już w latach dwudziestych.

Życie ks. Alberione było naznaczone cierpieniem. Cierpiał fizycznie, ponieważ był słabego zdrowia, a w ostatnich latach życia dotknięty został poważną formą artretyzmu i krzywicy, które uniemożliwiały mu sen. Cierpiał też duchowo, doświadczał niezrozumienia ze strony innych, a nawet oszczerstw i pomówień. Nigdy się jednak nie skarżył, mawiał: „Jezus odkupił nas przez swój krzyż; teraz kolej na nas, abyśmy zbawiali świat przez nasz krzyż”.

Ks. Alberione zmarł w Rzymie 26 listopada 1971 roku w wieku 87 lat. Ostatnie zrozumiałe słowa, jakie wypowiedział podczas swojej agonii, brzmiały: „Umieram… Raj!.. Modlę się za wszystkich”. Tuż przed śmiercią odwiedził go Ojciec Święty Paweł VI dając wyraz wdzięczności za to, co zrobił dla Kościoła swoich czasów.

Ks. Jakub Alberione często podkreślał, że właściwym założycielem Rodziny św. Pawła jest sam Paweł Apostoł, gdyż „za jego przyczyną się zrodziła, przez niego była ożywiana i prowadzona w rozwoju, od niego zaczerpnęła swojego ducha”. Stąd też instytuty Rodziny św. Pawła powinny być żywą obecnością św. Pawła w dzisiejszym świecie, „świętym Pawłem żyjącym dzisiaj” – jak mawiał ks. Alberione. Od Apostoła narodów mają przejmować jego gorliwość o wszystkich ludzi, umiejętność komunikowania ze współczesnym człowiekiem („Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby uratować choć niektórych” 1Kor 9,22) oraz głębokie utożsamianie się z Jezusem, jego Mistrzem („Teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” Ga 2, 20).

Każdy członek Rodziny św. Pawła ma żyć Jezusem, który jest dla niego Mistrzem, Pasterzem i Kapłanem: Drogą, Prawdą i Życiem oraz dawać tego Jezusa innym, jak to czyniła Maryja, którą ksiądz Alberione polecił czcić jako Królową Apostołów.

Uniwersalizm księdza Alberione, przejęty od św. Pawła, przejawia się w założonych przez niego zgromadzeniach zakonnych i instytutach świeckich, które razem, jako Rodzina, obejmują swoją działalnością niemal każdą dziedzinę ludzkiego życia. Głównym zadaniem jednak, jak podkreślał ksiądz Alberione, jest świętość, potem przychodzi apostolat: „Mam jedynie dwa zmartwienia – mówił - że nie jestem jeszcze wystarczająco dobry, a wy nie jesteście jeszcze wystarczająco święci. Innych zmartwień nie mam. Wszystko pozostałe, to nic i samo przyjdzie”.

W chwili beatyfikacji ks. Jakuba Alberione założona przez niego rodzina zakonna posługiwała w ponad 60 krajach świata i liczy ok. 8 tys. członków. W Polsce obecne są cztery zgromadzenia: Towarzystwo św. Pawła (Pauliści), Uczennice Boskiego Mistrza, Córki św. Pawła, oraz od marca br. Siostry Maryi Królowej Apostołów (Apostolinki). Swoich członków mają też Instytut Zwiastowania NMP oraz Instytut św. Rodziny.

Fundacje Księdza Alberione

  • 1914 – Towarzystwo Świętego Pawła - księża i bracia zakonni głoszący orędzie Chrystusa poprzez środki masowego przekazu; pełni też rolę kierowniczą i opiekuńczą wobec innych zgromadzeń i instytutów Rodziny Świętego Pawła; nazwa wydawnicza w Polsce: Edycja Świętego Pawła

  • 1915 – Córki Świętego Pawła – siostry zakonne głoszące Ewangelię poprzez środki masowego przekazu; nazwa wydawnicza w Polsce: Paulistki

  • 1917 – Współpracownicy Paulińscy – mężczyźni i kobiety współpracujący w misji Rodziny św. Pawła według swoich możliwości przez modlitwę, cierpienie, dzieła i ofiarę

  • 1924 – Pobożne Uczennice Boskiego Mistrza – siostry zakonne ożywiające całą działalność apostolską poprzez adorację eucharystyczną i siostrzaną służbę; dbają o piękno Liturgii; nazwa działalności apostolskiej w Polsce: Apostolstwo Liturgiczne

  • 1938 – Siostry Jezusa Dobrego Pasterza (Pasterzanki) – siostry zakonne współpracujące w duszpasterskiej pracy kapłanów w parafiach

  • 1957 – Siostry Maryi Królowej Apostołów dla dzieła powołań (Apostolinki) – siostry zakonne poświęcajace się formacji i ukierunkowaniu wszelkich powołań

  • 1958 – Instytut Matki Bożej Zwiastowania (Anuncjatynki) – kobiety konsekrowane dające świadectwo życia chrześcijańskiego w środowisku, w którym żyją

  • 1958 – Instytut Archanioła Gabriela (Gabrielini) – mężczyźni konsekrowani, żyjący w swoim środowisku ideałami Rodziny św. Pawła

  • 1959 – Instytut Jezusa Kapłana – kapłani diecezjalni i biskupi, którzy chcą przeżywać swe kapłaństwo w duchu konsekracji zakonnej i uczestniczyć w duchowości Rodziny św. Pawła

  • 1960 – Instytut Świętej Rodziny – małżonkowie zobowiązujący się do zachowania rad ewangelicznych odpowiednio do swojego stanu


 

27 listopad. Św. Józef Pignatelli - Jezuita w trudnych czasach

Święty Józef Pignatelli urodził się 27 grudnia 1737 roku. Pochodził z hiszpańskiej rodziny, która przeniosła się do Neapolu.

 

Śwęty Józef był siódmym z ośmiorga dzieci. Po śmierci rodziców powrócił do Hiszpanii i studiował w kolegium jezuitów. Zgłębiał między innymi filozofię oraz nauki humanistyczne w Manrezie. Po ukończeniu studiów wstąpił z bratem do zakonu. Odbył nowicjat w Tarragonie.

Po wydaniu przez króla Karola III dekretu 3 kwietnia 1767 roku, jezuici musieli opuścić Hiszpanię. W tym czasie Józef pracował jako kapłan w Saragossie. Jego brat był wtedy ambasadorem arcy-katolickiej Hiszpanii we Francji, a Józef jako jezuita musiał opuścić kraj. Większość jezuitów udała się wtedy do Włoch. Święty Józef zatrzymał się najpierw na Korsyce, potem w Genui, a ostatecznie osiadł we Ferrarze.

Papież Klemens XIV wydał dekret likwidujący cały zakon. Był to okres największego w dziejach natężenia bezbożnictwa. W jezuitach widziano awangardę Kościoła. Wolnomyśliciele wystąpili przeciwko zakonowi, a i w Kościele jezuici mieli także licznych wrogów. Akcja prześladowcza była doskonale zorganizowana przez masonerię. Zaczęto wyrzucać jezuitów z poszczególnych krajów. Pierwsza uczyniła to Portugalia, a w jej ślady poszła Francja i Hiszpania. Pod presją rządów 1773 roku papież wydał dekret kasacji zakonu.

Król pruski, Fryderyk II i caryca Katarzyna II zatrzymali zakon, aby podkreślić, że papież nie ma prawa mieszać się w ich wewnętrzne sprawy. Dzięki interwencji największych wrogów Kościoła zakon ocalał. W 1801 roku papież Pius VII zatwierdził istnienie zakonu w zaborze pruskim i rosyjskim. Likwidacja jezuitów miała na celu osłabić Kościół.

Św. Józef Pignatelli nie doczekał się wznowienia działalności zakonu. Zasłużył się podtrzymywaniem na duchu zakonników. Prowadził nowicjat do 1802 roku, dzięki tolerancji księcia Parmy, Ferdynanda Burbona. W 1803 roku został przełożonym zakonu na Białej Rusi w zaborze rosyjskim. Św. Józef wrócił, aby na nowo organizować placówki po wydaniu dekretu o restauracji zakonu w Neapolu i na Sycylii.

Zmarł w 1811 roku w pobliżu kościoła Św. Pantaleona i Koloseum. Papież Pius XI wyniósł go do chwały błogosławionych w 1933 roku, a papież Pius XII do chwały świętych w 1954 roku.


28 listopad. Św. Jakub z Marchii - Niestrudzony Misjonarz

Jakub Gangala żył w latach 1394-1476. Urodził się w Marchii Ankońskiej, w rejonie Włoch położonym nad Morzem Adriatyckim.

 

Pochodził on z niezwykle ubogiej rodziny, która liczyła, aż dziewiętnaścioro dzieci. Jakub zjawił się na świecie jako osiemnasty z rzędu. Już jako kilkuletni chłopiec pracował, pasąc owce. Kiedy jego ojciec zmarł, opiekę nad Jakubem objął jego wuj, który był kapłanem.

Krewny zadbał o to, aby udzielono mu pierwszych, podstawowych nauk. Jakub zdobywanie wiedzy kontynuował podczas studiów w Ascoli. Ostatecznie kształcił się na uniwersytetach europejskich w Perugii i Florencji. Ukończywszy prawnicze studia, zdecydował się porzucić swoje dotychczasowe życie i wstąpił do Zakonu Braci Mniejszych, mając wówczas 22 lata.

Jakub otrzymał święcenia kapłańskie w 1420 roku. Bardzo szybko zaczął się wyróżniać wiedzą teologiczną, retoryką oraz pełną pokory i świętości postawą. Dzięki temu został mianowany kaznodzieją zakonu. Współpracował także przy zreformowaniu zakonu ze świętym Janem Kapistranem. Jednak przede wszystkim poświęcił się pracom kaznodziejskim.

Jako misjonarz przemierzył całe Włochy. Mówi się, że w ciągu 40 lat swojej pracy, nawrócił 50 tysięcy heretyków oraz niezliczone ilości grzeszników. Dotarł także do wielu państw europejskich. Słowo Boże głosił na terenie Bośni, Dalmacji, Albanii, Czech, Polski, Rusi, Norwegii, Dani, Węgier, Prus czy Austrii. Wobec tych faktów widać wyraźnie, jak ogromną i żarliwą wiarą wyróżniał się święty. Poczucie misji i obowiązku nie pozwoliły mu ani na chwile ustać w ciężkiej posłudze. Jego starania zostały nagrodzone. Przede wszystkim widział on wspaniałe efekty własnej pracy, a po drugie był doceniany przez kolejnych papieży. Jako legat służył Eugeniuszowi IV, Mikołajowi V i Kalikstowi III. Papieże ci darzyli Jakuba szacunkiem i podziwem, dzięki czemu powierzali mu kolejne, ważne misje.

Jakub w czasie swoich podróży nie tylko ewangelizował, ale także troszczył się o warunki życia najuboższych. Założył w wielu miejscach „montes pietatis” tzn. banki pobożne. Były to lombardy, w których biedni mogli zaciągnąć kredyt na niski procent. Montes pietatis zostały spopularyzowane po śmierci Jakuba, przez błogosławionego Bernardyna z Feltre. Święty Jakub napisał także kilkanaście rozpraw ascetycznych oraz wiele listów. Zachwycano się także jego darem przyswajania nowych języków oraz doskonałą pamięcią.

Święty Jakub zmarł 28 listopada 1476 roku w Neapolu. Został beatyfikowany w 1624 roku, a kanonizowany przez Benedykta XIII w 1726 roku.


29 listopad. Św. Saturnin - Pierwszy biskup Tuluzy

W centrum Tuluzy znajduje się romańska Bazylika pod wezwaniem świętego Saturnina, która jest symbolem i dumą miasta. Świątynia została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO.

 

Niegdyś, miejsce to było odwiedzane przez tłumy pielgrzymów, pragnące pomodlić się przy relikwiach św. Saturnina. Obecnie, można tam podziwiać XVIII- wieczny grobowiec pierwszego biskupa Tuluzy.

Na temat świętego Saturnina wiadomo bardzo niewiele, a różne źródła podają różne fakty na temat jego życia i męczeństwa. Niemniej, z całą pewnością, był on pierwszym biskupem Tuluzy. Najwięcej informacji o kapłanie pochodzi z relacji papieża-poety Damazego I. Dzięki niemu wiadomo, że Saturnin był Afrykańczykiem, a do Rzymu dotarł z Kartaginy w czasie prześladowań chrześcijan. Legenda podaje, że w roku 245, papież Fabian posłał Saturnina z Rzymu do Galii, aby tam przybliżał ludziom słowo Boże.

Owo misjonarska posługa przyniosła mu zaszczytne miano jednego z siedmiu "apostołów Galii". Kiedy zakończył ewangelizację, objął urząd biskupi. Miało to miejsce w 250 roku za panowania cesarza Decjusza. Władca ten prowadził politykę, która zagrażała wyznawcom Chrystusa. Krytyczny moment nastąpił właśnie w 250 roku, kiedy wydał edykt, nakazujący obywatelom Imperium, aby złożyli cześć rzymskim bóstwom.

Oczekiwano, że i Saturnin będzie egzekwował pogańskie prawo. W tym miejscu historia podaje dwa różne warianty. Pierwszy z nich mówi o tym, że gdy biskup kategorycznie odmówił złożenia ofiary bogom, przywiązano jego ciało do byka, który rozjuszony pędził przez miasto. Ciało odważnego biskupa zostało rozszarpane na strzępy. Drugi wariant podaje, że poganie siłą wpędzili Saturnina na szczyt ratusza i zepchnęli w dół. Kiedy biskup uderzył o bruk, jego głowa roztrzaskała się, a z czaszki wypłynął mózg.

W V wieku wybudowano kościół upamiętniający jego męczeńską śmierć. Świątynia została zniszczona w 721 roku przez Saracenów. Za to w 1060 roku, postawiono w Tuluzie ogromny, pięcionawowy Kościół, ku czci głównego patrona miasta. Relikwie świętego spoczywają do dzisiaj w katedrze, pod baldachimem z jego podobizną. We Francji był on czczony jako święty od bólu, a także chorób głowy.


30 listopad. Św. Andrzeja Apostoła

Był rybakiem pochodzącym z Betsaidy Galilejskiej. Razem ze swym bratem Szymonem osiadł później w Kafarnaum.

 

"Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: «Czego szukacie?» Oni powiedzieli do Niego: «Rabbi! - to znaczy: Nauczycielu - gdzie mieszkasz?» Odpowiedział im: «Chodźcie, a zobaczycie». Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej. Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za Nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata i rzekł do niego: «Znaleźliśmy Mesjasza» - to znaczy: Chrystusa. I przyprowadził go do Jezusa" (J 1,38–42).

Był uczniem Jana Chrzciciela. Jednak gdy Jan wskazując na przechodzącego Jezusa powiedział: "Oto Baranek Boży", bez wahania poszedł na nieznanym jeszcze wówczas niemal nikomu Zbawicielem. Musiał być człowiekiem dociekliwym i szybko pojmującym, skoro w ciągu zaledwie jednego dnia wspólnego przebywania rozpoznał w Jezusie Mesjasza. Święty Jan Chryzostom (ok. 350–407) również zwrócił uwagę na to, że w ciągu kilku godzin Andrzej dowiedział się wielu rzeczy o nowo poznanym rabbim. Podkreślił, że Andrzej uzyskanych "skarbów" wiedzy nie zachował dla siebie, lecz czym prędzej pobiegł i podzielił się nimi ze swym bratem Szymonem. Nie tylko mu opowiedział, co zobaczył i czego zdołał się dowiedzieć, ale przyprowadził Szymona do Jezusa. Był świadkiem nadania Szymonowi przez Chrystusa nowego imienia: Kefas – Piotr. Był również świadkiem pierwszego znaku uczynionego przez Mistrza z Nazaretu w Kanie Galilejskiej.

Szymon nie był jedynym człowiekiem, który poznał Jezusa dzięki Andrzejowi Apostołowi. Razem z Filipem Apostołem (również wywodzącym się z Betsaidy) Andrzej przyprowadził do Chrystusa pogan, którzy chcieli Go zobaczyć. Święty Jan Ewangelista tak opisał to wydarzenie: "Wśród tych, którzy przybyli, aby oddać pokłon (Bogu) w czasie święta, byli też niektórzy Grecy. Oni więc przystąpili do Filipa, pochodzącego z Betsaidy Galilejskiej, i prosili go mówiąc: «Panie, chcemy ujrzeć Jezusa». Filip poszedł i powiedział Andrzejowi. Z kolei Andrzej i Filip poszli i powiedzieli Jezusowi. A Jezus dał im taką odpowiedź: «Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy»" (J 12,20–23).

Święty Andrzej Apostoł ma też swój udział w cudzie rozmnożenia przez Jezusa chleba. Według św. Jana Ewangelisty odbyło się wszystko w następujący sposób: "Kiedy Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą do Niego, rzekł do Filipa: «Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili?» A mówił to wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co miał czynić. Odpowiedział Mu Filip: «Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł choć trochę otrzymać». Jeden z uczniów Jego, Andrzej, brat Szymona Piotra, rzekł do Niego: «Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu?»" (J 6,5–9).

Święty Marek Ewangelista opisał, jak Andrzej wraz z Piotrem, Jakubem i Janem zadawał Jezusowi szczegółowe pytania dotyczące końca świata (por. MK 13,3–4).

Niewiele wiemy na temat działalności apostolskiej Andrzeja po Zesłaniu Ducha Świętego. Najprawdopodobniej głosił Dobrą Nowinę w Azji Mniejszej i nad Dunajem, a także na terenach dzisiejszej Bułgarii. Wreszcie trafił do Grecji, gdzie poniósł śmierć męczeńską, ukrzyżowany głową na dół.
Św. Andrzej zginął na krzyżu w kształcie litery X. Krzyż św. Andrzeja ostrzega o pociągach na przejeździe kolejowym. Rzymskim katolikom może też przypominać o braciach i siostrach prawosławnych.

Według Ewangelii św. Jana, Andrzej pierwszy poszedł za Jezusem, zostając apostołem (J 1,37–41). Później przyprowadził do Jezusa swojego brata Szymona, któremu oznajmił z radością: „Znaleźliśmy Mesjasza” (J 1,42). A jednak to Szymon, a nie Andrzej, został liderem w gronie Dwunastu. Czy po ludzku było to trudne dla Andrzeja? Być może. Nie wiemy, jak układały się relacje świętych braci.

Wschodnia Tradycja określa św. Andrzeja przydomkiem „Pierwszy powołany” (gr. Protokleros, ros. Andrej Pierwozwannyj).

Przekazuje też, że zginął śmiercią męczeńską na krzyżu w kształcie litery X (tzw. krzyż św. Andrzeja) w greckim mieście Patras. Tam został pochowany. Cesarz sprowadził relikwie świętego do Konstantynopola w roku 357. Pozostawały tam do 1208 r., kiedy krzyżowcy wywieźli je, a właściwie wykradli, i złożyli w katedrze w Amalfii (w pobliżu Neapolu). W 1462 r. papież Pius II nakazał umieścić głowę św. Andrzeja w Bazylice św. Piotra w Rzymie, bo bracia powinni być razem…

Piotr jest patronem (symbolem) Kościoła zachodniego, Andrzej – patronem (symbolem) Kościoła wschodniego. Niestety, relacje między Piotrem i Andrzejem przez wieki nie były braterskie. Narastający dystans, obcość, niezrozumienie, rywalizacja, zawiść, w końcu rozłam, przypieczętowany symbolicznie w roku 1054 ekskomunikami, którymi obłożyli się nawzajem papież i patriarcha Konstantynopola. Mało to chrześcijańskie. Niestety, i dzisiaj nie brak chrześcijan skorych do wyklinania, także w Polsce.

Podczas Soboru Watykańskiego II, w 1964 r., papież Paweł VI zwrócił Kościołowi prawosławnemu głowę świętego, która czczona jest dzisiaj znowu w mieście Patras. To jeden z gestów leczących rany między Kościołem wschodnim i zachodnim. Podobnych gestów po obu stronach było więcej: zniesienie ekskomunik, spotkanie Pawła VI i Atenagorasa I, patriarchy Konstantynopola, w Jerozolimie, zapoczątkowanie dialogu teologicznego. Jan Paweł II wielokrotnie mówił o dwóch płucach (wschodnim i zachodnim), którymi powinno oddychać chrześcijaństwo. Droga do pełnej jedności jeszcze daleka, ale oba Kościoły nie powinny rezygnować z dialogu, wbrew fanatykom, którzy po jednej i po drugiej stronie uznają ekumenizm za najgroźniejszą herezję.

Św. Andrzej każe nam, chrześcijanom „od św. Piotra”, popatrzeć z miłością i szacunkiem na naszych braci i siostry „od św. Andrzeja”. Ekumenizm jest nakazem chrześcijańskiego sumienia, zaproszeniem do otwierania się na duchowe bogactwo siostrzanego Kościoła. Przykładem takiego otwarcia jest popularność wschodnich ikon na Zachodzie. Potrzebujemy siebie nawzajem. Ci od Piotra i ci od Andrzeja są przecież nade wszystko od Jezusa Chrystusa. Zbliżając się do Niego, będziemy bliżej siebie.

Co czuł Andrzej, widząc swego brata ustanowionego liderem? Zmagał się? Łypał na niego z zazdrością? A może na własnej skórze przerabiał lekcję Jezusa nauczającego, że ostatni będą pierwszymi?

To po ludzku niesprawiedliwe. To on pierwszy wypatrzył Mesjasza, pierwszy podbiegł do Niego, rozmawiał. Ba, został powołany jako pierwszy apostoł świata. A jednak Jezus zbudował Kościół na jego bracie i to Piotra zabierał z sobą na samotne wędrówki. Andrzej (na Wschodzie czczony jako pierwszy wybrany – Protokleros) pochodził z Betsaidy nad pięknym, otoczonym soczystą zielenią, Jeziorem Galilejskim. Mieszkał w Kafarnaum, w domu teściowej swego brata Piotra.

Obaj byli rybakami. Po spotkaniu Jezusa zostawili sieci i poszli za Nim. Pamiętam, jak kompozytor Michał Lorenc prowokował mnie pytaniem: – Wierzysz w to, że gdy Pan Jezus przyszedł nad Jezioro Galilejskie i powiedział poważnym, żonatym i dzieciatym rybakom: „Pójdźcie za mną”, to oni natychmiast zostawili żony i dzieci, i jedyne źródło utrzymania i poszli? Wierzysz w to? Przecież dziś byśmy powiedzieli: wariat. Jak on to mógł zrobić swojej żonie, dzieciom? To nieodpowiedzialne, nieludzkie. Tymczasem oni poszli. To było jak przymus! Andrzej pokornie szedł za Jezusem. W Ewangeliach wymieniany jest jeszcze tylko dwa razy. Pierwszy raz, tuż przed cudownym rozmnożeniem chleba, gdy wątpiąc, rzucił: „Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu?”. Po chwili sam biegł, karmiąc wygłodniałe tłumy.

Stary Testament zawiera wiele opisów relacji między braćmi. Niestety, wiele z nich kończyło się dramatem. Jak w pierwszej opisywanej historii. Kain był pierworodny, obdarzony szczególnym błogosławieństwem, miłością, troskliwością. A jednak nie potrafił rozpoznać tej łaski. Ezaw również był pierwszy. „Izaak miłował Ezawa, bo ten przyrządzał mu ulubione potrawy z upolowanej zwierzyny”. To zdanie wiele nam mówi… Jak musiał czuć się ukryty w namiocie Jakub? Józef został sprzedany przez zawistnych braci, którzy wrzucili go do głębokiej studni. Co czuł Andrzej, widząc swego brata ustanowionego liderem? Zmagał się? Łypał na niego z zazdrością? A może na własnej skórze przerabiał lekcję Jezusa nauczającego, że ostatni będą pierwszymi? „Kto chce pierwszym być, ostatnim niech się stanie” – śpiewa Magda Anioł, wyjaśniając w refrenie: „A tak mówiąc między nami, wszystko jest do góry nogami”.

Andrzej widział kananejską kobietę, która podeszła do Jezusa jako ostatnia „od tyłu i dotknęła się Jego płaszcza”, czym zaskoczyła samego Mistrza. Widział, że w Bożej logice ostatni zostają pierwszymi.

Nie pchał się na piedestał. Przełamał starotestamentalną zazdrość. Czczony jest jako patron chrześcijańskiego Wschodu i Zachodu. Braterskie relacje Kościołów były często pełne zazdrości, nieufności, podejrzliwości, a nawet przelewu krwi. Według apokryfów, pierwszy apostoł miał pracować na dzisiejszych terenach zachodniej Turcji i Bułgarii, pomiędzy Dunajem a Donem – w kolebce Słowian oraz w Grecji. Zginął na krzyżu w kształcie litery X w Patras na Peloponezie. Powieszono go głową w dół.

 

http://kosciol.wiara.pl/Ludzie/Swiety_na_dzis/

 

 

www.stowledkidukielskie.dukla.org        2012           webmaster: kychen